Dzięki nowemu dystrybutorowi – bielskiemu Audiosquare, przez dłuższy czas zapomniana na naszym rynku duńska marka System Audio wraca na salony. Jako dowód prezentujemy proces wypakowywania uroczych i niepozornych, choć niewątpliwie ekskluzywnych monitorków Pandion 5.
cdn. …
Opinia 1
Jak już zdążyliśmy nadmienić w tzw. zajawce okrągła – trzydziesta rocznica urodzin miedzi wysokiej czystości minęła jakieś dwa lata temu, ale wypominanie tak zasłużonemu producentowi, jakim niewątpliwe jest japoński Acrolink, jakże nieistotnych nieścisłości byłoby nie tyle nieodpowiednie, co wręcz małostkowe. Zamiast zatem bawić się w jakąś pożal się Boże komisję śledczą i rozbijać czyjś życiorys na atomy do siódmego pokolenia wstecz zdecydowanie bardziej wolimy zająć się nie genezą a skutkami tegoż jubileuszu. A proszę mi wierzyć, że jest czym, gdyż tokijscy metalurgowie przygotowali nie lada gratkę dla wszystkich tych, dla których jeszcze do niedawna wyroby z miedzi o czystości 7N pozostawały co najwyżej w sferze marzeń, choć co roku zajmowały czołowe pozycje w listach pisanych do Świętego Mikołaja. O cym mowa? O najnowszym przewodzie zasilającym 7N-PC5500 Speciale Edizione, który dzięki uprzejmości dystrybutora marki – krakowsko – warszawskiego Nautilusa przez ponad miesiąc mogliśmy gościć we własnych systemach.
Jak sama nazwa wskazuje Acrolinka 7N-PC5500 Speciale Edizione wykonano właśnie z miedzi o najwyższej czystości, która do tej pory zarezerwowana była dla flagowych modeli i jakby tego było mało uzbrojono we wtyki, jakie do niedawna mogliśmy podziwiać w 7N-PC9500. Robi się ciekawie? I to jeszcze jak, a gdy dodamy do tego jeszcze znacząco niższą cenę, trudno oprzeć się wrażeniu, że Acrolink nie tylko rusza na podbój audiofilskiego świata, ale niejako już na dzień dobry wytacza naprawdę potężne działa. Zamiast jednak tracić czas i środki na dedykowane wyrobom jubilerskim, bądź kolekcjonerskim sztukom broni, szkatułki Japończycy zdecydowali się na co prawda eleganckie i metalizowane, lecz najnormalniejsze w świeckie kartonowe pudełko, nie zapominając jednak o chroniącej jej zawartość gąbkowej wyściółce. Sam przewód nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jest nieprzesadnie gruby i raczej nie próbuje brylować pod tym względem w podobnym mu towarzystwie, pokryty elegancko opalizującą koszulką z czarnego semi-transparentnego poliuretanu. Uwagę zwracają za to zapożyczone z flagowca wtyki o charakterystycznych korpusach wykonanych ze specjalnej żywicy, mosiądzu, włókna węglowego i aluminium. Generalnie jest na czym oko zawiesić. Czyżby konkurencja dla 50-ek NCF Furutecha?
Z czysto kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko iż każda z trzech żył 5500 składa się ze 100 miedzianych drucików o ø 0.26 mm i jest izolowana hybrydową poliolefiną. Dodatkowo ułożono je na planie trójkąta, w którego centrum biegną dwie nicie – jedna jedwabna, odpowiedzialna za niwelowanie drgań i druga – absorbująca promieniowanie EMI. Całość otulono hybrydową poliolefiną, okręcono pokrytą miedzią mylarową wstęgą i dla pewności dołożono jeszcze miedzianą plecionkę pokrytą tajemniczym materiałem „speziale”. Dzieło wieńczy wspominany zewnętrzny poliuretanowy płaszcz.
Niejako już na wstępie muszę jednak rozczarować wszystkich tych, którzy patrząc na zastanawiająco obszerną część wspólną z 7N-PC9500 dzisiejszego bohatera oczekują, iż oto stał się cud i za 1/3 wartości niegdysiejszego flagowca dostaniemy 99,9% jego brzmienia. Tak bowiem nie jest i … patrząc z perspektywy czasu na obie konstrukcje dochodzę do wniosku, że … bardzo dobrze, że tak właśnie się nie stało. Czemu? Otóż Acrolink 7N-PC5500 Speciale Edizione nadal gra firmową manierą sporego oddechu i świetnej przestrzeni kreowanej sceny muzycznej, jednakże zamiast ów dźwięk „robić”, jak to miał w zwyczaju jego dostojny protoplasta, stawia na neutralność, rozdzielczość i swobodę, czyli reasumując stara się tenże dźwięk wyswabadzać i uwalniać drzemiącą w nim dynamikę. 7N-PC9500 wysycał źródła pozorne, niemalże polerował ich krawędzie a 7N-PC5500 raczej je rozświetla szeroką wiązką o naturalnej, minimalnie, ale dosłownie ociupinkę ocieplonej temperaturze. Wspominam o tym muśnięciu ocieplenia jednakże jedynie po, to by nie uznali Państwo tytułowego przewodu jako zbyt chłodnego, czy wręcz klinicznego, gdyż takim nie jest, jednak próbując umiejscowić go w rodowej hierarchii uczciwie trzeba przyznać, iż 9500 gra z pewnością ciemniej. Czy to źle? W żadnym, bądź razie, gdyż podobne różnice można zauważyć u bezpośredniej konkurencji, czyli u Furutecha, gdzie flagowy NanoFlux-NCF rozkłada nieco inaczej akcenty aniżeli dajmy na to DPS-4.
Wracając jednak do naszego dzisiejszego bohatera warto podkreślić, iż wpięcie go w tor przynosi, bądź może bardziej obiektywnym byłoby sformułowanie, przyniosło u mnie i w moim systemie, wyłącznie pozytywne odczucia, które potwierdziły się zarówno w przypadku używania go do zasilania wzmacniacza, jak i odtwarzacza. W obu przypadkach uwagę zwracała wspominana wcześniej swoboda idąca w parze ze świetną rozdzielczością. Tego typu sposób prezentacji procentował szczególnie w sytuacjach, gdy w pozornie minimalistycznych, przepełnionych ciszą nagraniach można było odnaleźć nowe niuanse i audiofilskie smaczki. Weźmy na ten przykład album „Lucus” Thomasa Strønena i jego kolektywu Time Is A Blind Guide. Zredukowany do formy kwintetu zespół, z nową pianistką – urodzoną w Wakayamie Ayumi Tanaką, prezentuje niejednoznaczne, nieco poszarpane i przede wszystkim mroczne oblicze muzyki, której próżno szukać w popularnych rozgłośniach komercyjnych. Jednak pozornie oderwane od siebie pojedyncze dźwięki i improwizacje układają się w całkiem logiczną i spójną całość. Bardzo ciekawie wypada chropowate i szorstkie brzmienie sekcji smyczkowej stojące niejako w opozycji do lśniących partii fortepianu i „szeleszczącej” perkusji. Tak tak, tutaj gra dzierżącego pałeczki leadera ogranicza się głównie do delikatnego muskania czy to blach, czy to samych bębnów i utrata nawet najmniejszego niuansu, czy uśrednienie poczynań Strønena bardzo mocno zubaża cały przekaz. A 7N-PC5500 zdecydowanie staje na wysokości zadnia dostarczając nam mnóstwa zawartych tamże informacji. Jeśli dodamy do tego mistrzowską realizację samego Manfreda Eichera, który w studiu Auditorio Stelio Molo w Lugano, jak to zwykle ma w zwyczaju, na aksamitnie czarnym tle zawiesił z niesamowitą precyzją poszczególne instrumenty, jasnym stanie się, że po włączeniu ww. albumu wcześniej niż przed jego końcem z fotela raczej się nie podniesiemy.
Jednak aby docenić klasę Acrolinka wcale nie trzeba się ograniczać wyłącznie do ECM-oskich perełek, gdyż zagrany z iście amerykańskim rozmachem (piętno Las Vegas?), pełen brudnych, na wskroś bluesowych riffów i charakterystycznie zachrypniętego wokalu krążek „Black Coffee” duetu Beth Hart & Joe Bonamassa również nie tylko rozczarowywał a wręcz rzucał nas w samo centrum wydarzeń. Akcent stawiany był bowiem na autentyczność i spontaniczność a nie próby studzenia emocji i lukrowanie pewnych, natywnych dla tego rodzaju muzyki, chropowatości. Czuć było rozmach i najprawdziwszą radość z grania, gdzie zamiast chłodnej kalkulacji Joe pozwala muzyce swobodnie kierować swoimi palcami. Pół żartem, pół serio można wręcz stwierdzić, że 7N-PC5500 podkreśla i zarazem potwierdza, iż 5 dni spędzonych w Studio at the Palms nie było li tylko smutnym, wynikającym z kontraktu z wydawcą, obowiązkiem. Blachom, w które radośnie tłucze Anton Fig, nie brakowało blasku i wypełnienia a wtórującym mu dęciakom (Ron Dziubla na saksofonie i Lee Thornburg na trąbce) zadziorności. Może to i trochę siłowe granie, ale właśnie w tego typu realizacjach cenię ich bezpośredniość i atak, którego całe szczęście japoński przewód ani nie osłabia, ani nie zaokrągla. Warto też podkreślić, iż owa bezpośredniość i namacalność ataku nie odbywa się na zasadzie uproszczeń i tanich trików polegającym na ordynarnym przybliżeniu i jak to się mówi „przewaleniu” pierwszego planu. Nic z tych rzeczy. Nikt nikomu muzyków na kolana nie pakuje, lecz zachowując właściwy poszczególnym realizacjom dystans jest w stanie oddać zawarty na nich ładunek energetyczny.
