Opinia 1
Dawno, dawno temu, gdy jeszcze o markach takich jak Octave, czy Ayon mało kto w Polsce słyszał, ugruntowaną pozycję na naszym rynku miała już zupełnie inna manufaktura. A czemu w poprzednim zdaniu jednym tchem wymieniłem dwóch wiadomych niemieckojęzycznych wytwórców? Otóż warto mieć na uwadze, że jeszcze nie tak dawno praktycznie w każdej „cywilnej” opinii i „branżowej” recenzji mniej bądź bardziej zawoalowanie przewijała się powtarzana niczym mantra sentencja iż mamy do czynienia z „chłodno, bądź wręcz tranzystorowo grającymi” wzmacniaczami. Podobny stereotyp przylgnął do dzisiejszego bohatera – duńskiego Coplanda. Czy zasłużenie, to już zupełnie inna bajka, lecz uczciwie trzeba przyznać, iż na tle dość popularnych wtenczas lampowców Jolidy, rodzimych staszowskich Amplifonów i dopiero co, nieśmiało kiełkującego prywatnego importu z CHRLD rzeczywiście Coplandy brzmiały nadspodziewanie rześko. Realia rynkowe i gusta odbiorców jednak się zmieniają, technologia ewoluuje i w większości przypadków już praktycznie nic nie jest takie, jak dawniej. A jak próbę czasu zniósł Copland? Test integry CTA 405-A udowodnił że lepiej niż dobrze a ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, to tym razem, dzięki uprzejmości dystrybutora – Sieci salonów Top HiFi & Video Design, udało nam się pozyskać na odsłuchy stereofoniczną końcówkę mocy CTA 506.
W przeciwieństwie do amerykańskiego VTL-a, którego aparycja wyrobów od surowości drzwiczek od pieca/potężnego grilla (np. stare ST-150) przeszła do nieco piekarnikowo-mikrofalowego połączenia szkła i bezpiecznych krągłości (S-200 Signature, IT-85 ), Copland cały czas pozostaje wierny swojej atawistycznej minimalistycznej surowości. Masywny, wykonany z grubego płata szczotkowanego aluminium front zdobią jedynie firmowe logo poprzeczne nacięcia zapewniające nie tylko ochronę, lecz i przede wszystkim wentylację ukrytym za nimi lampom, oraz obrotowy, centralnie umieszczony włącznik główny. Stosowne perforacje umieszczono również na czarnym profilu korpusu.
Ściana tylna jest namacalnym przykładem jak można połączyć skromność z elegancją. Symetrycznie rozmieszczone, dedykowane obciążeniu 4 i 8 Ω masywne terminale głośnikowe rozdziela usytuowane nieco powyżej nich gniazdo zasilające a eleganckie, okupujące skrajne flanki, wejścia analogowe dostępne są zarówno w formie RCA, jak i XLR. Widoczny w prawym górnym rogu włącznik, wbrew pozorom nie jest odpowiedzialny za odcięcie/włączenie zasilania, lecz za obsługę purpurowej iluminacji, w której mogą zostać zatopione ukryte wewnątrz wzmacniacza lampy mocy. Tandeta i ostentacyjny szpan? Nic z tych rzeczy drodzy Państwo. Bez włączonego podświetlenia, bursztynowego blasku jakże pożądanego przez miłośników szklanych baniek schowanych za ożebrowaniem frontu, nijak się bowiem nie doświadczy, więc takie optyczne „wspomaganie” nie tylko nie przeszkadza, ale wręcz pomaga. Ponadto 506-ka jest nad wyraz namacalnym przykładem na to, że wcale nie trzeba co roku wprowadzać kolejnej, nowszej i oczywiście, przynajmniej według speców od marketingu, doskonalszej wersji, gdyż na rynku ze stoickim spokojem egzystuje od … 2011 r. Uczciwie trzeba przyznać, że to sporo, jednak z drugiej strony jeśli coś nie tylko dobrze działa, ale i cały czas się sprzedaje to po co cokolwiek zmieniać.
W momencie debiutu 506-ka była jedną z pierwszych, jeśli nie pierwszą, konstrukcją opartą o będące wtenczas prawdziwą, gorącą (i to dosłownie) nowością lampy mocy KT120. Sekcja wyjściowa to klasyczny push-pull, w którym dwie pary 120-ek (po jednej na kanał) pracują w konfiguracji ultra-linearnej. Oprócz wspomnianej kwadry lamp mocy wewnątrz 506-ki znajdziemy jeszcze dwie 6550 a w sekcji wejściowej cztery 12BH7, oraz dwie ECC81. Krótko mówiąc ma co grzać, lecz w przeciwieństwie do CTA 405-A konstruktorom udało się uniknąć montażu wymuszającego cyrkulacje powierza wentylatora. Nie ma jednak obaw o ewentualne przegrzanie trzewi Duńczyka, gdyż producent zapewnia, iż zamontowane lampy powinny bezproblemowo wytrzymać ok. 4000 godzin.
No dobrze, ale co z brzmieniem? Zanim jednak skupię się na dzisiejszym obiekcie audiofilskich westchnień zacznę może nieco nietypowo, bo od retrospekcji. Otóż już 50 W, dosłownie przed chwilą wspominana, integra z większością kolumn robiła co chciała i grała przy tym z taką werwą, że trudno było usiedzieć spokojnie w miejscu. Nie dziwi zatem fakt, iż wpięcie tytułowej 90W końcówki mocy w tor audio może powodować pewną konsternację wśród osób uważających, że dopiero kilkusetwatowe tranzystorowe monstra zdolne są prawidłowo wysterować posiadane przez nich zestawy głośnikowe. Tymczasem CTA 506 nie dobijając nawet do „setki” zapewnia taki kolokwialnie mówiąc „zamordyzm” i kontrolę, jakby zamiast kwadry KT120 grało ich tam co najmniej dwa razy więcej. Z premedytacją nie szukam analogii wśród konstrukcji solid-state, gdyż duńska końcówka pod względem gładkości ma zdecydowanie więcej do powiedzenia od większości tranzystorów. Nie oznacza to jednak, że Copland epatuje lepką, wręcz karmelową słodyczą, bo jest ewidentnym przeciwieństwem takiej estetyki, jednak nie jest też ani suchy, ani szorstki. On jest po prostu możliwie neutralny i dzięki temu słuchając referencyjnego nagrania „TARTINI secondo natura” tria Sigurd Imsen, Tormod Dalen, Hans Knut Sveen w pełni możemy docenić tak barwę, jak i fakturę naturalnego instrumentarium a nie wariację na ich temat. Przy tak minimalistycznym, iście po audiofilsku minimalistycznym materiale, jakiekolwiek „majstrowanie” przy barwie, bądź gabarytach poszczególnych źródeł pozornych widać byłoby jak na dłoni a duńska końcówka pomimo niezaprzeczalnych możliwości dynamicznych ani myślała się podkładać i wychodzić przed szereg. Generowana scena dźwiękowa była w pełni adekwatna do obecnego na niej składu a lokalizacja poszczególnych muzyków nie nastręczała najmniejszych problemów. O ile jednak tak do szerokości, jak i wysokości prezentacji nawet gdybym chciał, to nie miałbym jak się przyczepić, tak nieco brakowało mi informacji dotyczących aspektu jej głębokości. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć – tu żadnym wypadku nie chodzi o dwuwymiarowość, czy kurczowe trzymanie się jednego – dwóch planów, lecz o pewien lekki niedosyt mikro informacji dotyczących propagacji dźwięku kilka metrów za umowną linią kolumn i pozycją solisty. Co ciekawe powyższe uwagi dotyczyły połączenia po RCA i ulegały znacznej poprawie po przesiadce na XLR-y, lecz wspominam o nich z czysto reporterskiego obowiązku, abyście mogli Państwo sami przekonać się o tym we własnych systemach. Skoro połączenie zbalansowane sprawdziło się na barokowej kameralistyce, to już podczas dalszych odsłuchów nie eksperymentowałem i tegoż połączenia się trzymałem.
Zmiana repertuaru na znacząco bardziej dynamiczny „Greatest Hits: 40 Trips Around The Sun” Toto już nijakich anomalii na światło dzienne nie wyciągnęła. Ot radosny, pulsujący rytmem rock sprawił, że Copland wreszcie mógł udowodnić co potrafi i gdzie tak naprawdę drzemie jego potencjał. Swoboda i rozmach sprawiały, iż pytania w stylu „jakie kolumny dobrać do lampy” całkowicie traciło na sensowności, gdyż praktycznie żadnymi ograniczeniami (no może z wyjątkiem finansowych) nie ma większego sensu się kierować. Copland spokojnie da sobie z nimi radę. Przejawia przy tym cechę, jaką do tej pory przypisywaliśmy głównie mocnym i to takim z mocą realną a nie li tylko „wyczarowaną” przez marketingowców, tranzystorowym wzmacniaczom. Chodzi bowiem o prowadzenie linii basu, który na pierwszy rzut ucha może wydawać się zaskakująco konturowy i daleki od spektakularności. To jednak wyłącznie pozory, bo gdy trzeba a do akcji wkroczy prawdziwe basiszcze, jak daleko nie szukając na fenomenalnym ECM-owskim albumie „Khmer” Nilsa Pettera Molværa, to możecie mi Państwo wierzyć na słowo, że nie tylko membrany Waszych kolumn zostaną gruntownie odkurzone, ale i dawno zapomniane, zalegające w najciemniejszych zakamarkach ciężkiego jak dowcip prowadzącego jeden z popularnych teleturniejów, rodowe skorupy dadzą o sobie znać. W dodatku nie będzie to jedynie samo uderzenie, lecz wraz z nim otrzymacie właściwe wypełnienie mięsistą tkanką i oczywiście odpowiedni wolumen. Czy można w tej materii osiągnąć jeszcze wyższy poziom? Oczywiście, że tak, co z resztą dowiódł dopiero co przez nas testowany Bryston 4B³ , jednak wiać się to będzie z koniecznością „drobnej” dopłaty.
