Opinia 1
Niejako dla równowagi i zarazem nieco przewrotnie, po relacjonowanej przez nas wcześniejszej, poświęconej wyłącznie źródłom cyfrowym, odsłonie wrocławskiego Audiofila przyszła pora na swoisty kontrapunkt i spotkanie ortodoksyjnie analogowe. W dodatku analogowe do tego stopnia, iż w torze zabrakło miejsca na nawet stanowiący swoisty plan awaryjny nawet najmniejszy i najbardziej symboliczny odtwarzacz CD, lub streamer. Krótko mówiąc przez dwa ostatnie dni, w Sali konferencyjnej Hotelu Qubus przy ul. Św. Marii Magdaleny 2, niepodzielnie królował winyl i to winyl w najlepszym wydaniu. Bowiem ostatnie w tym roku, weekendowe spotkanie, było zarazem inauguracją dystrybucji produktów Pear Audio przez Art&Voice, jak i oficjalną polską premierą najnowszych … hybrydowych monobloków Thöress Puristic Audio Apparatus. W dodatku Audiofila swą obecnością uświetnili goście, czyli Peter Mezek z Małżonką (Pear Audio) i Reinhard Thöress ( w tym przypadku podawanie nazwy marki wydaje się zbyteczne).
Chcąc na spokojnie zrobić zdjęcia we Wrocławiu pojawiliśmy się z ponad godzinnym wyprzedzeniem, więc nie dość, że nie musieliśmy lecieć na ostatnią chwilę, to jeszcze zdążyliśmy spokojnie sobie z przybyłymi gośćmi porozmawiać a Reinhard załapał się nawet na małą sesję fotograficzną, przy której wszystkim trudno było zachować choć odrobine powagi. No dobrze, żarty na bok – w końcu zaczęli pojawiać się pierwsi słuchacze.
Jak to zwykle w ramach działań zapoznawczo – wprowadzających bywa, obaj panowie, po kilkunastominutowej rozgrzewce muzycznej, z niezwykłą swadą i na totalnym luzie opowiadali o swoich, prezentowanych podczas pokazu produktach. Z rzeczy najistotniejszych gramofony Pear Audio to efekt długoletnich poprawek i rozwoju konstrukcji spod znaku Rational Audio TT, Well Tempered i Nottingham Analogue a tym, co Peter Mezek podkreślał wielokrotnie w jego gramofonach główną ideą jest to, by doprowadzić do sytuacji, jakby silnika wcale nie było. Zaskakujące? Pozornie tak, lecz na dłuższą metę całkiem logiczne, gdyż im mocniejszy silnik w gramofonie zastosujemy, tym w większości przypadków będzie on głośniejszy a tym samym będzie bardziej degradował brzmienie finalne danego gramofonu. W dodatku, pomimo dość ekskluzywnej – manufakturowej wręcz produkcji gramofony Pear Audio dostarczane są ich nabywcom w stanie umożliwiającym uruchomienie dosłownie w kilkanaście minut od wniesienia kartonu do domu. Z jednej strony mamy zatem kontakt z mało-seryjną produkcją dostępną jedynie w specjalistycznych salonach, audio a z drugiej prostotę i przyjazność obsługi na poziomie mainstreamowej masówki. W dodatku ceny wcale nie przyprawiają o zawrót głowy, gdyż najprostszy prezentowany we Wrocławiu gramiaczek z firmowym ramieniem wyposażonym we wkładkę Grado Black, to całkiem akceptowalne 12 000 PLN.
Natomiast Reinhard Thöress uchylił rąbka tajemnicy opowiadając o swoich najnowszych a zarazem najmocniejszych (35-40 W/Ω)w historii prowadzonej przez Niego firmy monoblokach EHT (EHT = Eintakt Hybrid Triode), w których para triod współpracuje z pojedynczym J-Fetem w stopniu wyjściowym. Nie zabrakło również ustrojów akustycznych Acoustic Manufacture, które nad wyraz tonizująco wpływały na dość surową akustykę hotelowej sali.
Oczywiście kwestia materiału muzycznego, przynajmniej do przerwy obiadowej, pozostawała pod kontrolą sprawującego pieczę nad przebiegiem odsłuchów Piotra Guzka, choć od czasu do czasu również i Krzysztof Owczarek, jako gospodarz i sprawca całego zamieszania, podrzucał na talerz topowego Kid Thomasa uzbrojonego w fenomenalną wkładkę Murasakino Sumile MC swoje propozycje, wśród których pojawiał się m.in. „Midnight Sugar” Tsuyoshi Yamamoto Trio. Oczywiście prezentowany repertuar nie opierał się li tylko na samych jazzach, gdyż było też miejsce na praktycznie cały przekrój estetyk wykonawczych począwszy od klasycznych orkiestracji Modesta Musorgskiego po „13” – kę Black Sabbath.
Jeśli natomiast chodzi o brzmienie tytułowego systemu, to … o ile mnie jeszcze pamięć nie zawodzi i poczynione w zeszłorocznej relacji wynurzenia nie prowadzą na manowce, to tym razem było bardzo podobnie pod względem namacalności dźwięku i barwy a zarazem całość została zaprezentowana z zauważalnie wyższą dynamiką, rozmachem i … precyzją. Jak się bowiem okazało w porównaniu do 20 W monobloków SET 845 niemalże dwukrotny przyrost mocy i pojawienie się w stopniu wyjściowym tranzystora sprawiły iż rockowe kawałki robiły krok, bądź nawet dwa, w kierunku brzmienia live, gdzie dźwięk nie tylko słychać, ale i czuć całym ciałem. Co ciekawe do takiej intensywności doznań wcale nie trzeba było nawet zbliżać się do dawek decybeli godnych startującego odrzutowca, gdyż bezpośredniość i niezwykła „szybkość” wysoko skutecznych kolumn 2CD12 MKII zapewniała ww. efekty już przy zaskakująco akceptowalnych poziomach głośności.