Na chwilę obecną nie mam nawet bladego pojęcia, jak Acrolink 7N-PC5500 Speciale Edizione przyjmie się na coraz bardziej wymagającym rynku kablarskim, lecz osobiście i oczywiście na wskroś subiektywnie, śmiem twierdzić, że przy takich walorach brzmieniowych i na takim poziomie skalkulowanej cenie spokojnie ma szansę zatrząść w posadach niejednego systemu, uwalniając nieodkryty do tej pory potencjał. W dodatku ze względu na swoją neutralność tytułowy przewód wydaje się być na tyle uniwersalną a zarazem bezpieczną propozycją, że z powodzeniem może się sprawdzić praktycznie w każdych warunkach. Chociaż nie, po chwili namysłu doszedłem jednak do wniosku, że nie w każdych. Acrolink bowiem nie maskuje i nie naprawia błędów popełnionych, czy to na etapie konfigurowania konkretnego zestawu, czy też wręcz projektowania poszczególnych urządzeń i jeśli coś będzie po prostu źle grało z pewnością nas o tym poinformuje. Jednak chwała mu za to, bo rozwijanie własnej pasji i dążenie do upragnionej audiofilskiej nirwany nie polega na bezkrytycznym poklepywaniu po plecach, lecz również na nauce na cudzych, bądź własnych błędach. A Acrolink, cytując klasyka, „bawiąc uczy, ucząc bawi”. Czy trzeba lepszej rekomendacji?
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; McIntosh MA 8900
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Analizując obecny rynek kablarski od strony nie tylko ilości produkujących owe odrutowanie podmiotów gospodarczych, ale także ich nad wyraz szerokiej oferty nietrudno dojść do wniosku, że ten wycinek szeroko pojętej branży audio w obecnym czasie ma się znakomicie. Zajmujące się tym kawałkiem tortu brandy dwoją się i troją, aby różnorodnością propozycji sprostać wymaganiom coraz to bardziej wyedukowanej klienteli, ale co jakiś czas ci starzy wyjadacze chcąc podkreślić wyjątkowość danego wyrobu, wypuszczają jubileuszowe, lub limitowane wersje. I właśnie nad takim, bo okraszonym w nazwie liczbą trzydziestolecia modelem kabla sieciowego będziemy mieli przyjemność się dzisiaj pochylić. O co dokładnie chodzi? Mam przyjemność przedstawić Wam jubileuszową wersję japońskiej przewodu zasilającego Acrolink 7N-PC5500 Speziale Edizione, która jest swoistym hołdem trzydziestolecia powstania miedzi o wysokiej czystości. Naturalną i chyba wiadomą wszystkim informacją jest fakt, iż opiekunem dystrybucyjnym tytułowej marki jest krakowski Nautilus.
Tytułowy kabelek, od strony czysto designerskiej nie jest znanym nam z np. produktów holenderskiego Siltecha przysłowiowym pawiem, tylko dość skromnym zewnętrznym izolatorem nawiązuje do wyższych linii 9300, 9500 i 9700 Acrolinka i w tym przypadku jego wygląd zewnętrzny determinuje lekko przebijająca przez ciemnografitowy poliuretan plecionka. Oczywiście pakiet informacji o budowie wewnętrznej z racji podkreślenia jubileuszu powstania czystej miedzi potwierdza nam użycie jej w odmianie D.U.C.C Stressfree 7N, hybrydowego poliolefinu do pracy w sferze izolacji i wypełnienia, miedzianych drucików i miedziowanej taśmy mylarowej do ekranowania i wspomnianego poliuretanu do wykonania płaszcza zewnętrznego. Temat wtyczek zaś zdradza wyprodukowanie styków z miedzi berylowej, na które nałożono polerowane srebro, by w końcowej fazie powlec je rodem, a samych obudów z wariacji materiałów typu: żywica, włókno węglowe, mosiądz i aluminium. Jedynym akcentem wyjątkowości tego modelu kabla sieciowego jest nadruk na obudowie wtyczek Speziale Edizione.
Co prawda do testu dotarł tylko jeden egzemplarz jubileuszowej 5500-ki, lecz po kilku tygodniach zabawy jedno mogę stwierdzić z bliską 100% pewnością, to co podczas krytycznych odsłuchów udało mi się wychwycić, w ogólnych wnioskach jest dla niej bardzo reprezentatywne, gdyż wyniki na poszczególnych komponentach niosły ze sobą bardzo zbieżne obserwacje. Jakie? Pierwsze co rzucało się w ucho, to zastrzyk energii niskich rejestrów. Ale chciałbym zwrócić szczególną uwagę na słowo zastrzyk, gdyż nie było to typowe pompowanie tego rejestru, tylko zwiększenie jego obfitości, lecz bez najmniejszej utraty szybkości jego narastania. Było go odczuwalnie, ale nawet podczas szybkich zmian drive’u materiału muzycznego w postaci free jazzu Petera Brotzmanna nie odnotowywałem opóźnień w oddaniu zamierzeń operujących w tym pasmie muzyków. To była masa z dobrą kontrolą i atakiem. Bardzo wyraźnie było czuć, że Japończycy postawili na nadanie ciężkiej muzie odpowiedniej siły przebicia, ale na szczęście bez częstych dla konkurencji skutków ubocznych typu spowolnienie przekazu i zlanie się basu w przysłowiową bułę. A jak ze środkiem pasma? W tym pasmie miałem nieco inne odczucia. Acrolink zawsze dobrze się w nim sprawuje (swą gęstością unika odchudzenia muzyki), dlatego też w stosunku do najniższych rejestrów będąc odpowiednio gęstym stanął jakby w miejscu. I chyba właśnie ten drobny soniczny myk sprawił, że 5500-ka przy ciekawej energii basu, rezygnując z podkręcania masy środka, uniknęła przegrzania dźwięku i postawiła na radość jego odtwarzania. Mało tego. Ową radość dość skrzętnie podkreślała bardzo świeża dźwięczność góry pasma akustycznego. I według mnie to jest drugi myk tego modelu, czyli delikatne doświetlenie pracy blach perkusisty, co sprawiało wrażenie niezwykłej witalności przekazu. Po prostu zasilany przez testowany kabel set tryskał ochotą do czarowania mnie odtwarzanymi srebrnymi krążkami. Ale przewrażliwionych na punkcie efektu “łał” czytelników natychmiast uspokajam, gdyż nic takiego nie miało miejsca, co potwierdza moje bezproblemowe użytkowanie Acrolinka przez dobre trzy tygodnie w systemie. A jak wiadomo, początkowy, zaskakująco dobrze wypadający sznyt grania po jakimś czasie staje się nieznośny, czego nawet w najmniejszym stopniu nie odnotowałem. No dobrze, ostra muzyczna jazda wypadała dobrze. A jak z plumkaniem? Słabo? Nic z tych rzeczy. Fakt, kontrabas z jazzowego Trio Bobo Stensona w stosunku do znanych mi wcześniej odtworzeń oddawał nieco więcej masy, ale robił to na tyle subtelnie, że nie odnosiłem wrażenia przesycenia jego bytu na scenie, czy szkodliwego dla odbioru jego ważności w zespole wychodzenia przed szereg. Był obfitszy, ale nadal zwarty. Jednym słowem i tym razem podczas użytkowania jubilata podobnie do stawiającej na energię muzy również w trakcie spokojniej kontemplacji nad każdą nutą zaznałem bardzo dużo ciekawych doznań duchowych. Dlatego według mnie takie umiejętne brylowanie w przecież bardzo przeciwstawnych sobie od strony oddania energetyki przekazu gatunkach muzycznych nie pozwala wystawić innej oceny jako bardzo dobra.