Zdaję sobie jednak świetnie sprawę, że znajdą się malkontenci próbujący zdyskredytować tytułową końcówkę jako zbyt mało lampowo eufoniczną, zbyt zachowawczą w roztaczaniu czaru, czy wręcz magii rozgrzanych szklanych baniek. Cóż może i będą mieli trochę racji w tym, iż duńska konstrukcja nawet przez moment nie stara się niczego na siłę wypchnąć, rozmiękczyć, czy też dosłodzić, bo po co miałaby to robić, skoro nie takie jest jej zadanie. Warto bowiem pamiętać, że rolą wzmacniacza, jak sama nazwa wskazuje, jest wzmacnianie dźwięku a nie jego interpretacja. Jeśli zaś chodzi o czary, to bez obaw – i one się pojawiają, tylko nie należy ich oczekiwać po nagraniach, gdzie nigdy ich nie było, tylko sięgnąć po pewniaki. Wystarczy bowiem włączyć „Runaljod – Ragnarok” Wardruny, by poczuć obecność pradawnych bogów a w sobie dzikość pełnokrwistego Wikinga, czy „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena i przenieść się w tajemnicze a zarazem piękne baśniowe klimaty.
Jak mam nadzieję jasno wynika z powyższego tekstu Duńczycy z Coplanda z powodzeniem kultywują rodowe tradycje, pełnymi garściami korzystają ze spuścizny poprzednich modeli a jednocześnie dbają, by ich produkty zachowując jasno zdefiniowaną szkołę brzmienia bez problemu nawiązywały walkę ze współczesną konkurencją. Śmiało możemy wręcz powiedzieć, że Copland CTA 506, będąc swoistym klasykiem gatunku nic a nic nie stracił ze swojej świeżości i pomimo braku na swym pokładzie następców KT120, czyli pisankopodobnych KT150 ani myśli oddawać pola „młodym wilczkom”.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Phasemation EA-500
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5, Accuphase E-650
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; DeVore Fidelity Gibbon 3XL
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Naturalną koleją rzeczy w naszym naszpikowanym milionami pakietów danych świecie jest to, że każda marka, bez względu na fantastyczną w danym momencie rozpoznawalność i niezachwiany byt w świadomości użytkowników ma wzloty i upadki. I nie mam na myśli jakiegokolwiek pikowania dół notowań spowodowanych porażkami, tylko naturalne dewaluowanie osiągnięć przez inne, chcące wypłynąć na szerokie wody poprzez wbijanie nam do głowy swoje istnienie brandy. I prawdopodobnie się ze mną zgodzicie, że nasz tytułowy producent ostatnimi czasy mimo nieustającego zainteresowania wiernych akolitów, jakoś nie jest nader często wywoływany do tablicy. Dlatego też trochę zaskoczeni takim obrotem sprawy postanowiliśmy z Marcinem wziąć na tapet niegdyś zasłużenie wychwalaną pod niebiosa, pochodzącą z Danii markę Copland, która do testowego boju, idąc wypracowanym przez lata tropem, wystawiła wykorzystującą w układach elektrycznych lampy elektronowe stereofoniczną końcówkę mocy CTA 506, wizytę której w naszej redakcji zawdzięczamy Sieci salonów Top HiFi & Video Design.
Szybki rzut okiem na aparycję i wyposażenie 605-ki potwierdza bardzo ciekawy, szczególnie dla wiedzącego czego oczekuje od wyglądu swoich zabawek klienta design wzmacniacza. Dlaczego? Spokojnie, to nie jest brzydkie kaczątko. Po prostu mamy do czynienia ze stylizowaną na popularne w latach siedemdziesiątych odbiorniki radiowe z racji stacjonowania w układach wewnętrznych sporej ilości szklanych baniek (ECC81, KT120, 6550) stosunkowo wysoką skrzynką. Na czym polega temat stylizacji? Chodzi mianowicie o skazany na ciągły kontakt wizualny z naszym organem przyswajania piękna świata front, który wykonano z grubego płata aluminium i w celu przełamania monotonii słusznej wysokości płaszczyzny w górnej części poddano go eksponującemu lampy próżniowe, przebiegającemu przez całą szerokość urządzenia, a przez to dodatkowo wentylującemu układy wewnętrzne, fantastycznie prezentującemu się wizualnie użebrowaniu. Ale to nie koniec konsekwencji w dbałości o wygląd pieca duńskich konstruktorów, gdyż oprócz wspomnianego poziomo zorientowanego swoistego grilla na przednim panelu znajdziemy jedynie okrągły w podstawie i ulegający spłaszczeniu w miejscu kontaktu z palcami użytkownika włącznik ze zlokalizowaną nad nim informującą o stanie pracy końcówki mocy diodą. Widok z lotu ptaka na górną płaszczyznę obudowy duńskiej myśli technicznej ukaże nam podobne do frontowych, jak wiemy bardzo ważne w takich konstrukcjach, sekwencje wentylujących układy elektryczne ażurowe bloki. Gdy doszliśmy z opisem do tylnego panelu przyłączeniowego, z przyjemnością donoszę, iż znajdziemy na nim odczepy dla kolumn 4/8 Ohm, po jednym wejściu liniowym RCA i XLR, gniazdo zasilania i włącznik podświetlenia rubinową czerwienią eksponowanych przez ponacinany front lamp mocy. Skromnie? Nie sadzę, gdyż mamy do czynienia jedynie z końcówką mocy, a ta realizuje zadania pochodzące od firmowego przedwzmacniacza, dlatego też oferuje jedynie niezbędne dla swojego bytu funkcje.
Rozpoczynając opis brzmienia skandynawskiego mocarza chciałbym przypomnieć, iż wiele produktów tej marki, mimo wykorzystywania w swoich trzewiach pojemników próżniowych z przemieszczającymi się w nich elektronami, przez wielu ortodoksyjnych wyznawców lamp uważane jest za lampowce grające w estetyce tranzystora, czyli tłumacząc tę nowomowę na bardziej zrozumiałe ciągi literowe prezentują zbyt mało kolorowy świat muzyki. I nie powiem, sam bawiąc się co jakiś czas konstrukcjami Coplanda czasem odnosiłem wrażenie, że z tak lubianym przez połowę populacji audiofilów ciepłem i gąszczem generowanego dźwięku nie do końca było im po drodze. Tymczasem po kilkunastu dniach spędzonych z bohaterem dzisiejszego sparingu dla tych nie do końca przekonanych o lampowości brzmienia Coplandów osobników mam dobrą wiadomość. Mianowicie okazuje się, że 506-ka mimo wykorzystywania bardzo mocnych lamp KT120 w sekcji wzmocnienia swoim sznytem brzmieniowym bez problemu jest w stanie zagwarantować nam czar szklanej bańki. Jest gęsto, soczyście, ciepło i co jest natychmiastową konsekwencją paradoksalnie w dobrym tego słowa znaczeniu minimalnie wolniej. Naturalnie w ślad za tym idzie dobra gładkość i euforyczność dźwięku. A gdy do powyższej litanii zalet dodamy dobrą wizualizację wirtualnej sceny dźwiękowej we wszystkich jej wektorach, okaże się, iż wielu z Was prawdopodobnie na taką delikatną korektę sznytu grania duńskich wyrobów od jakiego czasu po cichu liczyło. Zadowoleni? Myślę, że tak, a na poparcie moich wniosków wspomnę o kilku reprezentatywnych dla tego testu pozycjach płytowych. Na początek woda na młyn opiniowanej konstrukcji, czyli w tym przypadku najnowsza kompilacja – John Surman z Nelson Ayres i Bob Waring „Invisible Threads”. Efekt? Wyartykułowana przed momentem estetyka lampy wręcz idealnie wpisywała się w prace saksofonu Johna i fortepianu Nelsona. Ba, nawet wibrafon i marimba Roba mimo delikatnego zaokrąglenie najwyższych składowych raczej z tego korzystały niż cierpiały, choć momentami jego instrumenty aż prosiły się o więcej swobody w nieskończenie długim wybrzmiewaniu. Ale nie narzekam, gdyż jeśli powie się „a”, należy być konsekwentnym i należy powiedzieć ”b”, co w tym przypadku oznacza, że wysokie tony owszem dźwięczne, ale bardziej niż zazwyczaj krągłe wspierając wysycenie dźwięku raczej szły ręka w rękę z resztą zakresów częstotliwościowych będąc lekko stonowanymi, nie chadzały swoimi ścieżkami i nie próbowały brylować w oderwaniu od reszty. Owszem, dla średnio zorientowanego w temacie adepta sztuki słuchania dobrej jakości dźwięku, wyskakujące niczym Filip z konopi pojedyncze, zjawiskowo kłujące w ucho dźwięki uznałby za fantastyczny i poszukiwany efekt „łał”, ale patrząc na to z zimną głową okazałoby się to szkodliwe dla spokoju i zaprojektowanej przez konstruktorów hołdującej lampie równowagi tonalnej. Ode mnie brawo za unikanie grania pod publiczkę. Kolejnym ciekawie zaprezentowanym srebrnym krążkiem okazało się być wydarzenie wokół muzyki dawnej pod kierownictwem i z czynnym udziałem Jordi Savalla i jego żony Moserrat Figueras „El Cant De La Sybil-la”. Bardzo dobrze oddany rozmach kubatury sakralnej z wszelkim artefaktami typu pogłos i tajemniczość generowanych w takiej scenerii wokalizy pokazały dobitnie, iż lampa i tego typu twórczość są sobie przeznaczeni. A jeśli ktoś próbowałby podważać tę teorię, niech spróbuje posłuchać konfiguracji z testowaną końcówką mocy w torze w takim lub podobnym repertuarze ze szczególnym naciskiem na emisję głosu niestety nieżyjącej już Pani Monserrat. Jeśli jest zwolennikiem tranzystora, ostrzegam, świat do końca jego zabawy w audiofila może nie być już taki sam. Wieńcząc ten miting z walorami sonicznymi CTA 506, dla pokazania, iż oddanie czegoś za coś nie zawsze jest bolesne, tylko jeśli dobrze zbilansowane co najmniej ciekawe, wspomnę o polskiej formacji free jazzowej Contemporary Noise Sextet i jej materiale z płyty „Unaffected Thought Flow”. Kupa dęciaków i zatrważająco szybkie tempo dla wielu konstrukcji są Palcem Bożym, gdy tymczasem może to odtworzenie nie było demonem natychmiastowości ataku każdego akordu, ale to co wnosiły do przekazu szklane bańki w większości tracków okazywało się być bardzo pożądane. Perkusja dobitnie pokazywała, że jest słusznych rozmiarów i gdy wymagał tego materiał potrafiła zatrząść podłogą, a saksofon i liczne gitary czerpały z dobra zwanego wysyceniem dźwięku pełnymi garściami. Naturalnie wzorowe odtworzenie owych lubianych przez lampowych romantyków artefaktów aż tak dobitnie by nie pokazało, ale jak wspominałem, końcówka mocy z Danii została skrojona właśnie do grania ciałem, a nie szybkością. Ale uspokajam, szybkość oddania realiów muzycznych podczas testu również nie była jakoś dramatycznie ślamazarna. Raczej rzekłbym, że przypisana do estetyki tego typu konstrukcji, czyli typowe coś za coś.
