W ramach tegorocznej edycji Europejskich Targów Muzycznych „Co Jest Grane” organizatorzy postanowili, miłośnikom doznań estetycznych związanych z tą dziedziną sztuki, zafundować prawdziwą ucztę i to na najwyższym, światowym poziomie. Koncert wirtuoza gitary – Ala Di Meoli, był tego najlepszym przykładem tym bardziej, że idealnie wpisał się w trasę koncertową promującą najnowsze wydawnictwo „All Your Life: A Tribute to The Beatles” zawierające wyśmienite interpretacje przebojów „fantastycznej czwórki” z Liverpoolu. Sala Kongresowa pękała w szwach a przed wejściami wśród tłumu, z obłędem w oczach błąkali się smutni jegomoście trzymając skostniałymi z zimna dłońmi niewielkie kartoniki informujące o niezwykle silnej potrzebie nabycia biletów. My też nie liczyliśmy nawet na cień szansy zobaczenia mistrza inaczej aniżeli na afiszach, bądź nagraniach, lecz dosłownie na pół godziny przed koncertem szczęście (pod postacią uroczej przedstawicielki Gazety) się do nas uśmiechnęło i już po kilkunastu minutach otrzymaliśmy upragnione akredytacje.
Tym razem zamiast rozwlekłych elaboratów postanowiliśmy ograniczyć się do niezbędnego minimum i zgodnie z maksymą mówiącą, iż „jeden obraz wart jest więcej niż tysiąc słów” uznaliśmy, że zamiast opowiadać jak było po prostu postaramy się to pokazać na naszych zdjęciach. W końcu nie bez przyczyny taką popularnością cieszy się cykl konferencji pod wielce wymownym tytułem „Czy pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze?”.
Miłego oglądania.
Tekst i zdjęcia Marcin Olszewski
Od grudnia br. za dystrybucję urządzeń hi-fi tego japońskiego producenta będzie odpowiadała firma Audio Klan, a systemy audio będą dostępne m.in. w ogólnopolskiej sieci salonów specjalistycznych Top Hi-Fi & Video Design
Marka TEAC znana jest na rynku już od ponad 60 lat (została założona w 1953 r.). Portfolio tej japońskiej firmy obejmuje produkty przeznaczone dla wielu gałęzi przemysłu muzycznego – od profesjonalnego audio high-end, poprzez sprzęt dla studiów nagraniowych, a na systemach AV kończąc. Od kilku dekad inżynierowie TEAC-a swoje doświadczenie związane z konstruowaniem urządzeń nagraniowych wykorzystują do projektowania systemów hi-fi przeznaczonych dla melomanów, którzy chcą czerpać radość z wysokiej jakości muzyki w domowym zaciszu. Miłośnicy dobrego dźwięku mają do wyboru m.in. komponenty z serii Classic, Reference i Distinction, a także uniwersalne kompaktowe konstrukcje. Już od grudnia br. urządzenia firmy TEAC będą dostępne m.in. w ogólnopolskiej sieci salonów Top Hi-Fi & Video Design.
Serię Classic tworzą produkty, które w niedużej, kompaktowej obudowie skrywają podzespoły i układy zapewniające wysoką jakość brzmienia i funkcjonalność. Doskonałym przykładem uniwersalności tej serii jest model CR-H700, który np. w połączeniu z zestawem głośnikowym TEAC LS-H265 pozwala użytkownikowi cieszyć się nagraniami z płyt CD, utworami płynącymi z tysięcy internetowych stacji radiowych, a także materiałem muzycznym zgromadzonym w urządzeniach przenośnych Apple lub w komputerach PC/Mac, dzięki AirPlay i Wi-Fi również w sposób bezprzewodowy.
Nieco wyżej klasyfikowana jest seria Reference, na którą składają się komponenty klasy premium. Urządzenia z tego systemu, podobnie jak w przypadku serii Classic, wyróżniają się kompaktowymi rozmiarami, ale mogą pochwalić się jeszcze większą dbałością o naturalne brzmienie, urzeczywistniając w ten sposób koncepcję wysokiej jakości dźwięku w nowoczesnym systemie hi-fi. Pod całkowicie metalowymi obudowami znajdują się zaawansowane układy, m.in. wzmacniacze klasy D, przetworniki cyfrowo-analogowe Burr Brown PCM5102, autorskie mechanizmy CD.
Topową pozycję w ofercie TEAC-a zajmują produkty z serii Distinction, którą tworzą klasyczne konstrukcje hi-fi stereo w pełnowymiarowych obudowach. Wzmacniacze zintegrowane i odtwarzacze CD/SACD z tej serii przeznaczone są dla najbardziej wymagających odbiorców. Potwierdzeniem ich możliwości są najwyższej jakości podzespoły i rozwiązania, m.in. przetworniki C/A Cirrus Logic CS 4398, wejścia/wyjścia zbalansowane XLR, układy dual mono z elementami dyskretnymi oraz bezpośrednie wejścia liniowe dla specjalnych źródeł wysokiej jakości.
Więcej informacji można znaleźć na stronie internetowej oficjalnego dystrybutora oraz producenta:
Po tym, jak tuż przed tegoroczną wystawą w Monachium publikowałem zbiorczy test okablowania Acoustic Revive postanowiłem sobie, że jeszcze wrócę do tematu, ale w decydowanie mniej konwencjonalnej formie. W końcu, jeśli sam założyciel tej znanej japońskiej firmy – Pan Ken Ishiguro twierdzi, że oferowane przez Nich akcesoria należy traktować, jako pełnoprawne elementy toru audio, na równi z elektroniką i kolumnami, to chociażby przez grzeczność wypadałoby sprawdzić osobiście, jak powyższe deklaracje sprawdzają się w praktyce. W związku z powyższym, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja pozwoliłem sobie zamówić u polskiego dystrybutora – Eter Audio stosowny „trzypak”, w skład którego weszły: demagnetyzer płyt optycznych RD-3, generator jonów ujemnych RIO-5II, oraz generator ultra-niskich częstotliwości RR-777. Krótko mówiąc, przynajmniej dla niesłyszących kabli ortodoksów prawdziwy zestaw małego audio-heretyka i szamana audio voodoo, jednak osobiście wyszedłem z założenia, że jeśli mam się na temat czegoś wypowiadać dobrze byłoby owe „coś” we własnym systemie przesłuchać. I tak tez uczyniłem, gdyż doświadczenia z tak pozoru absurdalnym akcesorium, jakim niewątpliwie jest „miska” HighEndNovum PMR Premium, pokazały aż nadto wyraźnie, że usłyszeć znaczy uwierzyć.
Zacznę od urządzenia najlepiej opisanego, przynajmniej jeśli chodzi o podkład merytoryczny – od generatora ultra-niskich częstotliwości RR-777. To niewielkie (140 x 170 x 50 mm) plastikowe, acz trzeba przyznać, że całkiem estetyczne pudełeczko, to nic innego jak generator rezonansu Schumanna. Jego zadaniem jest generowanie, wytwarzanie charakterystycznego dla naturalnego ziemskiego spektrum częstotliwości fali stojącej o skrajnie niskiej wartości 7,83 Hz. Pytanie, po co to komu. Cóż, człowiek jest istotą nader skomplikowaną a przy tym na tyle uparta, że chyba tylko karaluchy wykazują się większą umiejętnością akomodacji do nawet najbardziej nieprzyjaznych warunków. Trywializując fale Schumanna towarzyszyły nam praktycznie od zawsze – są naturalnym rezonansem pomiędzy powierzchnią ziemi a jonosferą i czy tego chcemy, czy nie właśnie z nimi synchronizują się nasze organizmy. Niestety we współczesnych czasach technologicznej prosperity wiele fal radiowych i elektromagnetycznych zakłóca częstotliwość 7,83 Hz powodując, bądź raczej będąc jednym z czynników wpływających na coraz częściej nas trapiące bóle i zawroty głowy, stres, apatię i inne dolegliwości. Co prawda to wszystko wydaje się majakami skrajnego fatalisty, lecz niestety takie są fakty. Na dowód tego posłużę się dość jednoznacznym przykładem. NASA to dość daleka od wszelkich przejawów szamanizmu i okultyzmu instytucja a jednak w wielu niezależnych źródłach można spotkać się z informacjami potwierdzającymi, że aby zapobiegać wspomnianym przypadłościom wśród astronautów, na stacjach kosmicznych generatory Schumanna montuje. Reasumując, jeśli chodzi o wpływ na przedstawicieli Homo sapiens, to uczucie relaksacji i poprawę koncentracji, będącymi pochodnymi umożliwienia niezakłóconej synchronizacji naszych organizmów do „pierwotnej” częstotliwości ziemi spokojnie możemy uznać zarówno za jednoznacznie pozytywne a przede wszystkim pożądane. Nie od dziś przecież wiadomo, jak wiele zależy od naszej sprawności psychofizycznej i jaki wpływ ma ona na postrzeganie otaczających nas zjawisk, w tym również odbiór muzyki.
W przypadku naszych drogocennych zestawów audio taki generator też nie zaszkodzi, powiem więcej – może nawet pomóc. Neutralizując zarówno wytwarzane przez nasze urządzenia fale elektromagnetyczne, jak i te docierające z zewnątrz (np. radiowe) likwiduje wzajemne interferencje sprawiając, że sygnał wyjściowy jest po prostu czystszy, zniekształcenia niższe a stosunek sygnału do szumu wyższy. Brzmi wielce obiecująco, nieprawdaż? Tyle teorii, czas najwyższy na testy na żywym organizmie, czyli sobie.
Zgonie z zaleceniami producenta ustawiłem RR-777 na wysokości powyżej 150 cm, dokładnie była to znajdująca się za sprzętem witryna Detolf, pochodząca ze znanej skandynawskiej sieci meblowej, o wysokości 163 cm, włączyłem i … w popłochu zacząłem się rozglądać za czymś, czym mógłbym zasłonić nad wyraz irytująca błękitną diodę znajdująca się froncie urządzenia. Niezwykle pomocna okazała się figurka Lego, która usadowiona tuż przed 77-ką niemalże całkowicie wyeliminowała wspomniana przypadłość. Jeśli to się nazywa niwelowanie stresu, to ja za takie atrakcję dziękuję. Kiedy jednak emocje opadły a generator przez niemalże dwa tygodnie był włączony w moim pokoju odsłuchowym kilka rzeczy udało mi się wychwycić. Po pierwsze przez czas trwania testów wzrosła moja produktywność – po pierwsze łatwiej mi się pisało. Możliwe, że powyższe działania wynikały ze zwykłej autosugestii, ale fakt pozostaje faktem. Z drugiej strony prowadzone w tamtym okresie odsłuchy przeciągały się do późnych godzin wieczornych a nawet wielogodzinne sesje nie powodowały zmęczenia, czy irytacji. Dźwięk miał był bardziej angażujący i jakby czystszy. Oczywiście to również można podciągnąć pod podświadomą autosugestie, ale jeśli tylko można sobie wmówić, że posiadany sprzęt gra lepiej a my przy tym również czujemy przypływ sił witalnych i w rezultacie wszystko, co nas otacza postrzegać w zdecydowanie mniej ponurych barwach, a to wszystko bez dodatkowych „wspomagaczy” to Acoustic Revive RR-777 po prostu działa.
Demagnetyzer płyt optycznych RD-3 jest urządzeniem zdecydowanie mniej kontrowersyjnym i metafizycznym. O tym, że dyski optyczne się magnesują nie będę dyskutować, bo to fakt. Nie dość, że farby, jakich używa się do wykonywania nadruków zawierają tlenki żelaza, kobalt i nikiel, to jeszcze w samym aluminium, z jakiego wytwarzana jest warstwa, na jakiej zapisywane są dane zawiera ok. 1% wspomnianych ferromagnetyków. RD-3 w kilka sekund dokonuje całkowitej demagnetyzacji umieszczonych na nim krążków a producent zachęca również do demagnesowywania terminali głośnikowych, oraz posiadanego okablowania. Ja ograniczyłem się jedynie do płyt.
Kilkusekundowa kuracja zgodnie z zaleceniami Pana Ishiguro przyniosła jednoznacznie pozytywne rezultaty. Wszystkie potraktowane RD-3 krążki po włożeniu do napędu brzmiały zdecydowanie lepiej – przy bezapelacyjnej poprawie czystości i rozdzielczości dźwięk zyskiwał również na naturalności. Był bardziej wysublimowany i namacalny. Nie zachodził znany z niektórych japońskich remasterów efekt osuszenia i szorstkiej, wypranej z emocji sterylności, lecz był to krok w kierunku źródeł, powrót do studia nagraniowego, do tego co słyszał realizator. Jeśli ktoś chciałby się na własnej skórze przekonać, co oznacza usłyszeć własne, znane na pamięć płyty na nowo, to to niepozorne urządzenie z pewnością takie atrakcje mu zapewni. Jedyne, czego Acoustic Revive nie zrobi, to nie uratuje albumów ewidentnie spapranych realizatorsko. Próby z „Death Magnetic” Metallicy, „Keeper of the seven keys” Helloween i „The End of Life” Unsun po raz kolejny utwierdziły mnie w przekonaniu, że z … bata nie ulepisz I nawet z pomocą japońskiego demagnetyzera ich słuchalność nadal pozostanie bliska zeru.