Nie wiem, czego w rozważaniach przed-testowych spodziewaliście się Wy, ale ja wpinając Acrolinka 7N-5500 Speziale Edizione może nie obawiałem się, ale byłem ciekawy, czy niższy niż dotychczas miałem okazję testować model z tej stajni, nie wprowadzi spowolnienia do generowanego przez mój, naładowany dawką masy zestaw dźwięku. Tymczasem patrząc przekrojowo otrzymałem bardzo dobrze odebraną we wszystkich produkcjach muzycznych korektę codziennego brzmienia. Co ciekawe, wszystko szło w ugruntowanym już przez moje zestawienie kierunku, a mimo to nie niosło ze sobą strat, tylko delikatne przewartościowanie niektórych aspektów, ale co ważne bez utraty ich jakości. Zatem komu dedykowałbym ten jubileuszowy model kabla sieciowego japońskiej myśli technicznej? Szczerze powiedziawszy po osobistym pozytywnym odebraniu możliwości wpływu na mój zestaw, nie widzę żadnych ograniczeń. Wystarczy być otwartym na drobne zmiany dotychczasowej estetyki rysowania wirtualnego spektaklu muzycznego, a może okazać się, że zadacie sobie pytanie, dlaczego tak późno zainteresowaliście się tym modelem, lub wręcz tą marką. A jeśli w ogóle takie pytania padną, z mojej strony pierwsze z racji bycia naszego tytułowego bohatera swoistą nowością jestem w stanie jeszcze Wam wybaczyć, ale już drugie, w kwestii rozpoznawalności, albo niczym nieusprawiedliwionego unikania zgłębiania oferty tej marki jest nie do wybaczenia.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Nautilus
Cena: 6 990 PLN / 1,5 m; 7 990 PLN / 2 m
Dane techniczne:
Materiały i specyfikacja
– Przewodnik: D.U.C.C, technologia Stressfree, czystość 7N, ø 0.26 x 100 żył
– Izolacja: poliolefina hybrydowa
– Warstwa wewnętrzna: poliolefina hybrydowa
– Ekranowanie: powlekany przewód miedziany + wstęga mylarowa pokryta miedzią
– Warstwa zewnętrzna: poliuretan odporny na promieniowanie UV
– Oporność przewodnika: 2.7 mΩ / m
– Pojemność elektrostatyczna: 13 pF / m
– Średnica przewodu: 16.0 mm
Wtyki
– Styki: miedź berylowa
– Powłoka: rod posrebrzany (polerowany przed powlekaniem)
– Korpus: specjalna żywica + mosiądz + włókno węglowe + aluminium
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
W ostatnich dniach odbył się niezwykle ciekawy i pionierski test audio w Narodowym Centrum Nauki im. Kopernika w Warszawie- w tamtejszym Planetarium. Celem tego przedsięwzięcia i eksperymentu było sprawdzenie przydatności (skądinąd domowych) kolumn ZETA ZERO model ORBITAL360 działających w nowo wynalezionej technologii Bi-Stereo do nagłośnienia i poprawy jakości dźwięku w tej arcytrudnej akustycznie kubaturze sali Planetarnej. System testowy został wyposażony w topowe przewody firmy Audiomica Laboratory.
Ponieważ sala projekcyjna warszawskiego Planetarium (jednego z największych w Europie – 139 miejsc siedzących) jest jak każde duże planetarium wielką betonową półkulą z ogromnym 3 tonowym półkolistym ekranem , stąd charakteryzuje się niezwykle trudną do prawidłowego nagłośnienia akustyką – pod czaszą ekranu wg niektórych wręcz niemożliwą dla uzyskania dobrego dźwięku na widowni . W takich wnętrzach kulistych powstaje bowiem wiele niepożądanych odbić, refleksów i skupisk fal akustycznych. Tradycyjne kolumny tj. grające kierunkowo nawet najlepszych marek nie radzą sobie z prawidłowym nagłośnieniem, bowiem dźwięk jest bardzo nierównomiernie rozłożony i co gorsza niezwykle wrażliwy na zmianę miejsca siedzenia (odsłuchu) – tzn. widzowie słyszą bardzo różnie i różny dźwięk w zależności od lokalizacji ich fotela.
Stąd pomysł przetestowania w Planetarium wstęgowych kolumn Zeta Zero, bowiem są one w odróżnieniu od większości innych konstrukcji domowych wszechkierunkowe. Posiadając także wyjątkowo wytrzymałe przetworniki wstęgowe zbudowane w niezwykłej technologii, potrafią oddać duże moce sięgające paru tysięcy Watt (niespotykane w żadnych innych kolumnach wstęgowych) . Generują takie dźwięki wszechkierunkowo w bardzo szerokim paśmie sięgającym od parunastu Hz aż do blisko 100 kHz czyli zupełnie high-endowo.
Zatem takie połączenie wszechkierunkowości, najwyższej jakości, ekstremalnie szerokiego pasma i mocy okazało się być intrygujące w kontekście nagłośnienia tak wymagającego i prestiżowego miejsca jak Planetarium.
Ponieważ kolumny Zety Zero w modelu ORBITAL360 emitują dźwięk równomiernie w całej płaszczyźnie poziomej całkowicie dookólnie a na dodatek emitują dźwięk także w pionie jak dotąd dawały sobie radę znakomicie w najtrudniejszych akustykach innych typów.
Mimo że są to kolumny ściśle domowe tj. budowane w zamyśle do zastosowań prywatnego, audiofilskiego odsłuchu stereo oraz do kin domowych i nie były budowane w celu nagłośnień dużych przestrzeni, to posiadając ogromny zapas mocy już nie raz okazały się bardzo skuteczne w artystycznym tzn. wysokiej klasy nagłośnieniu innych nietypowych i newralgicznych akustycznie miejsc i dużych kubatur. Np znakomicie dały sobie radę z teoretycznie „nienagłaśnialnym” blisko 7 piętrowym hallem głównym Stadionu Narodowego o kubaturze około 90 tyś m sześciennych., gdzie dźwięk z dwóch Orbitali był wyśmienity w całym hallu , jak i jesienią doskonale i równomiernie nagłośniły inne całe piętro wystawowe tego samego stadionu w czasie wystawy Audio Show 2017 współpracując wtedy z najdroższym wzmacniaczem świata PIVETTA Opera Only i również okablowaniem firmy Audiomica Laboratory.
Naturalną kolejnością było więc wypróbowanie Orbitali360 w chyba absolutnie najtrudniejszej akustyce prawdziwego Planetarium . I tu ponownie okazało się że uzyskany efekt był bardzo dobry jak na te niezwykle trudne warunki geometryczne i akustycznie. Zestaw Orbitali nie tylko skutecznie nagłośnił całą kubaturę Planetarium, ale co ważniejsze – dzięki zastosowanej wynalezionej przez Tomasza Rogulę idei emisji dźwięku Bi-stereo brzmienie było spójne, stabilne stereofonicznie i znakomite jakościowo, niemal niezależnie od miejsca odsłuchu w całej sali Planetarium .
Mówiąc obrazowo przechodząc rzędami foteli od lewej strony sali do prawej wszędzie image stereo, plastyczność i czytelność dźwięku utrzymywały się niemal takie same walory muzyki były zachowane . Co też ważne kolumny Orbital360 wytwarzały bez trudu natężenia sięgające ok. 110 dB SPL i to mierzone w odległości parunastu metrów od kolumn tj. na środku sali podczas gdy kolumny stały w oddali na samym dole pomieszczenia !
A tak ważne przy projekcji filmów najniższe częstotliwości odczuwalne w sali Planetarium zaczynały się już w pomiarach od parunastu Hz. Instalacja wyposażona była w standardowe (domowe) wzmacniacze Zeta Zero model 1175 o mocy ponad 1100 Watt RMS każdy , preamp Zeta Zero 1176 i referencyjne okablowanie Audiomica tak sieciowe jak i głośnikowe . Duży nacisk położony został właśnie na dobór odpowiedniego okablowania, tak by nie występowały zauważalne straty sygnału i prądu i by zachować najwyższą jakość dźwięku oraz bardzo szerokie pasmo .
W ocenie kolegów z planetarium i słuchaczy, w tym obecnego w czasie testu redaktora Polskiego Radia pr. 3 Dariusza Pieróga, całość tej eksperymentalnej instalacji stworzyła znakomity dźwięk jakiego wcześniej podobno nigdy nie było w Planetarium przy użyciu tradycyjnego systemu nagłośnienia stosowanego tam na co dzień . Cała akcja udała się znakomicie i dowiodła jeszcze raz że źródła dźwięku w rodzaju najwyższej klasy kolumn wszechkierunkowych w tym szczególnie kolumny Zeta Zero sprawdzają się nieporównanie lepiej nawet w bardzo trudnych akustykach. Brzmią lepiej, czytelniej i bardziej komfortowo niż działające tradycyjnie kolumny kierunkowe. Można tu znaleźć prostą fizycznie analogię i wyjaśnienie na przykładzie dwóch klasycznych żarówek Edisona (wszechkierunkowe żarówki kuliste) która zawsze oświetlą znacznie lepiej i równomierniej i swobodniej dowolne pomieszczenie niż w ich miejsce zastosowane dwie kierunkowe latarki (analogia do klasycznych kolumn głośnikowych czyli kierunkowych). Wszechkierunkowe high-endowe Kolumny Zeta Zero jeszcze raz dowiodły swej supremacji nad innymi kolumnami i swej doskonałości dźwiękowej. Mimo że są kolumnami budowanymi na potrzeby tylko domowe luksusowych instalacji i tylko na indywidualne zamówienia jako tzw. „custom made ” do domów, dają radę nawet w tak ekstremalnych warunkach …. ewidentnie niedomowych.
