Monthly Archives: luty 2018


  1. Soundrebels.com
  2. >

Phasemation CA-1000 & MA-2000

Link do zapowiedzi: Phasemation CA-1000 & MA-2000

Inicjujący naszą dzisiejszą pogadankę zestaw pre-power mającej swe korzenie w Japonii marki Phasemation wielu z Was z pewnością przypomina sobie ze stosunkowo niedawno edytowanego na naszych łamach testu wraz z austriackimi kolumnami Lumen White Kyara. Jeśli tak, nie zdziwiłbym się, gdyby z ust lekko złośliwego czytelnika padło samoczynnie nasuwające się pytanie typu: „Po co w takim razie to swoiste odgrzewanie kotletów?”. I pewnie się zdziwicie, ale z mojej strony nie będzie jakiejś wyszukanej, trafiającej w ego takiego delikwenta ciętej riposty, tylko proste wyjaśnienie zaistniałej sytuacji. O co chodzi? Wbrew pozorom dla generującego niezbyt duży pakiet mocy (27W) zestawu opartego podwojoną lampę 300B o coś bardzo ważnego, czyli swoistą testową powtórkę z rozrywki, tylko w tym przypadku ze zdecydowanie bliższymi topologii szklanym bańkom, opartymi o papierowe przetworniki, mogącymi pochwalić się skutecznością na poziomie 90 dB, stacjonującymi u mnie na co dzień austriackimi kolumnami Trenner&Friedl ISIS. Zainteresowani jesteście Państwo wynikiem takiej konfiguracji? Jeśli odpowiedź jest twierdząca, zapraszam na kilka akapitów spostrzeżeń ze sparingu testowego przedwzmacniacza liniowego CA-1000 i monofonicznych końcówek mocy MA-2000, których wizytę w moich progach zawdzięczamy przychylnie nastawionemu do zaproponowanej konfiguracji krakowsko-warszawskiemu dystrybutorowi Nautilus.

Rozpoczynając krótkie informacyjne memo o goszczonej elektronice od przedwzmacniacza po pierwszym kontakcie wzrokowym wydawałoby się, że elektryczna topologia trzech osobnych skrzynek jest typowym powielaniem wykorzystującej podobne rozwiązania konkurencji. Tymczasem temat wygląda zgoła inaczej. Mianowicie największa obudowa nie jest sercem układu, czyli elektroniką z płytkami przedwzmacniacza dla obydwu kanałów, tylko skrywa w sobie układ zasilania i zawiaduje sygnałami wysyłanymi do przyobleczonych w mniejsze obudowy monobloków z sekcjami wzmacniającymi. Dziwne? Patrząc od strony małej popularności podobnego rozwiązania pewnie tak, ale analiza pod kątem odseparowania czułych układów od prądów wirowych transformatorów w pełni popiera takie podejście do tematu. Kreśląc kilka zdań na temat samych obudów warto wspomnieć, że prawdopodobnie nie bez wpływu na efekt soniczny układy elektryczne posadowiono na będącej podstawą każdej ze skrzynek drewnianej platformie, a zewnętrzne okrycie wykonano z osiągających solidną grubość, wpadających w kolor jasnego złota i wykończonych w technice szczotkowania aluminiowych płatów blachy. Przywołując dane dotyczące oferty przyłączeniowo-sterującej centralki preampu spieszę donieść, iż na przełamującym monotonię, bo lekko pochylonym ku tyłowi w swej górnej części, froncie znajdziemy od lewej: włącznik główny, serię przycisków wejść liniowych z widniejącymi tuż nad nimi niebieskimi diodami w roli potwierdzenia wyboru jednego z nich, dwa nieduże pokrętła (OUTPUT i LEVEL+/- 6 dB), przycisk MUTE, sprawiającą bardzo dobre wrażenie wizualne dużą gałkę wzmocnienia sygnału i całkowicie na prawej flance dwa guziki balansu kanałów. Ale opis frontu nie byłby kompletny, gdybym nie wspomniał dodatkowo o zlokalizowanym z lewej strony gałki wzmocnienia cyfrowym wyświetlaczu oddawanej mocy i z prawej serii diod pokazujących poziom ustawienia wspomnianego balansu pomiędzy kanałami. Plecy naszego sterownika ograniczono jedynie do przyjmowania prądu i rozdzielania sygnałów do dwóch sekcji właściwego przedwzmacniacza, dlatego też wyposażono je jedynie w gniazdo zasilające IEC i cztery okrągłe – po dwa na każdy kanał – wielopinowe terminale.
Przechodząc z opisem do mniejszych skrzynek i pisząc o ich froncie mogę jedynie poinformować, iż idąc tropem designu centrali zawiadowczej górna ich część również pochyla się do tyłu, ale za to w swej ascezie obsługi manualnej proponuje jedynie błękitną diodę sygnalizująca pracę urządzenia. Zaś tylny panel pełniąc rolę typowego przedwzmacniacza obdarzono w trzy wejścia liniowe w standardzie RCA i XLR, jedno wyjście RCA/XLR, gniazdo ATT OUT, zacisk uziemienia i dwa podobne do tych w zasilaczu tylko w odmianie męskiej okrągłe przyłącza prądowe i sterujące.
Gdy doszliśmy z opisem do fantastycznie prezentujących się monofonicznych monobloków zauważamy, iż budowa naśladuje bardzo sprawdzoną przez świat miłośników lamp bryłę, czyli platformę nośną dla usytuowanych z przodu lamp i ukrytych jej w tylnych parcelach transformatorów. Ale Japończycy nie byliby sobą, gdyby nieco nie dopieścili tego aspektu i gdy przywołane trafa ukryli w jednej wielkiej skrzyni, będące sercem konstrukcji lampy (w tym para 300 B na kanał) przykryli licującą z dachem obudowy transformatorów, naszpikowaną sekcjami otworów wentylacyjnych na bokach i górnej płaszczyźnie, zaślepioną od przodu hartowaną szybą swoistą altanką. Powiem szczerze, na tle prawie identycznie wyglądającej konkurencji taka ubrana w szybę klatka naprawdę świetnie się prezentuje. Przedstawiając pakiet danych o rewersie końcówek MA-2000 z przyjemnością informuję, że otrzymujemy do dyspozycji odczepy dla kolumn 4 i 8 Ohm jedno wejście liniowe RCA i gniazdo zasilające. Wieńcząc ten akapit ostatnią informacją jestem zobligowany wspomnieć, że do sterowania całością zestawu producent w wyposażeniu standardowym oferuje bardzo solidnie wyglądającego i pomimo niewielkiej ilości przycisków sterującego wszystkimi funkcjami, adekwatnie do designu przedwzmacniacza wykończonego pilota.

Przyglądając się testowanemu zestawieniu nie sposób odżegnać się od poprzedniego starcia z kolumnami Lumen White Kyara. Co prawda obydwa testy odbyły się przy użyciu całkowicie innych konstrukcji, ale po nabraniu odpowiedniego dystansu śmiało mogę powiedzieć, że tak poprzedni, jak i obecny występ pomimo stawiania na zdecydowanie inne akcenty brzmienia opiewają w bardzo pozytywne wnioski. Naturalnie każdy sparing bardzo mocno determinowały przetworniki zastosowane w danych zespołach głośnikowych, ale tytułowy set w obydwu przypadkach według mnie wyszedł z przysłowiową tarczą. Dlaczego? Nie wiem, jak to zrobił, ale za pierwszym razem potrafił tak umiejętnie podejść barwowo uważane przez wielu audiofilów za bezduszne przetworniki ceramiczne, że te nawet nie wiedząc kiedy chodziły według jego wytycznych jak na smyczy. Owszem, brzmienie nadal cechowała nieposkromiona ochota do pokazywania wszelkich niuansów zapisanych na płycie, ale zawsze było to okraszone pięknem w domenie ciepłej średnicy i złota w górnych rejestrach uwielbianych przez szerokie rzesze melomanów blasku lamp 300B. W takim razie co wydarzyło się w tym podejściu? Cóż, lampa w elektronice i papier w kolumnach dla wielu miłośników dobrej jakości dźwięku jest wręcz elementarzem w procesie dobierania poszczególnych komponentów toru audio. I chyba nie muszę nikogo przekonywać, że w moim przypadku nastąpiła pełna synergia tych dwóch składowych. Używany przeze mnie na co dzień zestaw oparty o wzmocnienie tranzystorowe nigdy nie był w stanie zaoferować takiej plastyki dźwięku. Wpięcie Phasemation w tor zaowocowało nadaniem muzyce tak oczekiwanego w większości mojej płytoteki pierwiastka namacalności i duchowości. Wszytko ewaluowało w stronę delikatnego złagodzenia krawędzi źródeł pozornych, ale w najmniejszym stopniu nie odbierałem tego jako utratę jakichkolwiek danych, tylko nadanie każdej nucie odpowiedniego dla poznania piękna muzyki sznytu jej akcentowania. Co więcej. Takie podanie materiału w przestrzeni międzykolumnowej w większości przypadków potęgowało efekt namacalności słuchanego wydarzenia muzycznego. Pisząc wprost, znacznie zyskiwał na prezentacji efekt sceny 3D. A dlaczego przed momentem napisałem, że tak było w większości przypadków? To proste. Przecież muzyka elektroniczna rządzi się innymi prawami i każde, nawet najwspanialsze podanie jej w estetyce łagodzenia krawędzi obciążone jest utratą jej przenikliwości. Ale zalecam spokój, gdyż i ten rodzaj muzy nie był przez japoński zestaw kaleczony, tylko nazwałbym to podany w nieco bardziej przystępnej eterycznie formie dla słuchających opery, jazzu, czy muzyki dawnej melomanów. I żeby nie było podejrzeń o siłowe pochlebianie naszym bohaterom na początek serii płyt wybrałem krążek z elektroniką grupy The Acid „Liminal”. Efekt? Nie wiem, czy mi uwierzycie, ale w tym przypadku prawie każda nuta wpisywała się w oczekiwania muzyków. Stwierdzenie “prawie każda” oznacza, że jedynie przestery i preparowane przenikliwymi piskami wokalizy czasem z mocnym postawieniem nacisku na słowo “czasem” okazywały się zbyt kulturalne. Reszta, włącznie z trzęsącymi moim pomieszczeniem nisko schodzącymi pomrukami było trzymane w oczekiwanych przeze mnie ryzach kontroli. Słowo harcerza, sam byłem bardzo pozytywnie zaskoczony, a to przecież miał być Palec Boży dla tego zestawu. Po takim obrocie sprawy przyszła pora na coś bardziej adekwatnego dla tego typu konstrukcji, czyli na recenzenckiej tapecie wylądował najnowszy album Adama Bałdycha & Helge Lien Trio „Brothers”. Ta przepojona duchem często płaczliwie brzmiących skrzypiec i przekomarzającego się z nimi fortepianu płyta pokazała, jak całkowicie inaczej niż mam na co dzień, ale nadal pięknie, a rzekłbym nawet, że w pewnych aspektach piękniej można pokazać ten sam materiał. To było idealne spiętrzenie możliwości sonicznych dobrej lampy i skutecznych, uzbrojonych w celulozowe przetworniki kolumn. Oczywiście ważnym dla oddania z jednej strony monumentalności, a z drugiej dużej swobody wybrzmiewania fortepianu aspektem była wielkość głośnika basowego (15”) i średniotonowego (22 cm), ale jak wspomniałem, to jest konfiguracyjny elementarz i tak prawdę mówiąc owe przewidywane bardzo dobre współbrzmienie testowanego zestawienia było zaczynem do ponownego zmierzenia się z tą, nie wiem dlaczego jak dotąd mało znaną na naszym rynku marką. Sięgając głębiej w zapamiętany pakiet pozytywnych odczuć tego krążka z przyjemnością przywołam jeszcze kilka innych pozytywnych aspektów, jakimi są fantastyczne oddanie głębi i szerokości wirtualnej sceny muzycznej, a także wydawałoby się trudne do ponadprzeciętnego zrealizowania przez stawiającą na eufonię lampę 300B jej napowietrzenie i nie zgłaszająca uwag kontrola pracy kontrabasu. Tak w porównaniu do tranzystora muzyka tryskała dobrem lampy, ale podczas testu takowej nie można z tego czynić zarzutów, tylko należy pokazać, jak umiejętnie obroniła się przed zaszufladkowaniem jako miłe, ale obciążone co prawda bardzo przyjemnym dla ucha, występującym w tanich konstrukcjach uśrednianiem przekazu. Ten przedstawiciel szklanych baniek pokazał, jak robią to najlepsi. Naturalnym, bo spowodowanym fantastycznym odbiorem poprzedniej produkcji płytowej odruchem była długa seria podobnych kompilacji, aż na koniec przyszedł czas na coś z portfolio mocnego rocka, czym okazał się być materiał koncertowy z orkiestrą symfoniczną zespołu Metallika „S&M”. Złośliwi przeciwnicy lamp prawdopodobnie węszą porażkę? Ale spokojnie mogą obejść się smakiem, gdyż podobnie do muzyki granej na komputerach mocny rock pokazał, jak soczyście mogą grać bardzo ważne dla tej formacji gitary i jak efektownie wypada przy tym nie tylko nasączona sporą masą, ale całkiem dobrze jak na lampę tryskająca energią stopa perkusji. To była na tyle ciekawa feeria atakujących mnie zewsząd, włącznie z reakcją publiczności i mocno zaznaczonymi pasażami kontrabasowych pomruków, orkiestry koncertowych wydarzeń, że kilka kawałków puszczałem sobie po dwa razy, co jest u mnie wskazującym na pozytywny wydźwięk słuchanego materiału ewenementem.

Rozprawiając wstępnie z dystrybutorem na temat dzisiejszego testu gdzieś w podświadomości miałem nadzieję, że podczas słuchania tak skonfigurowanego zestawu przekaz będzie co najmniej ciekawy. Ale po tych kilkunastu dniach zabawy z Japońskim pomysłem na zagospodarowanie w układach elektrycznych swoich konstrukcji dwóch królewskich lamp 300B bez naciągania faktów mogę powiedzieć, iż efekt przerósł moje oczekiwania. Co ciekawe, takiego odbioru sprawy nie pokrzyżował nawet materiał będący poza zainteresowaniem posiadaczy podobnych konstrukcji, czyli naładowana energią modulowanych pasaży basowych i wszelakich pisków muzyka elektroniczna. Owszem, ortodoksyjny wielbiciel takich produkcji znalazłby jakiś punkt sporny, ale osobiście pokazując mu z czym mamy do czynienia walczyłbym z nim o dobry wynik testowanego zestawienia do ostatniej kropli krwi. Zatem spinające ten test w jedną klamrę pytanie brzmi: “Czy tytułowy zestaw jest dla każdego?”. I tutaj po raz kolejny muszę odnieść się do obydwu odbytych na naszych łamach testów. Biorąc pod uwagę obydwa starcia stwierdzam, że po uwzględnieniu tendencji Japończyków stawiania na magię dźwięku teoretycznie tak. Jedyną kwestią będzie tylko końcowy sznyt brzmieniowy, który idąc za informacjami w poprzednich akapitów mocno determinują docelowe kolumny. Jednak bez względu na wykorzystane zespoły głośnikowe głównym dobrem ich współpracy z produktami CA-1000 i MA-2000 będzie w dobrym tego sowa znaczeniu muzykalność przez duże “M”. Naturalnie wszystko będzie obracać się w estetyce brzmienia wybranych kolumn – inaczej przy użyciu membran ceramicznych, a inaczej papierowych, ale zawsze całość będzie dobrze przyprawione.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Nautilus
Ceny:
Phasemation CA-1000: 149 000 PLN
Phasemation MA-2000: 149 000 PLN

Dane techniczne:
Phasemation CA-1000
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 20 kHz
Czułość wejściowa:500/1000 mV (RCA/XLR)
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Wzmocnienie: 6/12/18 dB
Stosunek S/N:-100 dBV (10μV):A-NET
Separacja międzykanałowa: >100 dB
Pobór mocy: 43 W (115 lub 230 V, 50/60 Hz)
Impedancja wyjściowa: 100 Ω
Wymiary (WxHxD):
214 x 118 x 355 mm (wzmacniacz)
434 x 118 x 374 mm (control)
Waga:
7.5 kg/szt. (wzmacniacz)
14 kg (control)

Phasemation MA-2000
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Wzmocnienie: 27 dB
Szum własny: 200 μV
Moc nominalna: 25 W
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 40 kHz
Odczepy głośnikowe: 4 lub 8 Ω
Pobór mocy: 160 W
Wymiary (WxHxD): 270 x 245 x 433 mm
Waga: 20 kg/szt.