Jestem bardzo rad, że dystrybutor postanowił przypomnieć o istnieniu tytułowego wzmacniacza szerszemu gronu. Choć prawdopodobnie nie wszystkim przypadnie on do gustu jest pewne, ale jak wiadomo, nie ma takiego co by wszystkim dogodził. Dlatego też lepiej jest mieć swój pomysł na dźwięk i konsekwentnie, czyli w pełni synergicznie zestroić pasmo przenoszenia, gdyż jeśli umie się to zrobić, nawet przeciwnicy nie powiedzą o producencie złego słowa. Zatem gdzie widzę nasz obiekt zainteresowań? Jedynymi nie do końca bezpiecznymi biorcami mogą się czuć właściciele już na starcie ociężałych systemów, gdyż co za dużo to niezdrowo. Wszyscy inni, włącznie z piewcami maksymy: „tylko idealnie neutralny system może dać nam radość ze słuchania muzyki” powinni spróbować propozycji Coplanda we własnym systemie. Jak to się skończy nie mogę zagwarantować, ale jedno wiem na pewno, podczas obcowania z naszym bohaterem będziecie mieli wiele radości w postaci nieco inaczej podanego niż zazwyczaj mieliście przekazu muzycznego. Jeśli jesteście zatem ciekawi takiego mariażu, ruch jest po Waszej stronie.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Sieć salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 17 999 PLN
Dane techniczne:
Zastosowane lampy: 4 x KT120, 2 x 6550, 4 x 12BH7, 2 x ECC81
Moc wyjściowa: 2 x 90 W
Zniekształcenia THD.: < 1 %
Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 100 kHz – 3 dB
Czułość wejściowa: 1,5 V
Impedancja wejściowa: 100 kΩ
Globalne sprzężenie zwrotne: 17 dB
Wyjścia głośnikowe: 16 Ω, 8 Ω, 4 Ω
Odstęp sygnał/szum: > 100 dB
Pobór mocy: 600 W
Wymiary (S x W x G): 430 x 190 x 390 mmm
Waga: 26 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
W ofercie Grahama pojawiły się nowe kolumny. Jest to podłogowa wersja modelu LS6 i Podobnie jak w przypadku pozostałych modeli Grahama, LS6F zbudowano zgodnie ze starą szkołą projektową BBC. Obudowa wykorzystuje rozwiązanie „thinwall” w której wewnętrzne wytłumienie przyklejono w wybranych miejscach, tak aby w odpowiedni sposób kontrolować rezonanse panujące wewnątrz kolumny.
Zintegrowany z obudową cokół zapewnia optymalny przepływ powietrza z portu bass reflex, który umieszczony jest na spodzie kolumny. Rozwiązanie to nie tylko redukuje zniekształcenia powstające przy najniższych częstotliwościach, ale również daje większą swobodę przy optymalnym ustawieniu kolumn. LS6F wykorzystują te same przetworniki, których użyto w wersji podstawkowej – LS6. Przełącznik, który został ulokowany na froncie kolumny umożliwia wzmocnienie poziomu głośnika wysokotonowego o 1 lub 2dB.
Warto również wspomnieć, iż za projektem LS6F stoi Derek Hughes, człowiek który ma blisko 50 letnie doświadczenie w projektowaniu wysokiej klasy systemów nagłośnieniowych. Na swoim koncie ma współpracę z BBC, Operą Królewską w Londynie czy legendarną firmą Spendor.
Dzięki bardzo stabilnemu przebiegowi impedancji kolumny bardzo dobrze współpracują ze wzmacniaczami lampowymi, również triodami w konfiguracji Single-Ended.
Produkcja kolumn Graham by Chartwell odbywa się z najwyższa pieczołowitością. Po dokładnych pomiarach kolumny dobierane są w pary. Obudowy wykonywane są w całości ręcznie w Anglii, wykończone naturalnym fornirem dostępnym w kilku wersjach kolorystycznych, m.in. wiśnia czy heban.
Kolumny wyposażono w maskownice mocowane za pomocą ukrytych w obudowie magnesów.
Cena kolumn wynosi 14,000 zł.
Specyfikacja techniczna:
System: 2 drożny, bass reflex od spodu
Pasmo przenoszenia: 40 Hz do 20 kHz (+- 2dB)
Impedancja nominalna: 8 Ohm
Czułość: 87dB SPL (2,83 V, 1m)
Głośnik nisko-średniotonowy: membrana Polipropylen o średnicy 165mm
Głośnik wysokotonowy: mylarowa kopułka o średnicy 19 mm
Wykończenie: naturalne okleiny drewniane
Wymiary: (wysokość/szerokość/głębokość) 96 cm x 32 cm x 32 cm (w tym cokół)
Waga 21 kg
Pod koniec 2012 roku Fostex zaprezentował słuchawki TH-900, flagowy model audiofilski tego producenta.
Była to konstrukcja typu zamkniętego, z unikalnym przetwornikiem z biocelulozy (bio-dynamicznym) oraz spektakularnym obwodem magnetycznym 1,5 tesli.
TH-900 wyznaczały nowe granice tego, co było możliwe dla słuchawek high-end,stając się pewnym wyborem dla wielu wymagających miłośników audio.
W 2018 roku, Fostex świętuje szóstą rocznicę swojej serii TH900, przedstawiając model TH-900mk2 w edycji limitowanej. Słuchawki zostały wykończone tym samym lakierem Urushi co oryginalne TH900, jednak tym razem w kolorze „Sapphire Blue”, który sprawia, że słuchawki prezentują się naprawdę wyjątkowo. Ta jubileuszowa, limitowana edycja została specjalnie dostrojona przez inżynierów Fostex, aby udoskonalić wrażenia odsłuchowe, między innymi poprzez bardziej gładkie i bezpośrednie odwzorowanie „dołu”.
Wersja „mk2” została wyposażona również w nowe, odłączane złącze, które łatwo pasuje do standardowych połączeń niezbalansowanych i może być przystosowane do połączeń zbalansowanych z różnymi kablami. W tej wersji dodano również limitowaną edycję jubileuszowego stojaka na słuchawki.
Kunszt wykańczania drewnianych muszli TH900 MK2 jest legendą samą w sobie, a to one w dużej mierze odpowiadają za wspaniały wygląd słuchawek. Muszle Fostex TH900 MK2 wykonane zostały z japońskiej brzozy wiśniowej, ozdobione srebrną folią oraz pokryte japońskim lakierem „Urushi”, wytwarzanym z soku drzewa dębowego. Ten proces, znany od ponad stu lat, jest obecnie praktykowany przez nielicznych rzemieślników w Japonii. Dzięki niemu, te piękne słuchawki zawdzięczają swoje charakterystyczne, całkowicie unikalne wykończenie.
Wersja TH-900 MK2 (SB) Saphire Blue ma być wyprodukowana w ilości zaledwie 300sztuk. Na polski rynek trafi jedynie 10sztuk tego modelu. Cena sugerowana słuchawek Fostex TH900 MK2 (SB) wynosi 6999zł brutto. Fostex TH900 MK2 (SB) powinien pojawić się na przełomie kwietnia i maja i będzie dostępny w wybranych sklepach audio oraz do odsłuchu w sklepach MP3store grupy Audiokracja.
Główne cechy
• Oryginalnie zaprojektowany neodymowy obwód magnetyczny, wyposażony w system odpychania
• magnetycznego z gęstością strumienia magnetycznego 1,5 tesli (15.000 gausów), w celu uzyskania szerszego zakresu dynamicznego.
• Odłączany kabel niezbalansowany wykonany z OFC gatunku 7N (99,99999%) oraz bardzo trwała obudowa wtyczki z duraluminium.
• Zastrzeżona patentem membrana „Biodyna” zapewniająca reprodukcję znakomitej jakości dźwięku wysokiej rozdzielczości.
• Obudowy słuchawek wykończone tradycyjnym, japońskim lakierem „Urushi”, tradycyjną metoda rzemieślniczą, wykonane z japońskiej brzozy wiśniowej.
• Pady nauszne wykonane ze skóry proteinowej pozyskanej z błony skorupki jaj, gwarantujące maksymalny komfort użytkowania.
Dane techniczne:
• Typ: zamknięte, dynamiczne
• Impedancja: 25 omów
• Czułość: 100dB / mW
• Max moc wejściowa: 1,800mW
• Pasmo przenoszenia: 5 – 45k Hz
• Waga: ok. 390g (bez kabla)
• Akcesoria: stojak na słuchawki, pokrowiec skórzany, książka ze zdjęciami
Dystrybutor: MIP
Wraz z domknięciem oferty o najnowsze wzmacniacze zintegrowane i przedwzmacniacze liniowe Accuphase proponuje dwa istotne elementy uzupełniające w postaci opcjonalnych kart przedwzmacniacza gramofonowego AD-50 i przetwornika cyfrowo-analogowego DAC-50, które pozwalają rozszerzyć funkcjonalność posiadanego (przed)wzmacniacza tak, aby początkujący miłośnik winylu lub adept cyfryzacji muzyki dokonał upgrade’u w swoim systemie bez konieczności inwestycji kolejnej znacznej sumy w pełnowymiarowy sprzęt. Karta phono AD-50 działa z wkładkami MC i MM, a tryb pracy można wybrać za pomocą przełącznika na przednim panelu danego urządzenia Accuphase. Doboru impedancji dla wkładki MC oraz uruchomienia filtru subsonicznego dokonujemy za pomocą zworek na samej karcie. Producent gwarantuje bardzo wysoki odstęp sygnału od szumu w paśmie słyszalnym: 86 dB dla trybu MM oraz 84 dB dla MC oraz działanie filtru subsonicznego od 25 Hz, z nachyleniem 12 dB na oktawę. Moduł DAC-50 umożliwia natomiast podłączenie źródeł cyfrowych za pomocą następujących wejść: komputerowego USB typu B, które akceptuje sygnał do 11.2896 MHz DSD i 32 bit / 384 kHz PCM, optycznego 24 bit / 96 kHz oraz koaksjalnego 24 bit / 192 kHz. Karta z przetwornikiem dysponuje firmowymi układami typu MDS, w podwójnej konfiguracji symetrycznej na kanał, zbudowanym na kościach Asahi Kasei AK4490EQ. DAC-50 automatycznie wykrywa aktywne wejście i pokazuje parametry próbkowania na wyświetlaczu urządzenia, w którym jest zamontowany.