Zapleczem badawczym i kontrolno-pomiarowym tego eksperymentu był znakomity przenośny system pomiarowy (akustyczny) legendarnej firmy pomiarowej Bruel&Kjaer w tym dwa referencyjne kalibrowane preampy pomiarowe o pasmie 2-200.000 Hz, a do nich najlepsze na świecie kapsuły mikrofonów pomiarowych (np. model 4138, 4135, 4136, 4130, itp.) przenoszące pasmo i rejestrujące mierzone sygnały od ułamka Hertza aż do ponad 140.000Hz jak i mierniki referencyjne akustyczne 2209 Bruel & Kjaer , cyfrowy analizator widma od 1 Hz do 96 kHz i inne cyfrowe mierniki i generatory sygnałowe jak i analizator/automatyczny korektor o rozdzielczości pól tercji itp.
Po bardzo mile wspominanym teście dedykowanych gramofonom przewodów sygnałowych Audiomica Laboratory Thasso Consequence przyszła pora na nieco wyższe napięcia i w naszym OPOSie wylądowały gorlickie topowe przewody zasilające Audiomica Laboratory Allbit Consequence.
cdn. …
Z okazji przypadającej w tym roku osiemdziesiątej rocznicy powstania firmy Stax na rynku pojawią się jubileuszowe elektrostatyczne słuchawki o symbolu SR-L300 Limited oraz wzmacniacz do o symbolu SRM-353X BK. Ilość słuchawek ograniczono do 800 sztuk, a wzmacniacza do 300 sztuk. Urządzenia będą dostępne tylko na zamówienie, począwszy od marca 2018.
Słuchawki SR-L300 Limited (cena 3.500 złotych) to zmodyfikowana wersja aktualnego modelu SR-L300. W ramach modyfikacji zainstalowano przetwornik ze strukturą elektrody MLER (Multi-Layer Elect Rode), pochodzący z modelu SR-L700. Zastosowano płynną regulację pałąka i poduszki pokryte sztuczną skórą z modelu SR-L500. Umieszczono też stosowny znaczek rocznicowy w kolorze złotym.
Natomiast wzmacniacz SRM-353X BK (cena 6.500 złotych) powstał poprzez modyfikację aktualnego modelu SRM-353X. W tym przypadku jednostka otrzymała czarny panel przedni, czarną pokrywę oraz interkonekty RCA dołączane do referencyjnych wzmacniaczy SRM-007tII i SRM-727. Dostępne jest zarówno wejście RCA jak i XLR.
Dystrybucja: Grobel Audio
Opinia 1
To, że wszystko co amerykańskie zwyczajowo musi być największe, lub przynajmniej mocno do tego rozmiaru aspirować, przylgnęło do USA już na dobre. Naturalnie owa łatka nie jest wyssaną z palca, tylko została nadana na podstawie organoleptycznych kontaktów z produktami zza wielkiej wody, co podczas każdorazowych testów pochodzących stamtąd komponentów audio mój kręgosłup ma (nie)przyjemność osobiście potwierdzać. I wiecie co? Jakież było moje połączone z ulgą „wstępnie” pozytywne zaskoczenie, gdy okazało się, iż tym razem według zapewnień producenta do naszej redakcji zawita niemalże najbardziej kompaktowa oferta dzielonego zestawu wzmacniającego sygnał marki Constellation Audio. Dlaczego słowo „wstępne” wziąłem w cudzysłów? Niestety, po odebraniu dostawy od dystrybutora – warszawskiego Audio Klanu – po raz kolejny okazało się, że jankeska nomenklatura gabarytowa ma się nijak do europejskiej rozmiarówki i na przygotowanych do procesu opiniowania platformach stanęły może nie monstrualne kolosy, ale z pewnością sporych rozmiarów podzielony na dwa moduły (zasilacz i osobno układy elektroniczne) przedwzmacniacz liniowy Pictor i stereofoniczna końcówka mocy Taurus.
Akapit przybliżający naszych bohaterów rozpocznę od będącego sercem opiniowanego zestawu przedwzmacniacza liniowego. Ten, dla uniknięcia wpływu na czułe układy elektryczne szkodliwych prądów z transformatorów podzielono na dwie skrzynki. Mniejszą z sekcją zasilania, z której na tylnym panelu wyprowadzono jedynie trzy łączące ją z centrum dowodzenia terminale kablowe i większą, czyli główny moduł zarządzający. Gdyby komuś wydawałoby się, że po bardzo skrótowym potraktowaniu modułu zasilania (mamy do czynienia jedynie z prostą, dość niską skrzynką) przy opisie centralki sterującej od ilości informacji zapali mi się klawiatura, mam średnią wiadomość, gdyż również w tym przypadku nie znajdziemy żadnych fajerwerków designerskich, a jedynie potrafiącą zaskarbić serce nawet wymagającego wielbiciela muzyki designerską prostotę. Na szczęście unikanie bizantyjskich ozdobników na obudowie nie idzie w parze z ofertą wyposażeniową przedwzmacniacza. I tak. Na froncie znajdziemy może nie jakiś monstrualnych rozmiarów, ale za to czytelny, wyeksponowany na płaszczyźnie będącej nakładką na główny płat awersu dotykowy wyświetlacz i zaaplikowane po obydwu jego flankach dwa pokrętła funkcyjne (lewe balance, a prawe Volume). Ale to nie koniec manualnych ciekawostek. Pod wspomnianym okienkiem informacyjno – manipulacyjnym, na dolnej płaszczyźnie dzierżącego wyświetlacz gzymsu znajdziemy zestaw dublujących poruszanie się po wyświetlaczu dotykowym guzików. Na pierwszy rzut oka nic nie widać, ale gdy zerkniemy od dołu naszym oczom ukaże się seria pięciu małych przycisków. Sprytne, nie sądzicie? Kierując swój wzrok na rewers pre po układzie terminali przyłączeniowych widać, iż mamy do czynienia z układem symetrycznym. Mało tego. Zaopatrzone w gniazda płytki są bardzo ciekawie, bo dbając o izolację od szkodliwych dla końcowego efektu brzmieniowego systemu do korpusu obudowy przymocowano je na miękkim zawieszeniu, co odczuwamy podczas podłączania okablowania. Temat samych gniazd może nie jest przytłaczająco rozbudowany, ale sądzę, że potrojone wejścia liniowe RCA i XLR, podwojone wyjścia RCA i XLR są w stanie zaspokoić każdego zdroworozsądkowo myślącego użytkownika. Puentując wycieczkę po tylnym panelu jestem zobligowany jeszcze wspomnieć o zestawie wejść dla konfiguracji urządzenia i trzech gniazdach dla sygnału od zasilacza.
Kreśląc pakiet danych na temat pieca Taurus trzeba przyznać, że mimo pozornie monotonnego wyglądu w przeciwieństwie do przedwzmacniacza oferuje już nieco designerskiego sznytu. Widzimy to na będących czymś w kształcie radiatorów bokach obudowy w postaci mijających się dwóch płaszczyzn z otworami, co skutecznie przełamuje monotonię przecież sporej wielkości kloca. A żeby tego było mało, pomysłodawcy wyglądu poszli o krok dalej i sam proces włączania urządzenia w stan pracy zrealizowali przy pomocy zlokalizowanego na froncie i wyglądającego jak poziomy akcent wizualny (pozioma belka) sprytnego włącznika. Krótki research tylnego panelu przyłączeniowego końcówki mocy niesie ze sobą informacje typu: podwojone wejścia dla każdego kanału XLR (DIRECT/ BALANS) i pojedyncze RCA, dwa hebelkowe przełączniki (RLR/BAL/RCA, MUTE/ON-OF), pojedyncze zaciski kolumnowe, gniazdo zasilania, włącznik główny i takie same jak w przedwzmacniaczu gniazda konfiguracyjne (RS 232, USB, TRIGGER).