Niejako uzupełnieniem funkcjonalności RD-3 jest najbardziej okazały z całej stawki generator jonów ujemnych RIO-5II. Jego działanie opiera się na uwalnianiu jonów ujemnych z kuleczek tourmalinu poprzez naświetlanie ich lampami halogenowymi. Sam proces jonizacji płyt jest banalnie prosty. Włączamy urządzenie, uzyskując przy tym nader przyjemny efekt nocnej lampki o spokojnym, bursztynowym świetle i dla świętego spokoju możemy odczekać ok. 10 min, aż lampy odpowiednio się nagrzeją. Startujący w chwili uruchomienia wiatraczek milknie po ok. 10 sekundach i odzywa się dopiero w chwili rozpoczęcia procesu jonizacji, który po ułożeniu na górze RIO płyty inicjujemy wciskając czerwony guzik. Kiedy podświetlenie guzika gaśnie a wentylator cichnie proces uszlachetniania płyty możemy uznać za zakończony.
Te raptem kilkanaście minut kąpieli jonowej dla większości (patrz wcześniejsze wyjątki) płyt okazuje się niemalże zbawienne. Poprawa rozdzielczości i namacalności zapoczątkowana przez RD-3 zostaje w pewien sposób przez RIO-5II dokończona, sfinalizowana. Dźwięk przepuszczonych przez oba urządzenia płyt nabiera większej stabilności, naturalnej, podkreślam naturalnej konturowości, niemającej nic wspólnego ze sztuczną i irytującą hiperdetalicznością, co poniektórych pseudoaudiofilskich samplerów. Schowane do tej pory mikrowybrzmienia, cała otaczająca muzyków aura, nierozerwalnie związany z obecnością na scenie „żywych” instrumentów plankton stają się oczywiste i współtworzą muzyczny spektakl.
Powyższe uwagi i obserwacje mają oczywiście charakter czysto subiektywny, jednak postanowiłem się nimi z Państwem podzielić, gdyż tak, jak zaznaczyłem na wstępie – zdanie wyrabiamy sobie na podstawie własnych, osobistych doświadczeń. Nie na podstawie zdjęć, filmów, czy relacji osób trzecich. Możemy się między sobą nie zgadzać, spierać o niuanse, bądź nawet iść w zaparte, że czegoś nie usłyszeliśmy, co usłyszeli, bądź przynajmniej tak twierdzą, inni. Jednak podczas takich dysput opieramy się na faktach, przeprowadzonych we własnym, bądź mniej, lub bardziej znanym systemie odsłuchach.
Tekst i zdjęcia Marcin Olszewski
Dystrybucja: Nautilus
Ceny:
RD-3 – 1990 zł
RIO-5II – 3990 zł
RR-777 – 1990 zł
System wykorzystany w teście:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; AudioSolutions Rhapsody 130; Dynaudio Excite X34
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Harmonix CI-230 Mark-II; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Neyton Hamburg LS; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2
– Stabilizator sieciowy Reimyo ALS-777 + Harmonix X-DC2
– Listwa: GigaWatt PF-2 + kabel LC-2mk2; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Nie trzeba było długo czekać – Harman znalazł właśnie sposób, aby wyprodukować najcieńszą jak dotąd kolumnę głośnikową do ultra płaskich telewizorów HD, i to bez uszczerbku dla jakości dźwięku. W istocie, soundbar SB 35 Sabre ma zaledwie 32 mm grubości i brzmi doskonale. Niejako przy okazji udało się amerykańskiemu potentatowi branży audio stworzyć produkt tak urodziwy, że gdy się przed nim staje, jego grubość przestaje mieć zasadnicze znaczenie.
Kto miał w rękach którąś z flagowych „zabawek” Apple, będzie wiedział, o czym piszę. Osadzony w wysmakowanej, aluminiowej obudowie wielokanałowy 8.1 SB35 Sabre jest w każdym detalu równie doskonale zaprojektowany i wykończony. Dość powiedzieć, że nie ma na rynku produktu z tego samego sektora, który stanąłby z nim w szranki. Patrząc nań można zapomnieć, że to urządzenie służebne wobec telewizora, i że to nie on, ale zawieszony nad nim płaski ekran powinien być w centrum naszej uwagi. A jeszcze kiedy się usłyszy, jak brzmi…
Obcując z Sabre i współpracującym z nim bezprzewodowym subwooferem, człowiek mimowolnie skłania się do zastanowienia, czy na pewno rozumie, jak powinno wyglądać domowe centrum rozrywki. Najnowsze cacko Harmana sprawia też, że nasze własne, sprawdzone głośniki i sprzęt audio nagle zaczynają wyglądać… archaicznie. I brzmieć także. Wszak Sabre jest nie tylko dziełem sztuki wzorniczej, godnym piedestału w nowojorskim Modern Art Museum. Płaska belka pod telewizor to niezwykle sprawny i wydajny system ośmiu doskonale dostrojonych przetworników (średnioniskotonowych 44 mm i tweeterów 25 mm), precyzyjnych wzmacniaczy, portów bass-reflex i procesorów dźwięku. Za przesyłanie dźwięku z telewizora do głośników systemu odpowiada kanał zwrotny HDMI Audio Return Chanel (ARC). Drogę do systemu innym źródłom dźwięku, np. konsolom do gier, otwierają trzy wejścia HDMI. Do tego mamy bezprzewodową łączność ze smartfonami i tabletami przez Bluetooth®, analogowe wejście audio stereo i optyczne wejście cyfrowe. Dzięki autorskiej technologii Harmana TrueStream™, bezprzewodowo przesyłany sygnał dźwiękowy jest optymalizowany, gwarantując najlepsze osiągalne warunki odsłuchu, i to bez względu na używaną aplikację lub źródło dźwięku. Natomiast filmowe audio odkodowują Dolby Digital TrueHD i DTS HD.
O głębokie, mięsiste, pełne charakteru basy wzbogaca brzmienie systemu 100 watowy, bezprzewodowy subwoofer. Jego sterowanie odbywa się z poziomu pilota, co pozwala w każdym pomieszczeniu osiągnąć idealną równowagę pomiędzy dźwiękiem subwoofera i soundbaru. Realizm dookolnego dźwięku w każdym pomieszczeniu i bez względu na liczbę słuchaczy buduje też technologia Harman Wawe, wykorzystująca proces obróbki sygnału cyfrowego Triple DSP. Jak w większości zaawansowanych urządzeń ze znaczkiem „Harman Kardon”, także i tu pilot systemu jest programowalny, zdolny kierować całym domowym centrum rozrywki.
Polska cena to tylko 4299 zł.
Oba produkty są adresowane dla profesjonalistów oraz audiofilów.
Słuchawki Beats Mixr opracowano z myślą o didżejach. Swojego rodzaju ciekawostką jest fakt, iż zostały one zaprojektowane przez Davida Guettę, znanego francuskiego DJ i producenta muzycznego. Beats Mixr to obecnie najlżejszy i najgłośniejszy model ze stajni Beats. 40-milimetrowe głośniki ze specjalną membraną pozwalają uzyskać ekstremalnie głębokie basy oraz krystalicznie czyste, wysokie tony.
Słuchawki posiadają też kilka funkcji przydatnych dla didżejów. Muszle obracają się o 270 stopni, można je odchylić do tyłu, za uszy, a następnie obrócić z powrotem dla całkowitej izolacji.Takie rozwiązanie pozwala didżejowi kontrolować wydarzenia na parkiecie. Z kolei podwójne wejście 3,5 mm umożliwia kaskadowe podłączenie kilku par słuchawek i udostępnianie muzyki znajomym. Beats Mixr skutecznie izolują szumy z otoczenia, zapewniając pełen komfort podczas miksowania utworów. Słuchawki dostępne są w nowych ciekawych, neonowych kolorach: niebieskim, zielonym, różowym, żółtym i pomarańczowym.
Z kolei słuchawki Beats Pro wychodzą naprzeciw oczekiwaniom inżynierów dźwięku, muzyków i audiofilów. To model używany podczas pracy studyjnej m.in. przez „will.i.am”, popularnego amerykańskiego rapera i producenta muzycznego. Technologia Pro-Sound Caliber sprawia, że Beats Pro posiadają pasmo przenoszenia porównywalne z monitorami studyjnymi. W rezultacie słuchawki idealnie sprawdzają się podczas nagrywania, miksowania i odtwarzania dźwięków. Na uwagę zasługuje również najwyższy poziom izolacji dźwiękowej. Efekt uzyskano, dzięki zwiększonej gęstości pianki w muszlach usznych oraz precyzyjnym odcięciu odgłosów zewnętrznych. Producent zrezygnował z układu redukcji szumu, aby zachować maksymalnie czystą barwę dźwięku i maksymalną moc basu. Innowacyjnym rozwiązaniem są podwójne porty wejścia/wyjścia. Po podłączeniu kabla słuchawkowego do muszli nausznej, drugi port automatycznie przełączy się w tryb wyjścia, dzięki czemu najnowsze dźwięki docierają na przykład do słuchawek osób pracujących w studio nad realizacją utworu.
Natomiast obrotowe muszle ułatwiają monitorowanie pokoju, studia lub klubu, pozwalają słyszeć otoczenie mając cały czas Beats Pro na głowie. Słuchawki dostępne są w kolorze czarno-czerwonym.
Sugerowane ceny przez Hama Polska
Beats Mixr – 1049 złotych
Beats Pro – 1699 złotych
Od Wydawcy
2-płytowa kolekcja najpiękniejszych tematów muzyki filmowej wybranych przez Magdalenę Miśkę-Jackowską (RMF Classic)!
Album zabiera nas w podróż po muzyce filmowej, zarówno tej, która nabrała już historycznego znaczenia, jak i najnowszej, tworzonej przez najmłodsze pokolenia znakomitych kompozytorów. W tym różnorodnym i pełnym niuansów świecie zbudowanym z uczuć i brzmienia, mamy wspaniałego przewodnika. Kompilację przygotowała bowiem Magdalena Miśka-Jackowska, którą miłośnicy muzyki filmowej znają doskonale z anteny radia RMF Classic.
Ale Filmy! to dobrana z wyczuciem i smakiem kolekcja arcydzieł muzyki filmowej, w której możemy zatopić się na ponad dwie godziny i zapomnieć o otaczającym nas świecie.
„Dobieranie dźwięku to magia” – mówił Jerzy Kawalerowicz. Magia, której bez wyjątku ulega każdy widz. Przecież nikt z nas nie chodzi do kina tylko po to, aby oglądać. Filmów też się słucha. Od zawsze. Jakie są sekrety tej magii? Na pewno melodia i rytm. Z całą pewnością także barwa instrumentu czy ludzkiego głosu. Ale najważniejszym sekretem wybitnych reżyserów i nie mniej zdolnych kompozytorów pozostaje moment, w którym ów dźwięk, czyli muzyka, zostaje użyty. Bo tu można się strasznie pomylić… albo dać widzowi taką chwilę, którą zapamięta na długo, jeśli nie na całe życie. Właśnie dlatego dobieranie muzyki do filmu jest tak szalenie trudne, ale również dlatego jest tak bardzo ważne.
Długo zastanawiałam się, jak opisać ten album, prezentujący kompozycje, które tak pięknie brzmiały w ostatnich latach w polskim kinie i nie tylko, i które wyszły spod ręki polskich twórców. Ktoś podpowiedział mi, że przecież wystarczy tę muzykę włączyć, aby obrazy pojawiły się same, a zaraz za nimi tytuły, nazwiska i w końcu emocje. To dlatego zaczynamy ostatnim polskim Oscarem za muzykę, czyli tematem z „Marzyciela” Jana A. P. Kaczmarka. Rozpoznawalny od pierwszych nut fortepianowy utwór przypomina nie tylko sam film, ale podkreśla też wysoką od lat pozycję polskich twórców na świecie. Podobnie zresztą jak słynny fragment ścieżki dźwiękowej do „Draculi” Francisa Forda Coppoli autorstwa Wojciecha Kilara czy tematy z filmów Romana Polańskiego „Nóż w wodzie” i „Dziecko Rosemary”, skomponowane przez Krzysztofa Komedę, a zaprezentowane tutaj nie tylko w klasycznych aranżacjach. Obok nich najważniejsi rodzimi kompozytorzy muzyki filmowej – Zygmunt Konieczny, Krzesimir Dębski, Michał Lorenc. Od wielu lat ci artyści wpływają na nastroje Polaków w kinie i poza nim, bo ich kompozycji słucha się także podczas coraz częściej organizowanych w kraju koncertów i festiwali, poświęconych muzyce wielkiego ekranu.
Mistrzów dogania młode pokolenie twórców – Leszek Możdżer, Antoni Komasa-Łazarkiewicz, Tomasz Gąssowski, Jan Duszyński, Łukasz Targosz, Bartek Gliniak, Daniel Bloom. To świadomi roli muzyki filmowej kompozytorzy, otwarci na nowe rozwiązania, jakie proponuje kino, ale obdarzeni cennym talentem do pisania melodii. A to przecież właśnie melodia sprawia, że ten sam sfilmowany obraz wyda się nam – widzom bardziej „dur” lub „moll” i spowoduje uśmiech albo łzę.