Kartę AD-50 wyceniono na 4 490 zł, a DAC-50 – na 4 990 zł.
Chyba nie będę zbyt odkrywczy, gdy postawię tezę, iż bez względu na wielkość obozu ortodoksyjnych audiofilów, którzy w wielu przypadkach dążąc do jak najlepszej jakości dźwięku maksymalnie rozbudowują swój tor audio, w obecnym czasie mamy do czynienia również z bardzo dynamicznie rozwijającą się, stawiającą na minimalizm grupą miłośników muzyki. Naturalnie, patrząc na te pozornie przeciwstawne obozy jasnym jest, że i jedni i drudzy walczą o to samo, czyli o przyjemność obcowania z muzyką, jednak ta druga, o ile jest to możliwe, stara się zaspokoić swoje potrzeby iście symbolicznym zestawem w postaci kolokwialnie mówiąc pojedynczego pudełka i podłączonego do niego zestawu kolumn. Zaskoczeni? Jeśli tak, oznacza to tylko jedno. Zasiedzieliście się w swoim dążeniu do niezdrowego z punktu widzenia zwykłego przedstawiciela homo sapiens komplikowania posiadanego systemu, gdy tymczasem świat audio dawno poszedł o krok do przodu. Ktoś raczy wątpić? No cóż, nie będę się z nikim przekomarzał, tylko próbując udowodnić głoszoną teorię zapraszam wszystkich zainteresowanych tym tematem do lektury dzisiejszego testu, w którym spróbuję przekazać kilka obserwacji na temat współpracy komponentu audio „all in one” niemieckiej marki AVM we współpracy z francuskimi kolumnami Davis Acoustics. Zainteresowani? Zatem doprecyzowując temat zdradzę, iż do naszej redakcji trafił zajmujący szczytową pozycję w cenniku AVM wielozadaniowy odtwarzacz płyt kompaktowych, streamer plików i oferujący moc 500 W na kanał wzmacniacz zintegrowany w jednym, czyli OVATION CS 8.2, którego w recenzenckim boju wspierać będą zaproponowane przez dystrybutora, wręcz idealnie spełniające ważne dla tego rodzaju produktów założenia designerskie, pochodzące znad Loary francuskie kolumny Davis Acoustics MV ONE MKII. Naturalnie aby przedstawiony system marzeń był w pełni pozbawiony mojej ingerencji, w komplecie aplikacyjnym znalazły się również kable głośnikowe, jakimi okazały się być rodzime Audiomica Laboratory CELLES EXCELLENCE. Wieńczącą ten akapit informacją nie może być nic innego, jak przypomnienie, iż odwiedziny niemiecko-francuskiej koalicji zawdzięczamy dystrybutorowi obydwu marek, czyli stacjonującemu w Gołkowicach Panu Grzegorzowi Pardubickiemu.
Rozpoczynając akapit przybliżający wspomniane produkty od mających już swoje pięć minut w poprzedniej inkarnacji kolumn Davis Acoustics chcę wyprzedzić marudzenia wszelkich malkontentów i informuję, że mimo wręcz bliźniaczego wyglądu są znacząco różniące się konstrukcje. Choć wykorzystują tych samych gabarytów obudowy i takie same głośniki, to zastosowane zmiany (o tym za moment) powodują znaczną poprawę końcowego sznytu ich brzmienia. Co zatem zmieniono? Pierwsze co rzuca się w oczy to zaaplikowany na bocznych ściankach, czyniący je niepowtarzalnymi w każdej wyprodukowanej parze, naturalny kamień. Banał? Nie sądzę, gdyż podobnie do mnie, prawdopodobnie wielu z Was najzwyczajniej w świecie ma serdecznie dość wykonanych w milionach bezdusznych sztuk otaczających nas produktów i gdy przy okazji radości z zaspokojenia potrzeb ducha otrzymamy w gratisie coś dla oka, raczej będziemy Francuzom dozgonnie wdzięczni. Ale ale, sam wygląd to nie wszystko. Przecież nie od dzisiaj wiadomo, że zwiększenie masy i przy okazji usztywnienie konstrukcji obudowy znacząco poprawia brzmienie kolumn. I choć nie rozmawiałem na ten temat z producentem, jestem więcej niż pewien, iż taki zamysł przyświecał im podczas wdrażania tego pomysłu w życie. Idźmy dalej. Z tego co udało mi się potwierdzić, sam wykorzystywany do reprodukcji dźwięku pojedynczy głośnik jest identyczny jak w poprzednim modelu, ale za to w celach dalszego modelowania wartości sonicznych nowych konstrukcji wspomaga go całkowicie inne wygłuszenie wewnętrzne obudów i co prawda niezbyt długie, ale zawsze mające swoje trzy grosze w sznycie brzmieniowym okablowanie.
Przechodząc do opisu bardzo modnego w ostatnich czasach produktu „all in one”, czyli w tym przypadku mogącego pochwalić się obecnością lamp elektronowych, topowego streamera, odtwarzacza płyt CD i wzmacniacza zintegrowanego AVM OVATION CS 8.2 z autentyczną przyjemnością donoszę, iż wbrew pozorom to, wydawałoby się łatwe zadanie, czyli zaprojektowanie jednej budki dla wszystkich układów elektrycznych w tym przypadku udało się znakomicie. Wygląd urządzenia jest skromny, a zarazem bardzo atrakcyjny. Na tle typowych komponentów audio nasz wielozadaniowiec dla większości konkurencji jest nieprzyzwoicie wręcz funkcjonalny, a przy tym pozbawiony nadmiaru mogących oszpecić jego wygląd manipulatorów. Po prostu idealne trafienie w punkt połączenia skandynawskiej elegancji i japońskiej wielozadaniowości, co nawiązując do wstępniaka na ten czas przez wielu melomanów jest bardzo cenione. Próbując wymienić ważniejsze funkcje jestem zobligowany wspomnieć o obsłudze: sygnałów cyfrowych 384 kHz / 24 bity, jak również DSD, streamowaniu wszelkich dostępnych na naszym rynku formatów (MP3, WMA, ACC, OGG Vorbis, FLAC, ALAC) i większość dostępnych platform streamingowych z TIDAL i QOBUS włącznie. Ale to nie wszystko, Drzemiąca w tej skromnej skrzynce elektronika umożliwia wiele innych tweaków, z których może nieaudiofilską, ale czasem jakże przydatną jest możliwość dostrojenia dźwięku do naszych potrzeb za pomocą zmian ilości basu i wysokich tonów w menu systemu. Idąc dalej tropem oferty dla potencjalnego klienta należy wyartykułować jeszcze, iż CS 8.2 proponuje nam szczelinowy czytnik płyt kompaktowych, dostęp do wewnętrznego przetwornika i moc 500 W na kanał. Obcując organoleptycznie z 8.2 zderzamy się z wykończoną w technice szczotkowanego aluminium prostopadłościenną obudową, na froncie której znajdziemy jedynie dwie chromowane, sporej wielkości gałki (lewa SOURCE, prawa VOLUME), na ich zewnętrznych flankach z lewej włącznik, a z prawej gniazdo słuchawkowe, w centrum mieniący się ciemnym błękitem wielofunkcyjny wyświetlacz, a tuż pod nim serię pięciu guzików realizujących zadania konfiguracyjne i szczelinę dla napędu CD. Przerzucając wzrok na tył w swej szczodrości konstruktorzy zaproponowali użytkownikowi patrząc od lewej strony: pakiet wejść i wyjść liniowych RCA/XLR, gniazdo anteny dla odbiornika radiowego, w centrum zestaw wejść i wyjść cyfrowych (OPTO, COAX, USB) i pojedyncze terminale kolumnowe, a na prawej stronie antenę i wejście LAN, gniazdo zasilające, włącznik główny i zestaw wejść umożliwiających programowanie urządzenia. Jako dodatkową opcję w ofercie AVM znajdziemy również wyposażony w wyświetlacz ułatwiający nawigację po funkcjach pilot zdalnego sterowania. Po lekturze opisu będących punktem zapalnym naszego spotkania komponentach wyraźnie widać, iż mamy do czynienia nie tylko z bardzo dobrze uzbrojonym od strony funkcjonalności, ale również fantastycznie prezentującym się wizualnie zestawem marzeń dla wspomnianego we wstępniaku nowego formatu audiofilów.