Serdecznie dziękując za zaproszenie, ekipie ART&VOICE mówimy do zobaczenia, gdyż już za trzy tygodnie powinniśmy mieć okazję się zobaczyć na zbliżającym się wielkimi krokami Audio Video Show.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Cóż, odbywające się w dniach 27-28.10.2018r we Wrocławiu spotkanie było już ostatnim tegorocznym, a na podstawie rozmów z organizatorem tego przedsięwzięcia, z wielu mniej i bardziej merytorycznych powodów, ostatnim w ogóle mitingiem muzycznym zakręconych na punkcie dobrej jakości dźwięku melomanów z cyklu „Audiofil”, które mam przyjemność nieco Wam przybliżyć. Czym tym razem ugościł na Piotr Guzek i jego wrocławski gość – salon audio „ART&VOICE”? Bardzo ogólnie mówiąc pod pewnymi względami była to bardzo przyjemna w odbiorze, tym razem delikatnie zmodyfikowana powtórka z rozrywki. O co chodzi? Otóż głównym daniem był kompletny niemiecki system Thöress Puristic Audio Apparatus, jednak drobną różnicą w stosunku do roku poprzedniego okazały się być najnowsze hybrydowe końcówki mocy Eintakt i wspomagający niemiecką myśl techniczną gramofon wkraczającej na nasz rynek słoweńskiej marki Pear Audio. Całość sprzętu okablowano dobrze znaną wszystkim muzycznym maniakom konfekcją spod znaku Comback Corporation: Harmonix, Hijiri. Ale wbrew pozorom prawdziwą wisienką na torcie tej odsłony „Audiofila” nie był sprzęt, tylko goście, czyli właściciele prezentowanych marek: Pan Peter Mezek z małżonką i Reinhard Thöress.
Aby zrozumieć, dlaczego we wstępniaku padło twierdzenie o ponownie owocnym w pozytywne doznania pokazie, musicie wrócić pamięcią do zeszłorocznej relacji, w której na bazie zestawu opartego o wysoko skuteczne kolumny i lampowe wzmacniacze małej mocy główną wartością według mojej opinii była ogólna swoboda grania, a przez to natchniona przyjemnym powiewem realizmu prezentacja muzyki. Jak się domyślacie, podobnie było i tym razem. Jednak słowo „podobnie” jest bardzo znamiennym w skutkach, gdyż konstruktor elektroniki Reinhard Thöress pchnięty w stronę spełnienia oczekiwań melomanów w kwestii bardziej uniwersalnych, czyli znacznie mocniejszych wzmacniaczy. najpierw zaprojektował, potem wpisał w swoje portfolio i właśnie we Wrocławiu, w widniejącym na fotografiach zestawie, z powodzeniem zaprezentował słuchaczom swoje najnowsze dziecko w postaci monofonicznych końcówek mocy. Jaki był efekt takiej konfiguracji? Naturalnie idący z duchem poprzedniego pokazu jakim jest estetyka dobrej lampy, ale gdy przywołuję z pamięci zeszłoroczną imprezę, w stosunku do dzisiaj opisywanej, tamta wydawała mi się obdarzona większą witalnością. Owszem, wówczas zdarzało się, że przekaz okupiony był minimalnie mniejszą precyzją ogniskowania źródeł pozornych, ale za to całość umiejętnym unikaniem nachalnego rysowania świata muzyki wszelkie ewentualne problemy nadrabiała niepohamowaną ochotą do oddania jego ducha. Żeby było jasne, nie wartościuję obydwu ofert sonicznych z jakiejkolwiek złośliwości, tylko pokazuję palcem, gdzie tkwią teoretycznie delikatne, ale z autopsji wiem, iż często bardzo determinujące ostateczną decyzję zakupu, różnice dźwięku w ramach jednego producenta. To zaś pokazuje, że jeśli tylko odpowiada Wam ciekawa aplikacja szklanych baniek z głośnikiem typu horn w kolumnach w roli głównej, za sprawą kilku propozycji wzmocnienia Reinharda Thöressa powinniście znaleźć w jego ofercie idealnie skrojone dla siebie finalne rozwiązanie sprzętowe. Ale jak wynika z akapitu rozbiegowego, ostatni tegoroczny wrocławski „Audiofil” miał jeszcze jednego bohatera w postaci nowej marki Pear Audio, która na tle szalejących na rynku audio cen o dziwo oferuje bardzo przystępne cenowo gramofony. Może zdjęcia tego nie oddają, ale uwierzcie mi na słowo, to są małe dzieła sztuki. Co ciekawe, będące jedynie ekspozycją tańsze drapaki za sprawą ciekawego wykończenia plint cieszyły się większym zainteresowaniem słuchaczy niż będący źródłem dla całego zestawu flagowiec. Naturalnie mówię o kwestii zastosowanych oklein, a nie o umiejętnościach generowania dźwięku. Ale co jest ważne, niezaprzeczalną zaletą tych tańszych jest łatwość upgrade’u w momencie dojrzenia tematu do przejścia o oczko wyżej w hierarchii jakości fonii, co potencjalnemu zainteresowanemu pozwala uniknąć zbędnych kosztów odsprzedaży mniej rozbudowanego modelu.