Każdy ma w kinie swoją prywatną listę przebojów. Polska muzyka filmowa to całe morze tytułów, a także kilkadziesiąt ważnych dla kinematografii nazwisk i wiele duetów reżysersko-kompozytorskich, które opanowały do perfekcji trudną sztukę wyboru, kiedy powinna na ekranie zagrać muzyka, a kiedy zagrać ma tylko cisza. Do historii przeszły sceny, zbudowane na muzycznych filarach. i całkiem sporo legendarnych już dziś piosenek.
Druga płyta zawiera te najsłynniejsze, jak napisane przez Henryka Warsa „Miłość Ci wszystko wybaczy” i „Już nie zapomnisz mnie” oraz młodsze, ale równie popularne tematy z jednej z nielicznych polskich komedii muzycznych „Hallo Szpicbródka”. Brzmią na nowo, we współczesnych, czasem zaskakujących wersjach. To taki pomost między klasyką polskiej piosenki filmowej, a jej współczesną, bardzo różnorodną formą, doprawioną rockiem, poezją, etno. Zmieniającą się tak, jak zmieniają się filmy. Duża w tym zasługa lubianych głosów m.in. Anny Serafińskiej, Roberta Gawlińskiego, Edyty Górniak, Kayah, Justyny Steczkowskiej, Grzegorza Turnaua, Stanisława Sojki. Anna Maria Jopek wykorzystuje w piosenkach najpiękniejsze tematy filmowe Wojciecha Kilara, zatrzymując je na dłużej.
Popularność muzyki kina stale rośnie. I prawdziwie magiczna staje się chwila, kiedy potrafi ona znakomicie funkcjonować bez obrazu na ekranie. Oddajemy w Państwa ręce ponad dwie godziny doskonałej polskiej muzyki filmowej. Z nadzieją, że – jak mówi Quentin Tarantino – podniosą sceny o kilka pięter. Nie tylko w kinie!” – Magdalena Miśka-Jackowska (RMF Classic).
Opinia 1
Wbrew pozorom i dość jednoznacznej nazwie „muzyka filmowa” nader często tuż po premierze, a czasem jeszcze przed wejściem na srebrne ekrany „firmującego” ją obrazu, żyje swoim, praktycznie całkowicie niezależnym życiem. Któż z nas nie pamięta przebojów towarzyszących hollywoodzkim superprodukcjom – kolejnym „Bondom”, „Ojcu Chrzestnemu”, „Gliniarzowi z Beverly Hills”, „Szybkim i Wściekłym”, czy w końcu „Gladiatorowi”. Polska kinematografia też nie ma się czego wstydzić, a najlepszym tego dowodem jest podwójny album „ale filmy!”, dostępny w „Złotej kolekcji”. Co prawda nie jest to kompilacja pełna, przekrojowa i w pełni reprezentatywna dla ostatnich … kilkudziesięciu lat, ale taką być nie może. Po pierwsze każdy ma własne, ulubione filmy i związane z nimi melodie, a po drugie na dwóch płytach można zmieścić jedynie ułamek tego, co tak naprawdę warto znać, czego warto posłuchać i bez czego „mrugające obrazki” byłyby równie pasjonujące jak obraz kontrolny.
Tematy wybrane przez prezenterkę RMF Classic – Magdalenę Miśkę-Jackowską spinają w nader zgrabną i dość eklektyczną całość, tak z pozoru odległe tematy, jak oklepany „Miłość ci wszystko wybaczy” Henryka Warsa, skupione „The Park On Piano” Jana A.P. Kaczmarka i dramatyczne w swej wymowie „To nie był film” Artura Rojka. Kluczem do sukcesu okazało się podzielenie tak szerokiego spektrum repertuarowego na dwie płyty, z których na pierwszej umieszczono jedynie utwory instrumentalne, a na drugiej, nie ważne jak infantylnie i banalnie to zabrzmi … „piosenki”. Na pierwszym krążku nie zabrakło oczywiście tak sztandarowych i zarazem eksportowych pozycji, jak motywów ze wspomnianego „Marzyciela” Jana A.P. Kaczmarka, „Draculi” Wojciecha Killara, jak i „Rosemary’s Baby” Krzystofa Komedy. Druga płyta to z kolei znane i lubiane przeboje w stylu „Dumki na dwa serca”, oraz klasyczne, lekko zakurzone przeboje z czasów naszych rodziców a nawet dziadków w nowych i często zaskakujących aranżacjach. Wystarczy wspomnieć „Pieśń o miłości”
K.K.Baczyńskiego w wykonaniu Czesława Mozila i Meli Koteluk, czy „Nie Kochać W Taka Noc to Grzech” z Michałem Milowiczem.
Osobiście zdecydowanie częściej wracam do pierwszej, instrumentalnej i wydaje mi się, że również bardziej spójnej części, która rozpoczynając się od wirtuozerskiego, solowego wykonania Leszka Możdżera po prostu trzyma poziom. Nie ma w niej fragmentów słabych, są za to wymagające chwili skupienia prawdziwe perełki muzyki i to nie tylko rozpatrywanej w kategoriach stricte filmowych, ale jako takiej.
Od strony realizatorskiej i dotyczącej wyłącznie jakości dźwięku, wydana przez Pomaton składanka bardzo mile mnie zaskoczyła. Po kolejnym z albumów popularnej „Złotej kolekcji” prawdę powiedziawszy nie spodziewałem się zbytnich fajerwerków, ale obie płyty po prostu trzymają nad wyraz wysoki poziom. Nie słychać na nich ani zbytniej kompresji, ani, co z reguły jest bolączką tego typu kompilacji drastycznych różnic pomiędzy poszczególnymi utworami. Pierwszy krążek charakteryzuje się przyjemnym w odbiorze dociążeniem, nasyceniem średnicy i lekko przyciemnionymi barwami, przez co w porównaniu z oryginalnymi wydaniami („Kaczmarek by Możdżer”, „Komeda” Leszka Możdżera) brakuje trochę powietrza, aury i audiofilskiego planktonu otaczającego fortepian. Jednak nie bądźmy złośliwi i nie wymagajmy od teoretycznie „komercyjnego” albumu jakości specjalizującej się w wysublimowanych brzmieniach i grą ciszą wytwórni, jak np. ACT.
Płyta z piosenkami również nie sprawia zawodu – wyeksponowane główne partie wokalne przykuwają uwagę, nie rażąc przy tym zbytnią napastliwością sybilantów. Eklektyzm stylistyczny nie nastraja co prawda do zbyt głębokiej kontemplacji, jednak jako tło do codziennych zajęć i spotkań ze znajomymi powinien sprawdzić się świetnie.
Czy najnowsza pozycja w „Złotej kolekcji” jest kompletna? Niekoniecznie, choć z drugiej strony jest szansa na jej kolejne edycje. Przecież nie można uznać tematu polskiej muzyki filmowej za wyczerpany bez chociażby tematu przewodniego z „Trzy kolory: Niebieski” autorstwa Zbigniewa Preisnera, „Reich” Tomasza Stańki, czy przepięknej „Kołysanki” z „Psów” autorstwa Michała Lorenca.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Teoretycznie zajmujemy się testowaniem sprzętu audio, jednak jeśli nadarzyła się okazja, wzięliśmy na tapetę dwupłytową kompilację ścieżek dźwiękowych ze znanych polskich filmów, zatytułowaną „Ale Filmy”. Redagowaniem projektu zajęły się dwie miłe panie: Magdalena Miśka-Jackowska i Maria Peryt, masteringiem studio 2.47, a wydaniem albumu oficyna Pomaton.
Wszyscy zapewne rozpoznają większość muzyki zawartej na tych krążkach, a jeśli nawet nie skojarzą jej po tytułach filmów, z jakich je zaczerpnięto, to już pierwsze takty każdego utworu, przywołają z pamięci konkretne obrazy. Często się zdarza, że nawet bardzo znana ekranizacja, nie przynosi ze sobą skojarzeń z materiałem muzycznym, jednak w drugą stronę jest znacznie łatwiej. I również ja miałem taki tok rozpoznawalności tego materiału. Z uwagi na dużą różnorodność utworów- od muzyki klasycznej do piosenek ze starych polskich komedii, wydawnictwo podzielono na dwa tematy. Jeden, jako „Muzyka filmowa”, a drugi „Piosenki filmowe”. Jest to swojego rodzaju podróż przez dorobek rodzimych kompozytorów i muzyków w służbie polskiej kinematografii. Takie sklejanie różnorodnych gatunków muzycznych z różnych epok i tematów, do jakich zostały skomponowane, nie jest prostą sprawą. Trzeba umiejętnie ułożyć kolejność, aby sąsiadujące kompozycje nie kontrastowały zbytnio ze sobą, tylko układały się w jedną przyswajalną całość. Po przesłuchaniu obu krążków, spokojnie mogę polecić tę pozycję wszystkim, którzy chcą przypomnieć sobie ważne dla polskiego kina „tracki”, zebrane w jednym miejscu. Różnorodność muzyki, częste zmiany tempa i tematów na pewno nie pozwolą nudzić się podczas słuchania.
Z uwagi na swoje audiofilskie skrzywienie, postanowiłem sprawdzić jak wypada konfrontacja buńczucznych zapowiedzi wspaniałej „jakości nagrań, poprawionych dzięki zastosowaniu najnowocześniejszych technik cyfrowych” z rzeczywistością i dość bacznie się temu przyjrzałem, no może raczej przysłuchałem. I muszę powiedzieć, że mastering wypada bardzo dobrze. Realizacja broni się w moim systemie znakomicie, prezentując materiał muzyczny w oczekiwany przeze mnie sposób, czyli czytelna w głąb i szerz scena. Na plus trzeba jeszcze dodać fakt, iż panowie od technik cyfrowych nie szaleli zbytnio z suwakami na stole mikserskim, dzięki czemu odbiór zaproponowanej muzyki sprawi przyjemność nawet na bardzo wysublimowanym zestawie. Może nie jest to wydawnictwo do stricte audiofilskiego słuchania każdej wybrzmiewającej nuty, ale polecam jako sposób na relaksujący odpoczynek przy dźwiękach dorobku naszej narodowej kinematografii.
Jacek Pazio.