Jak zagrał tak zestawiony, potrafiący obsłużyć wszystko co oferuje miłośnikom muzyki rynek audio system? Niestety nie będę rozpatrywał każdej z funkcji z osobna, gdyż test rozciągnąłby się do rozmiarów powieści „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej, na co wielu z Was nie jest przygotowana emocjonalnie, tylko przyjrzę się ofercie sonicznej w głównej mierze w oparciu o płyty kompaktowe. Dlaczego? Wszystkie inne formaty i źródła współpracowałyby z tym samym przetwornikiem analogowo-cyfrowym i śmiem twierdzić, iż wyniki wartości dźwiękowych każdej z konfiguracji byłyby bardzo zbliżone, co dodatkowo i tak zostanie skorygowane przez zastane pomieszczenie. I to był jedyny, ale bardzo ważny w kontekście ostatecznej decyzji zakupowej aspekt. Żadnych innych podtekstów. Ok. To jak wypadła tytułowa układanka? Powiem szczerze, zaprojektowany wyłącznie dla AVM, mogący pochwalić się oznaczeniem „D” układ zasilania 8.2-ki panował nad dźwiękiem od pierwszej do ostatniej słuchanej płyty. Nie było kompromisów typu eteryczne rozlanie się najniższego zakresu. Każdy akord grającego w dolnym zakresie częstotliwości instrumentu wyrysowany był niczym na dece kreślarskiej. I wiecie co? Choć czasem lubię mogące podkręcić nutę romantyzmu w muzyce dawnej poluzowanie basu, to takie zebrane w sobie wydanie, mimo wszystko bardzo mi imponowało, co bardzo dobrze wróży w konfrontacji z melomanami rozliczającymi każde pasmo co do najmniejszego podzakresu. Idąc wyżej w stronę bardzo ważnego dla mnie i chyba nie ma się co oszukiwać wszystkich audiofilów środka pasma natrafiamy na przyjemny, naładowany emocjami przekaz, który gdy wymagał tego materiał, jak na dłoni pokazywał wszelkie niuanse typu mimika twarzy niemalże połykających mikrofon wokalistek, by innym razem nadać stroikowi saksofonu bardzo drewniane, przeze mnie odbierane jako nosowe, czyli w estetyce matowości brzmienie. Doszedłszy do najwyższego pasma mogę powiedzieć jedno, choć nie było tak wyśrubowane jak w wykonaniu moich berylowych tweeterów, to nadal idealnie oddawało zarejestrowane na płytach dźwięczne przeszkadzajki perkusisty i przestery muzyki elektronicznej. Ja nazwałbym to unikaniem wychodzenia przed szereg, ale w pełnej synergii z resztą zakresów częstotliwościowych. A jak to wypadało w boju testowym? Zabawę rozpocząłem od muzyki jazzowej – „Contra La Indecisión” Bobo Stenson Trio. Dobrze rozplanowana w szerz i głąb scena od pierwszych taktów pokazywała, że mamy do czynienia z prawdziwym przedstawicielem High Endu. Jej czytelność i rozmiary połączone z faktem znikania kolumn z pokoju z łatwością pozwalały oderwać się od rzeczywistości przez okres trwania od deski do deski odtworzonego srebrnego krążka. Mało tego. Tak ważne dla tej oficyny wycyzelowanie każdej nuty może nieco z lżejszym niż mam na co dzień, ale nadal bardzo dobrym blaskiem i napowietrzeniem wydarzenia muzycznego pokazało, że dla tandemu Niemców z Francuzami nie ma rzeczy niemożliwych. To był w nieco innej estetyce niż potrafi zrobić to moja elektronika, ale w pełni kontrolowany w dolnych rejestrach popis kontrabasu, wykorzystującego zakres dołu i środka pasma majestatycznego, ale również pełnego wybrzmień fortepianu i uzupełniających całość wydarzenia, mimo dotknięcia gładkością otoczonych hektarami powietrza blach perkusji. Kolejnym potwierdzeniem swobodnego radzenia sobie nawet z wymagającą muzą był krążek Johna Zorna w estradowym projekcie Masada „First Live 1993”. To na tle Petera Brotzmanna jest niezbyt ciężka, ale jednak free-jazzowa muzyka, a nasi bohaterowie z oddaniem tryskającej energii nie mieli najmniejszych problemów. Szaleńcze pasaże nie powodowały jakiejkolwiek zadyszki, co wyraźnie pokazuje, że jeśli zatwardziali w swych przekonaniach typu: „klasa D jest niekoszerna” audiofile zauważą jej zalety, wróżę jej szybki sukces. Czy to stopa perkusji, czy mocne przedmuchy saksofonu, zawsze ocierałem się o bliskość realizmu koncertu na żywo. Oczywiście sytuacja przeniesienia się jeden do jeden na koncert na chwilę obecną pozostaje w sferze marzeń, ale gdy dęciak swą pracą wentyli i efektem naładowanego wibracją stroika dźwiękiem jest w stanie mnie zaczarować, nie widzę innej niż przywołującej efekt realnego bytu na koncercie interpretacji takiego odczucia. Jak można się spodziewać, dla mnie za ten krążek należą się brawa. Jednak żeby nie popaść w szkodliwe dla optymalnej oceny testowanej konfiguracji jej przesadne uwielbienie, przywołam jeszcze krążek pokazujący inną, nie do końca deprecjonującą dotychczasowe osiągnięcia, ale nieco inaczej wypadającą niż potrafią pokazać ją niektóre zestawy stronę medalu. Mianowicie chodzi mi o oddanie realiów koncertów w kubaturach sakralnych. Teoretycznie wszystko było na swoim miejscu. Ba, nawet czasem tracący kontur w niektórych trackach kontrabas tutaj wypadał bardziej zwarcie niż jestem przyzwyczajony. Zatem o co chodzi? Teoretycznie o nic, a praktycznie o utratę drobnych mikrodetali, które przy dobrym ich zasygnalizowaniu dość szybko gasły. Jaka może być tego przyczyna? Nie sądzę, żeby to był jakiś problem natury złych założeń konstrukcyjnych źródła i wzmocnienia w jednym, tylko efekt bezwarunkowego trzymania na wodzy blasku górnych rejestrów w połączeniu z bardzo prawdopodobną specyfiką brzmienia zastosowanego zasilania. W przeważającej większości muzyki nie słyszymy żadnych niedociągnięć, jednak gdy w naszej pamięci mamy wzorzec z najlepszych, oczywiście wielokrotnie droższych od dzisiaj opisywanych, konstrukcji okazuje się, że zawsze jest coś za coś. A przecież w przypadku niemieckiej myśli technicznej mówimy o komponencie “wszystko w jednym”, co z założenia w starciu z dzielonymi zestawami nie ma szans. To po co o tym w ogóle o tym wspominam? Nie ze złej woli, tylko raz – żeby pokazać, gdzie leżą granice fantastyczności konstrukcji z Niemiec, co bardzo łatwo można wyeliminować przejściem na systemy wielokomponentowe, a dwa – aby brakiem wniosków pokazujących różnice w stosunku do najlepszych nie być posądzonym o siłowe drukowanie meczu.
Szczerze powiedziawszy jestem podwójnie mile zaskoczony tym starciem. Pierwszy można by powiedzieć sukces to zadowolenie z już trzeciego, bardzo owocnego w pozytywne doznania występu kolumn Davis Acoustics MV ONE. Zaś drugim okazała się prezentacja na żywym organizmie, jak zamknąć wszystkie funkcje pełnego zestawu audio w jednej obudowie, by oczywiście przy unikaniu powodowanych zejściem na niskie pułapy cenowe półśrodków nie wywołać uniemożliwiających czerpanie przyjemności z muzyki szkodliwych skutków ubocznych. Naturalnie, jak kilka zdań wcześniej wspomniałem, wszystko da się zrobić lepiej, ale jakim kosztem. I nie chodzi mi tylko o problemy stricte finansowe, tylko również uwarunkowania typu potencjalny konflikt z małżonką w walce o miejsce na kilka urządzeń audio na stoliku pod telewizorem w designersko wykończonym salonie. W dzisiejszej historii celem nadrzędnym było pokazanie, jak zadbać o bardzo dobry dźwięk przy fenomenalnym współczynniku WAF, czyli między nami audiofilami kolokwialnie mówiąc jak w dążeniu do obcowania z przyjemnie zaprezentowaną muzą przechytrzyć żonę i jej niepodważalne stanowisko. Ja już wiem jak, a Wy?
Jacek Pazio
Dystrybucja: Grzegorz Pardubicki – AVM Polska / davis-acoustics.pl
Ceny:
AVM OVATION CS 8.2: 10 900 € + 490 € pilot (opcja)
Davis Acoustics MV One MKII: 34 000 PLN
Dane techniczne:
AVM OVATION CS 8.2
Sekcja wzmocnienia
Czułość wejściowa: 12,5 mV – 125 mV
Impedancja wejściowa: 6,8 kΩ
Odstęp sygnał/szum: 100 dB(A)
Pasmo przenoszenia: <5 Hz – > 50 kHz
TIM 25 W/4 Ω: <0,1 %
Współczynnik tłumienia: >200
Moc wyjściowa : 2 x 500 W / 4 Ω
Tuner FM
Obsługiwane pasmo: 87,5 – 108,0 MHz
Czułość (mono / stereo): 1,5 µV / 50 µV
SNR (mono / stereo): 73 / 68 dB(A)
Sekcja Streamera
Obsługowane formaty: MP3 , WMA, AAC, OGG Vorbis, FLAC (192/32 via LAN), WAV (192/32 via LAN), AIFF (192/32 via LAN), ALAC (96/24 via LAN)
Obsługwane Media-serwery : UPnP 1.1, UPnP-AV i DLNA, Microsoft Windows Media Connect Server (WMDRM 10), DLNA-compatible Server: NAS
Web radio service: Airable Internet Radio Service, Auto network config., Internet Radio Station database (automatic updates)
Sekcja CD i DACa
Obsługiwane formaty: CD-Audio, CD-R
Pasmo przenoszenia: <5 Hz – 20 kHz
Wejścia cyfrowe
S/PDIF, TOSLINK: 33–192 kHz / 16–24 Bit
USB: 384kHz / 32 Bit (asynchronicznie)
Wyjścia cyfrowe (S/PDIF, TOSLINK): 44,1 kHz / 16 Bit
Wymiary (S x W x G): 430 x 130 x 370 mm
Waga: 13 kg
Davis Acoustics MV One MKII
Dane techniczne:
Moc znamionowa: 100 W
Moc maksymalna: 150 W
Ilość przetworników: 1 szerokopasmowy Davis 20De8
Efektywność: 93 dB
Impedancja: 8 Ω
Pasmo przenoszenia: 40-20000 Hz
Konstrukcja: Bas-refleks z prostokątnym otworem w przedniej części obudowy
Wymiary: 27 x 50 x 100 cm
Waga: 28 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Wszyscy, którzy kalibrowali swój gramofon zawsze mieli utrudniony dostęp do odpowiednich narzędzi, a większość ustawień odbywa się „na ucho” i „na oko”. Kanadyjska firma AnalogMagik przygotowała doskonałe narzędzie pozwalające na poprawną kalibrację wielu ustawień gramofonu. Są to dwie specjalnie przygotowane płyty z ścieżkami testowymi, jedna na 33 1/3 i druga 45 rpm. Do kompletu jest oprogramowanie, które należy zainstalować na komputerze posiadającym wejście liniowe lub zaopatrzenie się w kartę dźwiękową z takim wejściem. Narzędzie to pozwala na optymalną kalibracje takich parametrów jak antyscating, azymut (HTA), wysokość ramienia (VTA), siła nacisku (VTF), a nawet dobór odpowiedniego wzmocnienia i obciążenia. Pozwala zmierzyć „prędkość” oraz nierównomierność obrotów w gramofonie. Mamy również do dyspozycji test, za pomocą którego określimy rezonans układu ramie-wkładka i poziom wibracji. Narzędzie choć bardzo rozbudowane jest proste w użyciu i gwarantuje poprawność wykonania całej kalibracji.