Puentując tę relację chciałbym podziękować organizatorowi Piotrowi Guzkowi, salonowi audio Art&Voice i ich gościom, czyli właścicielom będących zarzewiem tej prezentacji marek Thöress i Pear Audio: Reinhardem Thöressem i Peterem Mezekiem za zaproszenie imprezę, garść technicznych informacji na temat prezentowanych produktów, a także miłą atmosferę spotkania. To był bardzo przyjemnie spędzony czas, który po raz kolejny zasiał w moim duchu ziarno pragnienia zmierzenia się z tego typu zestawem (mała moc wzmacniacza i wysoko skuteczne kolumny) na własnym podwórku. Ale nie jedynie w celach testowych, tylko o zgrozo przymiarki postawienia drugiego, całkowicie przeciwstawnego obecnie posiadanemu systemowi seta audio. Nie wiem, co z tego wyjdzie i jak się to skończy, ale jedno wiem na pewno, nie będzie to czas stracony.
Jacek Pazio
Jeszcze do niedawna wydawało mi się, że po tych kilku, obfitujących w nieoczekiwane zwroty akcji, latach zabawy w opiniowanie komponentów audio, już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Niestety (w dobrym tego słowa znaczeniu), jak to w życiu bywa, nagle zadając kłam takiemu myśleniu okazało się, iż z tzw. „znienacka” zostanę zobligowany do zderzenia się z czymś, co własnymi rękami zmontowałem. Tak, tak zmontowałem, a nie wyprodukowałem, gdyż niezbędne do złożenia w jedną całość półprodukty dostarczyła mi, podczas eventu zorganizowanego z okazji swojego czterdziestolecia istnienia na wymagającym rynku zaawansowanego audio, marka Clearaudio. Zaskoczeni? Przyznam szczerze, że ja również, gdyż owszem, w planie rocznicowych atrakcji jak wół stał podpunkt zatytułowany “własnoręczne składanie gramofonów” , ale nikt z nas, czyli licznie przybyłych z całego świata do Erlangen gości, nie sądzili, że jest to możliwe. Mało tego, to był jeden z poprawiających humory, wzięty z kosmosu nierealny pomysł, gdy tymczasem w sobotnie popołudnie ni stąd ni zowąd po smacznym lunchu grupa pracowników Clearaudio ustawiła przed nami stertę zawierających gramofonowe puzzle kartonów. Jak to wyglądało od podszewki, możecie znaleźć w mojej relacji z tego jubileuszowego wydarzenia, tymczasem zainteresowanych zapraszam do zapoznania się z kilkoma akapitami o własnoręcznie złożonej w jedną całość materii zwanego gramofonem.
Naturalnie moją trochę nieudolną, bo wykonywaną w pośpiechu kalibrację całości w późniejszym okresie przed wysyłką do Polski weryfikowali już zajmujący się tym na co dzień fachowcy, dlatego też po wypakowaniu prezentu z kartonu pozostało mi jedynie ustawienie punktu zapalnego dzisiejszego spotkania na stabilnym i wypoziomowanym stoliku. O czym mowa? Naturalnie o podstawowym modelu gramofonu Clearaudio Concept, który dla pokazania rozwojowych możliwości tego startowego werku najpierw opiniowałem z najprostszą wkładką MM, a potem ze stojącą znacznie wyżej w cenniku MC Essence. Wieńcząc ten akapit miło mi jest poinformować, iż mające dzisiaj swój finał przedsięwzięcie zostało zainicjowane przez stacjonującego w Warszawie dystrybutora – Sieć Salonów Top HiFi & Video Design.
Analiza dołączonych do tekstu zdjęć niesie ze sobą same dobre informacje. Dlaczego? Już wyjaśniam. Mamy do czynienia z bardzo prostą wizualnie, ale za to dość skomplikowaną technicznie konstrukcją. To zaś jak wiemy w naszej ciągłej walce z drugimi połówkami o wygląd urządzeń generujących dźwięk w momencie maksymalnego ukrycia ciekawostek technicznych pod piękną szatą bardzo mocno zbliża nas do uzyskania akceptacji kolejnego zakupu. O co z tym skomplikowaniem chodzi? Otóż plinta naszego Concept-a jest walczącym ze szkodliwymi rezonansami konstrukcji swoistym sandwichem, w którego skład wchodzą MDF, aluminium i tworzywo sztuczne, które dla spełnienia przyjaznego designu uformowano w kształt prostokąta z bardzo dobrze odbieranymi przez nasze zmysły przyswajania wizji zaokrąglonymi narożnikami. Na tak przygotowanej platformie spełniając założenia funkcjonalne producent umieścił kilka niezbędnych rzeczy jak: magnetycznie łożyskowane firmowe ramię, zagłębiony silnik prądu stałego, odbierający napęd z silnika za pomocą gumowego paska i będący zarazem będący siodłem dla głównego talerza z POM-u aluminiowy subplater, a także okrągłą gałkę jako włącznik z funkcją regulowania prędkości obrotowej (33, 45, 70 obr/min). Ale to nie koniec ważnych dla użytkownika informacji, gdyż w na tylnej części opisywanej konstrukcji znajdziemy istotne dla podłączenia zewnętrznego zasilacza wtyczkowego okrągłe gniazdo i trzy malutkie pokrętełka do ewentualnej korekcji poszczególnych zakresów obrotów talerza.