CD1
Jan A.P. Kaczmarek, Marzyciel reż. Marc Forster
1. The Park On Piano 00:05:23
Leszek Możdżer – fortepian
Michał Lorenc, 300 mil do nieba reż. Maciej Dejczer
2. Ucieczka 00:02:27
Maciej Talaga – gitara
Marcin Pospieszalski – instrumenty klawiszowe
Wielka Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia i Telewizji
Zdzisław Szostak – dyrygent
Tomasz Gąssowski, Zmruż oczy reż. Andrzej Jakimowski
3. Tango 00:02:09
Robert Majewski – trąbka
Artur Dutkiewicz – akordeon
Sławomir Kurkiewicz – kontrabas
Tomasz Gąssowski – instrumenty perkusyjne
Jan Duszyński, Pokłosie reż. Władysław Pasikowski
4. Powrót do domu 00:02:00
Polska Orkiestra Radiowa
Jakub Chrenowicz – dyrygent
Asja Czajkowska – partia wokalna
Krzesimir Dębski, W pustyni i w puszczy reż. Gavin Hood, Elżbieta Jeżewska
5. Gdzie jest nasz dom, Stasiu? 00:04:07
Orkiestra Sinfonia Varsovia
Sinfonietta Artists
Krzesimir Dębski – dyrygent
Krzysztof Komeda, Nóż w wodzie reż. Roman Polański
6. Ballad For Bernt 00:04:05
Krzysztof Komeda Trio
Bartek Gliniak, Joanna reż. Feliks Falk
7. Finał 00:04:44
Orkiestra Sinfonia Varsovia
Chór Cappella Corale Varsaviana
Krzysztof Herdzin – fortepian
Ewelina Siedlecka – wokaliza
Jakub Haufa – skrzypce
Roman Rewakowicz – przygotowanie chóru
Piotr Komorowski – dyrygent
Daniel Bloom, Tulipany reż. Jacek Borcuch
8. Tulipany 00:02:03
Leszek Możdżer – fortepian
Wojciech Kilar, Dracula reż. Francis Ford Coppola
9. Vampire Hunters 00:03:02
Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia
Antoni Wit – dyrygent
Krzysztof Komeda, Rosemary’s Baby reż. Roman Polański
10. Sleep Safe and Warm
Leszek Możdżer – fortepian
Bartek Gliniak, Mój Nikifor reż. Krzysztof Krauze
11. Temat Nikifora 00:01:52
Sebastian Aleksandorowicz – obój
Magdalena Falkowska – klarnet
Bartek Gliniak – instrumenty klawiszowe, flet
Wojciech Kowalewski – instrumenty perkusyjne
Marta Maślanka – cymbały
Leszek Wachnik – fagot
Marek Wroński – skrzypce
Dobrosława Siudmak-Nur – skrzypce
Marlena Winiszewska – altówka
Barbara Piotrowska – wiolonczela
Radosław Nur – kontrabas
Ryszard Dudek – dyrygent
Michał Lorenc, Bandyta reż. Maciej Dejczer
12. Taniec Eleny 00:03:01
Sinfonia Varsovia
Tadeusz Karolak – dyrygent
Łukasz Targosz, Listy do M. reż. Mitja Okorn
13. Listy do M. 00:03:38
Jacek Tarkowski – fortepian
Łukasz Targosz – instrumenty strunowe
Michał Ostrowski – skrzypce
Paulina Wiśniewska – wiolonczela
Katarzyna Tarkowska – flet
Orkiestra Kameralna La Session Chamber Orchestra
Łukasz Targosz – dyrygent
Krzesimir Dębski, Stara baśń reż. Jerzy Hoffman
14. Temat miłosny 00:03:24
Chamber Symphony Orchestra Leopolis
Krzesimir Dębski – dyrygent
Wojciech Kilar, Pan Tadeusz reż. Andrzej Wajda
15. Polonez 00:04:37
Wielka Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia
Jerzy Kotyczka – obój
Joanna Dziewior – flet
Marek Barański – fagot
Zbigniew Kaleta – klarnet
Antoni Adamus – trąbka
Wiesław Grochowski – waltornia
Damian Walentek – waltornia
Adrian Ticman – waltornia
Rudolf Brudny – waltornia
Eugeniusz Mańczyk – fortepian, czelesta
Leszek Potasiński – improwizacja gitarowa
Antoni Wit – dyrygent
Antonii Komasa-Łazarkiewicz, W ciemności reż. Agnieszka Holland
16. W ciemności 00:05:58
Polska Orkiestra Radiowa
Filip Wojciechowski – fortepian
Jacek Rogala – dyrygent
Zygmunt Konieczny, Jasminum reż. Jan Jakub Kolski
17. Temat 00:02:45
Cappella Cracoviensis pod dyr. Rafała Delekty
Polska Orkiestra Radiowa pod dyr. Mirosława Błaszczyka
Paweł Perliński – fortepian
Michał Lorenc, Prowokator reż. Krzysztof Lang
18. Ave Maria 00:03:09
Moscow Symphonic Orchestra
Konstanty Krymc – dyrygent
Olga Szyrowa – sopran
Tomasz Gąssowski, Sztuczki reż. Andrzej Jakimowski
19. Motor i dziewczyny 00:03:48
Leszek Matecki – gitara solowa
Tomasz Gąssowski – gitara, gitara basowa, instrumenty perkusyjne, gwizd
Wojciech Kilar, Śmierć i dziewczyna reż. Roman Polański
20. Paulina’s Theme 00:03:47
English Chamber Orchestra
Harry Rabinowitz – dyrygent
Leszek Możdżer, Wszystkie Kobiety Mateusza reż. Artur Więcek „Baron”
21. Sny Kobiet 00:04:18
Leszek Możdżer – fortepian
John Parricelli – gitara
Sebastian Wypych – kontrabas
Krzysztof Globisz – wokal
Orkiestra Aukso
CD 2
Czesław Mozil, sł. Krzysztof Kamil Baczyński, Aranż.: von Bülow, Drasbeck, Bennebo, Moller, Guastavino, Mortensen, Mozil, Baczyński reż. Kordian Piwowarski
1. Pieśń o miłości 00:03:18
Mela Koteluk – wokal
Czesław Śpiewa – wokal
Marie Louise von Bülow – kontrabas, flet
Troels Drasbeck – perkusja akustyczna i elektryczna
Martin Bennebo – akordeon
Hans Find Møller – gitara akustyczna i elektryczna
Karel Duelung Guastavino – klarnet basowy
Jakob Munck Mortensen – tuba, puzon, trąbka, „parówka”
Czesław Mozil – pianino
Artur Rojek, sł. Artur Rojek, Młode Wilki reż. Jarosław Żamojda
2. To Nie Byl Film 00:03:02
Myslovitz
Wojciech Kilar, sł. Marcin Kydryński, Smuga cienia reż. Andrzej Wajda
3. W smudze cienia 00:03:18
Anna Maria Jopek – głosy
Tomasz Stańko – trąbka
William Gallison – harmonijka ustna
Marcin Pospieszalski – bas, instrumenty klawiszowe, sample i lupy
Joszko Broda – flet
Marek Napiórkowski – gitara
Marcin Majerczyk – perkusja
Krzesimir Dębski, sł. Jacek Cygan, Ogniem i mieczem reż. Jerzy Hoffman
4. Dumka na dwa serca 00:04:11
Edyta Górniak – wokal
Mieczysław Szcześniak – wokal
Robert Janson, sł. Anita Lipnicka, Młode Wilki reż. Jarosław Żamojda
5. Wolne ptaki 00:03:15
Varius Manx
Jerzy Matuszkiewicz, sł. Agnieszka Osiecka, Małżeństwo z rozsądku reż. Stanisław Bareja
6. Miłość złe humory ma 00:02:04
Bohdan Łazuka – wokal
Orkiestra Rozrywkowa
Jerzy Matuszkiewicz – dyrygent
Wojciech Pilichowski, Jarosław Chilkiewicz, sł. Kasia Kowalska, Nocne graffiti reż. Maciej Dutkiewicz
7. Straciłam swój rozsądek 00:04:03
Kasia Kowalska – wokal
Grzegorz Ciechowski, sł. Grzegorz Ciechowski, Wiedźmin reż. Marek Brodzki
8. Nie pokonasz miłości 00:03:03
Robert Gawliński – wokal
Henryk Wars, sł. Julian Tuwim (Oldlen), Szpieg w masce reż. Mieczysław Krawicz
9. Miłość ci wszystko wybaczy 00:05:01
Anna Dereszowska – wokal
Tomasz Krawczyk – gitary
Sebastian Frankiewicz – perkusja
Maciej Szczyciński – bas
Marek Pospieszalski – klarnet altowy
Wojciech Kilar, sł. Marcin Kydryński, Portret damy reż. Jane Campion
10. Szepty i łzy 00:04:31
Anna Maria Jopek – głosy
Tomasz Stańko – trąbka
William Gallison – harmonijka ustna
Marcin Pospieszalski – bas, instrumenty klawiszowe, sample i lupy
Joszko Broda – flet
Marek Napiórkowski – gitara
Marcin Majerczyk – perkusja
Justyna Steczkowska, sł. Edyta Bartosiewicz, Na koniec świata reż. Magdalena Łazarkiewicz
11. Na koniec świata 00:04:23
Justyna Steczkowska – wokal
Kayah, sł. Kayah, Przedwiośnie reż.
12. Wiosna przyjdzie i tak 00:03:01
Kayah – programowanie instrumentów klawiszowych, śpiew, chórki
Hakan Kursun – programowanie instrumentów klawiszowych, instrumenty perkusyjne
Krzyś Pszona – edycja i programowanie instrumentów klawiszowych
Zygmunt Wiehler, sł. Jerzy Jurandot, Ada to nie wypada reż. Konrad Tom
13. Nie kochać w taką noc to grzech 00:02:25
Michał Milowicz – wokal
Septet żeński: Monika Ambroziak, Anna Frankowska, Katarzyna Groniec, Anna Mamczur, Barbara Melzer,
Agnieszka Włodarczyk, Beata Wyrąbkiewicz
Kwartet męski: Wojciech Dmochowski, Paweł Hartlieb, Janusz Józefowicz, Michał Milowicz
Seweryn Krajewski, Adam Skorupka, sł. Agnieszka Osiecka, Halo Szpicbródka reż. Mieczysław Jahoda, Janusz Rzeszewski
14. Kto tak ładnie kradnie / Ja nie chcę nic (Herbaciane nonsensy) 00:04:03
Anna Serafińska – wokal
Andrzej Dąbrowski – wokal
Zespół Włodzimierza Nahornego:
Włodzimierz Nahorny – fortepian, opracowania
Mariusz Bogdanowicz – kontrabas
Piotr Biskupski – perkusja
Kwartet smyczkowy i Solisti Di Varsavia
Krzesimir Dębski, sł. Andrzej Mogielnicki, W pustyni i w puszczy reż. Gavin Hood, Elżbieta Jeżewska
15. Mama Afryka 00:04:51
Beata Kozidrak – wokal
Anna Jurksztowicz – wokal
Majka Jeżowska – wokal
Anna Maria Jopek – wokal
Artur Gadowski – wokal
Stanisław Sojka – wokal
Mietek Szcześniak – wokal
Shaluza Max Mntambo
Passage To Africa Choir
Soweto Percussion Ansamble
Orkiestra Sinfonia Varsovia
Krzesimir Dębski – dyrygent
Przemysław Gintrowski, sł. Justyna Holm, Tato reż. Maciej Ślesicki
16. Kołysanka (Tylko śpij) 00:03:12
Przemysław Gintrowski – wokal
Krzysztof Wroniszewski – obój
Wojciech Kulczycki – klarnet
Agnieszka Bemowska – harfa
Mariusz Jagoda – skrzypce
Krzesimir Dębski, sł. Beata Kozidrak, Stara Baśń reż. Jerzy Hoffman
17. Stara Baśń 00:03:02
Beata Kozidrak – wokal
Katarzyna Pietras – wokal
Robert Luty – perkusja
Mirosław Wiśniewski – bas
Marek Napiórkowski – gitary
Marek Kisieliński – produkcja muzyczna, instrumenty klawiszowe, programowanie, gitara i współaranżacja
Krzesimir Dębski – produkcja muzyczna, instrumenty klawiszowe
Henryk Wars, sł. Ludwik Starski, Skarb reż. Leonard Buczkowski
18. Już nie zapomnisz mnie 00:02:02
Magdalena Brudzińska – wokal
Piotr Tomasz Lewicki – gitary, bass, klawisze, perkusja
Grzegorz Turnau, sł. Leszek Aleksander Moczulski, Pan Tadeusz reż. Andrzej Wajda
19. Soplicowo 00:04:45
Stanisław Soyka – wokal
Grzegorz Turnau – wokal
Grzegorz Turna – fortepian
Mariusz Pędziałek – obój
Mariusz Ziętek – waltornia
Marta Stanisławska – cymbały
Jacek Królik – gitara akustyczna
Robert Kubiszyn – gitara basowa
Sławek Berny – perkusja, instrumenty perkusyjne, kotły
Skrzypce: Krzysztof Bzówka, Józef Kolinek, Katarzyna Duda, Robert Dąbrowski, Artur Konowalik, Elżbieta Schatz-Dąbrowska, Altówki: Włodzimierz Żurawski, Dariusz Kisieliński, Michał Styczyński, Wiolonczele: Jerzy Muranty, Kamil Mysiński, Kontrabas: Janusz Marynowski
Opinia 1
Jak już zdążyłem zagaić na facebooku z Hiszpanii można przywozić różne rzeczy – niezłe wino, turony (ichniejsza odmiana bloku), świetne wędliny. Ja kilkanaście lat temu przywiozłem sobie żonę (ponieważ było sporo pytań od razu wyjaśniam, że jest Polką), a teraz w moje ręce trafił … interkonekt z aktywnym systemem DREi. Kiedy otrzymałem standardowych, jak na metrową łączówkę, rozmiarów eleganckie czarne pudełko o marce Neutral Audio nie wiedziałem absolutnie nic. Pobieżna lektura dołączonych materiałów reklamowych również niewiele mi powiedziała, bo to, że „nigdy wcześniej nie słyszałem kabla takiego jak ten” i o „absolutnej transparentności dla sygnałów audio” zapewniają chyba wszyscy znani mi producenci okablowania. Mniejsza z tym. Teoretycznie łączówka to łączówka i nikt koła drugi raz wymyślać przecież nie będzie. Jak się jednak okazuje tylko teoretycznie, gdyż dostarczony do testów model Cable DREi DUO 1 box ze zwykłym interkonektem miał wspólną niemalże tylko nazwę i przeznaczenie.
Co prawda wszelakiej puszki, pierścienie, czy nawet bateryjki od dłuższego czasu mnie przestały dziwić, jednak jedynym znanym mi podobnym przypadkiem, gdy przewód pozbawiony zasilania po prostu kolokwialnie rzecz ujmując „nie działa” był cyfrowy Acoustic Revive DSIX -1.0PA. Jednak japoński krewniak wewnątrz magicznej puchy miał układ „Digital Signal Isolation Exciter” izolujący elektrycznie pętlę sygnałową od urządzenia poprzez użycie transformatora separującego. W Neutralu siedzi natomiast aktywny moduł D.R.E.i. (akronim Dynamic Reduction of Electronic interactions) zapewniający, zgodnie z obietnicami konstruktorów, nie tylko wyeliminowanie wzajemnych intermodulacji pomiędzy poszczególnymi częstotliwościami, ale również optymalizację połączeń pomiędzy spiętymi ze sobą ww. kablem urządzeń a w rezultacie osiągnięcie wyższego poziomu ciśnienia akustycznego (ang. Sound Pressure Level). W skrócie rzecz ujmując mniejsze zniekształcenia sygnału przed wzmocnieniem pozwalają cieszyć się czystszym niż dotychczas dźwiękiem na wyższych niż dotychczas poziomach głośności. Tyle teorii, jeśli zaś chodzi o praktykę to jakoś niespecjalnie miałem ochotę sprawdzać o ile głośniej niż zazwyczaj mogę zagrać, bo po pierwsze mam nienajgorsze stosunki z sąsiadami i nie chciałbym ich popsuć, a po drugie niespecjalnie widzę szansę przekonania zirytowanego Dzielnicowego, bądź innego przedstawiciela służb siłowo-porządkowych, że właśnie przeprowadzam test kabelka za 1k€ i muszę jeszcze trochę połomotać. Trochę to wszystko pachnie tajemnym voodoo, ale lista, zakładam, że zadowolonych klientów może robić i robi wrażenie: Seal, Jamiroquai, Tom Jones, Alan Parsons, Julio Iglesias, Coldplay, Rihanna, RCHP, Leonard Cohen, Pearl Jam. A jak bohater niniejszego testu sprawdził się w cywilnym systemie? Zapraszam do lektury.