Zanim przejdę do przelewania na klawiaturę konkretnych informacji, przypomnę, że porównywane ze sobą zestawienia wzmacniające – referencyjne R. Koda/Reimyo i amerykański Constellation Audio dzieliła kwota około jednej trzecie wartości, dlatego też zdając sobie sprawę, że mają prawo wystąpić, zadawałem sobie pytanie, jak dotkliwe będą ewentualne reperkusje dźwiękowe. Z drugiej zaś strony mimo, iż teoria mówi: “droższe, powinno grać lepiej”, nie zawsze potwierdza się w życiu codziennym, dopuszczałem również wynik remisowy ze skazaniem na inny sznyt grania. I co, trafiłem na odstępstwo od reguły? Na szczęście dla mojego portfela nie, ale biorąc pod uwagę fakt, mocnych starań amerykańskich konstruktorów, aby powołać do życia dla nich coś bardzo kompaktowego, opiniowanemu tandemowi należą się wielkie brawa. Tak, mimo delikatnych ustępstw w stosunku do punktu odniesienia za dobrą kartę należy uznać, że wszelkie wspomniane w poniższym tekście aspekty są pochodną oszczędności nakładów produkcyjnych w stosunku do wyższych modeli tytułowej marki, a i tak oscylowały w domenie niewielkich. Zatem jak to wyglądało? Wpinając jankeski duet w tor otrzymałem skierowanie dźwięku w stronę ciekawego dociążenia wyższego basu i większe cyzelowanie wysokich tonów. Ale nie był to zabieg skutkujący powstawaniem przysłowiowej buły na dole pasma i zgaszenia światła w górnych rejestrach, tylko umiejętnie wprowadzenie do muzyki dodatkowej dawki dostojności, co jak prawdopodobnie znakomicie się orientujecie, bardzo często zwiększa spektrum mogących współpracować z Constellation Audio kolumn. Co przy takim postawieniu sprawy wydaje się być ważne, to fakt znikomej utraty wyrazistości lokalizacji źródeł pozornych na nadal z dużym rozmachem budowanej w przestrzeni pomiędzy kolumnami wirtualnej scenie muzycznej. Jak wypadało to na przykładach płytowych? Wszystko zależało od repertuaru. W muzyce rockowej spod znaku Metallicy i jej produkcji wespół ze składem symfonicznym wszelkie przywołane przed momentem niuanse brzmieniowe, były nie tylko prawie nieodczuwalne, ale w większości materiału okazywały się być wodą na młyn mocnych riffów gitarowych, masy bębnów, czy energii głosu wokalisty. To było mocno, ale ze smakiem podkręcone w estetyce masy i wysycenia oddanie tej sesji nagraniowej, za co biorąc pod uwagę „nieaudiofilskość” produkcji prawie pokochałem nasz punkt zainteresowań, czyli tytułowy set pre-power.
A jak sprawy potoczyły się w lżejszych gatunkach? Tutaj sprawa wyglądała delikatnie inaczej. Wszystko zależało od mojego przyzwyczajenia do blasku perkusjonaliów w repertuarze Tomasza Stańki. Osobiście lubię, gdy blaszki skrzą w nieskończoność, ale od razu zapewniam, że również Amerykanie nie przycinali ich w jakiś brutalny sposób, tylko delikatnie dozowali ich blask, a nie ilość. Inne, dotyczące samego instrumentarium tematy Constellation Audio również pokazywały w wypracowanej przez testowany zestaw estetyce, czyli więcej pudła rezonansowego w kontrabasie i mniej przenikliwa trąbka, ale bez najmniejszych problemów traktowałem to jako dobrodziejstwo zaoceanicznego inwentarza, a nie problem soniczny sam w sobie. Ale ale, jak mówiłem, wszystko zależało od repertuaru, gdyż na przykład na płycie Bogdana Hołowni z Jorgosem Skoliasem, czyli współpracy wokalisty z pianistą niuanse dźwięczności, czy podkręcenia soczystości z racji pracy w większości materiału w środku pasma odchodziły w niebyt i bez jakichkolwiek wycieczek nawet podczas największego wysiłku doszukiwania się dziury w całym mogłem skupić się jedynie na pięknie zarejestrowanego na srebrnym krążku materiału.
Jak wynika z ostatniego akapitu, mimo mocnych starań miniaturyzacji testowanego tandemu wzmacniającego amerykańscy inżynierowie nie popełnili żadnego błędu. Owszem, zderzenie jeden do jeden z moimi klockami pokazywało pewne różnice jakościowe, ale jak wspominałem, z uwagi na inny pułap cenowy nieuprawnionym byłoby stawiać oba sparowane tandemy w jednej linii. A jeśli tak postawimy sprawę, w momencie nawrotu stanu “audiofilii nerwosy” osobista weryfikacja możliwości dźwiękowych dzisiejszych bohaterów we własnym systemie wydaje się być pierwszym, spokojnie rokującym końcowy sukces punktem na potencjalnej liście. I nie ma znaczenia, czy Wasze kolumny są gęste jak moje, czy balansujące na krawędzi neutralności, a nawet lekkiej anoreksji, gdyż o pozytywnym spotkaniu z moimi soczyście grającymi papierzakami przeczytacie w powyższym tekście, a dobrym połączeniu z kolumnami kojarzonymi ze stawianiem na szybkość i sprężystość przekazu (np. Magico) donoszą relacje z wielu światowych wystaw audio. Myślicie, że naciągam fakty? Jeśli tak, nie pozostaje Wam nic innego, jak powiedzieć sprawdzam i skontaktować się z dystrybutorem.
Jacek Pazio
Opinia 2
O ile gwiazdozbiór Malarza (Pictor) z obszaru Polski jest niestety niewidoczny, to już konstelację Byka (Taurus) można podziwiać od jesieni do wiosny, o ile oczywiście nieboskłonu nie zasnuwa szczelna pokrywa chmur, bądź … coraz bardziej uciążliwego smogu. Całe szczęście nie mając kartograficzno – astronomicznych ciągot i skupiając sia na naszym audiofilskim hobby wcale nie trzeba zadzierać głowy w poszukiwaniu gwiazd. Wystarczy sięgnąć odpowiednio głęboko do kieszeni i voilà – oba gwiazdozbiory można mieć na przysłowiowe wyciągnięcie ręki i korzystać z ich uroków kiedy tylko dusza zapragnie i o ile nie mamy dedykowanego pomieszczenie odsłuchowego, rodzina pozwoli. Mowa oczywiście nie o bajkowej fantastyce zmniejszania ciał niebieskich rodem z „Minionków” lecz o iście high-endowych i czerpiących wprost z nieboskłonu nomenklaturową inspirację wyrobach amerykańskiego Constellation Audio. Zanim jednak wdrapiemy się na absolutny Olimp i dostąpimy zaszczytu obcowania z flagowymi konstrukcjami, robimy co możemy, by sukcesywnie odkrywać przed Państwem uroki nieco bardziej przystępnych cenowo konstrukcji. Skoro jednak przygodę z zaoceanicznymi „gwiazdkami” rozpoczęliśmy od nader skromnej, a zarazem jedynie w ofercie tytułowego wytwórcy super-integry Inspiration INTEGRATED 1.0 warto wskoczyć na poziom oczko wyższy i rozpocząć eksplorację debiutującej na CESie w 2017r. serii Revelation. W tym celu, dzięki uprzejmości dystrybutora marki – warszawskiego Audio Klanu przyjęliśmy pod swój dach wielce imponujący zestaw pre + power w postaci przedwzmacniacza Pictor i wzmacniacza mocy Taurus stereo.
Oba tytułowe urządzenia należą do plasującej się mniej więcej w środku amerykańskiego portfolio i zarazem dość skromnej objętościowo serii Revelation. Oprócz będących przedmiotem niniejszej recenzji przedwzmacniacza liniowego Pictor i stereofonicznej końcówki mocy Taurus znajdziemy w niej jedynie phonostage’a Andromeda i monobloki Taurus mono. W dodatku o ile dla większości z nas oczekiwane sugerowane ceny detaliczne goszczącego duetu powodują dość niebezpieczne skoki ciśnienia, to tak po prawdzie daleko im do topowych modeli Constellation, co pół żartem pół serio można podsumować anegdotą o nowobogackim wschodnim oligarsze, który opuszczając Luwr od niechcenia rzucił „skromnie, ale z klasą”. Tak, tak – skromnie, nie przewidziało się Państwu. Bowiem zgodnie z materiałami prasowymi Pictor jest uproszczoną wersją należącego do wyższej linii Performance przedwzmacniacza Virgo III. Wykorzystuje taką samą topologię głównych układów a różnice sprowadzają się do mniejszej liczby wejść i niektórych detali. Całe szczęście zachowano takie samo, zewnętrzne zasilanie. A teraz najlepsze, czyli potwierdzenie owej „skromności”. Otóż powyższe „cięcia” sprawiły, iż jest on dedykowany do … prostszych i mniej rozbudowanych (vide skromnych) systemów. Daj Panie Boże, żebym miał taki prosty system ;-) No dobrze żarty na bok, bo na tych pułapach cenowych lepiej zachować choćby odrobinę powagi. Całe szczęście design Pictora trudno uznać za ponury, gdyż pomimo dość zauważalnych gabarytów trudno zarzucić mu jakąś szczególną przysadzistość, czy ociężałość. Dynamiki i umownej lekkości nadają mu nie tylko segmentacja, czyli przeniesienie zasilania do zewnętrznego modułu, który można w miarę możliwości nawet gdzieś ukryć, lecz przede wszystkim poprzez wizualnie bardzo udane podkreślenie odrębności sub-panelu sterująco – informacyjnego z dotykowym wyświetlaczem i eleganckie, pionowe plisy przełamujące monotonię głównej płyty frontowej.