Jak sugerował akapit rozbiegowy, analiza umiejętności sonicznych tytułowego gramofonu odbyła się w dwóch bardzo cennych dla potencjalnego nabywcy etapach. Pierwsze podejście naturalną koleją rzeczy setupu startowego odbyło się z drapakiem MM. I wiecie co? Mimo, że na co dzień używam wkładki kilkukrotnie droższej od całego opisywanego dzisiaj analogowego konglomeratu, spektakl jaki udało się wykreować Conceptowi z przecież bardzo taniutkim, a przez to mocno uśredniającym w stosunku do topowych konstrukcji, przekaz kartridżem był bardzo ciekawy. Otrzymałem dobrze osadzone w środku pasma, z solidną podstawą basową i wspierającymi całość wysokimi tonami wydarzenie muzyczne. Co istotne, mimo wyraźnego ustanowienia punktu „G” zespołu analogowego na poziomie solidnej gęstości muzyki, wirtualna scena była przy tym bardzo czytelna i dobrze rozbudowana w wektorach szerokości i głębokości. Jeśli miałbym w skrócie opisać to podejście do tematu, bez najmniejszego drukowania meczu stwierdzam, że prezentowane realia pod względem oddania prawdy zawsze były ostoją spokoju i gładkości z pełną dbałością o punktowe zaznaczenia wirtualnych bytów. Co to oznacza? Spektakl nigdy nie epatował zapędzaniem się w nieosiągalne do siebie rejony typu nader wyraźne zaznaczanie skrajów pasma akustycznego, tylko na pierwszym miejscu dbał o najważniejszą dla naszych ośrodków przyswajania fonii zjawiskową średnicę. To był cel nadrzędny nie dlatego, że konstruktor nie potrafił zadbać o nic więcej, tylko na tyle pozwalała zawieszona na ramieniu najprostsza firmowa MM-ka. Ale co ważne, jak wspomniałem, całość realizując wykreowane na desce kreślarskiej założenia soniczne od dołu wspierały go, kiedy wymagał tego materiał, masywne niskie tony, a na szczycie delikatnie stonowane, jednak nie przykryte kocem, tylko umiejętnie nierozjaśniające średnicy, a przez mniej wyraziste, wysokie rejestry. Ale zaznaczam, to nie jest świat z wyczuwalnym brakiem oddechu, tylko dzięki odpowiedzialności konstruktora pokazujący najważniejsze aspekty dobiegającej do naszych ośrodków zarządzania ciałem muzy. Tak było w przypadku duetu Ralpha Townera i Garego Burtona „Matchbook” , gdzie wydawałoby się bardzo wymagający od sprzętu audio wibrafon, mimo unikania przez wkładkę sztucznego doświetlania górnego zakresu z łatwością zaprezentował się w estetyce soczystości i pełnej dźwięczności. Podobnie do poprzedniego duetu wypadła kompilacja Branforda Marsalisa „Royal Garden Blues”. To teoretycznie lekki jazz-ik, ale gdyby nie umiejętności niemieckiego gramofonu w radzeniu sobie z oddaniem czytelności wirtualnej sceny muzycznej, a co za tym idzie dobrej separacji znajdujących się na niej poszczególnych muzyków, dostałbym jedną, pozbawioną podziału na sekwencję każdego z artystów, ciężkostrawną na dłuższą metą papkę. Tymczasem konstrukcja Cleraudio zaprosiła mnie na może nie wyczynową, ale pełną ciekawych fraz muzycznych ucztę dla skołatanej trudami dnia codziennego duszy melomana.
Sprawy przybrały zdecydowanie rumieńców (ale nie jest to twierdzenie, że wcześniej było źle, tylko adekwatnie do możliwości), gdy na ramieniu Concept-a zwiesiłem przywołaną na początku, stojącą zdecydowanie wyżej w cenniku, a co za tym idzie bardziej wyrafinowaną wkładkę, MC Essence. Co takiego się wydarzyło? Otóż po tej zmianie, w stosunku do poprzedniej konfiguracji, zestaw mówiąc kolokwialnie i w dobrym tego słowa znaczeniu odleciał do gwiazd. Naturalnie również na miarę swoich, możliwości. Ale to był drastycznie inny, zdecydowanie bardziej nasączony zapisanymi w rowkach czarnej płyty alikwotami przekaz. Nagle zwiększyła się swoboda prezentacji, całość dostała oddechu i solidny pakiet mikroinformacji dotyczący konturowości dźwięków w dole i światła na górze pasma. Jednak co ciekawe, nadal obracałem się w świecie gładkości i soczystości, tylko z wyraźniejszym dopieszczeniem wielu muzycznych niuansów. Do weryfikacji zmian oczywiście posłużyłem się poprzednimi czarnymi plackami. I z przyjemnością stwierdzam, iż w brzmieniu wibrafonu wyraźnie słychać było fazę ataku pałką w klepki, potem napawałem się jego soczystością, a na koniec długotrwałością wybrzmiewania z przepięknym falowaniem w eterze każdej nuty. Ale nie tylko wibrafon na tym zyskał, ale również będąca atrybutem drugiego muzyka tej płyty gitara. Gdy w pierwszej konfiguracji gitara była przyjemnie osadzona w prezentacji pudła rezonansowego, w drugiej dostała dodatkowy zastrzyk dźwięków z samych strun. Identyczną zmianę zaliczyłem w przypadku pana Marsalisa, czyli przy wcześniej fajnym, bo w domenie czytelności, ale jednak mocnej soczystości z lekkim uśrednieniem informacji, mitingu jazzowym, po zmianie muzyka przybrała postać profesora idealnie wskakującego na soniczne smaczki. Doszło do tego, że gdy podczas weryfikacji wkładki MM zarzuciłem pomysł słuchania muzyki elektronicznej, to MC, aż zachęcała do spróbowania tego nurtu, co w konsekwencji okazało się być nie tylko świetnym ruchem dla samej przyjemności słuchania, ale również podkreśleniem jej wysokich kwalifikacji. Przyznam szczerze, że aż takiego przyrostu jakości dźwięku się nie spodziewałem, ale miło jest zostać pozytywnie zaskoczonym.