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport Reimyo CDT-777, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

New People w U22

Pomijając numerologiczną beletrystykę określającą poczciwą siódemkę mianem cyfry królewskiej, archetypu Rydwanu i generalnie symbolu szczęścia, również na polu sztuk audio-wizualnych można ją spotkać nad wyraz często. Począwszy od „Szczęśliwej siódemki” z 1925 r. z Busterem Keatonem, poprzez „Siedmiu samurajów” Akiry Kurosawy, „Siedmiu wspaniałych”, mroczny „Seven”, „Siedem dusz” i po prostu „7”, czyli ostatni, nader udany album Voo Voo jest w czym wybierać. Jednak dziwnym zbiegiem okoliczności siedmioosobowych formacji muzycznych, przynajmniej jeśli chodzi o popowo – rockową scenę, nie spotyka się zbyt często. Dlatego też z zaciekawieniem przyjąłem zaproszenie na spotkanie z właśnie siedmioosobową formacją New People, która miała stawić czoła radiowej dociekliwości Piotra Metza.

Choć sam, tytułowy „kolektyw” określa swoją twórczość jako nad wyraz spontaniczną mieszankę popu, soft rocka lat 70-tych, disco, soulu i motownowego bujania pisaną i graną po to, by sprawiać przyjemność sobie i innym przez znaczną część dziennikarzy muzycznych umiejscawiany jest nie w typowo mainstreamowym nurcie muzycznym a raczej na jego obrzeżach – wśród polskiej alternatywy. O ile jednak alternatywa większości odbiorców kojarzyć się może z dość ponurym entouragem, tatuażami i metalowymi elementami, w czasem dość nieoczywistych częściach ciała, obecny w Studiu U22 skład New People zdecydowanie bardziej przypominał oazowo-hipsterską grupkę przyjaciół chcących, jak podczas jednego z wywiadów raczył był powiedzieć Jakub Sikora „zarazić optymizmem, dodać odwagi, oprócz tego wprowadzić dużo koloru i światła do smutnej codzienności”. Ot młodzi ludzie, wprost tryskający energią i pozytywnym nastawieniem do otaczającego ich świata, a skoro jesteśmy już przy personaliach jesteśmy przedstawię pełen skład: Alicja Boratyn (Blog27, Wicked Giant), Natalia Pikuła (Drekoty), Jakub Czubak i Piotr Piechota (The Car Is On Fire), Hubert Woźniakowski (Eric Shoves Them In His Pockets), Aleksander Orłowski (Magnificent Muttley) i Jakub Sikora (Crab Invasion, ZaStary). W dodatku ekipa zdążyła dotrzeć się nie tylko w studiu – podczas nagrywania tytułowego albumu, lecz i podczas występów na Enea Spring Break, Open’erze i Open’erze. Efektu tremy, więc zauważyć się nie dało, a że w takiej gromadce zawsze jest raźniej, to i dynamika spotkania potrafiła kilka razy pójść w dość nieoczekiwanym kierunku. Trudno bowiem oczekiwać, żeby siedmioosobowy skład mówił jednym głosem i we wszystkim ze sobą się zgadzał, choć (podobno) kłótni o miejsce w busie jeszcze nie było.

Będący pretekstem do czwartkowego spotkania w ramach „Piątków z nowa muzyką” album „New People” również okazał się daleki od „alternatywnej” i „niszowej” estetyki. To lekkie, łatwe i przyjemne dźwięki okraszone wielogłosowymi wokalizami, które niestety nawet po kilkukrotnym odsłuchu nie tylko nie zapadają w pamięć, co absolutnie niczym nie wyróżniają się na tle setek zdecydowanie mniej rozbudowanych liczebnie formacji. Chociaż nie, jest jeden aspekt, który przynajmniej u mnie wywoływał nieco bardziej intensywne emocje – wspomniane wokale. Nie będę w tym momencie dociekał, czy taki właśnie był zamysł artystyczny Twórców, czy po prostu tak im mimochodem wyszło, ale na klawiaturę uparcie ciśnie mi się słowo „irytujący”. Tak, tak – właśnie jako irytującą odebrałem warstwę wokalną. Proszę tylko mnie źle nie zrozumieć – nikogo w tym momencie nie oceniam, a jedynie przedstawiam własne, wybitnie subiektywne, będące pochodną mych osobistych upodobań i poczucia estetyki, zdanie. Po prostu po wycięciu wokali uważam, iż warstwa instrumentalna miałaby szansę zagościć na playlistach wszelakiej maści chillout-barów (np. na Bulwarach Wiślanych) podczas tegorocznego wiosenno-letniego sezonu, a tak … Ilekroć do mych uszu dobiegały poczynania wokalne ekipy New People nachodziła mnie refleksja, że śpiewać każdy może, choć … nie każdy powinien. Drażniło mnie jakieś dziwne usztywnienie, egzaltacja i sztuczność stojące w kontrze do nomen omen całkiem przyjemnych dźwięków wydawanych przez towarzyszące im instrumentarium. Mamy zatem pewien dysonans, zgrzyt, gdzie z jednej strony kończyny same rwą się do podrygiwania w rytm ciekawych i kojących aranżacji a z drugiej cały czas kombinujemy jak by tu zminimalizować „absorpcję” tzw. „odgłosów paszczowo”.

Najważniejsze jednak, że wspomnianej siódemce najwidoczniej efekt wzajemnych muzyczno – wokalnych interakcji się podobał, bo na zakończenie czwartkowego spotkania widać było, że zarówno podczas nagrania, jak i odsłuchu bawili się świetnie, a to w końcu liczy się przede wszystkim. Grunt, to czerpać satysfakcję z tego co się robi.

Materiał muzyczny zaprezentowany został na systemie dostarczonym przez warszawskiego dystrybutora (Horn) obejmującym topowy odtwarzacz CD/SACD i wzmacniacz zintegrowany Marantz z serii 10 współpracujący ze zjawiskowymi kolumnami Sonus faber Elipsa a o wyborne nastroje przybyłych gości, zgodnie z tradycją, zadbał Ballantine’s pod postacią swojego bursztynowego 12-letniego destylatu.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >

Electrocompaniet EMC 1 MKIV, EC 4.8, AW 600

Link do zapowiedzi: Electrocompaniet Dream Team

Opinia 1

Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale wbrew ogólnie panującemu szaleństwu nieuzasadnionego wzrostu cen praktycznie każdej nowości audio są na tym rynku marki, które szanując potencjalnych konsumentów nawet w przypadku sporej poprawy jakości brzmienia ich nowinek, bardzo wstrzemięźliwie kalkulują oczekiwane za nie kwoty. Owszem, to niestety bardzo rzadkie zjawisko, ale na szczęście się zdarza. Jak myślicie, o kim mowa? Naturalnie o norweskim Electrocompaniecie, który jako jeden z nielicznych od samego początku swej działalności, aż po obecne czasy postrzegany jest jako mistrz końcowych ocen w kontekście jakość/cena. Powiem więcej. W wielu przypadkach, pomimo utrzymania przyzwoitej ceny jego oferta bez problemu zostawia w tyle zdecydowanie bardziej szafujące zerami po przecinku komponenty konkurencji. Tak tak, w swej zabawie w zaawansowane audio już kilkukrotnie spotkałem się z takim obrotem sprawy nie raz. Trochę szkoda, że sprawy wzrostu cen przybrały taki niezbyt przyjazny dla nas bieg, ale z uwagi na brak jakichkolwiek możliwości wpływu na zaistniałą sytuację, skupmy się na jednym z nielicznych rodzynków szanujących swoich klientów, który w dzisiejszym boju testowym wystąpi w następującej konfiguracji: odtwarzacz płyt kompaktowych EMC1 MKIV, przedwzmacniacz liniowy EC 4.8 i potrafiące wypuścić osobny sygnał dla sekcji aktywnej wyposażonych w takową opcję kolumn monofoniczne końcówki mocy AW 600. Zapowiada się ciekawie? Jeśli tak, to zapraszam na kilka akapitów o możliwościach sonicznych wspomnianych zabawek, za przybycie których do naszej redakcji chciałbym podziękować warszawskiemu Hi-Fi Clubowi.

Temat przybliżenia Wam ogólnej aparycji produktów rzeczonej marki nie będzie zbiorem jakiś szczególnych nowinek designerskich, gdyż konstruktorzy od lat podążają wytyczoną na starcie drogą. Jaką? Po obejrzeniu serii fotografii przyznacie, że fantastyczną, gdyż do ubrania bardzo ciekawie wypadających dźwiękowo układów elektrycznych, o czym skreślę kilka strof w dalszej części tekstu, wykorzystuje w zależności od urządzenia większe lub mniejsze korpusy ozdobione wykonanym z czernionego akrylu ze złotymi akcentami frontem. Banał? Bynajmniej. Widziałem kilka prób naśladownictwa i niestety takiego sznytu elegancji nikomu poza Norwegami nie udało się uzyskać. A jak dokładniej to wygląda? Rozpoczynając naszą podróż po poszczególnych bohaterach testu od odtwarzacza płyt kompaktowych trzeba powiedzieć, iż w tym przypadku mamy do czynienia z tak zwanym top-loaderem, czyli odtwarzaczem ładowanym od góry. I jeśli ktoś nie miał z takim CD-kiem ECI do czynienia informuję, że miejsce usadowienia lasera znajduje się tuż przy froncie. Po prostu przesuwamy ku tyłowi przedni wycinek środkowej części dachu wraz z fragmentem frontowego akrylu i jak po wypowiedzeniu zaklęcia Alibaby otwierający się Sezam, jak na dłoni udostępnia nam serce kompaktu. Co wydaje się być ważne i jest bardzo wyraźnie opisane w instrukcji, sam czytnik płyt na czas transportu zabezpieczono trzema śrubami imbusowymi, które tuż przed usadowieniem urządzenia na docelowym miejscu należy odkręcić. Uzupełniając zestaw informacji o samym awersie nie mogę zapomnieć o bardzo ważnych dla designu złotych akcentach. A są nimi: mocujące front do obudowy, zlokalizowane w narożnikach cztery śruby, znajdujący się pod czytnikiem płyt przycisk inicjacji pracy urządzenia, na prawej flance zaaplikowane w kształcie krzyża cztery guziki funkcyjne, a wszystko to opisane również złotą czcionką. Jedynym odbiegającym od firmowego pomysłu na wygląd odstępstwem jest zlokalizowany tuż przy lewym boku wielofunkcyjny błękitny wyświetlacz. Przerzucając wzrok na tylny panel przyłączeniowy znajdziemy na nim jedynie zestaw wyjść analogowych RCA i XLR, a także gniazdo sieciowe i dwa wyjścia cyfrowe: SPDIF i TOSLINK.
Przechodząc z opisem do przedwzmacniacza liniowego oprócz informacji o nieco mniejszej gabarytowo obudowie ciekawostką jest prawie identyczna do źródła topologia akcesoriów na froncie, czyli: cztery śruby w narożnikach, centralny włącznik i z prawej krucyfiks – wszystko w złocie, a z lewej podający nieco typowe dla pre (głośność i wybrane źródło) dane wyświetlacz. I gdy wydawałoby się, że plecy po raz kolejny powielą wygląd kompaktu, po dokładniejszych oględzinach okaże się, że konstrukcja jest w pełni zbalansowana i nie znajdziecie na nich najbardziej popularnego pośród audiofilów wyjścia w standardzie RCA. Tak tak EC 4.8 oferuje jedynie wyjścia analogowe XLR, czy to się komuś podoba czy nie. Uzupełniając listę przyłączy należy wspomnieć jeszcze o wejściach liniowych XLR dla SACD/DVD, CD i RCA nazwane TAPE, TUNER, REC OUT, serii wejść do programowania urządzenia i gnieździe zasilającym IEC.
Zbliżając się ku końcowi tego akapitu doszliśmy do końcówek mocy. Niestety, tutaj żarty się skończyły, gdyż mamy do czynienia z prawdziwymi rozmiarowymi i wagowymi monstrami. Ale na szczęście ich ubranka nie różnią się zbytnio od reszty rodziny i wykonany z czarnego akrylu front zdobią cztery złote śruby, kilka złotych akcentów piśmiennych i centralnie umieszczone, świecące na błękitno logo marki. Dach piecyków z racji ich nagrzewania się podczas pracy uzbrojono w kilka ażurowych bloków wentylacyjnych. Zaś temat rewersu opiewa na podwojone zaciski kolumnowe, zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające i wspomniane we wstępniaku terminale z sygnałem dla aktywnej sekcji zasilanych sygnałem audio kolumn. Ja niestety nie miałem okazji sprawdzić tego patentu w akcji, ale rozmawiałem na ten temat z użytkownikiem tego rozwiązania, który potwierdził jego soniczną zasadność. Wieńcząc powyższy akapit chciałbym dodać jeszcze, że podczas testu do aplikacji płyty w napędzie zamiast standardowego wykorzystywałem dodający szczyptę muzykalności firmowy docisk o nazwie Spider i ergonomicznego pilota.