Cena: 3 200zł
Dystrybucja RCM
Studio Nagraniowe im. Jerzego Wasowskiego S 4 nie wydaje się zbyt oczywistą propozycją na sobotni chillout, dlatego też od bladego świtu trwały tam dziś prace nad rejestracją „Lamentu Świętokrzyskiego” Michała Lorenca. Co prawda z samym dziełem mieliśmy okazję zapoznać się podczas wrześniowego koncertu w kościele pokamedulskim pod wezwaniem bł. Edwarda Detkensa w Lasku Bielańskim, jednak tym razem … staraliśmy się nie przeszkadzać w nagraniach obserwując mozolny proces twórczy niejako od kuchni.
cdn. …
Opinia 1
Jeśli do tej pory sądziliście Państwo, że żywot recenzenta ogranicza się li tylko do tzw. „bywania”, wygniatania ulubionego fotela podczas wielogodzinnych sesji odsłuchowych i marudzenia na lekko poluzowany basik, czy szklistość góry, to muszę Was zmartwić, ale owe chwile pozornie słodkiego nieróbstwa poprzedzają nieco mniej statyczne czynności natury logistyczno – organizacyjnej. Zanim bowiem usadzimy na wspomnianym fotelu tę część ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, najpierw trzeba sobie obiekt testu zapewnić a jak wszem i wobec wiadomo w High-Endzie mało co jest małe, lekkie i jednocześnie tanie. Mając jednak na koncie kilkuletni staż w walce z jakże wysublimowaną i dedykowaną złotouchym odbiorcom materią, zdążyliśmy na powyższe reguły nieco się uodpornić i wydawało nam się, że mało rzeczy jest już w stanie nas zaskoczyć. Tymczasem okazało się, że mieliśmy 100% rację, gdyż rzeczywiście tylko tak nam się … wydawało. A zaczęło się tak niewinnie – ot, standardowy mail od dystrybutora marki – warszawskiego Horna, czy przypadkiem nie mielibyśmy ochoty rzucić okiem i uchem na drugi od góry model szwajcarskich kolumn Piegi przyjęliśmy z entuzjazmem i nie wahając się ani chwili od razu wyraziliśmy gotowość. Jakby nie było Piega to brand zacny, z tradycjami, a zarazem dość konsekwentnie, od lat wykorzystujący do produkcji kolumn aluminium, które dopiero niedawno stało się „modne”. Krótko mówiąc typowo szwajcarskie podejście do tematu – innowacyjność tak, jednak oparta na ewolucji a nie rewolucji. Pierwsze ostrzegawcze lampki zaczęły nam się jednak zapalać w momencie, gdy w trakcie dalszej korespondencji spłynęły do nas informacje o dość „absorbującym” gabarycie zmierzającej do nas przesyłki i równie niepokojące pytania o zasoby ludzkie w naszej redakcji zdolne poradzić sobie z czekającym nas wyzwaniem. Jeśli zatem jesteście Państwo ciekawi jak Piegi Master Line Source 2 wypadły w naszych ośmiu kątach (kształt OPOS-a jest zbliżony do oktagonu) serdecznie zapraszam do dalszej lektury.
Piega Master Line Source 2 to owoc prac szefa działu rozwoju marki – Kurta Scheucha i projektanta Stephana Hürlemanna. Dodajmy owoc nad wyraz dorodny, gdyż do szczęśliwego nabywcy dociera w postaci nieco przerażającej swymi rozmiarami (190x80x140 cm) i przede wszystkim wagą (niemalże ćwierć tony!!) szczelnie obłożonego solidną sklejką katafalku. Jak jednak w ramach relacji z unboxingu zdążyliśmy pokazać nie ma co załamywać rąk, tylko zakasać rękawy i we trzech chłopa powinno się udać postawne Szwajcarki w docelowym miejscu pomieszczenia odsłuchowego posadowić. Wbrew wcześniejszym, opartym na dostępnych w internecie zdjęciach, obawą iż Piegi w naszym 40-metrowym OPOSie okażą się zbyt przytłaczające uczciwie trzeba przyznać, iż nawet po pobieżnej aplikacji i wyniesieniu do garażu kartonów jednogłośnie uznaliśmy, że Master Line Source 2 są całkiem zgrabne i choć do Gisele Bündchen nieco im brakuje, to jak na audiofilskie standardy prezentują się nad wyraz atrakcyjnie.
Po zdjęciu mocowanych magnetycznie maskownic wzrok natychmiast kieruje się ku zaskakujących rozmiarów modułom wstęgowym, których każda z kolumn ma aż cztery. Powód takiej obfitości okazuje się jednak dość może nie tyle prozaiczny, co oczywisty, gdyż owe moduły nie są odpowiedzialne li tylko za reprodukcję najwyższych składowych, lecz również średnicy. Kiedy uważniej się im przyjrzymy bez trudu dostrzeżemy iż podzielone są one na trzy sekcje – centralnie umieszczona wysokotonową – pracującą powyżej 3kHz i usytuowane po jej bokach sekcje średniotonowe schodzące do 500 Hz. W dodatku, biorąc pod uwagę ich dipolową propagację dźwięku wypadałoby też zapanować nie tylko nad falą bezpośrednią, generowaną do przodu, lecz również nad tym, co dzieję się w po drugiej stronie przetworników. Dlatego też zastosowano możliwie skuteczne rozpraszanie z użyciem precyzyjnych soczewek akustycznych, oraz charakterystycznych grzebieniowych lameli z lakierowanego MDF-u stanowiących nie tylko elementy dyfrakcyjne, lecz również niewątpliwie intrygujący element dekoracyjny nadający całości swoistej lekkości i przełamujący monotonię nad wyraz pokaźnych brył samych kolumn. Wspomniane, wstęgowe moduły wysoko-średniotonowe osadzono na centymetrowej grubości płacie szczotkowanego aluminium stanowiącym tak czysto konstrukcyjny, jak i dekoracyjny szyld przyklejony do właściwej ściany frontowej, podobnie jak reszta korpusu wykonanej z autorskiego sandwicha złożonego z MDFu i „lepkosprężystej”- wiskoelastycznej ciężkiej i niezwykle wytrzymałej folii Idikell.
W skład sekcji niskotonowej każdej z kolumn wchodzą dwa 220 mm przetworniki basowe UHQD wspomagane umieszczoną na tylnej ściance parą bliźniaczo-podobnych, również 220 mm membran biernych UHQD. Całość ma do swojej dyspozycji 64 komorę, co uprzedzając nieco fakty, w zupełności wystarcza do wygenerowania małego trzęsienia ziemi.
Panel tylny, oprócz sekcji dyfrakcyjnej i dwóch membran pasywnych gości podwójne terminale głośnikowe WBT, nad którymi skromnie przycupnęły dwa, trójpozycyjne przełączniki hebelkowe odpowiedzialne za regulację ilości wysokich i średnich tonów. Warto również wspomnieć, że nad wyraz miłym dodatkiem jest sześcioletnia gwarancja.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu od razu pozwolę sobie na mały rachunek sumienia związany z pewnymi, wynikającymi z zaskakującej obfitości przetworników wstęgowych obawami o charakter tonalny tytułowych kolumn, czyli mówiąc bez ogródek – lękiem przed zbytnią ofensywnością najwyższych składowych połączoną z niedoborami nasycenia środka reprodukowanego pasma. Co prawda wielokrotnie, niestety głównie wyjazdowo i czysto okazjonalnie, odsłuchiwane niższe modele nijakich anomalii nie wykazywały, lecz z reguły dysponowały one pojedynczymi wstęgami wspieranymi przez konwencjonalne drajwery. Tymczasem w PMLS2 wstęg mamy po cztery na kanał a standardowe, stożkowe woofery znajdziemy jedynie na basie i to w dodatku pracujące konfiguracji z membranami biernymi. Cale szczęście po wpięciu ich w nasz dyżurny tor, delikatnym dogięciu a następnie rozpoczęciu żmudnego i wymagającego sporych pokładów cierpliwości okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują i abstrahując od mało konwencjonalnego układu przetworników Piegi grają nie tyle całkiem „normalnie”, co wręcz wybornie. Zanim jednak taki poziom satysfakcji udało nam się osiągnąć konieczne były pewne zabiegi natury nazwijmy je kosmetycznej. O ile bowiem z samym ustawieniem kolumn trafiliśmy za pierwszym razem, to już z racji dość niewielkiej, jak na potrzeby goszczących „maleństw” kubatury oposa (raptem ok. 40 m kwadratowych) w pierwszej chwili – przy neutralnym ustawieniu modułów średnio i wysokotonowych akcent był dość wyraźnie skupiony na reprodukcji najniższych składowych. Nie mając jednak technicznej możliwości ich wyregulowania pozwoliliśmy sobie na przestawienie dedykowanych im hebelków na „+” i … to było to. Pasmo uległo wyrównaniu i zamiast dominacji basu można było z powodzeniem mówić o przysłowiowym trójpodziale władzy. Ponadto, biorąc pod uwagę mało adekwatne do przedwiośnia temperatury Piegi potrzebowały lekko licząc kilku – kilkunastu godzin na osiągnięcie temperatury pokojowej, co też przełożyło się na większą swobodę i homogeniczność ich brzmienia. Przejdźmy jednak do konkretów, gdyż zapominając na chwilę o cenie Piegi w dość bezpardonowy sposób rozprawiają się z wcześniej ustalonymi naszymi personalnymi wzorcami dotyczącymi rozdzielczości, holografii i gładkości średnicy i wysokich tonów. Mówiąc bez ogródek 99,9% kolumn jakich dane mi było w ciągu ostatnich kilkunastu lat słuchać przy PMLS2 wypada najdelikatniej rzecz ujmując blado, zgrubnie i nad wyraz siermiężnie. Swobodę i trójwymiarowość przekazu połączone z aksamitną jedwabistością oraz słodyczą oferowane przez Piegi można jedynie porównać do poziomu jaki są w stanie zaoferować najlepsze słuchawki planarne, czy nie tak dawno przez nas testowane Utopie Focala. Bądźmy szczerzy – to już nie jest li tylko „kolumnowy” poziom grania, lecz wymykający się wszelkim próbom kategoryzacji dotyk audiofilskiego absolutu.