Puentując to analogowe wydarzenie ze złożonym własnoręcznie gramofonem z całą odpowiedzialnością twierdzę, że mimo swoich startowych konotacji w cenniku marki jest to bardzo dobra oferta nie tylko dla początkujących melomanów. Dlaczego użyłem sformułowania „nie tylko”? Ponieważ ów produkt, poprzez zmianę rylca, pozwala nam na bezproblemowy upgrade. A zapewniam Was, to nie zawsze jest takie oczywiste. Do czego piję? Otóż trzeba jasno powiedzieć, iż delikatne w konstrukcji, a przy tym bardzo czułe na warunki pracy wkładki MC zbierają z werków dosłownie wszytko. I gdy na przykład napęd gramofonu będzie generował wysokie zakłócenia spowodowane wibracją konstrukcji lub silnik napędzający talerz siał będzie szkodliwym polem magnetycznym, taka, jak testowana, wkładka Essence bezlitośnie przemyci to do generowanego podczas odczytu rowków na płycie winylowej dźwięku. Bredzę? Otóż nie, gdyż kiedyś na własnej skórze przekonałem się, jak źle potrafi zagrać MC na słabo przygotowanym do wygaszania wibracji i z siejącym elektronami silnikiem napędzie. To była muzyka podszyta dudnieniem i brumieniem, a nie zjawiskowe granie. Co to był za producent? Nie będę tego wyciągał na wierzch, ale będąc w stosunku do Was w porządku nie mogłem tego nie przywołać, nad czym testowany gramofon Clearaudio Concept z wkładką MC Essence bezproblemowo przeszedł do porządku dziennego. Czy warto kupić to urządzenie? Naturalnie, że tak. Już w zestawie wyjętym z kartonu spokojnie Was zaczaruje. A gdy zapragniecie przeskoczyć nawet nie o oczko, tylko zdecydowanie wyżej, choćby na wkładkę w cenie całego opiniowanego gramofonu, jego konstrukcja zapewni jej niezbędny komfort pracy, co odwdzięczy się zadowoleniem z dźwięku przez długie lata. Niemożliwe? Bynajmniej, z tytułową niemiecką myślą techniczną jak najbardziej możliwe, za co ręczę własnym doświadczeniem. Wieńcząc tę przygodę na moje usta dość nachalnie ciśnie się pytanie: „Jeśli takie rzeczy potrafi początek oferty, to co dzieje się na szczycie?” Niestety nie wiem, czy do topu Clearaudio uda mi się w ogóle dobrać, ale biorąc pod uwagę obecny poziom jakościowy mojego seta, jeśli dojdzie do roszad w obecnie stacjonującym u mnie systemie analogowym, z racji unikania kosztownych w końcowym rozrachunku drobnych kroczków jak nie przebierając w słowach przysłowiowa gejsza jedynym celem będzie … dostojny Statement. Koniec kropka.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Ceny:
Clearaudio Concept (MM) czarny-srebrny: 5 999 PLN
Clearaudio Essence MC: 4 950 PLN
Dane techniczne:
Clearaudio Concept
Dostępne prędkości obrotowe: 33 1/3, 45, 78
Pobór mocy (max): 1.5 W
Nierównomierność obrotów: ± 0.04 %
Wymiary (S x W x G): 420 x 125 x 350 mm
Waga: 7,5 kg
Clearaudio Essence MC
Pasmo przenoszenia 20Hz-40kHz
Napięcie wyjściowe 0,4 mV at 5cm/sec
Separacja kanałów >32 dB
Balans między kanałami <0,3 dB
Śledzenie ścieżki 90 μm
Podatność (Compliance) 9 µm/mN
Zalecana siła nacisku w zakresie 2.0g (+/-0,2g)
Impedancja 11 Ω
Szlif: Micro Line
Wspornik grota igły: Boron
Obudowa: stop magnezu i aluminium z ceramiczną powłoką
Waga 8 g
Powiem szczerze, że z niniejszym tekstem z premedytacją czekałem, aż na naszych łamach pojawi się recenzja ultra high-endowych Gauderów Berlina RC9. Czemu? Cóż, po pierwsze, żeby możliwie realistycznie zobrazować Państwu poziom rozdzielczości na jakim będziemy się poruszać, a po drugie jasno określić punkt odniesienia. Po co to wszystko? Po, to by wreszcie, raz na zawsze, wyraźnie powiedzieć, że każdy, ale dosłownie bez wyjątku każdy element toru audio, czyli przewód, wzmacniacz, źródło, czy kolumna, nic od siebie nie dodaje i nie poprawia, lecz jedynie degraduje i zachowuje dla siebie otrzymywane informacje, czyli tak naprawdę zubaża wolumen informacji przekazywanych dalej. A cała zabawa w Hi-Fi i High-End to nic innego, jak dążenie do możliwie jak najdalej posuniętej minimalizacji powyższych przypadłości, czyli przekładając to na możliwie lapidarny i zrozumiały dla ogółu przekaz audiofile starają się osiągnąć nie tyle jak najlepszy dźwięk w swoich systemach, co możliwie jak najmniej … zdegradowany. Szaleństwo i herezja? Niekoniecznie. Jeśli bowiem za wzorzec uznamy niezamplifikowany głos ludzki, bądź takież samo „nieskalane” brzmienie „live” instrumentów, to biorąc pod uwagę stopień skomplikowania procesu nagrywania, post-produkcji, a następnie reprodukcji w naszych samotniach, to bardzo często, posługując się kulinarną analogią, z pięknej sztuki wołowiny Kobe końcowy odbiorca otrzymuje co najwyżej mielonkę, lub pasztetową niewiadomej proweniencji. I w tym momencie pojawia się odwieczne pytanie na co mają Państwo ochotę – na steka z codziennie masowanych i podobno „najszczęśliwszych” krów Wagyu, czy nazwijmy to delikatnie wyroby mięsopodobne? Jeśli wybraliście opcję numer jeden, to już za chwilę postaram się Was czymś nad wyraz wyrafinowanym uraczyć, a jeśli nr.2 to … życzę miłego dnia i szczerze przyznam, że nie powinniście marnować czasu na lekturę moich dalszych wynurzeń.