DREi DUO 1 box to estetycznie wykonany i pozbawiony zbędnych ozdobników, lekko sprężysty interkonekt z usytuowaną mniej więcej w 1/3 długości prostopadłościenną puszką. Jej umiejscowienie w niektórych systemach może okazać się dość problematyczne gdyż krótszymi odcinkami przewodów z niej wychodzącymi należy wpiąć się do źródła, co np. w przypadku mojego Ayona 1sc, posiadającego gniazda RCA umieszczone na przeciwległych krańcach, oznaczało niemalże próbę naciągnięcia testowanego przewodu. Warto więc zawczasu sprawdzić rozstaw gniazd i na wszelki wypadek odradzam trójnożne stoliki, w których tylna noga potrafi zwiększyć zapotrzebowanie na długość tego typu łączówek o dodatkowych kilka centymetrów. Sama puszka okazuje się nader solidnym, anodowanym na czarno profilem aluminiowym z dwoma gniazdami umożliwiającymi bądź to podpięcie samego zasilacza, bądź redystrybucję prądu do kolejnej puszki, których pojedynczy zasilacz jest w stanie obsłużyć maksymalnie 10. Solidne, złocone, aczkolwiek zdecydowanie nie biżuteryjne wtyki i pleciona biało-czarno-granatowa koszulka dopełniają całości.
Zgodnie z zaleceniami producenta przez pierwszą godzinę od wpięcia interkonektu w system nie włączałem znajdujących się w nich urządzeń. Co do kolejnej wskazówki, mówiącej o osiągnięciu pełni swoich możliwości dopiero po przynajmniej 100h grania, byłem już mniej ortodoksyjnie nastawiony, gdyż będąc trzecim w kolejności szczęśliwcem mogącym pobawić się tymi hiszpańskimi wynalazkami miałem niemalże 100% pewność, że wygrzewanie odbębnili za mnie poprzednicy. Dla świętego spokoju dałem kabelkowi gratisową godzinę na ułożenie się w moim systemie a po włączeniu i puszczeniu internetowego radia jeszcze ok.3 – już z sygnałem.
Po tej rozgrzewce przystąpiłem do bardziej krytycznych odsłuchów. Nie mając absolutnie żadnych oczekiwań, uprzedzeń i wiadomości nt. „sygnatury” testowanego przewodu z uwagą zacząłem wsłuchiwać się cóż też w trawie piszczy, jednak zamiast pisków zaaplikowano mi kawał solidnego, chciałoby się powiedzieć potężnego dźwięku. Przekaz stał się bardziej komunikatywny, rzeczywisty, choć … może nawet zbyt piękny. Całe szczęście efekt nie przypominał cukierkowej pocztówki z Ryni, lecz w pełni profesjonalny materiał wysokiej rozdzielczości przygotowany w celach promocyjnych któregoś z karaibskich kurortów wypoczynkowych. Powyższy zabieg miał swoje ewidentne zalety, gdyż zarówno przy krótszym, jak i dłuższym odsłuchu przyjemność płynąca z obcowania z tak „podaną” muzyką była rzadko spotykana na tych pułapach cenowych. Przykładowo dęciaki obecne na bonusowym „A House Divided” z albumu „Super Collider” Megadeth czarowały blaskiem i soczystością, a ich czytelność na tle gitarowych riffów potrafiła zadziwić pomimo bardzo dobrej znajomości materiału zarejestrowanego na tym krążku. Sam Dave Mustaine również dostał stosowny bonus w postaci większej niż zazwyczaj erudycji i dociążenia, przez co jego partie miały szanse załapać się do finałów wokalistów heavy metalowych o najbardziej elektryzujących głosach.
Im dłużej słuchałem hiszpańskiej łączówki, tym częściej łapałem się na tym, że już coś podobnego słyszałem, że znam ten typ estetyki a co najważniejsze, że mógłbym z takim dźwiękiem żyć. Bingo! Przecież podobne zabiegi z powodzeniem stosuje włoski producent kolumn Zingali. W ramach utwierdzenia się w powyższy przekonaniu sięgnąłem po jeszcze ciepły album „Wagner Reloaded” Apocaliptyci wspomaganej tym razem przez MDR Symphony Orchestra. Patetyczny, wręcz monumentalny repertuar zarejestrowany w lipskiej Arenie po przepuszczeniu przez „magiczny” interkonekt zabrzmiał tak, jakbym zamiast Arcon 80 dostał wzbogacone o dodatkowy basowiec 100-ki. Chodzi głownie o to, że przynajmniej pozornie powiększeniu uległ wolumen prezentowanego dźwięku. Stopa perkusji wespół z waltorniami była np. nie tylko doskonale słyszalna, ale przede wszystkim odczuwalna. Najniższe tony po prostu wprawiały były fizyczne, namacalne, obecne, ich udział w spektaklu nie ograniczał się jedynie do zasygnalizowania słuchaczowi, że akurat w tym miejscu jest tutti orkiestry a resztę powinien dopowiedzieć sobie mózg, lecz jeśli trzeba było przyp…, znaczy się uderzyć, to taki atak orkiestry po prostu następował i zmiatał ze stołu babcine koronkowe serwetki.
Najbardziej przekonująco wypadały jednak na Neutralu ludzkie głosy a jeśli dodatkowo w ich otoczeniu znalazła się gitara to można było mówić o pełni szczęścia. Oczywiście nie omieszkałem podarować sobie takiej odrobiny luksusu i włączyłem „Mujeres de agua” Javier’a Limon’a. Ten osadzony w stylistyce kultury śródziemnomorskiej album został poświęcony kobietom i to właśnie One tworzą niesamowity klimat mieszanki orientu i ognistego flamenco zanurzonych w odmętach hipnotyzujących aranżacji. Od strony realizacyjnej wspomniana płyta ma dość obfity bas, co nie umknęło uwadze testowanego interkonektu, który właśnie na niskich częstotliwościach kreował muzyczny spektakl z zauważalnie powiększonymi źródłami pozornymi. Tylko, że powiększenie, którego się dopuszczał było jedynie zabiegiem poprawiającym „realność”, obecność muzyków w pokoju odsłuchowym. Zachowany został zdrowy rozsądek, dzięki czemu wokalistki stawały się po prostu bardziej namacalne, i nie osiągały, jak to nieraz bywa, gabarytów Bob’a Sapp’a, bądź Statuy Wolności.
Najwyższe tony charakteryzowały się wyśmienitą czystością i mieniły bogactwem odcieni złota. Nie był to blask zimny, śnieżnobiały, lecz właśnie ciepły, rozleniwiający i ze złotem się kojarzący. Nie ranił słuchu a jednocześnie dostarczał wszystkich koniecznych informacji.
Jedynym „ale”, do jakiego mógłbym mieć pewne zastrzeżenia, to delikatne odfiltrowywanie audiofilskiego planktonu i skrócenie czasu wygaszania tworzących swoistą aurę mikrowybrzmień. W porównaniu z moim Organiciem aksamitnie czarne tło jest po prostu bliższe, dźwięki szybciej znikają w jego przepastnej czeluści a przez to akustyka sal nagraniowych, ich naturalny pogłos nie są tak oczywiste.
Pomysł na dźwięk, jakim był łaskaw podzielić się założyciel Neutral Audio Pan Jose Manuel Jimenez w pewnym stopniu przypomina również estetykę phonostage’a RCM Sensor, podobnie podkreślając kontury źródeł pozornych sprawia, że stają się bardziej namacalne, naturalne. Więcej w tej materii z pewnością napisze Jacek, jednak nawet będąc okazjonalnym „winylowym” słuchaczem pozwoliłem sobie na powyższą dygresję dotyczącą obszaru, w którym przynajmniej na razie ograniczam się do bycia wyłącznie (krytycznym) słuchaczem.
Neutral Audio Cable DREi DUO 1 box jest kolejnym przykładem na to, że Polska, nawet przez niewielkich zagranicznych producentów, przestaje być pomijana, bądź postrzegana, jako miejsce, gdzie białe misie spacerują sobie równie swobodnie po ulicach, jak dajmy na to krowy w Indiach. Dzięki temu od czasu do czasu mamy możliwość zapoznania się z urządzeniami firm, które nie posiadając jeszcze lokalnego dystrybutora nie widzą najmniejszych problemów w dostarczeniu do testów swoich produktów. Ponadto kontakt z interkonektem DREi DUO 1 box pozwolił nam nie tylko poszerzyć własne doświadczenia odsłuchowe, ale i poznać, jak na zagadnienia reprodukcji dźwięku zapatrują się podobni nam pasjonaci spoza mainstreamowego nurtu Hi-Fi. Miejmy nadzieję, że w przyszłości uda nam się powili zapełniać białe plamy na audiofilskiej mapie świata, a Neutral Audio nie jest jedynym hiszpańskim producentem wysokiej klasy urządzeń i akcesoriów audio.
Tekst i zdjęcia Marcin Olszewski
Dystrybucja w Polsce: brak
Producent: Neutral Audio
Cena: 1000€
Dane techniczne (wg. producenta):
Wysokiej jakości złocone wtyki
Przewodnik w postaci srebrno – miedzianej plecionki
Długość: 110 cm
Dołączony zasilacz 110/230 VAC /12DC umożliwiający zasilenie max. 10 kabli
System wykorzystany w teście:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Harmonix CI-230 Mark-II; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Neyton Hamburg LS; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2
– Listwa: GigaWatt PF-2 + kabel LC-2mk2
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opnia 2
System audio składa się z wielu elementów, do których zaliczmy, choć coraz częściej można się bez nich obyć – mniej, lub bardziej zaawansowane urządzenia all-in-one w stylu Devialeta, przewody łączące poszczególne komponenty toru, występujące w dwóch odmianach – XLR i RCA. Te dwa formaty są konsekwencją budowy wewnętrznej urządzeń, jednak oba mają jedno zadanie- przenieść sygnał ze źródła do odbiornika. W ostatnich latach wiele firm zauważyło, jak duży wpływ na końcowy efekt brzmieniowy ma ich budowa wewnętrzna – geometria splotu linki, lity drut i w połączeniu z różnorodnym materiałem izolacyjnym, oferując pełną gamę takich produktów. Po latach doświadczeń, konstruktorzy coraz częściej sięgają po niekonwencjonalne rozwiązania i oprócz opracowywania nowych pomysłów dotyczących budowy samego przewodnika, zaczynają stosować dodatkowe elementy jak: pasywne, bądź aktywne filtry, izolację przeciwzakłóceniową, czy jak w testowanym przypadku, magiczną puszkę eliminującą szkodliwe dla sygnału audio interferencje. Które harmoniczne są pożądane, a które zbędne, można napisać elaborat na kilka stron, ale nie będę tego tematu rozwijał w niniejszym tekście, tylko zajmę się sprawdzeniem, co wniósł, lub zabrał dostarczony do testu interkonekt rodem z Hiszpanii, będący częścią sporego portfolio firmy Neutral Audio, model „Cable Drei Duo”.
Otrzymany przedstawiciel nowego nurtu w dziedzinie przesyłu sygnału, to około metrowej długości kierunkowy zestaw RCA, który na jednej trzeciej długości od strony nadajnika otrzymał prostokątną kapsułę, zasilaną dostarczonym w komplecie transformatorkiem. Ciekawostką jest fakt, że bez nakarmienia prądem, tytułowy „Cable Drei”nie przepuści przez siebie żadnego sygnału, a sama procedura włączenia go w posiadany tor, na czas wpinania wymaga wyłączenia współpracujących z nim komponentów. Nie sprawdzałem, co się stanie po zlekceważeniu zaleceń producenta i zachowując wymagane środki ostrożności, połączyłem bohaterem testu przedwzmacniacz liniowy z końcówką mocy. Dla rozgrzewki zapuściłem znajdującą się w napędzie płytę i opuściłem miejsce odsłuchowe, pozwalając na dwugodzinną synchronizację z moim torem audio.