Już w ramach krytycznych odsłuchów na pierwszy ogień poszedł wyśmienicie zrealizowany jazz spod bandery ECM-u, czyli „Contra La Indecisión” Bobo Stenson Trio i już po tym jednym krążku można byłoby skończyć recenzję. Tzn. proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. Nie chodzi bynajmniej o to, że po godzinie można było spakować Piegi do kartonów i poprosić dystrybutora o odbiór, a jedynie bogactwo wybrzmień, namacalność niuansów i poczucie rzeczywistego uczestnictwa w sesji nagraniowej okazały się na tyle intensywne i realne, że zgromadzony podczas odsłuchu „materiał badawczy” wydawał się w pełni wystarczający do powstania sążnistej epistoły. Można byłoby rzucić w kąt notatnik i ograniczyć się wyłącznie do czysto hedonistycznej – wykonywanej na własny użytek i ku własnej uciesze żonglerki płytami. Mając jednak głęboki szacunek dla naszych Czytelników oraz wrodzone poczucie obowiązku pozwolę sobie kontynuować tę niezaprzeczalnie subiektywną opowieść. Otóż pozostając jeszcze (dłuższą) chwilę z Bobo Stensonem zostałem kolokwialnie mówiąc rozbity na atomy precyzją, swobodą i nieosiągalnym dla większości konstrukcji (może z wyjątkiem „cebul” – Radialstrahler MBLa) niewymuszeniem i omnipolarnością średnicy oraz wysokich tonów. Tutaj jakakolwiek analiza wydawała się nie tyle zbędna, co wręcz przejawem nietaktu, gdyż wierność brzmieniu live oscylowała w granicach 99,99%. Powyższe peany dotyczą jednak nie tylko perkusjonaliów, co mogłoby wydawać się oczywiste, lecz również niezwykle trudnego „do przeniesienia” w domowe realia fortepianu. Całe szczęście w naszej kubaturze ów król instrumentów nie musiał być poddawany zabiegom rescalingu i dzięki temu mógł zabrzmieć adekwatnie do własnych gabarytów a przede wszystkim możliwości dynamicznych.
Oniryczno – depresyjne albumy „Dead Magic” i „Ceremony” Anny von Hausswolff również nie pozostawiały złudzeń co do genialności szwajcarskich kolumn. Mocno funeralny podkład muzyczny, matowo-piskliwy, nieco przywodzący na myśl wczesne dokonania Kate Bush, wokal artystki z jednej strony wprowadzały słuchaczy w stan iście katatonicznego odrętwienia a jednocześnie wprawiały w niemy zachwyt. Podobnie sprawy się miały z twórczością formacji Wardruna, gdzie obcowanie z „Runaljod – Ragnarok” przypominało obserwowanie czegoś na kształt apokaliptycznej erupcji długo uśpionego podwodnego wulkanu, gdzie groza i niszczycielska moc natury przeplatają się z niewyobrażalnym pięknem i intensywnością doznań, a same wydarzenia rozgrywają się w pozornie spowolnionym tempie. Może to dziwnie zabrzmi, lecz wspomniana intensywność oferowanych przez Piegi doznań sprawiała, iż po kilkugodzinnym odsłuchu okraszonym jedynie pojedynczym espresso można było się poczuć, jakby oprócz aromatycznej kawy do organizmu dostała się znaczna ilość innych, poszerzających percepcję, środków. Piszę to zupełnie szczerze i niejako w ramach nieco zawoalowanego ostrzeżenia, gdyż dłuższy, niepoprzedzony stosownym treningiem, kontakt z tytułowymi kolumnami może przyprawić o lekki zawrót głowy. W dodatku, pomimo nad wyraz pokaźnych gabarytów, PMLS2 ani nie powiększają, ani tym bardziej nie podnoszą lokalizacji źródeł pozornych. Ich, owych źródeł, gabaryty i umiejscowienie w przestrzeni są bowiem dokładnie takie jak w naturze. Czemu o tym wspominam? Powodem jest swoista i niestety powszechna tendencja może nie tyle potężnych, co przede wszystkim wysokich, strzelistych konstrukcji głośnikowych do ustawiania sceny dźwiękowej na rzadko występującej w naturze wysokości, przez co chcąc, nie chcąc zamiast skupiać się na spektaklu na linii wzroku mamy w najlepszym razie obuwie solistów a w najgorszym …. Pod żadnym pozorem proszę tylko nie włączać nagrań ze Scots bagpipers ;-)
Jest jednak też i ciemna strona Pieg a zwie się ona … prawdomówność. PMLS2 nie upiększają, nie „robią” dźwięku na własna modłę, lecz starają się w możliwie neutralny i jak najbardziej zbliżony do wzorca sposób zaprezentować reprodukowany materiał. Dlatego też nie liczcie Państwo na to, że krążki do tej pory unikane przez Was ze względu na dość umowną jakość realizacji, nagle pokażą swe szlachetne oblicze, bo tego nie zrobią. W dodatku realizacje poprawne na tle tych najlepszych również nie zachwycą. Jako dowód przytoczę od pewnego czasu nasze dyżurne „S&M” Metallicy. Niby wszystko było OK a potęga i spektakularność brzmienia wgniatały w fotel, to już porównanie powyższego albumu z pozornie mniej „zamaszystym” rodzimym (SPAŁEK & MAZUR) wykonaniem „Orantis” nad wyraz boleśnie dawało do zrozumienia, gdzie leży prawda i co potrafią zdziałać kościelne organy.
Jeśli, w ramach podsumowania, miałbym napisać coś jeszcze o Piegach Master Line Source 2, byłaby to oburęczna rekomendacja z kategorycznym obwarowaniem możliwości ich odsłuchu w pomieszczeniach o przynajmniej 40-50 powierzchni, po co najmniej podstawowej adaptacji akustycznej. W przeciwnym wypadku efekt będzie mocno niepewny a proszę mi wierzyć (na razie) na słowo, tytułowe kolumny w pełni zasługują na iście królewskie traktowanie i szkoda byłoby drzemiący w nich potencjał po prostu zmarnować. W końcu to prawdziwe szwajcarskie księżniczki – jedne z najlepszych kolumn, jakich dane nam było do tej pory słuchać.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Większość, w miarę sukcesywnie śledzących moje zmagania testowe, czytelników z pewnością zdążyła się zorientować, że gdy na recenzencki tapet trafiają kolumny uzbrojone w tubowe, bądź wstęgowe przetworniki, natychmiast w mej podświadomości zapala się czerwona kontrolka. Nie, żebym od startu wrogo nastawiał się do wykorzystujących podobne rozwiązania zespołów głośnikowych, lecz doświadczenia życiowe dość brutalnie nauczyły mnie przestrzegania pewnej maksymy: „Dobrze zaaplikować wstęgę, lub tubę trzeba umieć”. I wbrew pozorom nie mam na myśli jednie drogich konstrukcji, tylko pełną paletę cenową, gdyż nawet na całkiem rozsądnych pułapach cenowych da się wybrać coś ciekawego, co mając na pokładzie wspomniane przetworniki nie rani uszu słuchacza, tylko pozostając w swojej estetyce, pokazuje muzykę w bardzo dobrym świetle. Po co kreślę powyższy wywód? Sprawa jest banalna, gdyż w dzisiejszym sparingu na szczycie, tak tak na szczycie, bowiem będące obiektem naszego zainteresowania kolumny zostały wycenione na kwotę ocierają się o równowartość kawalerki w Warszawie. Zmierzymy się bowiem z konstrukcją znanych z precyzji szwajcarskich inżynierów w postaci monstrualnych zespołów głośnikowych Piega Mater Line Source 2, które ze sporym wysiłkiem logistycznym, tak pracowników dystrybutora, jak i naszej redakcji z przyjaźnie nastawionymi do niej znajomi dostarczył do testu warszawski Horn.
Na wstępie akapitu obrazującego z czym mamy do czynienia jestem zobligowany poinformować potencjalnych zainteresowanych, iż tytułowe zespoły głośnikowe nie są adresowane do typowego Kowalskiego z jego osiągającym szaleńcze 48 metrów kwadratowych M4 w wielorodzinnym wieżowcu. Pomimo szwajcarskiego pochodzenia są nadmuchani rozmiarowo potomkowie polskiej Husarii, co ewidentnie unaoczniają bardzo mocno imitujące skrzydła wspomnianych formacji bojowych usytuowane z tyłu dyfuzory sekcji średnio-wysokotonowych. Owe żeberka formujące wydobywający się z tyłu dźwięk sugerują nam zaś, iż ten segment kolumn jest typową konstrukcją OB, a to, jeśli pokusicie się o dalszą lekturę testu, ma bardzo zjawiskowe przełożenie na budowanie wirtualnej sceny dźwiękowej. Ale powróćmy na moment jeszcze do samej obudowy, bowiem bardzo istotnym materiałem wykorzystanym do jej powstania jest modne ostatnimi czasy aluminium – w tym przypadku zdobiące front pokrytej egzotycznym fornirem skrzyni z MDF-u, co wprost proporcjonalnie przekłada się na osiągający ponad 90 kg ciężar każdej sztuki. Przyglądając się rozkładowi przetworników i wykorzystując do tej analizy załączone fotografie patrząc od dołu widzimy współpracujący z usytuowanymi na plecach kolumn membranami biernymi głośników basowych. Mierząc nasze bohaterki bacznym okiem z tendencją kierowania wzroku ku górze dochodzimy do wspomnianych wcześniej czterech zespolonych sekcji środek-góra, gdzie umieszczony centralnie pojedynczy szerszy pasek obsługuje rejestry wysokie, a boczne, nieco gęściej użebrowane powierzchnie pracują w centrum pasma przenoszenia. Przerzucając wścibskie spojrzenie na plecy tytułowych PIEG pierwszym co rzuca się w oczy są zjawiskowe, bo centralnie zapadające się płynnym łukiem ku frontowej ściance rozpraszacze generowanych ku tyłowi fal dźwiękowych, a gdy jakimś dziwnym trafem uda nam się skierować nasz zawiadujący wizją organ na dolną skrzynkę, oprócz przywołanych membran biernych znajdziemy na niej zlokalizowany w zgłębionym profilu podwojony set terminali WBT i tuż nad nimi dwa dostrajające do naszych potrzeb zakresy tonów średnich i wysokich przełączniki hebelkowe.