Wracając jeszcze na chwilę do Berlin, tak naprawdę chodzi o wykorzystane w nich diamentowe przetworniki średnio i wysokotonowe, które charakteryzuje na tyle zjawiskowa rozdzielczość i holografia, że dopiero po ich usłyszeniu zaczynamy zdawać sobie sprawę ile detali, niuansów i wybrzmień nam na co dzień umyka. Słychać bowiem więcej i lepiej i to z intensywnością mogącą zaskoczyć nawet wytrawnego melomana. Od razu jednak zaznaczę, iż nie słychać więcej aniżeli zostało zapisane na dowolnym nośniku, gdyż jest to fizycznie niemożliwe. Sęk jednak w tym, że rozmawiamy o pułapie 100 k€. Całe szczęście audio to nie sporty ekstremalne i jeśli tylko nie czujemy się na siłach startować w szkockim Celtman!-ie (jeden z najtrudniejszych triathlonów) spokojnie możemy stosować w drodze na upragniony szczyt metodę małych kroków. A skoro już jesteśmy przy małych krokach, to krajem, który pod tym względem wydaje się niedościgniony jest oczywiście Japonia, skąd pochodzą nasi dzisiejsi bohaterowie, czyli przewody … USB HFU2 oraz Ethernet HFLC sygnowane przez fidatę – markę I-O Data.
Od razu na wstępie zaznaczę, że fidata to nie grupka zaszytych z dala od cywilizacji wyznawców voodoo i szamanów pozyskujących miedź, srebro i inne szlachetne kruszce jedynie przy pełni księżyca, bądź kompletnym zaćmieniu słońca. Tutaj nie ma miejsca na próbę ponownego wynalezienia koła, bądź ogłoszeniu wszem i wobec, że np. wykorzystywane przez nich drewno … się nie elektryzuje (jak to raczył był swojego czasu popełnić jeden z rodzimych wytwórców). W tym bowiem przypadku mamy do czynienia z grupą niezwykle twardo stąpających po ziemi inżynierów zajmujących się projektowaniem i produkcją peryferii, w tym dysków komputerowych, gdzie nic nikomu zdawać się nie może, tylko musi być po prostu zarówno obliczeniowo, jak i empirycznie udowodnione. Dlatego też do każdego przewodu dołączana jest nie tylko przepiękna karta gwarancyjna, lecz również raport z końcowego testu pomiarowego z dokładną datą i godziną pomiaru. Jednym słowem nie tyle szwajcarska, co japońska precyzja w najlepszym wydaniu.
To wszystko jednak drobiazgi stojące za samym produktem a ten prezentuje się nad wyraz skromnie i zarazem niezwykle elegancko. Białe, minimalistyczne pudełka przypominają nieco ekskluzywne bombonierki, lecz zamiast wyrafinowanych pralinek znajdziemy w ich wyściełanych granatowym jedwabiem (?) tytułowe przewody. W dodatku przewody na pierwszy rzut oka tak zwyczajne, że aż zaczynamy się zastanawiać, czy to nie jakieś przedprodukcyjne „demówki”, które dopiero miały trafić do odziania w jakiś fikuśny i łapiący za oko swym pstrokatym umaszczeniem peszelek. I tu właśnie widać jak na dłoni pragmatyczne i czysto inżynierskie podejście Japończyków – skoro bowiem bawełniane, bądź wykonane z jakiejś innej materii wdzianko nie wpływa na mierzalne parametry przewodów, to i sens jego stosowania jest żaden. Z drugiej jednak strony stosowana przez fidatę konfekcja to prawdziwa audiofilska, oczywiście złocona biżuteria, przy czym korpusy wtyków USB to masywne, aluminiowe walce zapobiegające nie tylko przenoszeniu wibracji, ale i dzięki biegnącej wzdłuż szczelinie … wszelakiej maści „szumów”, a w przypadku łączówki ethernetowej postawiono na złocone i zarazem ekranowane wtyki MFP8 RJ45 Telegärtner-a.