Moje dotychczasowe kontakty z tytułowym producentem zawsze krążyły wokół spójnego, nasączonego elementami koloru i gładkości grania. Zatem chyba nie muszę nikogo uświadamiać, że każde, czy to testowe, czy też niezobowiązujące – wyjazdowe słuchanie produktów Electrocompanieta było fantastyczną przygodą. I gdy do tego wszystkiego dodamy fakt, iż dzisiejszy zestaw oferuje bezkresne, według producenta dochodzące do 600W pokłady mocy, w rozważaniach przed-testowych nie mogłem mieć innego nastawienia niż konsekwentne zatopienie się w pięknie generowanej przez Norwegów muzyce. I muszę przyznać, że tak też było. Naturalnie całość prezentacji na tle poprzednich starć zrobiła się bardziej zwarta i swobodniej podana, ale na szczęście podczas zbierania się dźwięku system nie utracił tak bardzo poszukiwanego przez wielu melomanów pierwiastka muzykalności. Gdybym miał w jednym zdaniu opisać, jak wygląda świat malowany przez wizytujący mnie system, określiłbym go jako eteryczny w średnicy, ale również kiedy wymagał tego materiał niepozbawiony energii niskich rejestrów i co ważne pięknie rysujący hasające w górnych parcelach pasma akustycznego, nieco posłodzone akcesoria perkusisty. A jak wiadomo, podobny zestaw zalet z dziecinną łatwością potrafi bardzo dobrze pokazać się z jeszcze jednej, w odniesieniu do naszego hobby, bardzo ważnej strony, czyli rozmachu w trzech wymiarach wirtualnej sceny muzycznej. Czy zatem w niniejszym spotkaniu mówimy o ideale? Niestety, nie do końca. I nie chodzi mi bynajmniej o wyrafinowanie – to jest bardzo dobre, tylko o estetykę dźwięku, która dla miłośników grania mocno wykonturowanymi w eterze instrumentami może być nazbyt słodka. Nie, nie zła, tylko zbyt obfita w dobro barwy i masy. Ale pamiętając, że nie ma takiego zestawu audio, który zadowoliłoby wszystkich, uwagę o ortodoksach i hołubieniu konturowości potraktujcie jako informację, że przy całej fantastyczności prezentacji ECI istnieje równoległy świat stawiający na szybkość i ostrość rysunku ponad wszystko. Nic więcej. Jakieś przykłady płytowe? A proszę bardzo. Na początek bez taryfy ulgowej przywołam spotkanie z muzyką Johna Zorna w jego projekcie MASADA z materiałem z koncertu “First Live 1993”. Żeby nie być posądzonym o lanie wody na młyn opiniowanych konstrukcji nie będę rozpływał się w tematach pięknych barw saksofonu, czy dobrze osadzonego w masie kontrabasu, tylko zwrócę uwagę na jeden drobny, ale bardzo ważny dla tej muzy aspekt. Jaki? Oprócz kilku ocierających się o szaleństwo projektów tego krążka, znajdziemy na nim bodajże dwa lub trzy, które poszczególne frazy opierają o bardzo energetycznie nadającą rytm stopę perkusji. Jakiekolwiek spowolnienie lub zbytnie zaokrąglenie tego uderzenia natychmiast powoduje utratę wspomnianej rytmiczności i muzyka zaczyna się rozlewać. Tymczasem w wykonaniu Electrompanieta bez względu na wprowadzaną do dźwięku dodatkową dawkę gładkości i wysycenia w porównaniu do wcześniejszych reprodukcji nie odnotowałem żadnych niedociągnięć. Owszem z każdym uderzeniem szła nieco większa masa, ale nie powodowała uszczerbku na efektywności uderzenia. To miał być strzał w bęben i taki był. Inny niż u konkurencji, ale patrzyłem na to od strony firmowego sznytu, a nie uśrednienia. Po materiale stawiającym na rytm i energię na czytniku srebrnych płyt wylądował kolejny John, tylko tym razem Potter z muzyką dawną w wydarzeniu zatytułowanym „Care-Charming Sleep”. Cóż, gdy przy naprawdę złośliwym podejściu do oceny zestawu na poprzedniej płycie mógłbym wytknąć Norwegom przypisaną każdemu dźwiękowi co prawda fajną, ale jednak krągłość, to w muzyce kościelnej wszelkie wspomniane niuanse były tym, czego miłośnicy tego typu twórczości potrzebują najbardziej. Czy to saksofon, klarnet basowy, czy strunowe instrumenty z epoki, wszystko, powtarzam wszystko włącznie z wokalizą artysty aż piały z zachwytu. To zaś sprawiło, że przez kolejne kilka godzin słuchałem tylko takiej twórczości. Ok. Ponownie fajny występ. A czy można by gdzieś ponarzekać? Szczerze powiedziawszy nie wiem, czy w przypadku tej pozycji jest ku temu jakiś punkt zapalny. Ale gdy postanowiłem zmierzyć naszych bohaterów z bardzo dobrze zrealizowanym Bobo Stensonem w Trio i jego najnowszym projektem „Contra La Indecisión”, okazało się, że set ze Skandynawii co prawda przepięknie, ale zawsze pokazuje blachy w odcieniu lekkiego złota, a powolnie wybrzmiewający u Stensona kontrabas stawia bardziej na pudło rezonansowe niż struny. Umiejętnie to dozuje, ale stoi na straży większego udziału pojemnika niż drutów w przekazie muzycznym. Ale zastrzegam, skreślony przed momentem słowotok jest li tylko pokazywaniem pomysłu na dźwięk tego brandu, a nie wytykaniem potknięć, jednak dla ukazania prawdy musiałem tę płytę aż tak drobiazgowo przeanalizować. Ale żebyśmy dobrze się zrozumieli, wszystko co wydarzyło się w moim salonie muzycznym bezproblemowo brylowało w mojej estetyce obcowania z muzyką.

Próbując na zimno określić wynik starcia Norwegów z posiadanymi przeze mnie Japończykami spokojnie mogę powiedzieć, że panowie z północnej części Europy konsekwentnie kroczyli swoją, wytyczoną przed laty drogą barwy i masy, ale nie popadali przy tym w ich szkodliwy nadmiar. Owszem, przez cały czas ten sznyt był odczuwalny, jednak umiejętnie aplikowany w wymagających tego rodzaju działalności momentach. Gdybym miał określić grupę docelową dla testowanego seta: EMC 1 MKIV, EC 4.8 i AW 600, powiedziałbym, że jeśli nie jesteście uczuleni, powtarzam uczuleni na punkcie grania kolorem, spotkanie z Elektrocompanietem może być tym, co zaspokoi Wasze najskrytsze oczekiwania. A co mam na myśli mówiąc o uczuleniu? Nic nadzwyczajnego, gdyż chodzi mi jedynie o miłośników żyletek przecinających między-kolumnowy eter, czyli w domyśle wielbicieli smagania swoich narządów słuchu ostrymi dźwiękami, a nie głaskania relaksującą muzyką. Niestety nie mam pojęcia, do jakiej kasty zaliczacie się Wy, ale jeśli utożsamiacie się z osobnikami kochającymi harmonię soniczną, powinniście spróbować sił z tytułowym zestawem. To może być strzał w przysłowiową dziesiątkę.

Jacek Pazio

Opinia 2

W czasach bezideowego, rozbuchanego konsumpcjonizmu, gdzie postępu nie wyznacza indywidualizm i unikalność a powszechny, ślepy pęd za pozornymi nowościami sygnowanymi konkretnym logotypem, są marki, które ów powszechny wyścig zbrojeń niejako omija. Zamiast realizować zapotrzebowania masowego odbiorcy, a sukces utożsamiać z sezonową popularnością, robią swoje i uparcie mierzą wysoko. W dodatku są to marki, których wyroby jesteśmy w stanie kolokwialnie mówiąc „brać w ciemno”. I nie chodzi mi w tym momencie wyłącznie o rynek audio, ale ogólnie o operujących w swoich niszach tzw. dostawców wszelakich dóbr luksusowych wpisujących się w nasze, nad wyraz subiektywne upodobania, gusta i guściki. Na mojej prywatnej liście z pewnością nie zabrakłoby czasomierzy Omegi i TAG Heuera, destylatów Ardbega, oraz nagrań sygnowanych przez Mapleshade Records i ECM. Jeśli zaś chodzi o Hi-Fi to nie ukrywam fascynacji wychyłowymi wskaźnikami Accuphase’a, Luxmana czy McIntosha a zarazem minimalistyczną elegancją Skandynawów z Electrocompanieta. Jak widać trudno którykolwiek z powyższych przykładów określić mianem mainstreamu a jednocześnie, w gronie pasjonatów danej tematyki, nie są to jakieś egzotyczne i tajemnicze hasła. Dlatego też niezmiernie miło mi poinformować, iż dziwnym zbiegiem okoliczności w ramach dzisiejszej recenzji przyjrzymy się właśnie norweskiej myśli technicznej i to myśli w topowym wydaniu, czyli w postaci systemu marzeń, w skład którego weszły odtwarzacz EMC 1 MKIV, przedwzmacniacz EC 4.8 i to na co czekaliśmy od dawna – flagowe monobloki AW600 Nemo.

Czego jak czego, ale rozpoznawalności urządzeniom Electrocompanieta odmówić nie sposób. Co prawda od jakiegoś czasu na szersze wody próbuje wypłynąć kolejny projekt Arilda Abrahamsen – Abrahamsen Audio, ale to nie czas i nie miejsce na dywagacje dotyczące genezy różnic i podobieństw obu marek. Skupmy się zatem na dzisiejszych bohaterach, których czernione akrylowe fronty i delikatne złote akcenty okraszone są ciepłą błękitną poświatą centralnie umieszczonych logotypów. Nie wiem jak Państwo, ale do mnie taka estetyka szalenie przemawia, choć pomimo upływu lat nie jestem w stanie przeboleć zastąpienia mini-piktogramów niezwykle czytelnymi, lecz niestety zdecydowanie mniej eleganckimi błękitnymi wyświetlaczami.
Zacznijmy jednak od początku, czyli od odtwarzacza EMC 1 MKIV, który jest pełnokrwistym top-loaderem reprezentuje dalece inny pomysł na umiejscowienie samego napędu od mojej austriackiej „cukiernicy” Ayona, czy też japońskiej „rozgwiazdy” C.E.C.-a Jacka. Bowiem u Norwegów drajw znalazł się tuż przy samym froncie a po zasunięciu jego pokrywa zrównuje się z arylowym płatem głównym. Po lewej stronie tej pseudo-szuflady umieszczono wyświetlacz a po prawej charakterystyczny „krzyżak” złożony z czterech mosiężnych przycisków nawigacyjnych. Temat guzikologii kończy włącznik główny usytuowany tuż pod transportem. A właśnie. Skoro mamy do czynienia z top-loaderem, to nie mogło zabraknąć stosownego krążka dociskowego, który może zostać zastąpiony opcjonalnym, obejmującym swymi ramionami cały srebrny krążek dociskiem o wszystko mówiącej nazwie Spider. Jak przystało na flagowe źródło cyfrowe na swych plecach EMC 1 może pochwalić się zarówno zbalansowanymi jak i dostępnymi w wersji RCA wyjściami analogowymi, choć akurat tych drugich lepiej używać jedynie w przypadku, gdy reszta toru nie wspiera XLR-ów. Nie zabrakło również wyjść cyfrowych (toslink i coax), oraz gniazda RS-232 i wejścia triggera. Gniazdo zasilające umieszczono niemalże centralnie po środku, co z pewnością „ucieszy” większość posiadaczy trójnogich stolików audio.
Przedwzmacniacz liniowy EC 4.8, z okazji testu monobloków AW 180, już u nas gościł, więc nie będę się powtarzał i jedynie przypomnę, że na lewej flance smolisto-czarnego frontu mamy błękitny wyświetlacz, na prawej czteroguzikowy krzyżak nawigacyjny a w centrum złotą nazwę marki, firmowy logotyp (tym razem złoty a nie błękitny) i włącznik główny. Za to na ściance tylnej użytkownicy do dyspozycji otrzymują dwa wejścia zbalansowane, trzy RCA i wyjście na analogowy rejestrator, oraz wyjścia XLR. Nie zbrakło również firmowych interfejsów SPAC i dwóch gniazd USB (ładowanie/sterowanie/serwis) a gniazdo zasilające ulokowano tym razem z lewej (patrząc od frontu) strony.
Niejako na deser zostawiłem najbardziej absorbujący gabarytowo element, a raczej elementy, dzisiejszej układanki, czyli potężne 600 W monobloki AW600 Nemo, które są … po prostu duże i z faktem tym nie ma nie tylko co dyskutować, co i ukryć się nijak nie da. Całe szczęście nikt nie wpadł na żaden szalony pomysł przyozdobienia ich jakimikolwiek wyświetlaczami, czy też wskaźnikami oddawanej mocy, więc ze stoickim spokojem możemy podziwiać centralnie umieszczony złoty napis i charakterystyczny błękity firmowy logotyp zdobiący masywny, czerniony frontowy płat akrylu. Ściana tylna przedstawia się równie minimalistycznie. Znajdziemy bowiem na niej podwójne terminale głośnikowe (niestety z kołnierzami utrudniającymi aplikację masywnych widełek), zintegrowany z gniazdem zasilającym i bezpiecznikiem włącznik główny i wejście XLR z dodatkową „przelotką” Link.

Mając na co dzień, i to od ładnych paru lat, przyjemność użytkowania pierwszej wersji integry ECI 5 przesiadka na dwie monumentalne końcówki Nemo z przyległościami była czymś w stylu trafienia kumulacji w Totka i randki z Monicą Bellucci (20 lat temu) w jednym. Zanim jednak owo zderzenie własnych przyzwyczajeń z dostarczonymi przez polskiego dystrybutora – warszawski Hi-Fi Club norweskimi flagowcami przybrało jakąś bardziej zobowiązującą formę mieliśmy okazję nie tylko obserwować zmiany zachodzące podczas okresu ich akomodacji w naszym OPOSie, co przede wszystkim w ramach unboxingu i spięcia całości w niemalże kompletny (zabrakło kolumn Nordic Tone – Model 1) system nieco nagimnastykować. O ile nad zagadnieniami natury logistycznej nie ma co się specjalnie rozwodzić, bo ile miejsca potrzebowała „flota” ECI widać na powyższych zdjęciach, to o samej akomodacji pozwolę sobie co nieco wtrącić. Otóż sam kilkudniowy okres adaptacyjny przybyłej elektroniki jest u nas swoistym standardem i nawet jeśli o nim nie wspominamy, to proszę mi wierzyć na słowo, że takowy zarówno u Jacka, jak i u mnie zachodzi, jednak w przypadku Electrocompanietów warto mieć na uwadze jeszcze jeden drobiazg. Otóż skoro trudno oczekiwać aby nabywcy 600-ek trzymali je cały czas pod prądem (każda bez obciążenia pobiera z sieci 230 W), to każdy krytyczny odsłuch powinien być poprzedzony co najmniej półtoragodzinną, a jeśli jest taka szansa nawet dłuższą, rozgrzewką. Niezastosowanie się do powyższej sugestii jakiejś strasznej krzywdy nam oczywiście nie wyrządzi, lecz warto mieć świadomość, iż przez blisko dwie godziny będziemy raczyć się zaledwie ułamkiem możliwości monobloków. I proszę mi wierzyć na słowo – nie piszę tego, aby wyprowadzić z równowagi ekologów, bądź zaskarbić sobie wdzięczność lokalnego dostawcy energii elektrycznej, lecz powyższą uwagę opieram na wielokrotnie powtarzanych – empirycznych doświadczeniach. Właśnie w ciągu pierwszych dwóch godzin dźwięk z nieco spowolnionego i ujednoliconego nie dość, że tężeje, to nabiera rozdzielczości i selektywności. Jednoznacznie ewoluuje – przestaje być jedynie „duży” a zaczyna być spektakularny. Różnice pozornie, znaczy się na papierze, wydawać by się mogły niewielkie, ale w praktyce porównać je można do zestawienia ze sobą Gérarda Depardieu z Dwaynem Johnsonem – waga niby podobna, ale reszta … I tutaj jest dokładnie tak samo. Weźmy na ten przykład będący nader udaną mieszanką synth-popu i rocka album „IN DREAM” Editors, gdzie bas praktycznie we wszystkich utworach stanowi podstawę motoryki i beatu a jakiekolwiek jego spowolnienie, czy też zaokrąglenie sprawia, że ekipa ze Stafford zaczyna brzmieć jak po Pawulonie. I tak właśnie ów krążek wypada na „zimnych” norweskich katafalkach. Za to powtórka z rozrywki, czyli druga tura z tym samym krążkiem po blisko dwóch godzinach dopiero pokazała prawdziwe oblicze Electrocompanietów. Do głosu doszły wieloplanowość, świetna rozdzielczość i niesamowita homogeniczność brzmienia, którą poniekąd zawdzięczały ponadprzeciętnie soczystej średnicy i gładkim wysokim tonom. A właśnie – górny skraj pasma to swoisty fenomen testowanego seta – z jednej strony bowiem nie sposób zarzucić mu nawet śladowej szklistości, czy hiper detalicznego osuszenia, a jednak nie jest to ani zaokrąglony, ani tym bardziej wycofany zakres. Po prostu słychać to, co słychać być powinno a że pod względem jedwabistej gładkości wypada lepiej od konkurencji, to raczej nie powód do zmartwień. Podobnemu uszlachetnieniu poddawana jest też średnica ze szczególnym uwzględnieniem głosów ludzkich, co objawia się ich dosaturowaniem a tym samym poprawą namacalności, gdyż z jednej strony mamy nieco powiększone źródła pozorne a z drugiej nikt nie zabiera im „oddechu” i otaczającego je powietrza.
Na takim sposobie prezentacji zyskują nieco szorstkie, żeby nie powiedzieć „garażowe” nagrania, gdzie pod względem muzycznym wszystko jest w jak najlepszym przypadku a jedynie owa wspomniana surowość może na dłuższą metę być zbyt fatygująca. A po przepuszczeniu przez ECI nawet ścieżka dźwiękowa z czterech pierwszych sezonów „Sons of Anarchy” na CD brzmi nieco bardziej „analogowo”. Nie mówię, że zbliża się do poziomu dźwięku jaki oferuje wersja wydana na podwójnym, transparentnym winylu, bo się nie zbliża, ale przynajmniej, jak na moje ucho, jest znacząco lepiej.
Oczywiście powyższe dywagacje dotyczą opisu całego systemu jako takiego i są wypadkową jego poszczególnych składowych. Jeśli jednak miałbym oceniać, bądź chociażby pokrótce scharakteryzować, każde z urządzeń osobno, to dokonując naprawdę daleko idącego uproszczenia mógłbym stwierdzić, iż CD skupia się przede wszystkim na średnicy, przedwzmacniacz również niemalże lampowy środek pasma ubogaca lśniącą górą a monosy dokładają od siebie potęgę i iście hollywoodzki rozmach. Ponadto śmiem twierdzić, iż to właśnie AW600 Nemo są w tym zestawieniu największymi, i to nie tylko ze względu na swoje gabaryty, gwiazdami. Patrząc na ich moc a przede wszystkim walory soniczne a następnie konfrontując to z kwotą, jakie za nie oczekuje producent na tle konkurencji wydają się reliktem minionej epoki i czasów, gdy właśnie w granicach 50-80 kPLN można było oczekiwać iście ultra high-endowych doznań. One nie mają praktycznie żadnych ograniczeń – śmiało można zakładać, iż są w stanie wysterować praktycznie dowolne, dostępne na rynku konsumenckim, zespoły głośnikowe a zarazem w ich brzmieniu trudno doszukiwać się epatowania posiadaną mocą, sztucznego prężenia muskułów i generalnie taniego efekciarstwa. One po prostu robią swoje, to do czego zostały stworzone i robią to świetnie. Trzeba jednak dać im dłuższą chwilkę na to, by mogły w pełni rozwinąć skrzydła, ale warto, oj warto.