Szukając informacji na temat testowanego produktu, mimochodem natknąłem się na zestaw zalet, jakie opisuje producent i muszę stwierdzić, że w wielu aspektach potwierdzają się z moimi obserwacjami. Wewnętrznej budowy magicznej szkatułki nie znam i specjalnie mnie to nie interesuje, ale jedno wiem na pewno, interkonekt modyfikuje przepuszczony przez siebie sygnał. Kilka żelaznych testowych tytułów dało całkiem wyraźny obraz tego przedstawiciela audio-voodoo. Dostajemy energetyczny i konturowy spektakl, pobudzający do życia drugi, często traktowany po macoszemu plan sceny muzycznej. Dzięki rysowaniu obrazu grubszą kreską, każdy włożony do napędu krążek, prezentował dalsze plany, jako pełnoprawny element przekazu muzycznego. Efekt jest taki, jakbyśmy poziom czerni tła, przesunęli o oczko niżej. Jeśli nasz zestaw gra plamami, mariaż z Hiszpanami powinien wyjść nam na dobre. Dźwięk zdecydowania się ożywi, a całość stanie się czytelniejsza i bardziej namacalna. Obszerna w szerz i głąb scena pozwala zaistnieć muzykom w wykreowanym przy stole mikserskim wirtualnym bycie, pokazując jak na dłoni zajmowane przez nich miejsca. Aby to zweryfikować nausznie, zapodałem na talerz napędu jazzowe trio znanego „bębniarza” Paula Motiana grającego wespół z saksofonistą Joe Lovano i gitarzystą Billem Frisellem. Wiadomo, że muzyk firmujący swoim nazwiskiem dane wydawnictwo, jest z rozdzielnika uprzywilejowany, a reszta zespołu występuje jako dopełnienie jego lśniącej osobowości. Może podczas nagrań tego się nie odczuwa- panowie przecież bardzo dobrze się znają, ale zasady biznesu są nieubłagane i każdy zna swoje miejsce w szyku. Wspomniane trio w 2007 roku popełniło sesję nagraniową zatytułowaną „Time and Time Again”, jawiącą się jako rasowe „ECeeMowskie plumkanie” – uwielbiam taki reset psychiczny po dniu użerania się z klientami, przy dawce wydobywającej się z wszechobecnej ciszy spokojnej muzyce. Paul swoją niezliczoną ilością perkusjonaliów jest wiodącym duchem kompilacji, a saksofon i gitara grając swoje frazy, umiejętnie spinają wszystko w zaplanowaną całość. Słuchając tego repertuaru w codziennym zestawieniu, najtrudniejsze zadanie w zaistnieniu w eterze pomiędzy kolumnami, ma gitarzysta siedzący w drugim planie. Saksofon jakoś sobie radzi, ale dawka konturu, jaki niesie wpięcie w tor tytułowego „Cable Drei”, całkowicie przearanżowuje odbiór całości. Nagle wszyscy muzycy zdecydowanie swobodniej zaznaczają swój byt w tym projekcie. Nikt nie ma zamiaru detronizować frontmana, ale po tej korekcie okablowania, mają więcej do zaoferowania potencjalnemu odbiorcy. Czytelnie rysowani na scenie, pokazują w pełnej krasie swój kunszt gry na opanowanych do perfekcji instrumentach. Każdy szmer, czy szum powietrza wydobywający się z saksofonu Joe Lovano, dostajemy teraz na wyciągnięcie ręki, a gitara elektryczna Billa Frisella dźwięczy pełnią strun. Muzycy zostają wyciągnięci z niebytu prawie na pierwszy plan, lekko zwiększając swój odstęp od tła. Bardzo udany zabieg konstruktorów, mogący wielu audiofilom przywrócić chęć słuchania nie do końca udanych realizacji płyt.
Jednak, żeby nie zostać internetowym nudziarzem słuchającym jedynie pitu-pitu, sięgnąłem po materiał, który dla wielu moich znajomych – nawet tych z warszawskiego KAiM’u, jest objawem czystego masochizmu. Mowa o free jazzie w wykonaniu znamienitych wyczynowców tego gatunku muzycznego, jakimi są- Peter Brotzmann, William Parker i Hamid Drake. Ta garstka ludzi, robi tyle zamieszania na scenie, że niejeden zespół rockowy zgasłby przy nich niczym zdmuchnięta świeczka. Ale nie o wyścigi w robieniu hałasu tutaj chodzi, tylko ocenę wpływu hiszpańskiego kabla – wycięcie niepożądanych częstotliwości z sygnału audio, zwiększa w efekcie separację poszczególnych źródeł pozornych. Trzej panowie zrealizowali sesję w 2010 roku w Kanadzie pt. „Never Too Late But Always Too Early”, dedykując to dwukrążkowe wydawnictwo Peterowi Kowaldowi. Odbiorcy nie słuchający takich klimatów, powinni choć raz zakosztować tej uczty, nie pod kątem wkładu muzycznego, gdyż mogą nie dotrwać do końca pierwszego kawałka, tylko sposobu nagrywania takich składów. W większości przypadków słychać podobne podejście realizatorów, starających się oddać korelację zbieranych mikrofonem instrumentów z pomieszczeniem studia, w którym sesja się odbywa. Czy są to koncerty, czy granie stricte studyjne, daje się zauważyć podobny sposób prezentacji. A jeśli taka maniera przypadnie nam do gustu, to już niedaleka droga do zakosztowania przyjemności w tym odstraszającym z pozoru materiale muzycznym, zaczynając od ich lżejszych propozycji (są też i takie płyty). Wracając do wspomnianych wariacji na tematy jazzowe, nawet największe nagromadzenie niekontrolowanych dźwięków, ani razu nie skleiło się w jedną nieczytelną masę, pokazując wirtuozerię bohaterów sesji. Oczywiście jest to również pochodna ingerencji hiszpańskiego produktu. Nadanie konturu i lekkiego dociążenia, wycina z tła poszczególnych muzyków, nie pozwalając jednocześnie uśrednić materiału źródłowego. Zamysł konstruktorów się udał i teoretycznie jest to bardzo dobry i pożądany ruch, ale….
Po tej dawce adrenaliny powróciłem do spokojniejszego materiału i muszę dołożyć łyżkę dziegciu. Przy wymienionych niepodważalnych zaletach tego produktu, wpięcie go w wymagający system, przenoszący odbiorcę w inny stan percepcji muzyki, pokazuje swoje drugie oblicze. Znając swój set od podszewki, przez cały czas odsłuchów miałem nieodparte wrażenie, zgubienia czegoś, co wyróżniało go z pośród wielu innych testowanych przed zakupem. Chodzi mianowicie o zwiewność, eteryczność, spektakularną rozdzielczość i lekkość, jakimi zaczarował mnie system z Japonii. Ten dyskomfort w większości zestawień nie będzie odczuwalny i zaaplikowanie wspomaganych magiczną skrzynką interkonektów, przyniesie same pozytywne odczucia, jednak mnie czegoś brakowało. Jak do takich wniosków doszedłem? To proste. Wkładamy do odtwarzacza z pozoru zwykłą płytę naszego znanego wirtuoza – Tomasza Stańki, zatytułowaną ”Lontano” i już pierwsze muśnięcie blach talerzy, wykłada kawę na ławę. To jest wyższa szkoła jazdy złożyć taki system i trzeba parać się takimi wymagającymi od zestawu reprodukującego dźwięk smaczkami, jednak po osiągnięciu takiego pułapu, ciężko się bez tego obyć.
Uprzedzając pochopne wyciągnięcie wniosków po moich doświadczeniach z kablami z Półwyspu Iberyjskiego, apeluję o rozwagę i radzę posłuchać tej propozycji na własnym podwórku. Wiem, że każdy ma u siebie najlepszy dźwięk świata, który zabija wszystkie propozycje w pobliżu ceny naszego zestawienia, ale to jest często bardzo złudne, o czym miałem okazję osobiście przekonać się na ostatniej wystawie Audio Show w Warszawie, o czym wspominałem w swojej powystawowej relacji nr. 4. To, co robi testowany „Cable Drei” hiszpańskiej marki Neutal Audio, dla większości zestawień będzie lekiem na wiele problemów związanych z czytelnością sceny i lokalizacją źródeł pozornych. Naprawdę warto posłuchać i przekonać się o jego wpływie na dźwięk.
Jacek Pazio.
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
– lampowa końcówka mocy: PAT – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
X30 to serwer muzyczny z funkcją All-in-One.
Wystarczy podłączyć kolumny i gramy z wbudowanego wzmacniacza o mocy 50W.
Dla bardziej wymagających X30 może być tylko źródłem – biblioteką (opcjonalny dysk twardy do 4TB). Do wyboru ripowanie płyt CD z wbudowanego napędu, radio internetowe, pliki wysokiej rozdzielczości.
Jeszcze bardziej wymagający skorzystają z wyjścia cyfrowego – coax, AES/EBU, optyczne by podłączyć wysokiej klasy przetwornik analogowo-cyfrowy.
X30 odznacza się wysoką funkcjonalnością:
• sterowanie pilotem, komórką, laptopem, tabletem;
• kolorowy wyświetlacz na panelu frontowym – tytuły i okładki płyt;
• menu w języku polskim.
Zapraszamy na odsłuchy!!!
Opinia 1
Kiedy pewnego jesiennego popołudnia tak sobie siedziałem rozleniwiony na kanapie i słuchałem sączącego się z głośników Nat King Cole’a naszła mnie dość smutna refleksja. Nie wiem czy wszyscy zdają sobie sprawę, ale jesteśmy świadkami i niestety w większości przypadków również uczestnikami, koła jakie właśnie zatacza historia, a dokładnie jej mikroskopijna część związana z audio. Niby nic nadzwyczajnego, lecz nie wiem jak Państwo, lecz ja na podróż po wstędze Möbiusa się nie pisałem. Zastanawiacie się, o co mi chodzi? Już śpieszę z wyjaśnieniami. Unifikacja, wszechstronność i wielozadaniowość są z pozoru cechami jak najbardziej pożądanymi, jednak ostatnimi czasy nacisk na spełnienie jak najdłuższej listy wymagań doprowadził do coraz większej popularności pewnej odmiany „boomboxów” XXI w. Chodzi o maksymalnie zintegrowane urządzenia kryjące w swych wnętrzach sekcje odpowiedzialne za odtwarzanie, wzmocnienie a nieraz również i przechowywanie naszych zbiorów muzycznych. Oczywiście nadal obowiązuje pewna segmentacja wynikająca zarówno z wymagań, jak i zasobności portfela nabywcy, ale wszystkomające kombajny w stylu Devialeta, Wadii Intuition 01, czy już całkowicie budżetowego Cocktail Audio X30 stają się coraz popularniejsze. Zastraszająca część populacji z takiego stanu rzeczy z pewnością cieszy się radością szczerą i płynącą z głębi serca, jednak osobiście tegoż uczucia pozwolę sobie nie podzielać. Powód jest może i prozaiczny a przede wszystkim głęboko zakorzeniony w zakamarkach mojego umysłu. Ja po prostu już to przeżyłem, jakieś ćwierć wieku temu. Wpakowane w jedną obudowę tunery, magnetofony (z reguły dwukasetowe), gramofony i wzmacniacze a później również odtwarzacze CD oferowały takie koncerny jak Hitachi, Sharp, Sanyo, czy Sony. Dla nastolatka w tamtych czasach taka „wieża” była spełnieniem marzeń. Problem w tym, że dawno przestałem być nastolatkiem a mój pierworodny, będąc właśnie w tym trudnym wieku, przynajmniej na razie zadowala się poręcznym USB DACiem współpracującym z aktywnymi monitorami. Krótko mówiąc osobiście niespecjalnie mam ochotę na wchodzenie drugi raz do tej samej wody, a dorastające nowe pokolenie prędzej za serce „wypasionego” systemu uzna Astell&Kern AK120 niż zbliżone do pełnowymiarowego komponentu Hi-Fi nawet najbardziej zintegrowane ustrojstwo.
Niejako w opozycji do powyższych trendów jawi się CEC CD3N, będący niczym innym, jak tylko … odtwarzaczem płyt CD. Zero wejść cyfrowych (o USB nawet nie ma co marzyć), zero udziwnień i brak akceptacji płyt innych, niż te zgodne z wytycznymi zapisanymi w „Czerwonej Księdze” (Red Book). Po prostu prawdziwa, ortodoksyjna wierność tradycji, sięgającej pierwszej połowy lat 50-ych ubiegłego tysiąclecia, i coraz częściej zapominanej, czy też celowo pomijanej specjalizacji. Widocznie japońscy inżynierowie doszli do jakby nie było słusznego wniosku, że jeśli coś jest do wszystkiego, to albo jest to szwajcarski scyzoryk, albo to coś jest do … mniejsza z tym, do czego.
Efektem takiej polityki jest uniezależnienie się np. od zewnętrznych dostawców napędów, dzięki czemu zamiast, co obecnie uznawane jest za obowiązujący standard, plastikowych i multiformatowych jednostek DVD, bądź komputerowych, w CECu montowane są napędy własnej produkcji. Napędy te mają jedną cechę wspólną i swoja budowa nawiązują do złotych czasów Hi-Fi, do analogu i czarnej płyty – są paskowe. Nie inaczej jest w przypadku będącego obiektem niniejszego testu modelu CD3N, w którym zastosowano przejęty z modelu TL 3N, zamontowany na niezależnej metalowej płycie, podwójny napęd paskowy. Dzięki takiemu rozwiązaniu jeden z pasków napędza płytę a drugi „laser”, co w efekcie owocuje minimalizacją wibracji i szumu elektromagnetycznego pochodzącego z silników. Podobnie jest z sekcją cyfrową, odziedziczoną po zewnętrznym przetworniku DA 3N, gdzie użyto kości ESS ES9008. Za jedyną atrakcję a zarazem możliwość wpływu na finalny dźwięk, można uznać dostęp do filtra cyfrowego umożliwiającego wybór dwóch różnych charakterystyk. FLAT – oferującej najlepsze pasmo przenoszenia i filtrującej szum ultradźwiękowy, oraz PULS – która optymalizuje najlepszą odpowiedź dynamiczną. Jak na rasowego top-loadera przystało producent nie zapomniał o dołączeniu ciężkiego (370 g) wykonanego z mosiądzu docisku o średnicy 120 mm.