Ściana tylna jest oczywistą pochodną symetrycznej topologii wewnętrznej. Do dyspozycji mamy nader skromny (przynajmniej wg. producenta) zestaw wejść składający się z trzech par XLR-ów i takiego samego zestawu wejść RCA, co szybko licząc daje 6 (sześć) wejść liniowych. Doprawdy trudno mi wyobrazić sobie sytuację, by w nawet nad wyraz rozbudowanym systemie ów wybór interfejsów przyłączeniowych mógłby okazać się niewystarczający. Wyjścia też są zdublowane – dwie pary XLR-ów i dwie RCA. Listę zamykają gniazda RS232, USB i triggera a zasilanie doprowadzamy trzema przewodami do dedykowanych terminali ze wspomnianego, zewnętrznego modułu.
Podobnie jak wszystkie przedwzmacniacze Constellation również i Pictora wyposażono w kluczowy Moduł Liniowego Stopnia Wzmocnienia (Line Stage Gain Module). Pierwotnie opracowany dla modelu Altair z serii Reference, obecnie gości i w niższych seriach i uważany jest, przynajmniej przez swoich projektantów (w końcu każda matka/ojciec kocha swoje dzieci) za najlepsze rozwiązanie służące do wzmacniania i buforowania sygnałów audio dostarczanych do wejść liniowych. Układ ten charakteryzuje w pełni zbalansowana topologia, z oddzielnymi – stanowiącymi swoje lustrzane odbicie, obwodami dedykowanymi wzmocnieniu dodatnich i ujemnych połówek sygnału audio. Aby zapewnić jak najwierniejszą reprodukcję nawet najbardziej subtelnych szczegółów, zastosowano w nim obwód serwomechanizmu stale monitorujący i utrzymujący równowagę pomiędzy obiema połówkami (dodatnią i ujemną). W stopniu wyjściowym znajdziemy tranzystory polowe (FET) o ultra-niskim poziomie zakłóceń w rezultacie czego Pictora można podłączać do wzmacniaczy mocy Constellation z pominięciem ich wstępnych stopni wzmocnienia. Zadbano również o walkę z wibracjami i oprócz masywnych, zapewniających również ochronę przed zakłóceniami elektromagnetycznymi, obudów same płytki drukowane umieszczono na elastycznie zamocowanej metalowej płycie.
Zewnętrzny moduł zasilający łączy się z jednostką sygnałową za pomocą trzech wysokoprądowych kabli PCOCC zakończonych złączami Hypertronics pierwotnie opracowanymi dla przemysłu lotniczego. W jego trzewiach znajdziemy trzy trafa – po jednym dla lewego i prawego kanału (R-core) i obwodów sterujących (EI). Dzięki temu uzyskano konstrukcję dual-mono z pełną separacją między kanałami.
W przypadku końcówki Taurus stereo trudno już mówić o lekkości bryły, gdyż pomijając ponad 50 kg wagę same gabaryty wzmacniacza budzą, całkiem słuszny respekt. Co prawda, jak na amerykańskie standardy, korpus nie poraża może wysokością (akceptowalne 30 cm (297 mm)), lecz już ponad 60 cm głębokość może nastręczać pewne problemy nie tylko natury logistycznej, co również podczas codziennego użytkowania, czyli znalezienia / zamówienia szafki/platformy, na której mógłby się wygodnie usadowić. Na nieskalanym zbędną ornamentyką i ozdóbkami froncie wzrok można skupić jedynie na bliźniaczych do znanych z przedwzmacniacza pionowych plisach i cienkiej, poziomej belce z centralnie umieszczoną niewielką diodą informująca o stanie pracy urządzenia.
Ściana tylna, jak to w przypadku końcówek mocy niczym pozornie nie zaskakuje. Ot pojedyncze, masywne zakręcane terminale głośnikowe, 20A gniazdo zasilające, włącznik główny, zgodne z przedwzmacniaczem porty komunikacyjne (RS232, USB i trigger), oraz wejścia liniowe w standardzie XLR i RCA. Jednak XLR-ów mamy dwie pary a RCA tylko jedną, gdyż dolne, opisane jako Direct, terminale XLR umożliwiają spięcie Taurusa z Pictorem, lub innym przedwzmacniaczem Constellation, via Constellation Link z pominięciem stopni wejściowych końcówki, Oczywiście jest to możliwe dzięki implementacji autorskiego Modułu Liniowego Stopnia Wzmocnienia (Line Stage Gain Module). Dostarczony sygnał trafia do zbalansowanego i zmostkowanego stopnia wzmocnienia, gdzie pracują w trybie single-ended 125W tranzystory. Deklarowana przez producenta moc, nawet na amerykańskie warunki i trudne do wysterowania prądożerne, wielodrożne konstrukcje głośnikowe wydaje się być, najdelikatniej rzecz ujmując, całkowicie wystarczająca i choć dla 8Ω obciążenia wynosi „jedynie” 2 x 250W to już przy 4Ω podwaja swą wartość do 2 x 500W, by przy 2Ω osiągnąć imponujące 2 x 800W. Powyższe osiągi nie byłyby jednak możliwe bez odpowiedniego zaplecza energetycznego, a o to już dba para potężnych toroidów i bateria kondensatorów.
Zanim powyższa parka zawitała w naszych skromnych progach zdążyła pograć nie tylko na zeszłorocznym Audio Video Show, lecz i przez dłuższy czas w salonie dystrybutora. Niemniej jednak mając na uwadze dość mało przyjemne temperatury za oknem, jak i w trosce o możliwie pełne rozwinięcie skrzydeł przez amerykańską elektronikę daliśmy jej spokojnie pograć przez około tydzień i dopiero po takiej rozgrzewce wzięliśmy się za bardziej krytyczne odsłuchy.
Na pulsującym gorącymi, kubańskimi rytmami „Timbero” Blanco Y Negro dało się zauważyć pewne zaokrąglenie krawędzi nadających klimat perkusjonaliów. Akcent został położony na melodykę, nasycenie i aspekt czysto emocjonalny bez zbytniej, aptekarskiej dokładności i laboratoryjnej precyzji w obrazowaniu każdego uderzenia palców. Starając się być bardziej skrupulatnym stwierdziłbym, iż prezentacja proponowana przez Constellation bliższa była uczestnictwa w koncercie „na żywo” aniżeli śledzeniu owego wydarzenia na 85” ekranie w rozdzielczości 4K. Mamy bowiem do czynienia z dźwiękiem naturalnym a nie hiper-rozdzielczym. Różnica może początkowo niekoniecznie oczywista i zauważalna, lecz proszę mi wierzyć, że po kilku godzinach odsłuchu aż nadto odczuwalna. Na „Piano” Benny’ego Anderssona (tak, tego Benny’ego Anderssona – z ABBY) fortepian charakteryzuje właściwa mu potęga i dostojność a oprócz oczywistego blasku górnych rejestrów otrzymujemy iście monumentalną podstawę basową, która jednak wcale nie wykazuje chęci zawłaszczenia sobie reszty pasma, lecz odzywa się tylko kiedy zachodzi ku temu potrzeba jasno dając do zrozumienia, że ona niczego nikomu udowadniać nie musi a na tego typu repertuarze pracuje niemalże na jałowych obrotach.
No dobrze, podkręćmy zatem tempo, zwiększmy poziom zagmatwania, wieloplanowość i dorzućmy do tego co nieco z wielkiej symfoniki. Domyślają się Państwo w jakim kierunku zmierzam? Tak, tak, oczywiście, ze ku symfonicznej „S&M” Metallicy , „Wagner Reloaded: Live in Leipzig” Apocalypticy, czy patetycznemu „Sitra Ahra” Theriona . We wszystkich powyższych przypadkach w czynionych na bieżąco notatkach uparcie powtarzały się adnotacje o wgniatającej w fotel spektakularności, iście hollywoodzkim rozmachu a zarazem stoickim spokoju i … dostojeństwie. Przy odpowiednich, znaczy się zbliżonych do koncertowych, poziomach głośności zestaw Constellation generował iście monumentalną ścianę dźwięku, lecz ściana ta nie dość, że świetnie zróżnicowana i trójwymiarowa, była jakby złożona z kryształowych, bądź też lodowych bloków pozwalających wejrzeć w jej głąb i swobodnie obserwować dalsze plany. To jednak nie wszystko, gdyż w tym jakże epickim spektaklu nie sposób było dostrzec choćby najmniejsze oznaki kompresji, nerwowości, czy niezdecydowania. Było w nim coś, jakby wynikająca ze świadomości własnych umiejętności, doświadczenia i siły pewna niezamierzona nonszalancja, jednak nie w pejoratywnym tego słowa znaczeniu, lecz w postaci swoistego spokoju i pobłażliwości dla stawianych przed amerykańską elektroniką wyzwań. Ot relaksujący cruising niekończącą się autostradą za kierownicą Mustanga Shelby GT350R, lub Dodge’a SRT Demon.