Po blisko dwutygodniowej przygodzie z tytułowym systemem i mając świadomość ile za takie brzmienie mogłaby oczekiwać biorąca udział w szaleńczym pędzie ku cenowej stratosferze konkurencja, na usta cisną mi się słowa piosenki Anny Marii Jopek
„Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam
Na pierwszej stacji, teraz, tu!”
A stacja ta zwie się Electrocompaniet i jeśli miałby to być mój docelowy set na kolejne długie lata, to też bym z tego powodu nie płakał. Choć będąc zupełnie szczerym, to … do pełni szczęścia w zupełności wystarczyłaby mi parka AW600.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Hi-Fi Club
Ceny:
Electrocompaniet EMC 1 MKIV: 19 800 PLN
Electrocompaniet EC 4.8: 13 800 PLN
Electrocompaniet AW600 Nemo: 54 800 PLN (para)

Dane techniczne
EMC 1 MKIV
Obsługiwane formaty: CD, CD-R, CD-RW
Napięcie wyjściowe: 2.3Vrms (RCA), 4.6Vrms(XLR)
Poziom szumów: < -130dB
Separacja kanałów: > 110 dB
Zniekształcenia THD+N: <0.003%
Dynamika: 120 dB
Równomierność pasma przenoszenia 20Hz-20kHz: 0,05dB
Pobór mocy: 25 W, 0.5 W (Standby)
Wyjścia analogowe: para RCA, para XLR
Wyjścia cyfrowe: SPDIF COAX, SPDIF TOSLINK
Wymiary (S x G x W): 482 x 422 x 120 mm
Waga: 18 kg

Electrocompaniet EC 4.8
Wejścia: 2 pary XLR, 3 pary RCA
Wyjścia: 1 para XLR, para Record Out (RCA)
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Impedancja wyjściowa: 100 Ω
Maks. napięcie wejściowe: >15 Vp-p (RCA), >30 Vp-p (XLR)
Maks. napięcie wyjściowe: >15 Vp-p (RCA), >30 Vp-p (XLR)
Wzmocnienie: – 111dB do +6dB
Poziom szumów: <-130dB (@ 0dB gain)
Pasom przenoszenia: 0.5 – 200.000 Hz
Separacja kanałów: > 120dB
Zniekształcenia THD + N: <0.002%
Pobór energii: 30 W (bez obciążenia)
Wymiary (S x G x W): 483 x 386 x 76 mm
Waga: 9 kg

Electrocompaniet NEMO (AW600)
Moc znamionowa: 1×600 W / 8 Ω, 1×1200 W / 4 Ω
Wejścia: XLR
Impedancja wejściowa: 330 kΩ
Impedancja wyjściowa (20 Hz-20kHz): < 0,009 Ω
Pasmo przenoszenia: 10-120 000 Hz
Max. prąd: > 150 A
Zniekształcenia THD+N (@1 kHz -1 dB, 8 W): < 0,0015 %
Szum własny (400 Hz – 30 kHz) : 150 µV
Współczynnik tłumienia – Damping factor (20 Hz – 20 kHz): > 850
Pobór energii (bez obciążenia): 230 W
Wymiary (S x G x W): 465 x 450 x 288 mm
Waga: 41 kg

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

McIntosh MC1.25KW

MC1.25KW to najmocniejszy monofoniczny wzmacniacz w ofercie McIntosha, następca modelu MC1.2KW. Jego ciągła moc wynosi 1.200 Watów a ogromna nadwyżka mocy jaką dysponuje to urządzenie zapewnia możliwość wysterowania dowolnych zestawów głośnikowych, niezależnie od ich impedancji czy skuteczności. Zaimplementowano w nim szereg rozwiązań charakterystycznych dla firmy McIntosh, a także szereg udoskonaleń w stosunku do poprzednika.

Ta potężna moc MC1.25KW to zasługa układu Quad Balanced Amplifier składającego się z dwóch pełnych układów wzmocnienia dźwięku. Każdy z nich posiada dwa niezależne wzmacniacze w układzie push-pull, będące swoim lustrzanym odbiciem. Ich układy wyjściowe są połączone dzięki zastosowaniu opatentowanej technologii transformatorów wyjściowych – McIntosh Output Autoformer. Dzięki powyższym rozwiązaniom stało się możliwe uzyskanie w pełni zbalansowanego sygnału dźwiękowego niemal całkowicie wolnego od zniekształceń i szumów. Całkowite zniekształcenia harmoniczne udało się sprowadzić do niemal niemierzalnego poziomu 0,005%.
Wszystkie tranzystory są selekcjonowane aby zachować jak najbardziej stałe wzmocnienie prądowe w całym zakresie prądów pracy. Zastosowano nowoczesne tranzystory mocy z technologią ThermalTrak co pozwala na bieżąco i bardzo dokładnie monitorować ich temperaturę. Dane z ThermalTrak są wykorzystywane przez specjalne układy kontrolujące polaryzację tranzystorów.

W porównaniu do swojego poprzednika nowe monobloki uzyskały wiele ulepszeń konstrukcyjnych a także nową jakość w zakresie wykończenia górnej obudowy której liczne elementy są obecnie wykonane również ze szkła. W MC1.25KW o 50% powiększono pojemność kondensatorów filtrujących w zasilaczu co w znaczący sposób poprawia dynamikę oraz polepsza jakość niskich tonów. Nowy jest też udoskonalony transformator zasilacza, poprawiono wewnętrzne okablowanie i komponenty układów elektronicznych. Ze względu na to, że wzmacniacz ma symetryczną topologię, zastosowano dwa układy zasilające, osobny dla każdej połówki. Nowy firmowy system zarządzania mocą wyłącza monobloki, gdy wykryje brak sygnału wejściowego, co skutkuje zmniejszeniem poboru prądu.

Wzmacniacz ma wejście symetryczne XLR i wejście niesymetryczne RCA. Zależnie od impedancji podłączonych kolumn należy wybrać jedno z trzech wyjść głośnikowych (2Ω, 4Ω lub 8Ω). Na wyposażeniu jest też wyjście liniowe XLR i wyjście liniowe RCA, co może się przydać zwłaszcza do realizacji bi-ampingu. Oprócz tego są jeszcze wejścia/wyjścia wyzwalaczy Power Control. Jest to układ umożliwiający włączanie lub wyłączanie różnych innych urządzeń McIntosha połączonych w jeden system. To rozwiązanie jest szczególnie przydatne, gdy mamy do czynienia z rozbudowanymi systemami audio lub zaawansowanymi systemami kina domowego.
Wzmacniacz wyposażono w firmowe układy zabezpieczające Sentry Monitor oraz Power Guard. W pełni automatyczny układ Sentry Monitor®, zabezpiecza urządzenie przed możliwością wystąpienia zwarcia. Zadanie wbudowanego układu Power Guard® polega na nieustannym monitorowaniu mocy wyjściowej wzmacniacza i zabezpieczeniu przed przesterowaniem kolumn, dzięki użyciu specjalnych foto-optycznych obwodów.

W MC1.25KW do podłączenia kabli głośnikowych służą opatentowane, pozłacane gniazda głośnikowe Solid CinchTM gwarantujące optymalne trzymanie nawet najgrubszych kabli oraz uniemożliwiające ich przypadkowe poluzowanie się. Gniazda te akceptują zarówno wtyki bananowe jak i widełki.

Cztery nowe stopki zainstalowane pod wzmacniaczem zapewniają lepszą stabilność i mniejszą podatność na wibracje podłoża. W tylnej części wzmacniacza umieszczono aż cztery radiatory McIntosh Monogrammed Heatsinks™ ozdobione umieszczonym na nich monogramem „Mc”. Dzięki zastosowaniu w nich materiałów o podwyższonej przewodności cieplnej, zwiększono efektywność odprowadzania ciepła ze wzmacniacza.
Ogromny, 11’’ ręcznie wytwarzany watomierz umieszczony w szklanym panelu przednim o grubości 1,3 cm pozwala bezproblemowo monitorować pracę urządzenia. Szybki i czuły wskaźnik mocy jest podświetlony na niebiesko, a podświetlenie to można wyłączyć. Ten precyzyjny wskaźnik pokazuje moc na podstawie pomierzonych elektronicznie wartości prądu i napięcia, które po operacji mnożenia sterują układem napędowym miernika. Miernik może pracować w trybie Hold Mode, z chwilowym zatrzymaniem wskazówki na osiągniętej wartości szczytowej.

Jak zwykle zachowano charakterystyczną firmową stylistykę. Frontowy szklany panel ma nowe, bezpośrednie podświetlenie LED-owe. Czarna obudowa wykonana jest częściowo z polerowanej stali nierdzewnej która współgra z niebieskim watomierzem i gałkami kontrolnymi. Natomiast tradycyjnie na zielono iluminowane są logo producenta i napisy umieszczone na panelu przednim a srebrne, aluminiowe uchwyty uzupełniają wygląd tego pięknego wzmacniacza.

Specyfikacja:
• W pełni symetryczna konstrukcja typu Quad Balanced Amplifier;
• Autoformery – najsłynniejsze transformatory wyjściowe McIntosha;
• Power Assurance System – zespół opatentowanych technologii ochronnych;
• Układ Power Guard® – chroni przed przesterowaniem i uszkodzeniem kolumn;
• Sentry Monitor® – zabezpiecza przed zwarciem;
• Układ miękkiego startu;
• Podświetlany watomierz z możliwością wyłączenia;
• Szklany panel przedni o grubości 1,3 cm;
• Wysokiej jakości symetryczne (XLR) i niesymetryczne (RCA) gniazda wejściowe oraz wyjściowe;
• Nowe, opatentowane gniazda głośnikowe
• Cztery nowe stopki, zapewniające lepszą stabilność i mniejszą podatność na wibracje podłoża.

Dane techniczne:
• Moc …. 1.200W (na 2Ω, 4Ω i 8Ω)
• Zniekształcenia THD …. 0.005% maks. 20Hz-20kHz
• Stosunek sygnał/szum wejście symetryczne …. 124dB
• Stosunek sygnał/szum wejście niesymetryczne …. 120dB
• Współczynnik tłumienia …. 40 (szerokopasmowy)
• Pasmo przenoszenia …. +0, -0.25dB 20Hz-20kHz | +0, -3.0dB 10Hz-100kHz
• Dynamic Headroom …. 2,2dB
• Czułość wejściowa …. 2,4V niesymetryczne | 4,8V symetryczne
• Impedancja wejściowa …. 10kΩ
• Wymiary SxWxG …. 451x313x559 mm
• Waga …. 72 kg/szt.

Dystrybucja: Hi-Fi Club
Cena: 58 500 PLN /szt.

  1. Soundrebels.com
  2. >

ELAC Miracord 70

ELAC poszerza swoją ofertę gramofonów. Najnowszy model Miracord 70 jest perfekcyjnie dopracowaną konstrukcją, która łączy wysokiej klasy materiały z perfekcyjną jakością wykończenia. Wszystko po to, aby z łatwością móc dostarczać emocjonujące, w pełni naturalne brzmienie oraz przykuwać uwagę domowników, także po zakończeniu odtwarzania muzyki.

ELAC Miracord 70 to kolejny po modelu Miracord 90 model stworzony z myślą o wymagających miłośnikach analogowego brzmienia. Bazując na rozwiązaniach opracowanych na potrzeby flagowego Miracorda 90, najnowsza konstrukcja dostarcza piękny, czysty dźwięk. Gramofon może pracować z jedną z dwóch prędkości obrotowych, 33 1/3 lub 45 obr./min., a wykonana z MDF-u podstawa zachwyca swoim czarnym wykończeniem na wysoki połysk.
Z czarną, błyszczącą powierzchnią obudowy idealnie współgra szklany talerz. Czarna ceramiczna powłoka znajdująca się na jego spodzie nadaje mu ciemny, półprzezroczysty wygląd. Talerz korzysta z punktowego systemu mocowania, którego centralnym elementem, tak jak w przypadku flagowego Miracorda 90, jest ceramiczna kulka. Rozwiązanie zastosowane przez ELAC-a gwarantuje niesamowicie płynną pracę podczas odtwarzania płyt i zwiększa odporność na niekorzystne czynniki zewnętrzne, np. drganiami.