Jeśli zaś chodzi o nieco bardziej dogłębną wiwisekcję, to HFU2 zbudowany jest z czterech wiązek po siedem przewodów ze srebrzonej miedzi OFC, z czego dwie wiązki odpowiedzialne za przesył danych są odrębnie ekranowane i para bliźniaczych, dedykowanych zasilaniu również posiada własny ekran. Ma przy tym średnicę 24AWG. Z kolei HFLC oparto na czterech parach ekranowanych przewodów ze srebrzonej miedzi OFC, całość otula dodatkowy ekran i ma on średnicę 26AWG.
Mniejsza jednak co i gdzie w japońskich przewodach siedzi, gdyż zgodnie zarówno ze zdrowym rozsądkiem, jak i zdobytym przez lata doświadczeniem, nieco nieskromnie śmiem twierdzić, iż o niebo istotniejszym czynnikiem wpływającym na finalny efekt nie jest samo użycie surowca, układu, czy też nieraz kluczowego elementu, a jego odpowiednio umiejętna aplikacja. A jak z tym wyzwaniem poradziła sobie ekipa fidaty?
Zanim jednak do tej części przejdę pozwolę sobie jedynie wtrącić iż proces odsłuchowy przebierał identycznie jak w przypadku bliźniaczego duetu okablowania Audiomica Laboratory Anort & Pebble Consequence i podobnie jak Anort Audiomici, również i HFLC fidaty w końcowej fazie testów spiął referencyjny odtwarzacz CD/SACD Accuphase DP-950 / DC-950 a na końcu toru stanęły wspomagane SHORT BASSHORN-ami Avantgarde’y Trio.
Jednak oba japońskie przewody, i to niezależnie od miejsca aplikacji zaskakująco zgodnie robiły jedno – sprawiały, że wszystko nagle było słychać nie tylko lepiej, ale też i tego wszystkiego robiło się … więcej. W dodatku efekt ten był właśnie w pełni porównywalny do tego opisywanego przeze mnie przy okazji „diamentowych” Gauderów RC9. Czyli przyrost ilości informacji nie wynikał z ich cudownego rozmnożenia, lecz odetkania, udrożnienia istniejącego „wąskiego gardła”. Łączówki fidaty działały zatem dokładnie tak, jak nie tylko niemieckie kolumny, lecz również … japoński przewód zasilający Furutech DPS-4 pieszczotliwie nazywany przez nas „różową landrynką”. Chodzi bowiem o niezwykłą bliskość oferowanej przez nie rozdzielczości, do tego, co rzeczywiście znajduje się na nośniku – co zostało na nim zapisane. Bez zgadywania, interpolacji, sztucznego pompowania i prób tuszowania ewentualnych błędów.
Rozumieją Państwo co mam na myśli? Jeśli nie, to pozwolicie, że posłużę się fotograficzną analogią i odwołam się do często stosowanej, szczególnie w tzw. „produktówce” techniki HDR (High Dynamic Range), czyli zwiększania zakresu dynamiki, rozpiętości tonalnej konkretnego ujęcia, poprzez złożenie kilku ekspozycji tego samego kadru. Dzięki temu zbliżamy się do spektrum widzialności ludzkiego oka. O ile jednak w fotografii wymaga to czasu, o umiejętnościach nawet nie wspomnę, to oba przewody fidaty informacje z cieni i świateł wyciągają ad hoc. Wpinamy je w tor, włączamy nagranie, które wydawać by się mogło, że znamy na pamięć, więc nic a nic nie powinno nas w nim zaskoczyć … a jednak zaskakuje. Okazuje się bowiem, że do tej pory jedynie ślizgaliśmy się po powierzchni mętnej otchłani, bez najmniejszych szans na spojrzenie w jej głąb. To jest tak, jakbyśmy opinię o snoorkowaniu i nurkowaniu wyrobili sobie na podstawie doświadczeń w Bałtyku, bądź mazurskich jeziorach a potem zakosztowali nieporównywalnie bardziej komfortowych, pod względem przejrzystości, warunkach na rafach rozciągających się w okolicach Marsa Alam. Jeśli do tej pory nie mieliście Państwo okazji tego doświadczyć, to proszę mi wierzyć (bądź nie), ale różnica jest mniej więcej taka, jak między „naszą” kaszanką a serwowanym na grzance kawiorem.
Jednak poprawa, a raczej wypadałoby mówić o skoku jakościowym, dotyczy nie tylko ilości mikrodetali obecnych w reprodukowanych nagraniach i precyzji w ich obrazowaniu, lecz również pietyzmu oddania akustyki, przestrzeni zawartych w konkretnych realizacjach. Wystarczy bowiem wspomnieć, skądinąd ulubione przeze mnie, skandynawskie referencje, czyli minimalistyczne „TARTINI secondo natura” tria w składzie Sigurd Imsen, Tormod Dalen, Hans Knut Sveen, baśniowe „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena , oraz dla równowagi zdecydowanie bardziej „słoneczne” „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda. Mamy bowiem do czynienia z niewielką kaplicą, sztucznie wykreowaną trójwymiarową, zmieniając się w zależności od utworu sceną i starym, kamiennym opactwem Cystersów. Wszystkie te realizacje diametralnie się od siebie różnią, lecz nie sposób jednoznacznie stwierdzić, która z nich jest najlepsza, a przewody fidaty nie oceniając oferują nam „jedynie” pełnię zawartych tam informacji. Wreszcie można do samego końca delektować się wybrzmieniami, powolnym, płynnym wygaszaniem wśród zakamarków sklepień ostatnich fraz nutowych, chemią wyczuwalną pomiędzy muzykami i całą tą magiczna aurą obecną, gdy wszystkie elementy muzycznej układanki perfekcyjnie do siebie pasują. Przy okazji proszę się nie obawiać, że tytułowa parka, bądź nawet pojedynczy przewód sprawią, że obnażone zostaną ewentualne nieudolnie maskowane mankamenty czy to wokalne, czy techniczne mniej wyrafinowanego repertuaru. Tak jak bowiem nadmieniłem ocenianie, a tym bardziej piętnowanie, nie leży w ich kompetencjach, więc bez większych lęków spokojnie mogą Państwo sięgnąć nawet po mainstreamowy „Sweetener” Ariany Grande i jedynie filozoficznie westchnąć czemuż to urocze dziewczę rozmienia niewątpliwy talent na drobne.