Sam design urządzenia nie odbiega od tego, do czego CEC zdążył przyzwyczaić swoich klientów przez ostatnie kilkanaście lat, czyli od wprowadzenia serii 5x. W centralnej części płyty czołowej umieszczono stosunkowo niewielki, klasyczny niebieski wyświetlacz ze zlokalizowaną w prawym dolnym rogu niewielka dioda informująca o wyborze jednego z dwóch filtrów cyfrowych. Po lewej stronie displaya znajduje się samotny włącznik główny otoczony błękitną aureolką, Po prawej stronie znalazły się natomiast przyciski nawigacyjne. Pokrywa płyty, to standardowy u CECa przesuwający się gładko w prowadnicach płat akrylu z poręcznym uchwytem.
Tylna ścianka to również istne uosobienie klasyki – dostępne w wersji RCA i XLR wyjścia analogowe, oraz komplet wyjść cyfrowych AES/EBU, Coax i Toslink. Uważni czytelnicy z pewnością zwrócą uwagę na wejście BNC, które umożliwia podłączenie … zewnętrznego zegara.
Już od pierwszych minut CEC zaskakiwał dojrzałością i finezją brzmienia, których nie spodziewałem się odnaleźć w tak niedrogim, jak na High-Endowe standardy, odtwarzaczu. Pomimo pierwszoplanowej muzykalności na bardzo wysokim pozioma zachowana została rozdzielczość, co na pierwszy rzut ucha mogło przypominać sposób grania źródeł Reimyo. Przykładowo nad wyraz rozbudowany, niemalże kapiący od iście bizantyjskiego prog-rockowego przepychu „The Human Equation” Ayreon na japońskim odtwarzaczu zabrzmiał z właściwym sobie teatralnym patosem i potęgą dostarczając szczegółowych informacji nie tylko o kondycji gościnnie udzielających się wokalistów, ale i dokładnej lokalizacji poszczególnych źródeł pozornych. Teoretycznie uwaga słuchacza skupiona była na średnicy, jednak bez najmniejszego trudu można było przenieść wzrok na pozostałą cześć pasma i z podobna intensywnością śledzić akcję rozgrywająca się w tych obszarach.
Mając gdzieś w podświadomości brzmienie „starych 50-ek” CECa niejako podskórnie oczekiwałem lekkiego spowolnienia i zaokrąglenia najniższych tonów. W związku z powyższym zawczasu przygotowałem sobie odpowiednią playlistę, składająca się m.in. z „Metallic Spheres” The Orb Featuring David Gilmour, „Khmer” Nils’a Petter’a Molvær’a i … niezawodne w takich sytuacjach „R.O.O.T.S.” Flo Ridy. Całe szczęście moje obawy okazały się całkowicie bezpodstawne i niczym nie uzasadnione. Rytm i drajw nawet o jotę nie zostały spowolnione a współczynnik przytupywania, szczególnie przy ostatnim albumie, nie pozostawiał złudzeń, że do dołu pasma nie sposób się przyczepić. Może nie było to jakieś wybitnie konturowe granie, ale osobiście zdecydowanie bardziej preferuję bas obleczony żywą, soczystą i zróżnicowaną tkanką, niż beznamiętne i suche, pozbawione emocji wybijanie rytmu.
Tak, jak już zdążyłem wspomnieć wcześniej CEC czaruje średnicą i robi to w sposób absolutnie mistrzowski. Mocno szeleszczący i sepleniący na „The Last Ship” Sting lekko matowym i zachrypniętym głodem snuje dość nostalgiczna i niezbyt wesołą opowieść dotyczącą przemysłu stoczniowego w U.K. Na mniej „organicznie” grającym źródle ww. album może wydawać się zbyt suchy, irytująco łykowaty i po prostu nudny. Za to CD3N wprowadza najnowsze wydawnictwo Gordona Sumnera na zupełnie inny poziom odbioru. Delikatne dociążenie średnicy, podciągnięcie o kilka stopni saturacji, przy jednoczesnym braku utraty rozdzielczości a jedynie lekkim zaokrągleniu najwyższych składowych powoduje, że 45 minut mija jak z bicza strzelił. Taki sposób prezentacji staje się swoistym panaceum na zbyt analityczne, kliniczne realizacje, które z reguły posiadamy we własnych płytotekach, gdyż zachwyceni ponadprzeciętną rozdzielczością podczas krótkiego odsłuchu w sklepie, bądź skompresowanych sampli na stronie, dokonaliśmy pochopnego zakupu i teraz tylko od czasu do czasu sięgamy po nie, by po kilku, kilkunastu minutach odłożyć je z powrotem na półkę z niezbyt przyjemnym uczuciem zbliżającej się migreny. Nie chcę przez to bynajmniej powiedzieć, że CEC zamula, bądź uśrednia, ujednolica przekaz, bądź działa na zasadzie popularnych swojego czasu buforów lampowych. Nic z tych rzeczy. CD3N po prostu przywraca natywne piękno drzemiące w muzyce tam, gdzie z niezależnie czyjej winy zostało ono utracone.
W grze CECa jest coś z analogowej naturalności, dźwięki wydają się być całkowicie adekwatne do naszych wyobrażeń i niejako zgodne z „bankiem dźwięków”, jaki gromadzimy na przestrzeni lat. Nie ma w nich nic sztucznego i po prostu brzmią tak, jak brzmieć powinny. Nie wiem czy Państwo też się z tym spotkali, ale niektóre urządzenia, a obiekt niniejszego testu do tej grupy właśnie się zalicza, mają w sobie to coś, co nie pozwala przestać ich słuchać. Nie wiem, czy to poprzez budowanie jakiejś metafizycznej więzi pomiędzy sobą a słuchaczem, czy też może zdecydowanie groźniejszego w skojarzeniach uzależnienia, przez okres recenzowania CECa ilekroć siadałem do odsłuchu wiedziałem, że po pierwsze skończę o wiele później niż sobie na wstępie zaplanowałem, a po drugie moment wyłączenia odtwarzacza nie będzie należał do przyjemnych. W przypadku tego, jakże niepozornego urządzenia sprawdza się ludowe porzekadło mówiące, iż „człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego” i rzeczywiście, większość potencjalnych nabywców już po pierwszej zabranej na odsłuch płycie powinna wiedzieć, czy to, co oferuje CD3N wpisuje się w ich kanon piękna, czy też nie. W mój wpisuje się na pewno a jedynie wcześniejszy odsłuch dzielonego zestawu DA 3N & TL 3N pozwolił mi na zachowanie resztek rozsądku i mocne postanowienie, że docelowe źródło cyfrowe może jeszcze „chwileczkę” zaczekać.
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Dystrybutor: RCM
Cena: 16 990 zł
Dane techniczne:
Obsługiwane formaty: Audio CD & Sfinalizowane CD-R/RW
Zasilanie: AC 100V/120V/230V/ 50-60Hz
Przetwornik: ES9008
Docisk: średnica 120mm, waga 370g
Wejścia cyfrowe: Word Clock BNC x1: 44,1kHz
Filtry cyfrowe: FLAT / PULSE (przełaczane z pilota)
Wyjścia cyfrowe: AES/EBU(Balanced XLR) x1: 2.5Vp p/110Ω
COAXIAL(SPDIF) x1: 0.5Vp-p/75Ω
TOSLINK x1: -21 ~ -15dBm EIAJ
Wyjścia analogowe: Zbalansowane XLR (Pin 2=Hot) x 1 / 4Vrms
Niezbalansowane RCA x 1 / 2Vrms
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20kHz,
S/N Ratio: 110dB
Przesłuch: 105dB, 1kHz/0dB
THD: 0.002%, 1kHz/0dB
Pobór mocy: 23W
Wymiary: 435(S) × 296(G) × 100(W) mm
Waga: 11 kg
Dostępne kolory: Srebrny, Black
System wykorzystany w teście:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; Lumin
– Wzmacniacze zintegrowane: Electrocompaniet ECI 5, Ayon Crossfire III
– Przedwzmacniacz: iFi iTube; Alluxity Pre-amp One
– Wzmacniacz mocy: Alluxity Power-amp One
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Argento Serenity „Signature” XLR
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Neyton Hamburg LS; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2;Furutech FP-3TS20 & FP – ALPHA 3 z wtykami FI-48R (IEC) i FI-E 48R
– Listwa: GigaWatt PF-2 + kabel LC-2mk2; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Japońska marka CEC znana jest na całym świecie, jako jeden z ostatnich liczących się producentów odtwarzaczy kompaktowych, używających napędów paskowych. Z podwórka europejskiego znamy jeszcze niemieckiego Burmester-a, a dalsza wyliczanka może sprawić już spore problemy. Większość firm idzie na łatwiznę i stosuje gotowe rozwiązania ze standardowymi napędami komputerowymi, pisząc do nich jedynie własne programy sterujące. Teoretycznie, jeśli coś dobrze gra, to na jakim napędzie jest oparte, jest bez znaczenia, ale możliwość obcowania z czymś nietuzinkowym, jest dla wielu klientów nie do przecenienia. Ja właśnie do tejże grupy należę, na podobnych smaczkach opieram się przy doborze sprzętu grającego i dobrze na tym wychodzę. Co prawda bezkompromisowość mojego zestawu nie opiera się na napędzie, tylko na filozofii firmy, jednak te dwie japońskie marki: CEC i Reimyo łączy konsekwencja w swoich działaniach.
Po niedawnym spotkaniu z anlogowym dzieckiem RCM-u – przedwzmacniaczem gramofonowym Theriaa, katowicki dystrybutor zaproponował do testu coś z przeciwległego bieguna (cyfra), jednak nadal skierowanego na podobny efekt końcowy bazujący na barwie, nasyceniu i gładkości. Słyszałem kilka odtwarzaczy CD stawiających sobie podobne wyzwania i różnie się to kończyło. Dlatego propozycja znanego w świecie analogu p. Rogera Adamka, posłuchania w jego mniemaniu dążącej brzmieniowo do gramofonu konstrukcji cyfrowej, nie mogła zostać odrzucona i do stolicy trafił odtwarzacz z napędem paskowym, czyli BELT DRIVE CD PLAYER CD3N wspomnianej firmy CEC.
Odtwarzacz CD3N to potocznie zwany top-loader, czyli CD-ek z ładowaną od góry płytą kompaktową. Takie rozwiązanie rodzi trochę problemów natury umiejscowienia urządzenia, gdyż wymaga nad sobą sporo miejsca do karmienia go srebrnymi krążkami. Najczęściej, choć nie jest to regułą, taka konstrukcja zajmuje podobnie do gramofonu ,najważniejsze miejsce w zestawie, czyli górną półkę. Łatwość dostępu jest istotnym elementem w życiu audiofila i tylko zauroczenie jakością dźwięku, bez miejsca na szczycie szafki, pozwoli taki wynalazek wcisnąć w jakąś wolną lukę meblościanki, utrudniając tym samym manualną obsługę odtwarzacza. Widziałem już kilka takich szaleństw, gdzie załadowanie płyty wymagało sporo ekwilibrystyki, ale to były świadome wybory właścicieli i nic mi do tego.
Trzewia bohatera testu spakowano w dość standartowo wyglądającą obudowę, jedynie miejsce do włożenia srebrnego krążka nie występuje na froncie, jako wysuwająca się szuflada, tylko spory prostokątny zasuwany klapą z ciemnego akrylu otwór na górnej płycie obudowy. Odsłaniając wnętrzności napędu, ukazuje nam się kółko centrujące, na które kładziemy płytę, a na nią gigantyczny (12 cm średnicy) i ciężki jak dysk naszego medalisty – Piotra Małachowskiego, krążek dociskowy. Trzeba uważać, bo to naprawdę sporej wagi, stabilizujący obroty kawałek żelastwa. Na aluminiowym drapanym froncie znajdziemy jedynie: usytuowany z lewej strony podświetlany niebieską obwolutą włącznik, centralnie umieszczony nieduży, ale czytelny z daleka wyświetlacz i na prawej flance cztery opisane przyciski sterowania. Dla przełamania monotonii czoła urządzenia, 1/5 jego dolnej części podcięto półokrągłym frezem, sprawiając wrażenie lekkiego cofnięcia tej powierzchni w stosunku do reszty frontu, w efekcie ożywiając wizualnie projekt. Płyta górna stanowi jedną całość z bokami i wykonana jest z grubej blachy. Standartowo wyposażona tylna ścianka otrzymała wszystko co niezbędne dla użytkownika czyli: zestaw wyjść analogowych w formacie RCA I XLR, cyfrowych: AES/EBU, COAXIAL, TOLINK, wejście WORLD CLOCK INPUT, i gniazdo IEC. Dostępne są dwie wersje kolorystyczne: czarna jak model testowy i srebrna. Wybór zależeć będzie od koloru systemu docelowego.