W uzyskaniu najwyższej możliwej jakości dźwięku pomagają aluminiowe ramię i wkładka Audio-Technica AT95E, a także mocny, synchroniczny silnik opracowany przez firmę Premotec. Silnik odizolowany jest od podstawy, co chroni gramofon przed niepożądanymi wibracjami, i za pomocą paska napędza sub-talerz, na którym spoczywa masywny talerz (2,6 kg). W zapewnieniu oczekiwanej precyzji odtwarzania pomaga również regulacja anty-skatingu.
ELAC Miracord 70 jest dostępny w sprzedaży od lutego br. Nominalna cena detaliczna urządzenia wynosi 5999 zł.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audiomica Laboratory Allbit Consequence

Opinia 1

Po dwóch spotkaniach z bezpośrednio operującymi na sygnałach audio przewodami Pearl M1 i Miamen M1, oraz dedykowanym źródłom analogowym Thasso przyszła pora na najbardziej kontrowersyjne wśród audiofilskiego okablowania Audiomica Laboratory „druty” z topowej serii Consequence, czyli zasilające Allbit. Nie znaczy to oczywiście, że niejako na siłę szukamy taniej sensacji, lecz o ile podobnie jak większość świadomych audiofilów wiemy, gdyż weryfikowaliśmy to empirycznie w praktyce, że i elementy zasilające wpływają na finalne brzmienie naszych systemów, tak też doskonale zdajemy sobie sprawę, iż dla części oponentów jest to voodoo w najczystszej postaci. Dlatego też po raz kolejny pragniemy udowodnić, iż system gra tak, jak jego najsłabsze ogniwo i również o kable zasilające warto zabrać. Mając też świeżo w pamięci sygnaturę brzmieniową pozostałych Consequence’ów uznaliśmy, że warto uzupełnić własne doświadczenia o tak naprawdę początek naszych audiofilskich ołtarzyków, czyli o ten przysłowiowy metr, czy też półtora, biegnący od ściany/listwy do urządzeń już z sygnałami audio pracujących.

Obecnie dostępny Allbit Consequence jest już czwartą inkarnacją tego modelu. Pierwsze wersje pojawiły się na rynku w 2011 r. i były oferowane do czerwca 2014, kiedy to światło dzienne ujrzała,produkowana do maja 2015 r. wersja M1, którą to z kolei zastąpiła dostępna do 2017 r.  M2-ka.  Jak przystało na flagowca i pełnokrwistego przedstawiciela królewskiego rodu przewód dostarczany jest w stylowej drewnianej skrzyneczce a na czas transportu wtyki zabezpieczane są siateczkami z tworzywa sztucznego. Owa masywna, rodowana „konfekcja” poddawana jest dwuetapowemu procesowi galwanizacji DCP a na samym przewodzie nie mogło zabraknąć charakterystycznych muf elektrostatycznych Acoustic Points. Co do szczegółów natury technicznej, to przechodząc pod zewnętrzny peszel PET napotkamy ekran z miedzianej plecionki, kolejną warstwę otuliny PET, Spienione PVC i zaizolowanych koszulkami PTFE dwanaście żył o średnicy 12 AWG, po 40 miedzianych (OCC) przewodników każda.
Pomimo zauważalnego ciężaru, jak i sporej średnicy Allbity okazały się nad wyraz wiotkimi i łatwymi w aplikacji przewodami, o czym warto wspomnieć w dobie zamiłowania co poniektórych konkurentów do wzorowania się na dyszlach i prętach zbrojeniowych wprawiających w stan lewitacji co lżejsze komponenty naszych drogocennych zestawów.

Sięgając po topowe, zasilające Audiomici byłem bardzo ciekaw ich wpływu na mój system, bowiem zarówno przewody głośnikowe, jak i interkonekty należące do flagowej serii Consequence stawiały na potęgę i dynamikę brzmienia, to gdzieś tam podświadomie zastanawiałem się, czy i tym razem gorlicki producent poszedł tą samą drogą, czy też postawił na większą zachowawczość. Pierwsza opcja wydawała się co prawda bardziej prawdopodobna, lecz niosła ze sobą zagrożenie zbyt dużej zawartości cukru w cukrze i przesycenia firmowej sygnatury, a z kolei duga mogła powodować zarzut niekonsekwencji. Czyli i tak źle i tak niedobrze. Oczywiście takie podejście jest właściwe dla wiecznych malkontentów i poszukiwaczy teorii spiskowych, bo normalny, o ile za normę uznamy nasze audiofilskie hobby, meloman i miłośnik muzyki reprodukowanej na możliwie wysokim poziomie najpierw słucha a dopiero potem ocenia, czy osiągnięty efekt po pierwsze spełnia jego oczekiwania i po drugie czy wart jest wyasygnowania związanych z jego nabyciem kwot. A jak było z Allbitami, których do testu otrzymaliśmy aż trzy sztuki?
Po nieśpiesznym wygrzaniu i trwającej blisko tydzień akomodacji okazało się jednak, że perłowo-białe pytony Audiomici nie tylko idealnie wpisują się w prezentowaną przez swoje rodzeństwo szkołę grania, co dokładają do niej od siebie małe co nieco. Owym akcentem jest bowiem dociążenie przekazu, które słychać praktycznie od pierwszych taktów. Dlatego też zamiast rozpoczynać od czegoś lekkiego, łatwego i niezobowiązującego plumkania sięgnąłem od razu po patetyczny i spektakularny album „Beloved Antichrist” Theriona. To dość eklektyczne a zarazem nie dla wszystkich lekkostrawne wydawnictwo, gdzie przez ponad trzy godziny rock i metal przeplatają się z czysto operową estetyką a co najważniejsze całość należy przyjmować w jednej dawce, bo dzielenie jej na kilka części bezsprzecznie wytrąca z rytmu i gubi „klimat”. Co prawda swoje najnowsze dzieło Szwedzi podzielili na trzy akty, ale ów podział sugerowałbym wykorzystać co najwyżej na jakąś krótka przerwę poświęconą uzupełnieniu płynów i rozprostowanie kości aniżeli niedzielne zakupy w pobliskiej galerii handlowej. I tutaj od razu uprzedzę, iż owo dociążenie wcale nie oznaczało drastycznego przesunięcia środka ciężkości ku dołowi, lecz globalne zwiększenie wolumenu i gęstości tak przekazu, jak i źródeł pozornych. Ot stały się one bardziej konkretne, zbite, niemalże „napakowane” a jednocześnie nie odnotowałem zbytniego kombinowania z barwą, przez co soprany Chiary Malvestiti, Lori Lewis, Lydii Kjellberg, czy Melissy Verlak wcale nie próbowały zbliżyć się do growlu, jakim z reguły uprzejma była raczyć nas (nomen omen mezzosopranistka) Angela Gossow a jedynie zyskały na soczystości, mięsistości i … kobiecości. Dodatkowo Allbity wprowadzały coś na kształt wewnętrznego spokoju i wynikającej z ich klasy dostojeństwa. Zero podskórnej nerwowości, szklistości, zero pośpiechu, czy rozchwiania emocjonalnego. Ot klasyczna pewność siebie i autorytatywność podejmowanych decyzji właściwa i zarezerwowana wyłącznie dla pełnokrwistego High-Endu.
Podobnie sprawy się miały na syntetyczno – ambientowej składance „The Very Best Of Cafe del Mar Music”, gdzie przez blisko cztery godziny słuchaczy otulał szczelny kokon impresjonistycznych, dźwiękowych plam i dobiegających z najprzeróżniejszych zakątków pokoju odsłuchowego dźwięków. Oczywiście o naturalności brzmień w tym wypadku trudno byłoby mówić, jednak tym, na co z pewnością warto było zwrócić uwagę, było całkowicie czarne tło sprawiające iż oddając się przyjemności obcowania z tak podaną muzyką odpoczywaliśmy nie tylko my, ale i nasze mózgi zwolnione z obowiązku eliminowania ewentualnego „szumu przesuwu” i pozostałych cyfrowych artefaktów, które tym razem po prostu nie występowały. Śmiem wręcz twierdzić, że dominującym podczas odsłuchu odczuciem była … analogowość brzmienia. I jeśli ktoś w tym momencie stwierdzi, że ewidentnie odleciałem i konfabuluję, to spieszę z wyjaśnieniem, iż jest w błędzie, gdyż gorlickie sieciówki odciskały piętno z porównywalną intensywnością co ich sygnałowe rodzeństwo i niezauważanie ich wpływu wynikać może jedynie ze złej woli, zaprzaństwa, bądź poważnej wady słuchu.
Dla świętego spokoju i w celu zweryfikowania jednej drobnostki włączyłem jeszcze „New Moon Daughter” Cassandra Wilson i moje przypuszczenia się potwierdziły. Otóż na nieco przebasowionych nagraniach, jak właśnie to powyższe Audiomici z jednej strony niespecjalnie intensyfikowały realizatorki zamysł a z drugiej, co oczywiste, dalekie były do prób wykonturowania nieco „przewalonego” kontrabasu. Mając w dodatku na uwadze fakt, iż podczas testów w moim systemie pracowały aż trzy Allbity – od ściany do listwy i z listwy do CD i wzmacniacza efekt finalny uznaję za wyborny i tym samym jednoznacznie potwierdzający fakt, iż „przesycić” Audiomicami dźwięku się po prostu nie da.

Z dziką satysfakcją, po blisko dwutygodniowych, nad wyraz intensywnych testach, śmiem twierdzić, iż Audiomica Laboratory Allbit Consequence w pełni zasługuje na miano high-endowego przewodu zasilającego bez najmniejszej tremy mogącego stawać w szranki z zagraniczną, zdecydowanie bardzziej utytułowaną konkurencją. Poczynając od ekskluzywnego opakowania i nieabsorbującej aparycji a skończywszy na fenomenalnie homogenicznym i mocno osadzonym w dole pasma dźwięku wydają się być bardzo ciekawą propozycją dla wszystkich poszukiwaczy niepozbawionych rozdzielczości spokoju i potęgi doznań muzycznych. Jeśli zatem często sięgacie po wielką symfonikę, progresywnego rocka, i to nawet w jego najcięższych odmianach, odsłuch przynajmniej jednego Allbita wydaje się co najmniej oczywisty.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Phasemation EA-500
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5;
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; System Audio Pandion 5
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Prawdopodobnie zwróciliście uwagę na drobny fakt kolejnej, z dzisiejszą włącznie, w dość krótkim czasie recenzji okablowania pochodzącej z Gorlic marki Audiomica Laboratory. Przyczyny? Pierwsza cisnąca się na myśl, to bardzo ciekawie brzmiąca flagowa linia okablowania gramofonowego, którą wraz z Marcinem stosunkowo niedawno mieliśmy okazję zaopiniować. Zaś drugą jest zadziwiająco swobodne poruszanie się tych konstrukcji po międzynarodowych rynkach. Mało tego, powiedziałbym nawet, że będąca zarzewiem naszego spotkania marka zdecydowanie łatwiej rozpoznawalna jest przez międzynarodowy, a niżeli rodzimy audiofilski świat. I wiecie co? Po kilku testowych spotkaniach z ofertą gorlickich konstruktorów nie do końca jestem w stanie ten stan zrozumieć. Owszem, byt danego produktu określa rynek, ale to nie zmienia faktu mojego lekkiego zdziwienia takim stanem rzeczy. Ok, koniec tych prywatnych refleksji. Przecież nie wpadacie na naszą stronę, aby rozczytywać się w gorzkich żalach na temat sytuacji rodzimego rynku audio, tylko w celu zapoznania się z kolejnym, ciekawym produktem jego portfolio, którym w tej odsłonie będzie dostarczone topowe okablowanie prądowe w postaci trzech sztuk Allbit Consequence.

Akapit relacjonujący ogólny wygląd rzeczonych drutów z racji ochrony wielu lat doświadczeń marki w dziedzinie zaprojektowania odpowiedniej konstrukcji wewnętrznej w mojej relacji z placu boju nie będzie obfitował w zbyt szczegółowe dane techniczne. Jednak idąc za informacjami producenta przewodnik wykonano z najczystszej miedzi OCC, a splot opiewa na 12 żył po ok. 3 mm2 każda. Całość konstrukcji przez zakłóceniami elektromagnetycznymi chroni wielodrutowa plecionka. Jak widać na fotografiach, w kwestii koloru producent idzie wytyczoną przez wcześniejsze produkty tej linii drogą wpadającej w srebro jasnej szarości. Jeśli miałbym skreślić kilka słów o łatwości ich układania za jak to często bywa stojącą blisko ściany szafką ze sprzętem, co prawda spotkałem się ze bardziej wiotkimi konstrukcjami, ale i te nie są jakoś specjalnie problematyczne w aplikacji w nawet dość ograniczonych prześwitem warunkach. Przytaczając kilka kolejnych, widocznych gołym okiem obserwacji organoleptycznych, oprócz wspomnianej otulającej całość przewodu jasnej koszulki z obydwu stron zaterminowano go wyśmienicie prezentującymi się, uzbrojonymi w logo producenta połyskującymi srebrem rodowanymi w autorskim dwuetapowym procesie galwanizacji wtykami. Jednak pakiet danych nie byłby pełny, gdybym nie wspomniał o znajdującej się w sąsiedztwie wtyku od strony ściany czarnej baryłce – mufie elektrostatycznej. Co tam znajdziemy, wie jedynie pomysłodawca – Acoustic Ponits. Czary mary? Nie wiem. Jednak bez względu na nazewnictwo najważniejszym jest, że po aplikacji tego “dynksa” kable prezentują tak pożądany przez kochających dobry dźwięk efekt brzmieniowy. I gdy na koniec dodam, że opisane druty przybywają do klienta w podnoszących wyjątkowość produktu drewnianych skrzynkach, okaże się, że marka dba nie tylko o pozytywne wrażenia słuchowe, ale i wzrokowe, na które z doświadczenia wiem, liczy wielu potencjalnych zainteresowanych.