Jak zdążyłem napomknąć, zawsze gdy staję przed sesją odsłuchową kolumn z przetwornikami wstęgowymi, pierwszym poddawanym wnikliwej ocenie elementem są owe mieniące się srebrną poświatą, zazwyczaj prostokątne głośniki, a mówiąc dokładniej ich sposób wpisywania się w końcową estetykę brzmieniową kolumn. I wiecie co? Gdy przygotowując się do rozpakowania tych mierzących bagatela 190 centymetrów i ważących 110 kilogramów kartonów zobaczyłem w sieci, że w tym modelu mamy po cztery wstęgi na kanał, moje oczekiwania wzbiły się na poziom niezdobytego dotychczas zimą szczytu K2. Na szczęście proces unboxing-u był bardzo wyczerpujący, co najzwyczajniej w świecie skutecznie ograniczyło czas na zbędne dywagacje i po około 40 minutach aluminiowe kolosy wydały pierwsze dźwięki. Efekt? Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak nauszna weryfikacja zmiotła w niebyt wydumane w głębi ducha przed-odsłuchowe rozważania. To, co zaprezentował szwajcarski zestaw, za sprawą płyt z muzyką dawną przeniosło mnie w realia największych kubatur kościelnych naszego kontynentu. Dosłownie, hektary głębi i rozmach wysokościowy dostępny dla nielicznych konstrukcji. A wszystko podane z wielką kulturą i oddechem. To było na tyle swobodne granie, że kilka razy załapałem się na przemyśleniach typu: co zrobić, aby moje kloce choćby spróbowały zagrać aż tak lekko, prawie – w dobrym tego stwierdzenia znaczeniu – od niechcenia. W tym przypadku role diametralnie się odmieniły, gdyż to ja usilnie chciałem słuchać tak podanej muzyki, a nie jak to zwykle bywa ona walczyła o mnie. Trochę to dziwne, ale tak to odbierałem i przyznam szczerze, niestety zdarza mi się to niezbyt często, gdyż standardem jest siłowe przykuwanie słuchacza do muzyki przez emitujący ją sprzęt. Jakieś konkretne obserwacje? Proszę bardzo.
Na początek, z duchem oszołomienia sonicznego, przywołam muzykę spod znaku Klaudio Monteverdiego w kompilacji Johna Pottera i dla zobrazowania, iż wierne odwzorowanie realiów prawdziwej mszy, dla MLS2 nie jest żadnym problemem sięgnąłem po album „Misa Criolla” w wykonaniu nieodżałowanej Mercedes Sosy. W pierwszym przypadku testowana konfiguracja wręcz przenosiła mnie na goszczących muzyków posadzkę kościoła z pełnym odbiorem przypisanych takiej budowli artefaktów typu echo z jego charakterystycznym opóźnieniem i osłabieniem energii po każdym odbiciu od kolejnej ściany, czy sufitu. Zaś druga przy dobitnym pokazaniu wielkości i masy przenikającego całe pomieszczenie bębna w pierwszym tracku wręcz książkowo zobrazowała pnący się ku górze w kilku rzędach, znajdujący się za panią Mercedes, wspomagający ją w napisanych z rozmachem wielogłosowych partiach chór. Kolejnym bardzo ciekawym krążkiem okazał się być typowy repertuar oficyny ECM, którego przedstawicielem była formacja Marcin Wasilewski Trio z gościnnym występem saksofonisty Joakima Mildera „Spark Of Life”. Tym razem aby się nie powtarzać, pominę sposób budowania wirtualnej sceny muzycznej, tylko zwrócę uwagę na bardzo ciekawy z punktu widzenia dzierżących obsługę zakresu środka wstęg aspekt oddania drewna w stroiku saksofonu. To na szczęście nie był saksofon grający pochodną blachy, tylko przepiękna, ja odbieram ją jako nosowa współpraca wbrew pozorom instrumentu z rodziny drewnianych z tworzącą dla niego podwaliny sekcją jazzową. Mało tego. Gdzieś na początku obawiałem się zbyt dosadnych, często przy takich przetwornikach żyjących swoim życiem blach perkusisty, gdy tymczasem jeśli maiłbym się na siłę przyczepić, powiedziałbym, że było idealnie z maluteńkim minusikiem. Dlaczego postawiłbym ten minusik? Może z przyzwyczajenia, ale masa talerzy wydawała mi się nazbyt zwiewna. Było zjawiskowo, jednak osobiście nieco bym je dociążył. Ale zaznaczam, to jest szukanie dziury w całym, a nie nasuwająca się od pierwszych nut sugestia, gdyż aby to potwierdzić, poświęciłem temu tematowi kilka wzorcowo zrealizowanych płyt.
I co, reszta w punkt? Tak. Z tym, że nieco inaczej niż mam na co dzień. O co chodzi? W swoim zestawie wszelkie ruchy doprecyzowujące osobiste preferencje posiadanego dźwięku kierowałem w stronę ostrzejszej krawędzi kontrabasu. Tymczasem w tym przecież bardzo przypadkowym występie wspomniane monstrualne skrzypce przeniosły nacisk na mocniejszą ekspozycję pojemności pudła rezonansowego niż ostrości przeszywania powietrza przez struny. To naturalnie jest już kwestią osobistych wyborów, ale dla pokazania różnic pomiędzy konfrontowanymi zespołami głośnikowymi temat musiałem wyartykułować. A co z muzyką buntu? A jakże, zapomnijcie o jakichkolwiek ograniczeniach. Rozmiar kolumn i ich uzbrojenie w przetworniki zapewniają pełną skalę dźwięku bez uśredniania wolumenu nawet najbardziej szaleńczych pasaży rodem ze znanego wszystkim z wielu moich wcześniejszych testów Johna Zorna w projekcie MASADA “First Live 1993”. Nieskrępowane ograniczeniem dynamiki i szybkości narastania dźwięku free jazzowe popisy muzyków w pełni wykorzystywały oferowaną przez testowane kolumny swobodę wybrzmień. A wszystko okraszone fantastyczną rozdzielczością zarazem poddane pełnej kontroli. Drive, energia i co najważniejsze pewnego rodzaju homogeniczność, tak powtórzę to jeszcze raz, homogeniczność dźwięku pokazały, jak w momencie odpowiedniej aplikacji nawet niebędących w kręgu moich dotychczasowych zainteresowań głośników wstęgowych łatwo można mnie podejść i spróbować w sobie rozkochać. Szczerze? Tego nie spodziewałem się nawet w najbardziej pozytywnych snach, a jednak się wydarzyło.
Czy po zapoznaniu się z powyższym słowotokiem ktoś, oprócz mnie, jest w jakiś sposób pozytywnie zaskoczony? Jeśli tak, zapewniam, że nie ani razu w tekście nie było lania wody, tylko w miarę oderwana od uprzedzeń relacja ze sparingu z dotychczas bardzo odległą dla mnie szkołą brzmienia. Jakiś dowód? Przypomnijcie sobie nieco inaczej wypadający w moim osobistym zestawie aspekt ostrości rysunku świata muzyki w zakresie niskiego środka. Jakieś „ale”? Szczerze powiedziawszy, widzę jedynie dwa ograniczenia. Pierwsze to docelowe pomieszczenie odsłuchowe, a drugie odpowiednio wypchana sakiewka. Jeśli jesteście w stanie przeskoczyć powyższe drobne niuanse, świat fantastycznie pokazanej w warunkach domowych muzyki stoi przed Wami otworem. To zaś oznacza, że gdy jesteście na rozstaju dróg w postaci zmian w systemie, na potencjalnej liście odsłuchowej nie może zabraknąć uskrzydlonych Szwajcarek PIEGA MASTER LINE SOURCE 2.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Horn
Cena: 299 980 PLN
Dane techniczne:
Typ konstrukcji: 3-drożny
Wykorzystane głośniki:
4 x źródłowe przetworniki liniowe
2 x 220 mm UHQD przetworniki basowe
2 x 220 mm UHQD pasywne membrany
Rekomendowana moc wzmacniacza: 20 – 500 Watt
Skuteczność: 92 db/W/m
Impedancja: 4 Ω
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 50 kHz
Wymiary (W x S x G): 176 x 32 x 43 cm
Waga: 93 kg szt.
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Najnowszy model Transrotora, Massimo, pod względem wizualnym jest hołdem dla słynnych gramofonów Micro Seiki z lat 70., jednakże od strony technicznej to już typowy mass-loader, z których niemiecka manufaktura znana jest praktycznie od samych początków swojej działalności. W modelu tym rzuca się w oczy zaskakująco małe, prostokątne chassis z litego aluminium o zaokrąglonych krawędziach. Jest ono o wiele bardziej filigranowe od masywnego talerza o grubości 80 mm, wykonanego z tego samego materiału i ukształtowanego od spodu w rowkową strukturę niwelującą drgania własne materiału. Massimo wyposażony jest w tradycyjne dla większości modeli Transrotora ze średniej półki łożysko TMD, które zapewnia pełną separację mechaniczną talerza i napędu – moment obrotowy jest przekazywany tylko i wyłącznie za pomocą magnesów. Te ostatnie są całkowicie ekranowane, aby wyeliminować wpływ pola magnetycznego na wkładkę.
Najciekawszą cechą nowego modelu jest jednak możliwość rozbudowy aż do czterech ramion – producent wykonuje na zamówienie podstawę dostosowaną do każdego standardowego ramienia dostępnego na rynku, a konstrukcja gramofonu umożliwia regulację pozycji ramienia w każdym kierunku. Cecha ta sugeruje dobitnie, że Massimo przeznaczony jest nie tylko dla użytkowników będących posiadaczami dwóch różnych zestawów ramię-wkładka, ale przede wszystkim dla recenzentów specjalizujących się w porównywaniu winylowych akcesoriów. W wersji podstawowej Massimo oferowany jest z jednym silnikiem oraz topowym zasilaczem Konstant FMD, którego płytę czołową dostosowano wzorniczo do podstawy gramofonu. Zasilacz ten umożliwia także korzystanie z dwóch silników, użytkownik może więc dokonać późniejszego upgrade’u lub iść na całość od razu i wyposażyć Massimo podwójny napęd. Silnik posadowiony jest na regulowanych nóżkach, dzięki którym można go dokładnie wypoziomować, i które zapewniają mechaniczną izolację od podłoża, zapobiegając przenoszeniu się drgań na korpus gramofonu. W wersji podstawowej z ramieniem SME 5009, wkładką Merlo Reference, jednym silnikiem i zasilaczem Konstant FMD Transrotor Massimo kosztuje 49 900 zł, a bez ramienia i wkładki cena wynosi 36 900 zł.
Najnowsze komentarze