Zastanawiając się nad repertuarem mogącym sponiewierać odtwarzacz CEC-a, brałem pod uwagę obiegowe opinie o ciepłym, gęstym i dociążonym graniu. Na moment włożyłem krążek ze znanym na wskroś Bobo Stensonem i wszystko było jasne. Zasłyszane walory nie mijając się z prawdą, czarowały barwą średnicy z kolorowym i mięsistym basem. Dobra, dobra pomyślałem, tutaj mamy trzy instrumenty i już nie raz widziałem „cwaniaków” prężących muskuły, aby być lepiej postrzeganym przez większość populacji słuchaczy, którzy pompując niższe składowe, gubili przy tym mikrodynamikę. Wziąłem więc na tapetę muzykę filmową i dyskiem mogącym ogłuszyć wściekłego byka, docisnąłem soundtrackiem kultowych „Gwiezdnych Wojen” z epizodu „Atak Klonów”. Niektórzy nie lubią takiej muzyki, uważając ja za nadmiernie pompatyczną, ale jak inaczej można dotrzeć do kinomaniaka, komponując podkład do filmu sience-fiction w oparciu o orkiestrę symfoniczną. Musi być podniosła i przede wszystkim mieć w sobie to coś, co pozwoli traktować ją na równi z migającymi przed oczami obrazkami. W tym przypadku John Williams osiągnął consensus z obrazem, gdyż po obejrzeniu tej ekranizacji, każda słuchana bez wizji ścieżka, przywoływała konkretne epizody związane z filmem. To jest sztuka przebić się przez potok dynamicznie zmieniających się zdarzeń na ekranie, a że dużo się dzieje, to i nuty muszą być dość gęsto upchane na pięciolinii, co można dopiero docenić, słuchając samej muzyki. Znając potencjał płyty, byłem ciekaw, jak japoński klasyk poradzi sobie w szybkich i gęsto obsadzonych instrumentami kawałkach. Wiele urządzeń stawiających na barwę i dociążenie, sporo traci na czytelności, uśredniając wgląd w materiał muzyczny. Na szczęście inżynierowie CEC-a poradzili sobie z tym problemem znakomicie i mimo zaangażowania w niektórych momentach większości orkiestry, cały czas możemy śledzić poszczególne instrumenty, starannie wykrojone ze sceny dźwiękowej. To niesamowite jak kompozytor porozrzucał poszczególne frazy muzyczne po „kątach” zespołu muzyków. Chcę powiedzieć, że materiał jest tak skomponowany, że chcąc podążać za źródłami dźwięku musimy w skupieniu „strzelać” zmysłami od lewej do prawej strony. Lewo, prawo, przód, tył, „skaczące” po scenie grupy instrumentów idealnie oddają dynamicznie zmieniający się obraz na ekranie. A najważniejsze, że ta pogoń za muzykami odbywa się niezależnie od słuchacza, bezwiednie angażując jego percepcję. No, no, nieźle.
Tak odtworzony niełatwy materiał, pokazał na co stać inżynierów z Japonii w muzyce klasycznej i postanowiłem sprawdzić, jak wypadnie materiał z elektroniką. Sięgnąłem na półkę po męczący mnie krążek grupy YELLO zatytułowany „Touch”. Prawdę mówiąc nie przepadam za tą płytą, gdyż jest nagrana w bardzo drażniący sybilantami sposób. Przy głośniejszym graniu, z głośników wydobywa się taki jazgot, że od razu mam odruch wyciszenia. Jednak wielu moim znajomym taki rodzaj muzyki odpowiada i często proszą o puszczenie pierwszego kawałka. Najśmieszniejsze jest to, że ja tę płytę dostałem na swoje nieszczęście w prezencie. Niemniej jednak, jako materiał testowy jest znakomita, gdyż posiada sztucznie wygenerowany syntetyczny niski bas i pozwala sprawdzić jak testowany klocek radzi sobie ze wszechobecnymi „sykami”. Pierwszy utwór szarpiąc nerwy, wystarczył na potwierdzenie kontroli dociążonego przez urządzenie i tak obfitego basu. Właśnie w nim występuje wibrujący prawie niesłyszalny, ale wyczuwalny niski rejestr, który przy braku kontroli zlewa się w jedną papkę masującą wnętrzności. Tutaj otrzymałem czytelną dawkę najniższych wibracji, które prawdopodobnie najbardziej odczuł mój ojciec, mieszkający dwa piętra niżej. Ocena średnicy przepuszczonej przez syntezator mijała się z celem, ale górne pasmo, pokazało jak radzić sobie z jego nadmierną obfitością. Przeszywające na wskroś bębenki uszu sybilanty zabrzmiały w przyswajalny sposób, pokazując jaką drogę obrali Japończycy, czyli przy miłej dla ucha barwie i kontrolowanym dociążeniu, temperujemy górę, spinając to w jedną spójną całość.
Próba ograniczenia swawolności wysokich tonów podsunęła mi inną, stawiającą na wokalne uniesienia płytę i nakarmiłem „gada” pieśniami „EL CANT DE LA SIBIL-LA” Jordi Savall’a. Planowałem sprawdzić, czy łagodzenie górnego pasma nie „rzuci” mówiąc kolokwialnie, jakiejś mgiełki na przekaz muzyczny. To była smakowita uczta, ukazująca spektakl z pełnym oddechem. Już pierwszy prosty instrument (jeżeli zwykły dzwonek zasługuje na przynależność do elitarnej grupy urządzeń generujących wibracje powietrza), a w szczególności jego mosiężna barwa, dawała przedsmak późniejszych popisów wokalnych żony J. Savalla – Montserrat, z podbudową nisko śpiewającego mieszanego chóru. Całość umiejętnie zebrana przez realizatora wespół z wszechobecnym pogłosem klasztoru, podkreślała powagę artykułowanych pieśni. Ten repertuar idealnie wpisał się w portfolio testowanego urządzenia, a swą namacalnością zmusił mnie do przypomnienia sobie całego krążka, mimo, że znam go bardzo dokładnie.
Przeczesując zbiór płyt, wpadła mi w ręce dawno nie słuchana, dość wyjątkowa jak na znanego gitarzystę płyta. Chodzi o Pat’a Metheny’ego i jego krążek „WHAT’S IT ALL ABOUT”, który jako jedyny przez całą karierę został zrealizowany przy użyciu gitar akustycznych, w kilku odmianach. W tak bujnym muzycznie życiu, nigdy nie pokusił się o tak zaaranżowany i nagrany materiał. Dziwne, ale prawdziwe. Na szczęście po latach sukcesów zdecydował się na taki krok, pokazując kunszt gry na tym instrumencie, a jako wisienka na torcie jawi się rozpoczynający kompilację utwór, będący aranżacją przeboju Paul’a Simon’a „THE SOUND OF SILENCE”, wykonany przy użyciu specjalnie skonstruowanej 42-u strunowej gitary. Nie wiem jak Pat to zrobił (nie pogubił się), ale testowany CD3N japońskiego CEC-a, nadał tym strunom takiego ciepła i wypełnienia, że musiałem puścić ten kawałek dwa razy. I tylko przyzwoitość odżegnała mnie od dalszych powtórek. Z uwagi, iż to jeden z moich ulubionych instrumentów, cała płyta przeleciała w mgnieniu oka. Jeden instrument ciurkiem przez godzinę bez oznak znużenia, naprawdę jest dobrą rekomendacją dla prezentowanego źródła.
Konkludując poświęcony japońskiemu produktowi czas, muszę potwierdzić pojawiające się tu i ówdzie pozytywne opinie. To bardzo barwny i soczyście grający odtwarzacz. Jeśli ktoś szuka gęsto, ale bardzo czytelnie grającego środka pasma, z dociążonym i kontrolowanym basem i niewychodzącym przed szereg górnym zakresem, powinien natychmiast wpisać na listę odsłuchową tego CEC-a. Wszystkie wymienione składowe pasma, razem tworzą bardzo namacalny, nasycony i jędrny jak udo Jagny z filmowej adaptacji „Chłopów” Reymonta dźwięk. Nie za gruby, nie za chudy, w sam raz, wciągający w wir wydarzeń, na wykreowanej czytelnej i podzielonej na kilka planów scenie. Źródła dźwięku biorąc pod uwagę ciężar przekazu, są nad wyraz czytelne, co udowodnił wspomniany John Williams, a co najważniejsze wybrzmiewają bez żadnego ociągania się, pozwalając muzyce nadążać za kreowanymi w podświadomości scenami filmowymi. Bardzo muzykalna, celująca w analogowe brzmienie konstrukcja. Klientowi szukającemu porządnej dawki masy w dźwięku swojego systemu polecam ją w ciemno, a wiem co mówię, bo sam jestem fanem nasyconej, ale rozdzielczej średnicy.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
Ponieważ od pewnego czasu ilość polecanych, przesyłanych do przesłuchania, zaopiniowania i doradzenia płyt osiągnęła poziom, przy którym śledzenie na bieżąco i wyszukiwanie szczegółowych informacji o, z reguły całkowicie nieznanym mi, wykonawcy przestała być możliwa, coraz częściej dane mi jest popadać w stan zaskoczenia. Tak też było z albumem Animations „Private Ghetto”. Dość mroczna, zbliżona do odcieni szarości okładka i wskazujący na poczucie alienacji podmiotu lirycznego tytuł wskazywały na kolejny przypadek „emo”. Pierwsze takty otwierającego płytę „Mellah” tylko to potwierdziły. Ot kolejny kopista Mobby’ego i kiedy sięgałem po łyk aromatycznej i szatańsko mocnej Lavazzy z głośników zionęło siarką i zaczął bryzgać płynny metal. To nie było żadne pitu-pitu, tylko rasowy, jak to się ostatnio kategoryzuje, progressive thrash metal z elementami metalcore zdolny nawiązać równorzędną walkę z takimi zespołami jak Propagandhi, czy Stone Sour. Zacznijmy od partii wokalnych, gdzie agresywny, szorstki i pierwotny growling Frantza Wołocha przeplata się z melodyjnymi fragmentami przypominającymi dokonania Riverside. Czytelność, selektywność a przede wszystkim komunikatywność oceniam jako co najmniej dobrą z plusem. Nie dość, że wyrykiwane, bądź wyśpiewywane frazy po prostu się kleją, to nie słychać, żeby panowie atakujący „paszczowo” mikrofony musieli się zmagać zawiłościami angielskiej wymowy, co o dziwo nie jest normą.
Syntezatorowe wstawki całe szczęście nie trącą plastikiem i sklepem z zabawkami. Pojawiają się tylko tam, gdzie na prawdę pasują i z reguły pełnią rolę prologu do mającego za chwilę nastąpić zmasowanego ataku gitary.
Po kilkukrotnym przesłuchaniu niniejszego krążka zacząłem szperać w internecie i okazało się, że „Private Ghetto” jest trzecim pełnowymiarowym albumem pochodzącej z Jaworzna kapeli i … chyba dobrze, że od niego kontakt z Animations zacząłem. Napotkane wzmianki o „polskim Dream Theater” jakoś niespecjalnie mnie przekonały a najnowsza płyta rozpoczynająca kolejny rozdział ich twórczości od podobnych skojarzeń miała być wolna. I bardzo dobrze. Lepiej podążać własnymi ścieżkami a zdobyty na „dreamowych” zawijasach umiejętności procentują rewelacyjnym przygotowaniem technicznym, co po prostu słychać.
Tak jak już zdążyłem napisać wcześniej, tytułowy album jest na zaskakująco wysokim, światowym poziomie i to zarówno od strony muzycznej, jak i realizatorskiej. Przy tego typu repertuarze popadnięcie w przesadny jazgot, bądź całkowicie nieczytelną bułę wcale nie jest takie trudne i zdarzało nie najlepszym. Tym razem nic takiego nie miało miejsca. Zachowana jest zdrowa równowaga pomiędzy selektywnością umożliwiającą obserwację biegłości, z jaką muzycy wydobywają ze swoich instrumentów poszarpane, zawiłe i szorstkie dźwięki, oraz nasyceniem barw i masie, dzięki którym wokale nie brzmią jakby były nagrywane w budce telefonicznej a „gary” mają odpowiedni ciężar i fakturę. Jedynym zarzutem, jaki po kilku przesłuchaniach przychodzi mi do głowy jest zbytnie podobieństwo poszczególnych utworów do siebie, choć z drugiej strony … AC/DC też podobno od paru dekad wydają wciąż tą sama płytę a fani i tak są wniebo… znaczy się piekłowzięci. Grunt, że całości słucha się świetnie.
Osobiście wpisuję Animations na prywatną listę z odkryciami powoli mijającego roku i miłośników cięższych odmian muzycznych gorąco zachęcam do zapoznania się opisanym powyżej materiałem. Odnalezienie „Private Ghetto” powinno być o tyle łatwe, że zespół znając realia rynku muzycznego postanowił obrać dość niekonwencjonalną drogę i od razu zadbał o to, by być dostępnym na największych platformach streamingowych (Spotify, WiMP, Deezer), serwisach internetowych (iTunes, Amazon, Google Play, BandCamp, etc.). To jednak nie wszystko – cały album można nie tylko przesłuchać, ale również obejrzeć (legalnie!!!) na YouTube.
Marcin Olszewski
Private Ghetto (2013)
Data ukazania: 15/07/2013
1. Mellah (0:19)
2. Morality Failed (3:35)
3. Silence (3:42)
4. My Private Ghetto (3:28)
5. Dawn The Day Before (3:45)
6. We Are… (1:00)
7. Generation Zero (4:17)
8. Internal Chaos (3:57)
9. Crystal Lies (3:51)
10. Thieves of Dreams (3:33)
11. Epiphany (3:01)
12. Mea Culpa? (3:18)
13. Wrath (4:59)
14. halleM (0:25)
Frantz Wołoch – vocals
Bartek Bisaga – bass
Kuba Dębski – guitars, vocals, programming
Tomek Konopka – keyboards
Paweł Larysz – drums
Produced by Kuba Dębski
Recorded @ Sonic Maze Studios
December 2011 – February 2013.
Mixed & Mastered @ Sonic Maze Studios
Kuba Dębski – April 2013.
Artwork created and designed by Maciek Zieliński.
Najnowsze komentarze