Patrząc na poczynania recenzowanych drutów w dziedzinie ingerencji w końcowy efekt dźwiękowy zasilanej układanki audio należy stwierdzić, iż sieciówki z linii Consequence są bardzo równe sonicznie. To zaś oznacza, że począwszy od dobrze obdarowanego w energię i masę dołu pasma, przez wtórującą mu w wypełnieniu średnicę, po dźwięczne, ale delikatnie dotknięte spokojem górne rejestry przekaz muzyczny jest bardzo spójny. Fakt, jak z powyższej wyliczanki można się domyśleć, całość wypada w estetyce grania barwą, jednak zapewniam, iż brzmi to bardzo spójnie. Ale to nie koniec ciekawych obserwacji, gdyż wyartykułowaną przed momentem litanię artefaktów świat dźwięków z łatwością przekuwa w obdarzony sporymi emocjami przekaz, a to wielu z nas w obcowaniu z muzyką stawia na co najmniej na drugim, jeśli nie na pierwszym miejscu. A co w tym wszystkim jest najciekawsze, przy soczystym graniu nie tracimy zbytnio na czytelności źródeł pozornych w tylnych formacjach. Owszem, może to być pokłosiem delikatnego przybliżenia się wirtualnej sceny o pół kroku w kierunku słuchacza, ale muszę zaznaczyć, że rozmiar jej głębokości nadal pozostaje w dobrych proporcjach, czyli zaliczamy efekt zmiany miejsca obserwacji wydarzeń o jeden, no może dwa rzędy bliżej. I zastrzegam, nie rozpatruję tego jako problem, gdyż znając sporą liczbę zakręconych na punkcie muzy osobników wiem, że co słuchacz, to inne upodobanie co do usadowienia muzyków w stosunku do miejsca odsłuchowego. Jedni lubią bezkresne hektary głębi, a drudzy napawają się zaglądaniem artystom do gardeł. Czyli audiofilski standard. A jak ma się powyższy tekst do realiów życia codziennego? Rozpocznijmy od nieco ukulturalnionego ciężkiego brzmienia, czyli materiału zespołu Metallica z orkiestrą symfoniczną „S&M”. Za sprawą bardzo dobrego operowania masą niskich rejestrów i soczystością średnicy najważniejsze instrumenty w stylu gitar, kontrabasów i co nie dziwi głosu wokalisty tryskały radością oferując w każdym przypadku ścianę fantastycznie wypełnionego energią dźwięku. Gdy do głosu dochodziły ciężkie brzmienia gitar, choć obecnie stawiam na bardziej delikatne w stylu saksofon i klarnet instrumenty, natychmiast na myśl przychodziły mi piękne wspomnienia z ogarniętej buntem, wymuszającej słuchanie takiego rodzaju muzy czasy młodości. Ale to nie jedyna pozytywna składowa tego wydarzenia, gdyż w sukurs przysłowiowym „wiosłom” szła perkusja i nasączona emocjami w tym symfonicznym przypadku unikająca krzyku wokaliza. I gdy zbierzemy te aspekty w jedną całość, nie mogę napisać nic innego, jak wyrazy ukontentowania z tak podanego spektaklu. Temat dobrego odbioru zastosowania okablowania z Gorlic trwał również podczas słuchania muzyki elektronicznej w wykonaniu grupy The Acid „Liminal”. Tam gdzie miało nastąpić trzęsienie ziemi, drżąc w posadach pokój odsłuchowy natychmiast mnie o tym informował. Idźmy dalej. Oprócz samego basu bardzo dobrze wypadał również preparowany głoś wokalisty i o dziwo (dlaczego lekkie zaskoczenie zdradzę za moment) wszelkie nadające nieprzewidywalności temu repertuarowi przestery i świsty. Jednym słowem kolejny co najmniej ciekawy pokaz. Spawy nabrały nieco innego wymiaru, gdy do głosu doszedł stawiający na przeszywaną przeszkadzajkami perkusisty i pełnią solowych popisów kontrabasisty ciszę wycyzelowany realizacyjnie materiał jazzowy Bobo Stenson Trio „Contra La Indecisión”. Spokojnie, nie był to palec Boży dla testowanego okablowania, ale w moim, już na starcie mocno obdarzonym barwą systemie, dodatkowa dawka wypełnienia sprawiła, że kontrabas minimalnie się powiększył, a przez to delikatnie rozmył, a blachy bębniarza nie przezywały przestrzeni między-kolumnowej znanymi mi z codziennych reprodukcji przenikliwie jasnymi iskierkami, tylko nieco szybciej gasnącymi, a przez to mniej błyszczącymi efektami kolorowych fajerwerków. To co prawda była bardzo delikatna korekta wspomnianych artefaktów, ale fakt jest faktem, że ewidentnie słyszalna. Oczywiście całkowicie inną sprawą jest odbiór tych aspektów przez konkretnego słuchacza, jednak dla pełnego zdania relacji z odsłuchów jestem zobligowany o tym wspomnieć.

Kreując końcowe wnioski bez naciągania faktów stwierdzam, że flagowa linia kabli sieciowych pochodzącej z Gorlic polskiej marki Audiomica Laboratory jest bardzo ciekawym materiałem dla wyrafinowanych melomanów. Nie znajdziecie tutaj siłowego promowania swojego punktu widzenia, tylko ofertę delikatnego szlifu systemu w zamierzonym podczas projektowania produktów kierunku. Czym spróbuję obronić tę tezę? Spójrzcie na mój zestaw. Z daleka „śmierdzi” nutą koloru i obfitego basu (papier na środku i basie, a do tego w nienaturalnych dla większości audiofilów rozmiarach – środek 22 cm, bas 48 cm), a mimo to wnoszące swoje trzy grosze w domenie gęstości kable sieciowe w większości materiału potrafiły wyjść ze sparingu z tarczą, co jest przecież rokującym dobre wyniki w innych konfiguracjach sukcesem. Zatem gdzie widziałbym testowane okablowanie? Szczerze? Jakąkolwiek porażkę ze spotkania z Audiomicą mogą zaliczyć jedynie ociężałe układanki. Reszta wypadnie co najmniej dobrze, ale czy na tyle dobrze, żeby pozostać na stałe zależeć będzie od konkretnych przypadków, czyli potrzeb tak zasilanego systemu, jak i samego słuchacza. Zatem do dzieła.

Jacek Pazio

Producent: Audiomica Laboratory
Ceny:
0,5 m=1650 €
1,0 m=1900 €
+ 0,5 m=250 €
opcja (FILTER TFCT)=250 €
opcja (FILTER TFCT + SMART COUPLERS)=400 €

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport Reimyo CDT-777, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Phasemation CA-1000 & MA-2000
artykuł opublikowany / article published in Polish

Choć z dzieloną amplifikacją Phasemation CA-1000 & MA-2000 mieliśmy już przyjemność przy okazji testów Lumen White Kyara uznaliśmy, ze warto się im przyjrzeć podczas solowych występów i z nieco łatwiejszymi do wysterowania kolumnami …

cdn…

  1. Soundrebels.com
  2. >

System Audio Pandion 5

Link do zapowiedzi: System Audio Pandion 5

Opinia 1

Do tego, że tuż po (z reguły pozytywnej) recenzji część dystrybutorów potrafi podnieść cenę opisywanego urządzenia już dawno temu zdążyliśmy się przyzwyczaić. Ot takie są zbójeckie prawa rynku i jeśli coś jest po prostu dobre i porównuje się owo coś do droższej konkurencji, to trudno się dziwić, że mistrzowie optymalizacji zysków próbują coś na tym ugrać i windują kwoty na metkach do pułapu stanowiących punkt odniesienia konstrukcji. Tym razem jednak sytuacja jest diametralnie inna, bowiem nie tylko jeszcze przed publikacją niniejszej epistoły, a wręcz na półmetku testów odsłuchowych otrzymaliśmy korespondencję od rodzimego opiekuna marki, iż bardzo przeprasza za zamieszanie, ale ceny wszystkich, należących do linii Pandion modeli zostają obniżone o … 40%. Dziwne? Przy obecnych trendach rynkowych, gdzie to właśnie poprzez cenę a nie dźwięk coraz częściej dokonuje się pozycjonowania konkretnych produktów takie działania mogą wywoływać ciekawość i to ciekawość tym większą, iż sytuacja ma miejsce w momencie pojawienia się na krajowym rynku dystrybucyjnym nowego gracza – bielskiego Audiosquare, który po latach nieobecności (choć teoretycznie dystrybutor jako taki był, lecz z nieznanych nam bliżej przyczyn nic w temacie promocji posiadanych w portfolio kolumn nie czynił) postanowił przypomnieć polskim audiofilom i melomanom o istnieniu duńskiej marki System Audio. Zamiast jednak stopniować napięcie i „odkurzanie” Duńczyków zacząć od dołu katalogu Audiosquare postanowił wystartować od razu z „wysokiego C”, czyli od „najlepszych kompaktowych głośników, jakie kiedykolwiek System Audio wyprodukowało” – od podstawkowo-półkowego modelu Pandion 5 i w dodatku obniżyć ich cenę z 22 000 PLN na 12 990 PLN.

Jak mam nadzieję widać na załączonych fotografiach System Audio Pandion 5 to nad wyraz zgrabne a przy tym nieduże monitorki utrzymane w niezaprzeczalnie współczesnej estetyce. Czarny, satynowy front i tył, równie satynowe, lecz już białe. pozostałe płaszczyzny i charakterystyczne srebrne trzy paski na ścianie górnej nadają całości charakteru w niezwykle czytelny sposób odwołując się do motoryzacyjnych skojarzeń. Jednak nie jest to efekt prac prowadzonych przez wynajętego sławnego designera, lub też odizolowany od świata zewnętrznego, w hermetycznych i pilnie strzeżonych laboratoriach zespół R&D, ale powstający na otwartym forum pasjonatów, inżynierów i muzyków. Tzn. doprecyzowując nieco temat tak właśnie, przez dwa lata, przy udziale 110 inżynierów-wolontariuszy, 25 muzyków i oczywiście inżynierów System Audio, powstawały Pandion 2, a że tytułowe 5-ki to ich większe rodzeństwo to i cech wspólnych nie sposób im odmówić. Podobieństwo jest tym większe, że 5-ki również powstawały w podobny „spółdzielczy” sposób, gdyż po debiucie 2-ek znaczna część ekipy biorącej udział we wcześniejszym projekcie uznała, że warto nadal go rozwijać, czego efekt mamy okazję poznać właśnie dzisiaj. Na czarnych szyldach frontów pysznią się dwa modyfikowane Revelatory Scan-Speaka – tekstylna kopułka D2905/990008 i celulozowy, łapiący za oko charakterystycznymi, powlekanymi ręcznie nacięciami, nisko-średniotonowy 15W/4531G10.
Maskownice montowane są na magnesy, choć jeśli tylko jest taka możliwość, to lepiej zostawić je w spokoju i nawet nie wyciągać z pudła. Brzmienia nie polepszają a i wpływ na estetykę można uznać za co najmniej dyskusyjny. Schodzące się ku tyłowi boki nadają bryłom kolumn kształt liry a jednocześnie powodują praktycznie całkowity zanik tylnej ścianki. Jednak coś z pleców zostało i dzięki temu udało się tam umieścić, oczywiście w orientacji pionowej, pojedyncze, szalenie wygodne terminale głośnikowe i tuż nad nimi wylot kanału basrefleks.
Wraz z kolumnami dotarły do nas firmowe, stanowiące dodatkową opcję standy, które choć wyglądają na masywne i ciężkie w rzeczywistości operują w wadze iście piórkowej, gdyż łącznie osiągają raptem 11,2 kg. Całe szczęście są dość stabilne, choć praw fizyki nie da się oszukać i umieszczając na nich zdecydowanie cięższe od nich samych kolumny środek ciężkości wędruje niebezpiecznie wysoko, co nie nastraja optymistycznie posiadaczy małych dzieci i szwędających się po mieszkaniu czworonogów. Na wyposażeniu są tez oczywiście regulowane kolce i niewielkie podkładki chroniące parkiet przed ich destruktywnym wpływem.

Jak przystało na duńską klasykę perfekcyjna stolarka i wysokiej klasy przetworniki niejako już na starcie dają System Audio pewne fory, choć z drugiej strony zbyt wygórowane przed odsłuchowe oczekiwania mogą na tyle wysoko ustawić poprzeczkę, że zamiast zachwytu pojawi się niedosyt i związane z nim rozczarowanie. A jak jest z Pandionami 5? Całe szczęście rozczarowania nie ma, gdyż śnieżnobiałe maluchy nie dość, że z ochotą i to daleką od skandynawskiej, stereotypowej zachowawczości, grają praktycznie każdy dostarczony im repertuar, to w dodatku całkiem sugestywnie udają większe aniżeli są w rzeczywistości. Co prawa nie popadają w przesadę i nie udają Boenicke, ale zarówno na pierwszy, jak i każdy kolejny rzut ucha oferują wolumen dźwięku zdecydowanie większy aniżeli można byłoby się po nich spodziewać. Dzięki temu zarówno hollywoodzkie superprodukcje w stylu „Gladiatora”, jak i wsparte symfonikami metalowe porykiwania na „S&M” Metallicy nie sprawiały wrażenia karykaturalnych miniaturek, lecz potrafiły zabrzmieć z rozmachem i … czymś na kształt potęgi. Efekt ten zawdzięczamy bardzo odważnemu prowadzeniu linii basu, który dwoi się i troi byleby tylko zasłużyć na nasze uznanie. Oczywiście praw fizyki nie da się oszukać i w kulminacyjnych momentach (m.in. w „The Battle”) najniższych składowych po prostu nie ma, ale trudno od tak filigranowych kolumienek oczekiwać basiszcza zarezerwowanego dla 40 cm wooferów. W zamian za to dostajemy świetnie zróżnicowany, konturowy i piekielnie szybki wyższy bas płynnie przechodzący w nasyconą, gęsta i kremową średnicę sprawiającą, iż nawet tak „kanciaste” elektroniczne realizacje jak „100% Scooter (25 Years Wild & Wicked)” Scootera, czy zimne i zdehumanizowane „The Man Machine (Remastered)” Kraftwerka potrafią zabrzmieć zaskakująco … analogowo. I właśnie owa analogowość wydaje się być przysłowiowym sposobem na złapanie słuchacza za ucho. Zamiast bowiem stawiać na wyczynowość i próbować nieco siłowo, wzorem basu, traktować reprodukowane pasmo akcent został przeniesiony na organiczność i homogeniczność przekazu, co w rezultacie zaowocowało ponadprzeciętną muzykalnością i umiejętnością tzw. „czarowania”. Niezależnie od tego, czy przy mikrofonie, w „The Look Of Love” stała Diana Krall, czy do głosu został dopuszczony Frank Sinatra z wydanej na złocie „Frank Sinatra Sings For Only The Lonely” to właśnie oni – frontmeni stawali się najważniejsi i to na nich skupiała się cała nasza uwaga. Delikatnie wysunięci, nieco piękniejsi, ale jednocześnie nieprzesłodzeni robili „show”. Jednak bez nachalności i pakowania nam się na kolana – z właściwym konkretnym realizacjom dystansem do słuchacza, za to z oddaną fenomenalną precyzją odległości ust od mikrofonu. I to właśnie ten element sprawiał, że każda płyta, czy wręcz każdy utwór – szczególnie te w wersjach koncertowych brzmiały nad wyraz sugestywnie i realistycznie. Proszę tylko sięgnąć po „Live In Europe” Melody Gardot lub „Symphonicę” George’a Michaela i już po kilku utworach powinni Państwo mieć jasność w temacie. A właśnie, co do owej jasności, to góra pasma, pomimo reprodukcji przez jedwabnego Revalatora wcale nie jest taka kremowa i gładka jak można by oczekiwać. Oczywiście na ciemno i gładko zrealizowanych nagraniach taka właśnie będzie, ale jeśli liczymy na to, że złagodzi i dokona swoistej tonizacji wszelakiej maści sybilantów i szklistości, te lepiej od razu przestać się łudzić i albo pogodzić się prawdą o owych „perełkach fonografii”, albo odłożyć je na rzadko odkurzaną półkę. Nie twierdzę, że System Audio nad tego typu potknięciami się pastwi, czy jakoś specjalnie eksponuje, ale na pewno nie stara się zbytnio ugładzać i polerować tego, co w fazie postprocesu, czy samego nagrania zostało zaniedbane.
Jeśli zastanawiają się Państwo, czemu do tej pory nie wspomniałem nawet słowem o przestrzeni, precyzji i generalnie holograficznych zdolnościach Pandion 5, to spieszę z wyjaśnieniem, że wszystko jest na swoim miejscu i jest na tyle oczywiste, że aż … pomijalne. Po prostu jeśli wszystko jest takie, jakie być powinno, to przechodzimy nad tym do porządku dziennego, nie zawracamy sobie tym głowy i już. I tak właśnie jest z System Audio z jednym, bardzo przyjemnym bonusem w postaci nad wyraz wysokiej tolerancji na to, na czym je ustawimy. O ile bowiem na tych pułapach cenowym logiczną wydaje się inwestycja w solidne standy, to okazuje się, że 5-ki równie dobrze, a czasem nawet lepiej, radzą sobie ustawione na wszelakiej maści ciężkich komodach i ławach. Tak, tak, wbrew pozorom tego typu profanacja nie robi na nich najmniejszego wrażenia a dosunięcie do ściany potrafi dodatkowo dociążyć najniższe tony, co przy ciężkim rocku, obfitującym w syntetyczny bas popie, czy wielkiej symfonice może przynieść wielce pożądane rezultaty a jednocześnie zjednać przychylność naszych pięknych strażniczek domowego ogniska.