Pomijając niebezpiecznie zbliżającą się do 200 000 PLN, a z adekwatnym do klasy elektroniki okablowaniem, z łatwością ja przekraczającą, cenę spokojnie możemy uznać, iż dzielona amplifikacja Constellation Audio Pictor & Taurus nie jest dla każdego. Jakiż jest ku temu powód? Cóż, do listy minusów wypadałoby dopisać jeszcze dość absorbujące gabaryty i … całkowity brak wyczynowości. Czemu ową cechę zaliczam do listy (umownych) minusów? Z doświadczenia niestety wiem, iż część z operujących na iście high-endowych pułapach odbiorców niejako podświadomie oczekuje zwalającego z nóg efektu WOW!. Nie ważne, czy po kwadransie obcowania z przejawiającym takie cechy systemem przez najbliższe kilka dni będą leczyli ciężką migrenę. Ważne, że usłyszą, iż stojący w piątym rzędzie chórzysta zapomniał przed występem zdjąć swojego kwarcowego Tissota i przez cały koncert towarzyszyć im będzie tykanie wskazówki sekundnika. Constellation takowych ponadnormatywnych i hiperrealistycznych doznań niestety nie serwuje, stawia za to na aspekt emocjonalny, eufonię i swobodę grania, a że owa swoboda wynika z jego praktycznie nieograniczonych zasobów mocowych, to już zupełnie inna bajka.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Audio Klan
Ceny:
Constellation Pictor: 89 995 PLN
Constellation Taurus stereo: 99 995 PLN
Dane techniczne
Constellation Pictor
Wejścia: 3 pary XLR, 3 pary RCA, USB (control)
Wyjścia: 2 pary XLR, 2 pary RCA, 12-volt trigger
Zniekształcenia THD+N: <0.001%, 20 Hz – 20 kHz @ 2V out
<0.1%, 20 Hz – 20 kHz @ 10V out
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 100 kHz, ±0.5 dB
Odstęp sygnał/szum >-105 dB, średnio-ważona
Impedancja wejściowa: 20 KΩ (XLR); 10 KΩ (RCA)
Impedancja wyjściowa: < 50Ω
Regulacja głośności: 0dB do -90 dBFS w 0.5 dB krokach
Waga: przedwzmacniacz:20.4 kg; zasilacz: 10 kg
Wymiary (S x W x G): przedwzmacniacz: 432 x 133 x 381 mm ; zasilacz: 432 x 70 x 368 mm
Constellation Taurus
Wejścia: 2 pary XLR (jedna para Constellation Link), para RCA
Moc wyjściowa: 2 x 250 W / 8Ω (1 kHz @ 1% THD+N), 2 x 500 W / 4Ω (1 kHz @ 1% THD+N)
Wzmocnienie: 32 dB
Szum wyjściowy: <500 μV, -100 dB @ 250 watts
Współczynnik tłumienia (Damping factor) przy 8Ω: 150
Zniekształcenia THD+N: <0.05% (1 kHz @ rated power)
Pasmo przenoszenia: 10 Hz to 100 kHz, +1/-0.5 dB
Impedancja wejściowa: 200 kΩ (XLR), 100 kΩ (RCA)
Impedancja wyjściowa: 0.05 Ω
Waga: 54.4 kg
Wymiary (S x W x G): 476 x 297 x 603 mm
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Nie wiem, jak dzisiejsze spotkanie odbiorą zagorzali piewcy teorii typu: „wszelkie urządzenia cyfrowe audio grają tak samo” lub „okablowanie nie ma żadnego wpływu na brzmienie danego urządzenia”, ale najbardziej nerwowych tropicieli tematów audio voo-doo przed lekturą tego tekstu lojalnie ostrzegam. O co chodzi? Dla mnie o nic nadzwyczajnego, gdyż w tym odcinku przyjrzymy się nawet nie wspomnianemu przed chwilą okablowaniu, tylko akcesorium do jego aplikacji. Co dokładnie mam na myśli? Porozmawiamy o podstawkach pod ostatnimi czasy bardzo ciężkie, a przez to wyrywające gniazda z naszych komponentów wtyki sieciowe tak w samych urządzeniach, jak i gniazdach ściennych. Postradałem zmysły? Zapewniam Was, przed próbą we własnym systemie w stosunku do oferującego możliwość zapoznania się z tymi zabawkami dystrybutora nachodziły mnie bardzo podobne myśli, ale jak to zwykle bywa, nie wszystko jest tak oczywiste, jak się wydaje i po kilkudniowej zabawie ironiczny śmiech na mojej twarzy zmienił się w minę nakazującego odszczekanie wszelkich drwin pozytywnego zaskoczenia. Kto spłatał mi takiego figla? Jak to kto – światowy lider w tego typu akcesoriach, czyli bardzo dobrze znany na naszym rynku japoński Furutech wprowadzając do oferty produkt pod handlową nazwą NCF Booster, o którego występy na naszym portalu zadbał katowicki dystrybutor RCM.
Co to takiego ten Furutech NCF Booster? Patrząc nań z lotu ptaka mamy do czynienia z czymś na kształt mogącej pochwalić się cienkimi udkami pokracznej żaby. Rozpoczynając analizę budowy od bardzo stabilnej podstawki z materiałów firmowych dowiadujemy się, iż zapewnia ona bardzo dobrą stabilizację i wykonano ją z wykorzystywanej w komponentach audio żywicy ABS. Kierując się ku górze po umożliwiających aplikację nawet na wysokości pół metra nad ziemią wkręcanych prętach dochodzimy do multi-materiałowego (wspomniana żywica ABS i żywica nylonowa NCF dla eliminacji ładunków statycznych) łoża dla podpieranego wtyku. Jak widać na fotografiach, na bokach przywołanej kołyski zlokalizowano dwie bardzo ważne dla jej aplikacji, bo ustalające odpowiednią wysokość, zakończone gałkami ułatwiającymi odpowiednio silne dokręcenie śruby. Ale to nie koniec części składowych tego rebusu, gdyż na tak podpartą i odizolowaną od podłoża wtyczkę, znajdującą się gdzieś po drodze przewodnika baryłkę z układem filtracyjnym, lub sam kabel nakładamy jednostkę dociskową. Ta zaś jest konstrukcyjnym mariażem stali nierdzewnej i podobnie do spodniej części nylonowej żywicy klasy NCF. Całość konstrukcji wieńczą dwie znajdujące się w komplecie, zaczepiane za boczne śruby i wystające od góry pręty gumowe oringi. Naturalnie jeśli opiniowaną podstawką macie zamiar często żonglować, użycie owych gumek nie jest koniecznością. Jeśli jednak jesteście z tych, którzy podobne ustrojstwa montują tylko raz i zostawiają w spokoju, temat założenia spinających wszystko w jedną całość gumek wydaje się być postawieniem kropki nad “i”. Wieńcząc akapit opisowy jestem zobligowany dodać, iż w celu wspomnianego wydłużenia całej konstrukcji do wymiaru większego niż znajdujący się w komplecie pojedynczy zestaw przedłużek, musimy zaopatrzyć się w znajdujący się w ofercie dodatkowy set kilkunastu niesprawiających problemów z montażem nagwintowanych prętów.