Miło, że Audiosquare postanowiło przypomnieć markę, która niby od lat była obecna na naszym rynku, lecz przynajmniej do tej pory, za kadencji poprzedniego dystrybutora, cały czas egzystowała schowana w cieniu na obrzeżach audiofilskiej świadomości. Jak się jednak okazało Duńczycy z System Audio cały czas robią swoje i zamiast przysłowiowego parcia na szkło i prób wyskakiwania z lodówki wolą zdecydowanie spokojniejszy, zrównoważony model marketingu. A że nie mają się czego wstydzić najlepiej świadczą same produkty, z których niepozorne Pandion 5 wydają się świetnym punktem wyjścia do dalszej eksploracji ich portfolio.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5;
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Niestety, bez względu na usilne dążenia do uzyskania najbardziej zbliżonego do realnego dźwięku w wykonaniu naszych systemów audio pośród szeroko pojętej audiofilskiej społeczności jest spora grupa miłośników dobrej jakości muzyki, która z racji ograniczeń czy to lokalowych, czy najzwyczajniej w świecie wyborów zapobiegających wojnę domową z żonami musi zadowolić się już na starcie niemającymi szans na oddanie prawdy o muzyce live kolumnami monitorowymi. To z jednej strony trochę smutne, ale bez względu na rzucane przez co po niektórych negatywne opinie na ich temat owe maluchy mają zaskakująco wiele do zaoferowania, co może się zdziwicie, ale dla wielu jest właśnie stawiającymi kropkę na „i” podczas decyzji zakupowej zaletami. O co chodzi? Jak to o co? O wartości typu: bezproblemowe znikanie z wirtualnej sceny dźwiękowej, czy budowanie jej bezkresnej głębi co dla wielu podłogowych konstrukcji nawet na wyższych pułapach cenowych często jest bardzo trudne do osiągnięcia. A żeby było śmieszniej, dla ortodoksyjnych wielbicieli prezentacji monitorowej tak uwielbiany przez miłośników podłogówek bas nie jest najważniejszym aspektem brzmienia systemu. Naturalnie odgrywa pewną rolę, ale masowanie trzewi słuchacza nie jest dla nich cechą dla której skierowaliby swoje zainteresowanie w stronę kolumn wolnostojących. Nie wierzycie, że tak jest? Jeśli tak, to oznacza, że mało w życiu słyszeliście i widzieliście, a jeśli potwierdzacie moją tezę i jesteście ciekawi, czy tytułowe duńskie kolumny System Audio Pandion 5 wpisują się ramy monitorowego, czyli spektakularnego we wspomnianych aspektach oddania spektaklu muzycznego (znikanie z pokoju i prezentacja fantastycznie rozbudowanej sceny muzycznej), zapraszam do lektury poniższego testu, który zawdzięczamy rozpoczynającemu oficjalną działalność na naszym rynku dystrybutorowi Audiosquare.

Spoglądając na tytułowe kolumny z perspektywy moich austriackich kloców można odnieść wrażenie, że przypadku Pandion 5 mamy do czynienia z wybitnie małymi konstrukcjami. Tymczasem pragnę wszystkich zapewnić, iż ten model bez problemu plasuje się w najbardziej okupowanej przez podobną „piątce” konkurencję wielkości, a to sugeruje spokojne nagłośnienie nawet sporych, jak na polskie warunki, pomieszczeń typu 16, a może nawet 20 metrów kwadratowych. Oczywiście ściany dźwięku z nich nie uzyskamy, ale zapewniam, tytułowe kolumny bez większego problemu poradzą sobie w wielu wydawałoby się podbramkowych z punktu widzenia sporych rozmiarów pokoju sytuacjach. Skupiając się nieco na ich budowie widzimy, że w przekroju poprzecznym walcząc ze szkodliwymi rezonansami wewnętrznymi kształt obudowy zbliżony do obrysu pudła rezonansowego lutni. Ale byłby w błędzie ten, kto sądziłby, że to jedyny pozytywny aspekt tego zabiegu, gdyż będące konsekwencją zbiegania się ku tylnej części obudowy bocznych ścianek konstrukcji łuki nadają kolumnie optycznej lekkości. Jednak praca nad odbiorem wizualnym opiniowanego produktu nie kończy się na samych kształtach. Dla nadania dodatkowego sznytu wizualnego naszym bohaterkom boki wraz z płaszczyznami podstaw i dachów wykończono w satynowej bieli, a front dzierżący głośniki (wysokotonowy i średnio-niskotonowy) jak i plecy z terminalami kolumnowymi i portem basrefleksu w satynowej czerni. Nie wiem, na ile utożsamiacie się z taką kolorystyką, ale jeśli nawet nie jest z nią Wam po drodze, nie można odmówić jej łatwości wpisania się w zdecydowaną większość docelowych pomieszczeń melomanów. Wieńcząc opis przybyłych do zaopiniowania kolumn należy dodać, iż w komplecie dostajemy dedykowane do tego modelu nie tylko pod względem wysokości, ale również stylistyki wzorniczej firmowe standy. To zaś już na starcie skłania nas do przypuszczenia, że uzyskany przy użyciu duńskich konstrukcji dźwięk będzie co najmniej bliski założeniom konstruktów. Dlaczego tylko bliski? Niestety, jak to w życiu bywa, gra cały system i wynik końcowy jest wypadkową całej układanki. Niestety nie wiem, jak tytułowe kolumny zagrają z Waszymi zestawami, ale jeśli jesteście ciekawi, co wydarzyło się w mojej konfiguracji, zapraszam do poniższego tekstu.

Pierwszą rzecz, o jakiej na początku opisu procesu testowego chciałbym wspomnieć, jest bardzo wyraźna praca kolumn nad uzyskaniem wrażenia dawania sobie rady nawet z nazbyt dużym gabarytowo pokojem odsłuchowym. Początkowo odczułem zaskakująco dobre dociążenie przekazu muzycznego, co po kontakcie organoleptycznym – podczas rozpakowywania ich z kartonów, nawet przez moment nie przyszło mi do głowy. Naturalnie próba wypełnienia całości kubatury zjawiskowo dużym dźwiękiem spowodowała delikatne uśrednienie informacji w zakresie niskotonowym, ale raz, kolumny z racji swojej wielkości w stosunku do nagłaśnianego lokalu miały do tego pełne prawo, a dwa, robiły to na tyle dyskretnie, że przez cały okres oceny raczej zachwycałem się ilością masy dźwięku, niż szukałem dziury w całym. Po prostu grały z dużym sercem bez oglądania się na, patrząc z perspektywy czasu, niewielkie konsekwencje. I gdyby ktoś odebrał powyższą informację za średnio pozytywną, dalszy ciąg zdaniowy będzie przywoływał tylko ciekawsze z punktu widzenia potencjalnego klienta informacje. Nie, żebym starał się drukować mecz, ale kolejne spostrzeżenia sposobu prezentacji materiału muzycznego będą krążyć wokół namacalności źródeł pozornych na zarezerwowanej dla dobrych monitorów spektakularnie oddanej wirtualnej scenie i swobodnej dematerializacji ich na wspomnianej arenie wydarzeń artystycznych. Owszem, żeby owe zniknięcie uzyskać, musiałem trochę popracować nad ich ustawieniem, ale fakt jest faktem, będące punktem zapalnym naszego spotkania skrzynki podczas napawania się pomagającymi mi w ich ocenie płytami zawsze wyparowywały z pokoju. Jak to wyglądało w praktyce? Aby bez najmniejszej taryfy ulgowej sprawdzić możliwości generowania najniższych składowych w napędzie CD-ka wylądowała muzyka oparta o elektroniczne sample zespołu The Acid z krążka „Liminal”. To w większości utworów jest jeden wielki pomruk basu przecinany spektakularnymi efektami przestrzennymi i preparowaną wokalizą. I przyznam szczerze, gdy coś w tym materiale niedomaga, dość szybko zmieniam repertuar na inny. Tymczasem te białe maluchy dzielnie walcząc z przeciwnościami losu, czym w tym przypadku był rozmiar pokoju, gdy wymagał tego materiał spokojnie budowały solidne podwaliny nisko brzmiącej masy dla co chwile wyskakujących na pierwszy plan dla uzyskania nieprzewidywalności tego rodzaju muzy odpowiednio zmiksowanych i dodatkowo przesuniętych fazowo sampli. Ale przypominam, podczas analizy przywołanych aspektów należy wziąć pod uwagę możliwości kolumn w stosunku do zastanej recenzenckiej jaskini. Kolejnym przykładem ciekawego pokazania znanego mi krążka było odtworzenie najnowszej kompilacji jazzowej Johna Surmana „Invisible Threads”. W tym przypadku za sprawą dobrego ogniskowania artystów małe Dunki czuły się jak ryba w wodzie. Muzycy zajmowali bezkresne połacie sceny w szerz i głąb, a wspomniana praca nad wypełnieniem dźwięku odpowiednią podstawą basową odbijając się pozytywnym echem w masie środka pasma bardzo dobrze pokazała z jakiego materiału (drewno) wykonany jest stroik saksofonu i jak fantastycznie brzmią wywołane na tym instrumencie przez artystę przebiegi nutowe. Ale to nie koniec pozytywnie odebranych w tym epizodzie muzycznym generatorów dźwięku. Przewijająca się przez cały opis dawka wypełnienia bardzo dobrze pokazała również dostojność fortepianu, bardzo podobny do saksofonu występ klarnetu basowego i zawieszonych w powietrzu soczystych wybrzmień wibrafonu. Czyli co, mamy do czynienia z ideałem? Przyznam szczerze, że w mniejszym, idealnie wpisującym się w możliwości kolumn pomieszczeniu wielu z Was jest w stanie osiągnąć stan nirwany. Jednak dla pełni zwartych w tej recenzji informacji wskażę jeden aspekt. Podczas konfiguracji docelowego zestawienia należy nieco uważać, gdyż podobnie jak u mnie, tak i w idealnych warunkach będący wizytówką konstrukcji bas może okazać się bardzo istotnym graczem i zlekceważenie go może zakończyć się brakiem ukontentowania sonicznego. Ale pamiętajcie również, ja mam zdecydowanie inny punkt odniesienia i dlatego łatwiej jest mi pewne cechy wyłapać, których melomani wspinający się ku górze jakości dźwięku mogą w ogóle nie zauważyć. Niemniej jednak bez względu na końcową ocenę przyszłych nabywców, na podstawie zderzenia modelu Pandion 5 z wieloma innymi konstrukcjami mogę powiedzieć, iż sznyt grania mocnym dźwiękiem jest realnym bytem tego produktu. A czy to komuś odpowiada, czy nie, to już jest inna bajka.

Owszem, tytułowe kolumny w wartościach bezwzględnych były za małe do kubatury mojego pokoju. Ale o dziwo bez problemu potrafiły sprawić, że słuchałem ich z wielką przyjemnością. I to nie tylko w zarezerwowanych dla monitorów rejonach typu budowanie głębi i realiów namacalności wirtualnej sceny, ale także wypełnienia jej soczystą materią muzyczną. Naturalnie w takim przekazie czuć było walkę o dobry wynik, ale właśnie owe niedegradujące, tylko lekko uśredniające całość przekazu zabiegi w zakresie wypełnienia stu metrów sześciennych mocnym dźwiękiem pozwalają ocenić ten sparing jako bardzo dobry wynik. Czy taka prezentacja spodoba się Wam, zależeć będzie od reakcji kolumn na zastany zestaw i samo pomieszczenie. Jednak jakby na to wszystko nie patrzeć, to co usłyszałem w moich audiofilskich okowach pozwala mi wieszczyć konstrukcjom System Audio sporo sukcesów u potencjalnych zainteresowanych. Zatem jeśli jesteście na rozstaju dróg z dotychczas posiadanymi kolumnami, bez dwóch zdań musicie zmierzyć się z duńską propozycją.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Audiosquare
Cena:
System Audio Pandion 5: 12 990 PLN
System Audio FS 4: 2 990 PLN

Dane techniczne:
– Moc maksymalna: 200W
– Minimalna moc wzmacniacza 70W
– Zakres częstotliwości +/- 1,5 dB: 35-25.000 Hz
– Impedancja: 4-8 Ω
– Czułość (1 W / 1 m): 87 dB
– Podział zwrotnicy: 2100 Hz (24 dB / okt.)
– Głośnik wysokotonowy: 1 x D2905/990008
– Głośnik niskotonowy: 15W/4531G10
– Konstrukcja: 2-drożna bas-refleks
– Wymiary (S x W x G): 21 x 36 x 34 cm
– Waga : 23.5 kg (para)

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport Reimyo CDT-777, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogow
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Furutech Astoria E & Empire E English ver.

Opinion 1

It is a strange coincidence, but at the hardware level, the division between the world of Hi-Fi / High-End and Pro-audio is very fluid and contractual, and the brands from both sides of the virtual barricade tend to make quite successful excursions on the other side, to the presumably unknown and hostile territories. Looking at our playground we can name for example the Bryston, B&W, Dynaudio, Focal, Manley, PMC, Tannoy or Yamaha, companies which products we can often see in studios, mastering rooms, and generally everywhere, where people tend to see them as tools, and their presence during creation of things, we then use to feed our ears, during audiophile listening sessions, should be amended by their long and failure-free operation. So those things, we tend to treat as things to take absolute care of, is used there as a drudge. Talking about the other side, then we should at least mention two “A”s and one “M” – Apogee, Antelope Audio and Marshall. There is however an area, which from the very beginning is a no-no at the pro-audio side. What am I talking about? Cables of course, because where we, mannered civilians, can listen for hours to their influence, the “sound-men” tend to divide them into two kinds – ones that work, and ones which don’t. So the good cables conduct current and the sound is there, while the bad ones do not and there is no sound. Clear? Clean as the sun. However there are some attempts known to man, to try and educate others, and this is the case we will be meeting today. Some time ago new products were introduced … power cables, from the Japanese Furutech, a company that does not need to prove anything to anybody on the audiophile market, which are dedicated to the professional market, as confirmed by the new product line, specially created for that purpose, called Studio Power Series. For today two models are in that line – the opening Astoria E and one notch higher the Empire E. Interestingly enough, the prices were calculated on a level, which is unseen on the audiophile market, and especially for Furutech. So if this leader woke your interest, then there remains nothing else than to invite you to read the rest.

Like I mentioned before, the position of Furutech on the consumer market seems unthreatened, and its audiophile customers do not need to be educated, as when someone is reaching for the products of the Japanese manufacturer, then at least most of them, know exactly what they are looking for, and what he or she can expect from the cables coming from the Land of the cherry blossom. But in case of the targeted buyer for the Astoria E and Empire E, the Asian proposal might seem bizarre and preposterous. This is the reason, why both cables have a role of verifying the approach of the pro “branch” as well as testing their reaction. Because what are they doing with those cables? They are telling – please look at them. Those were made by us, and this is not all we can do. And we open the eyes of disbelievers. Yes, the main role of those cables is to show to those, who claim, that cables, especially of the power kind, do not influence sound, that things are different, and even the things that are outside of the sound path have an influence, and not a marginal one, of the final sound effect.
Fortunately the team from Tokyo decided to keep some modesty, and at least for now, does not try to make anyone from the other side of the barricade happy with a baroque ornamentation of the braids or jewelry of the NCF, but both cables have a pure black braid and 11-type basic plugs, the copper version in the Astoria and the gold one in the Empire. But before we talk about the differences, let us concentrate on the similarities. In both cables the conductors were made from OFC copper in the new technology α (Alpha) Triple C, which consists on multiple forging at the same angle, which allows for a consistent direction of the copper crystals, and using a process designed by Furukawa during casting, contamination was eliminated at the micron level.
Also similar is maybe not the construction, but rather the cross-section, or being more precise, the layers – as going from the outside from the braid, we get an ultra-flexible layer of PVC, a shield made from braided copper wires, another layer of PVC, this time enriched with carbon particles and finally individual sheaths of PVC for each of the conductors. When talking about differences, then each of the three conductors inside the Astoria is made from 80 wires with a diameter of 0.18mm each, while the Empire carries 45 wires of 0.32mm diameter in each conductor. Of course the whole is de-magnetized and cryogenically treated. Please note, that I am writing this for our readers, and not for the “pro” people, for whom, at least till now, this is only a fairytale.

So let us move to the next part, I mean to the functionality, as I cannot deny, that both Furutechs work, and the devices connected by them, as long as they are not damaged themselves, and in the socket we have more or less the declared 230V, will be powered on. So this means success, and for the pro market, that could be the end of the test. The problem is, that for us, such a result is highly unsatisfying, as the same result is provided when connecting a computer power cable. And the tested pair should have been better than those, and … to the frightening of the disbelievers and all those, who claim, a cable is only a cable, I must say, it is better, and that in all aspects. The cables supplied with the equipment as standard (and this is not true for all gear – there are manufacturers, who do not supply anything, making a buyer immediately become interested in the theme), allow for initial power-up of the devices and finding out, if they are not broken in transport. Using a transport analogy – when you buy a new car in a showroom, we get only enough fuel to reach the nearest fuel station. We must fill the car up, if we want to get home. Similar with a new audio gear. We come home, we unpack the new toy, and if the transportation parameters are far from the room temperature, we need to wait for the gear to reach it slowly, we connect everything to our system, power it up, we check if everything works as desired and … we power down, disconnect the cables that came with the gear, put them in the box, and the latter goes to a basement for storage. Then we reach for something, what could unleash the full potential of the new purchase. Here … is the moment, when the tested Furutech should come into play, as they do release this potential. The first thing we hears is a drastic widening of the reproduced frequency range, precision in creation of the virtual sources, which were only signaled to date and the removal of any annoying granulation – a kind of rash, which takes away all pleasure from listening to music.
And now for the best part, meaning comparing theory / manufacturers claims against reality. On the Furutech web page, we can read, that the Astoria is characterized with great timing and speed, combined with deep and powerful bass, while the Empire provides a very balanced sound with incredible resolution, allowing to hear every nuance and detail. Fortunately I read those characteristics after the test, as when I would have them before my eyes while testing, or God forbid, before, I would have a big issue, as while I cannot deny the Astoria timing and speed, her bass, after connecting to the CD and the amplifier, I would rather describe as very dense, differentiated and crisp. Also on the field of depth and might the Astoria was beaten by the Empire. Yet the mentioned Empire really put emphasis on balance, but also swing, releasing the energetic potential hidden in the electronics. With this cable in the system, not only dynamic recording were great, buy also complicated, multiplane ones, like for example „Ótta” Sólstafir. I will warn you, this is not the easiest repertoire, nor subtle for untrained ears, yet the Empire was able to reproduce not only the attack, mass and kick, but the progressive character, oscillating between the alt-rock and some vocal compositions, coming from the black-metal history of the band. On the other hand Astoria liked better the somewhat more balanced, in emotional terms, aesthetic areas, with special attention paid to natural instruments, and generally climates, where insight into the recording is an unquestionable source of pleasure. A great, and at the same time requiring concentration, “TARTINI secondo natura” of the trio Sigurd Imsen, Tormod Dalen and Hans Knut Sveen, showed clearly an amount of microdetails, delicate reverberations and nuances, which we cannot hear at all when using computer cables, and while those are not heard, they could also be omitted during the recording and mastering process, what would make the source material much poorer. And we would not like that, don’t we?

As I mentioned in the introduction, Furutech is opening eyes and ears of the disbelievers with the Astoria E and Empire E, showing clearly, what can still be extracted from the sound. And this is not only a cure, opening ears of the all-knowing and buried in concrete “pro” branch, but also to all cable sceptics. And in addition this cure is very reasonably priced, so almost painless. So if you did not have an occasion to check, what your system is capable of, from pure human curiosity, please take one of the cables from the Studio Power Series, and if you like what you hear, then … I would just faintly suggest, that this is just the beginning to a very broad offering of Furutech, and at the same time the first step to a very exciting journey to audiophile nirvana.

Marcin Olszewski

System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Digital player: Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Integrated amplifier: Electrocompaniet ECI5
– Loudspeakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker Cables: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Power Cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall Socket: Furutech FT-SWS(R)
– Antivibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+
– Table: Rogoz Audio 4SM3
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinion 2

It is widely known, that the “professional market” is shaking their head when hearing about the big adherence of the audiophiles to the cabling of their systems. Of course this thesis has a lot of exclusions, in the form of sound engineers known to me, but looking from a broader perspective, the surplus of disbelievers, regarding the importance of synergetic cabling of the sets generating sound, is vast. Also very often the main aspect of the resistance against measuring themselves with our (audiophile) belief is the price of such accessories. And this is something critical for many homo sapiens representatives, something they cannot surpass, regardless of the group they are feeling attached to. And this kind of cold war would go on forever, if not for a sneaky, but bold approach of the Japanese company Furutech, which came down with their prices to a level acceptable by the pro audio branch, and the common Smith as well. So what am I talking about? Our two heroes of the test in the form of power cables, from the, a little bit tricky named, series of cables called Studio Power Series. The model “The Empire” and “The Astoria”, distributed by the Katowice based company RCM.

Analyzing the pictures many of You will confirm, that the “Studio” part of the name does not determine the looks of those cables too much. Looking at them we see very neatly, if not to say nicely, covered with black, opalizing sheaths cables, which are not too thick, when compared to typical High-End cords. Not extending our today’s meeting too much, I leave the exact dissection of the cables to be verified on the manufacturer’s web pages, I will just add, that the model Empire has a slightly higher cross-section and is terminated by the following plugs: Fl-E11 (G) and Fl-11 (G). The looks of the second cable from the Studio line – Astoria, I can amend only confirming its smaller cross-section and the usage of the plugs Fl-E11 (Cu) and Fl-11 (Cu). Looking at the price cuts, we can expect that the cables were not packed in any fancy, exotic wood boxes, but in neat, transparent, plastic boxes.

I think, that also You, just before reading this text, and I before starting listening, were nurtured by the question: “What is hidden behind the Studio Power Series name?”. The Furutech name is a world leader in such accessories in audio, so why this masquerade? I do not know what are the aims of the decision makers at the company, but I think, that they want to bring the pro and the audiophile worlds closer together. Why? This I also do not know, but I imagine, that this convergence might be a very positive thing, which results in more attention being devoted to the final sound effect of the produced discs already at the mixing tables, what would result them having better sound quality. So what came out of this? I would say like this – applying the tested cables in your systems, instead of the supplied computer type cables manufactures tend to add to their products, you would perceive a kind of shock, that there are so many undiscovered sound nuances in them. Of course you should not expect the differences on a level reserved for the best, which costs really big money, but I can say, that the changes compared to the computer cords will be big. What changes? This will depend on the model of the cable, with the information, that the more expensive one, in this case the Empire, will sound better in all aspects than the Astoria, when compared in absolute terms. But you would be mistaken, if you think, that the more expensive model would be better in all systems. What is the reason? I will explain now. When we look closer at the world painted by the Empire, then it will turn out, that we get a bit upped, in terms of amount, but still coherent bass and vivid upper registers. This naturally results in the sound stage being slightly brought closer to the listener, but in exchange we get a solid amount of breath in the music reaching our ears, what will probably appeal to audiophiles, who suffer due to a slight overheating of the sound in their systems. Drawing the truth about the Astoria I am obliged to its slight contrast to its predecessor, so a slight pacification of the higher notes, denser midrange and bottom of the acoustic frequencies. Due to this, we can immediately feel a touch of rounding off the edges of the sounds creating the musical spectacle in front of us, but at the same time they are pushed back half a step behind the speakers. Summarizing, both cases are typical for getting one thing on the expense of another, but you should already be accustomed to this. So how did those changes fare when music was played? Frankly speaking, despite plugging those cables in different places in my system, due to being most easily able to catch all the nuances, I looked at them, when they were powering my DAC. This is the reason, that you need to put all the information in context of powering the sound source, while the reaction when powering, for example, a power amplifier might be completely different. I used two productions for comparison. The first, and probably telling everything about the two cables, was the Maciej Obara Quartet and its newest production “Unloved”. Conclusions? The listening using the power cable with the bigger cross-section (Empire) showed, that this session sounded very mature, with a special emphasis on the monumentality of the piano (its work in the lowest registers) and the significance of the saxophone, together with the openness of the reproduced sound due to more vivid treble. Going over to the second contestant, I must confess, that the sound was much less offensive and fresh, but the slight softening of the cymbals and general smoothness of the sound showed the music with a more intimate, and due to that, a more engaging climate. Those were two different worlds, but I am sure, that each one of those would easily find its followers. And more, I am sure, that the absolute higher quality of the sound of the more expensive cable, when put against the needs of a given audio system, and the expectations of the listener himself, may mean nothing, as those differences are not on the level of bad and good, but more or less refined sound. Why? Please remember, that the quality level of the systems those cables will be used in, due to the fact that the test system is much more resolving, will not be able to show things as clearly as I noted, what will make the cables being assessed in terms of opening up or quieting down the music, and not in terms better or worse, what will result in them both being successful.

As you can see from the text above, we deal here rather with products showing differences between themselves, than evidently better quality of one of them going down to the smallest nuances. This is because the manufactures decided to help people with a thinner wallet. And this always calls for compromise. But when real experts tackle this, like Furutech, then it will turn out, that we may not catch God by his feet, but we can have a sound, which is at least interesting, if not expected during the time we spent on audio. And this surely is sufficient to warrant a test, which, I hope, will not only empower the true audiophiles, but also the people, who are making the audio recordings.

Jacek Pazio

Distributor: RCM
Prices:
Furutech Astoria E: 1 150 PLN / 1,5 m
Furutech Empire E: 1 790 PLN / 1,5 m

System used in this test:
– CD: CEC TL 0 3.0 + Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– Preamplifier: Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier: Reimyo KAP – 777
– Loudspeakers: Trenner & Friedl “ISIS”
– Speaker Cables: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
Digital IC: Harmonix HS 102
Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”; antivibration platform by SOLID TECH; Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V; Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
Analog stage:
– Turntable:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Phonostage: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Jazzowa Liga Mistrzów

Po raz kolejny mamy przyjemność przedstawić Państwu relację z wernisażu wystawy, na którym oprócz doznań czysto wzrokowych przybyli goście mogli zakosztować również nad wyraz wysublimowanej strawy muzycznej i po raz kolejny właśnie za oprawę muzyczną odpowiedzialny był nie kto inny, jak charyzmatyczny i szalenie utalentowany młodzieniec – saksofonista Kuba Więcek i jego Trio. O ile jednak poprzednim razem dane nam było podziwiać prace Salvadora Dali i Andy’ego Warhola, to tym razem okazją do spotkania stał się wernisaż wystawy fotografii o wielce intrygującym tytule „Jazzowa Liga Mistrzów”, której autorem jest … Maciej Szczęsny. Tak, tak, nie przewidziało się Państwu, jak i nie mamy do czynienia z czysto przypadkową zbieżnością nazwisk. W tym wypadku chodzi o „tego” Macieja Szczęsnego – bramkarza znanego z występów w barwach Legii Warszawa, Widzewa Łódź, Polonii Warszawa, Wisły Kraków a także reprezentacji Polski za kadencji Andrzeja Strejlaua, Henryka Apostela, Władysława Stachurskiego i Antoniego Piechniczka. Zdziwieni? Proszę mi wierzyć, że kiedy otrzymałem zaproszenie byłem równie zaskoczony. Jak się jednak okazało Pan Maciej oprócz piłki, która była niejako jego zawodem, czyli brzydko mówiąc pracą, ma też zdecydowanie mniej znane na forum publicum oblicze (jAsZcZesny) – jest miłośnikiem jazzu i właśnie fotografii a niniejsza wystawa jest tego nad wyraz namacalnym dowodem.

Przechodząc do konkretów warto wspomnieć, że choć Maciej Szczęsny z aparatem nie rozstaje się niemalże od 30 lat, to najstarsze zdjęcie, jakie znajdziemy wśród 41 prac (40 czarno-białych i 1 kolorowego) pochodzi z 1993 roku i przedstawia Pata Metheny’ego. Oprócz niego obiektyw golkipera uchwycił koncertowe poczynania Raya Charlesa, Diany Krall, B.B. Kinga, Niny Simone, Leszka Możdżera, Tomasza Stańko, Bobby’ego McFerrina, Angelique Kidjo, Włodzimierza Pawlika, Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Cesarii Evory czy Abbey Lincoln. Jak podczas licznie udzielanych wywiadów mówił ich autor nie siląc się na artyzm starał się pokazać poszczególnych bohaterów poprzez pryzmat własnych wyobrażeń, to jego własny sposób widzenia danego człowieka a refleks konieczny podczas aktywności na boisku tylko w tym pomagał. Biorąc po uwagę, iż bywanie i fotografowanie największych jazzowych sław było formą swoistej terapii i odskoczni od codziennych obowiązków uwagę zwraca niezwykły spokój i własny, zakładam, ze w pełni świadomy warsztat mający na celu uchwycenie konkretnego momentu, gdzie kończy się poza a zaczynają płynące z głębi serca emocje.

Jeśli zaś chodzi o faceta „co w saksofon dmie” (od razu uprzedzam, że to nie brak szacunku z mojej strony, tylko fragment utworu „Bądź moim natchnieniem” Andrzeja Zauchy ze słowami Wojciecha Młynarskiego), to … Kuba znów raczył był zapewnić nam potężny zastrzyk pozytywnych rytmów. Ciekawostką i bardzo miłym zaskoczeniem był fakt, iż choć prezentowany – pochodzący z albumu „Another Raindrop” materiał najdelikatniej mówiąc nie należał do lansowanego w mass-mediach muzycznego mainstreamu nie tylko z łatwością trafił do licznie przybyłych na wernisaż gości, co wywoływał ich żywiołową reakcję. Owacje pojawiały się nie tyko po każdym utworze, lecz również po solowych improwizacjach grającego na gitarze basowej i kontrabasie Michała Barańskiego, oraz zsiadającego za perkusją Łukasza Żyty, o frontmanie nawet nie wspominając, co pokazuje, iż świetnie zagrany, rasowy jazz a nie jakieś pseudo-jazzowe plumkanie serwowane w hotelowych windach potrafi ewidentnie porwać niekoniecznie przygotowaną na tego typu doznania publikę.

A skoro przy doznaniach nausznych jesteśmy, to podczas czwartkowego wieczoru na PGE Narodowy nie zabrakło bardzo miłego … audiofilskiego akcentu. Mowa o iście high-endowym systemie przygotowanym przez ekipę krakowsko-warszawskiego Nautilusa, w skład którego weszły odtwarzacz CD Accuphase DP-430, wzmacniacz zintegrowany Accuphase E-650, tubowe kolumny Avantgarde Acoustic TRIO i budzący największe zainteresowanie gramofon Transrotor Tourbillon.

Jeśli powyższy materiał wzbudził Państwa zainteresowani, to w ramach podsumowania spieszę donieść iż wystawa została wyeksponowana w przestrzeni PGE Narodowego a zdjęcia można oglądać do 28 lutego w godzinach 9.00 – 21.00. I jeszcze jeden, drobiazg – wstęp jest całkowicie darmowy.

Marcin Olszewski