Co takiego skłoniło mnie do wydawałoby się karkołomnego opisu wpływu na posiadany zestaw audio będącego dzisiejszym bohaterem pokracznego ustrojstwa? Może się zdziwicie, ale impulsem było jego zaskakująco wyraźne i co jest bardzo istotne pozytywne oddziaływanie na stojący na stoliku pomiędzy kolumnami zbiór elektronicznych klamotów. Nie, żebym na swoje zabawki bardzo narzekał, ale będąc szczerym, zawsze gdy goszczę swoich znajomych, nie drukując meczu świetnymi realizacjami już na starcie ukierunkowuję ich obserwacje w stronę targających zmysłami w moim odczuciu, oscylujących w zakresie mikro, ale jednak mankamentów. To naturalnie najczęściej jest szukanie dziury w całym, ale gdy tylko uda mi się dany aspekt nieco poprawić, natychmiast prezentuję im podczas następnej wizyty. Zatem co takiego wniosła aplikacja tytułowego Boostera? To jest jak uderzenie obuchem w głowę. W jednej sekundzie dzięki zwiększeniu energii wybrzmiewania każdego z usytuowanych na wirtualnej scenie pozornych źródeł dźwięku poprawia się czytelność przekazu. Tylne plany pozostając na swoim miejscu nabierają subtelnego blasku, przez co przy tej samej namacalności generowanej muzyki możemy słuchać jej zdecydowanie ciszej. Ale to nie koniec pozytywnej pracy opisywanej „żabki” w domenie jakości dźwięku. Owa wyrazistość przekazu nie jest pochodną poprawy konturów instrumentów spowodowaną szkodliwym odchudzeniem dźwięku, tylko niewpływającym na pogrubienie krawędzi zastrzykiem masy każdego z nich. Po prostu każda fraza jest bardziej soczysta, ale nadal zawarta we wcześniej wykreowanych przez system ramach. Niemożliwe? Ja też nie chciałem w to uwierzyć, ale kilka prób nawet z przebasowionymi produkcjami nie chciało pokazać mi innego aniżeli wspomniany przed momentem wyniku zastosowania produktu Furutecha. Czy jest jakiś haczyk? Nie wiem, czy można nazwać to haczykiem, gdyż zależeć będzie od samego zestawu, oczekiwań miłośnika muzyki i słuchanego gatunku muzycznego. Chodzi mianowicie o to, że każda następna podstawka wnosi zmiany w prawie geometrycznym przyroście efektów, co u mnie już podczas użycia drugiej powodowało przysłowiową zbyt dużą zawartość cukru w cukrze. Jaśniej? Proszę bardzo. Jak wspominałem, użycie Boostera daje poprawę czytelności przekazu z bardzo pozytywnym w odbiorze zwiększeniem jego energii i konturowości. Niestety, albo stety, kolejny stojak (pod przedwzmacniaczem liniowym) prawie podwajał (mniej więcej) tę manierę, co przy słuchaniu spokojnej, opartej o bardzo długie wybrzmienia fortepianu, czy wokalizy w kubaturach kościelnych powodowało lekkie skrócenie ich trwania, czyli kolokwialnie mówiąc, zebranie się dźwięku w sobie powodowało urwanie kilku milisekund z czasu jego między-kolumnowego bytu. Naturalnie nie było to na zasadzie jego kastrowania, ale znając repertuar na wylot słyszałem minimalną utratę jego eteryczności (stawał się zbyt dosadny) i nośności w zakresie przenikliwości (słychać było coś na kształt wyraźnego cięcia). Ale przypominam, mój zestaw i słuchana na nim muza od zawsze stawiała na takie romantyczne artefakty, dlatego też łatwo było mi to wychwycić. Każdy inny przedstawiciel homo sapiens może na to nie zwrócić uwagi, a już słuchający mocnych rytmów typu rock, czy elektronika za wnoszone przez japoński wspornik dobro energii i konturu podwoją datki na kościelna tacę. Ja w każdym bądź razie przy Heavy Metalu zawsze używałem dwóch sztuk, a że w głównej mierze słucham audiofilskiego plumkania, temat zdroworozsądkowej decyzji zakupowej kręcił się wokół jednego egzemplarza. I uwierzcie mi, w tym momencie jestem daleki od żartów. I to jest właśnie druga, niepozwalająca mi jednoznacznie sklasyfikować powielanie podstawek jako drugą stronę medalu zwanego Furutech NCF Booster. Czy coś mogę jeszcze dodać? Szczerze powiedziawszy, mógłbym lać wodę na młyn naszego bohatera przez następne kilka stron tego tekstu, ale żeby nie obróciło się to przeciwko niemu, poprzestanę na tych może napisanych bardzo skrótowo, ale za to treściwie informacjach.
Jeśli ktoś mnie nawet nie osobiście, ale choćby przez pryzmat pisanych tekstów trochę zna, z pewnością wie, że podobne zachwyty są u mnie rzadkością. To naturalnie sugeruje, że jeśli już się pojawiają, w jakimś aspekcie naprawdę są zaskakujące i będąc kolejnym, choćby małym kroczkiem ku złapaniu audiofilskiego króliczka, zwyczajowo lądują w moim systemie. Tak tez stało się z jednym Boosterem. Dlaczego jednym wydaje się być jasnym po lekturze powyższego tekstu. Jednak Wy, nie wiedząc, co wydarzy się po zdublowaniu produktu w torze, do ewentualnej osobistej próby powinniście zaopatrzyć się w dwie sztuki magicznych stojaków. Nic Was to nie będzie kosztować, a jest szansa że system i sama muzyka ze zdwojoną siłą odwdzięczą się za zdublowane wspomaganie. Kończąc dzisiejsze spotkanie mam jeszcze jedną, z punktu widzenia potencjalnych zainteresowanych bardzo ważną informację. Chodzi mi o fakt oddziaływania Boostera nie tylko na wtyki z rodziny NCF Furutecha (naturalnie w tym przypadku efekty będą najlepsze), ale na wszystkie wtyki sieciowe, bez względu na producenta i materiał z jakiego zostały wykonane. To zaś patrząc na ostatnimi czasy łatwość wypożyczenia za kaucją (chociaż w zależności od stażu znajomości z dystrybutorem często bez) tego stosunkowo niedrogiego w porównaniu z posiadanymi kablami artykułu dopieszczającego nasz audiofilski świat bez problemu powinno zachęcić Was do prywatnych weryfikacji moich obserwacji. Nie wiem, jak to się skończy, ale zapewniam, zabawa będzie co najmniej przednia, a może zakończyć się przysłowiowym szach matem.
Jacek Pazio
Dystrybucja: RCM
Cena: 1 690 PLN
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Całe szczęście okres zimowych ferii wcale nie jest równoznaczny z brakiem interesujących wydarzeń na kulturalnej mapie stolicy. Wśród czekających na melomanów i audiofilów atrakcji przypadających na pierwszy tydzień „styczniowego lenistwa” (przynajmniej dla szkolnej dziatwy) nie mogliśmy pominąć, i nie pominęliśmy odbywającego się w zaprzyjaźnionym Studiu U22, w ramach Piątków z Nową Muzyką … czwartkowego, przedpremierowego odsłuchu najnowszego wydawnictwa projektu Michała Urbaniaka, który pod banderą Urbanator Days raczył był popełnić album „Beats & Pieces”. W dodatku album, o który już na dzień dobry, do gościa honorowego – czyli samego Michała Urbaniaka miał „pretensję” prowadzący i moderujący całe spotkanie Piotr Metz. O co poszło? O datę wydania, gdyż materiał, którym miały zostać uraczone nasze uszy okazał się na tyle przebojowy i porywający, że nadawałby się jako idealne tło zabawy sylwestrowej a tak trzeba czekać do oficjalnej – zaplanowanej na 9 lutego premiery. Nie ma jednak tego złego … ponieważ lutowy termin wypada akurat przed Walentynkami a to jak wiadomo świetna okazja do obdarowania bliskiej naszemu sercu osoby czymś wyjątkowym.
Zanim jednak zajmiemy się zawartością jeszcze praktycznie nieosiągalnego przez najbliższy miesiąc krążka z kronikarskiego obowiązku wspomnę, iż zaplecze sprzętowe dostarczone przez warszawskiego dystrybutora (Horn) stanowiła elektronika (CD + wzmacniacz zintegrowany) Marantza z serii 10 i nieustająco łapiące za oko kolumny Sonus faber Elipsa a system umieszczono na rodzimych stolikach Acoustic Dream. Oczywiście, zgodnie z tradycją, o podniebienia przybyłych zadbał Ballantine’s serwując wielce jedwabisty 12-letni bursztynowy destylat.
Jak już zdążyli przyzwyczaić nas zarówno Piotr Metz, jak i sam Michał Urbaniak, z którym to mieliśmy przyjemność spotkać się po raz trzeci, czy też czwarty, każde odpowiednio zadane pytanie staje się pretekstem do żywiołowej i pełnej humoru, oraz buzujących emocji opowieści okraszonych mnóstwem dygresji i dykteryjek. Opowieści odnoszących się do historii, kiedy to Michał Urbaniak prowadził coś na kształt „przedszkola” muzycznego, w którym to pierwsze szlify zdobywał m.in. Marcus Miller a Miles Davis obecny był nie tylko duchem, lecz i ciałem. Jednak powyższe wspominki były jedynie wstępem, podkładem po najnowsze wydawnictwo, które z ową przeszłością łączy postać samego Urbaniaka, za to tak brzmienia, jak i zaproszeni goście bezapelacyjnie egzystują we współczesnej estetyce muzycznej. Mamy zatem w niezwykle skondensowanej formie i przeplatające się między sobą jazz, hip-hop, rap, reggae, soul, R&B, czy electro a wśród tego pozornego rozgardiaszu prym wiodą skrzypce i sax Urbaniaka oraz zjawiskowa trąbka Michaela Patchesa Stewarta. Sam „patron” i sprawca tego całego zamieszania określa tę wybuchową mieszankę mianem UrbJazzu a jeśli dla kogoś ów termin jest zbyt enigmatyczny w ramach pomocy dydaktycznych proszę sobie wyobrazić mix późnej twórczości Davisa, Massive Attack, Snoop Dogga, Run-D.M.C., czy co bardziej eklektycznych albumów Herbiego Hancocka. O projekcie opowiadał również Marek Pędziwiatr, któremu przypadła również rola konferansjera zapowiadającego kolejne utwory.
Niemalże na sam koniec spotkania zaprezentowany został teledysk do promującego album utworu „Love Don’t Grow On Trees”.
Jeszcze tylko pamiątkowy autograf na rollupie ZPAV-u, przyniesionych przez fanów płytach, zdjęcia i … do jak najszybszego zobaczenia, bo okazja ku temu na pewno się znajdzie.
Ps. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że można spodziewać się również edycji na winylu.
Marcin Olszewski
Najnowsze komentarze