Jak zatem grają HFU2 i HFLC fidaty? Jeśli na powyższe pytanie odpowiem, że wcale to z jednej strony wprawię Państwa w konsternację a z drugiej minę się z prawdą. Prawda bowiem jest taka, że z pewnością one mają coś tam za uszami i charakteryzuje je jakaś firmowa sygnatura, lecz sęk w tym iż są to najmniej słyszalne przewody z jakimi przyszło mi mieć kontakt. Czy uznacie Państwo to za zaletę, czy wadę, to już pozostawiam w Waszej gestii. Jeśli jednak w dążeniu do upragnionego absolutu wybraliście drogę niwelowania elementów mogących źródłowy materiał degradować zamiast ich maskowania i zamalowywania, posłuchajcie we własnych systemach przewodów fidaty, bo śmiem twierdzić, że raczej już ich dystrybutorowi nie zwrócicie.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLA; Lumin U1 Mini
– All’in’One: Naim Uniti Nova
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Dystrybucja: Moje Audio
Ceny:
HFU2: 1 499 PLN/1m, 1 649 PLN/2m, 1 799 PLN/3m
HFLC: 3 799 PLN/1,5m, 4 899 PLN/3m , 11 399 PLN/10m
Przed nami trzecia dwudniowa prezentacja wrocławskiego Audiofila. Odbędzie się ona już w najbliższy weekend, w dniach 27.10 i 28.10. bieżącego roku, w godzinach: od 12.00 do 15.00 i od 16.00 do 19.00, w Sali Konferencyjnej Hotelu Qubus – Wrocław ul. Św. Marii Magdaleny 2. Wstęp wolny!
Na wystawę zaprosiliśmy jedną z najciekawszych postaci europejskiej sceny audio, właściciela i głównego konstruktora Thöress Puristic Audio Apparatus Pana Reinharda Thöressa.
Thöress to niewielka manufaktura sprzętu audio, znana przede wszystkim entuzjastom ciężkiego kalibru. Na kompletną ofertę składa się na dzień dzisiejszy w sumie osiem produktów: dwa przedwzmacniacze (w tym jeden gramofonowy), dwie monofoniczne końcówki mocy, dwa modele kolumn podłogowych oraz dwa wzmacniacze zintegrowane.
Szybki rzut oka na specyfikację oraz wygląd rzeczonych produktów daje bardzo konkretną informację, którą drogę obrał właściciel firmy. Papierowe membrany głośników, wysoka skuteczność, wszędobylskie lampy, w tym mało znane NOS-y, a także estetyka sporej części produktów rodem z lat 70. lub wcześniejszych to nie przypadek. Do tego typu produktów trzeba mieć zacięcie. Nie robi się ich też po to, żeby zarobić miliony. Nie tędy droga.
Postaramy się dla Państwa zaprezentować większość tych wspaniałych urządzeń w tym przede wszystkim najnowszy przedwzmacniacz Reinharda model DFLH (dual function line & head) oraz premierowo monofoniczne wzmacniacze mocy EHT (EHT = Eintakt Hybrid Triode w języku niemieckim) a także kolumny Thöress model 2CD12 mające bardzo wysoką skuteczność 97 dB.
W czasie naszego pokazu zaprezentujemy także naprawdę unikalny przedwzmacniacz gramofonowy. Konstrukcja Reinharda Thöressa z Akwizgranu wyróżnia się na tle innych podobnych urządzeń. Najczęściej przedwzmacniacze gramofonowe oferują tylko jedną standardową korekcję, zgodną z zaleceniami RIAA. Czasem zdarzają się urządzenia obsługujące również starsze standardy. Jednak i one nie zapewniają pełnej elastyczności w kształtowaniu charakteru brzmienia. Przedwzmacniacz Thöressa umożliwia nie tylko wybór krzywej korekcyjnej, ale i możliwość kształtowania na bieżąco przebiegu charakterystyki częstotliwościowej. Zakresy tonów niskich, przełomu basów i średnicy oraz sopranów można regulować niezależnie za pomocą przełączników obrotowych.
Wszystkie urządzenia są produkowane ręcznie w Aachen. Lutowanie punkt-w-punkt to jest kredo Reinharda, niezależnie czy w grę wchodzą wzmacniacze czy kolumny.
Rzeczą wyjątkowej powagi wg naszego konstruktora jest fakt, że nie kupuje on gotowych transformatorów. Zarówno wyjściowe, jak i mocy wytwarza sam i – nie ukrywam – niezaprzeczalnie jest to niemały powód do dumy. Mało tego, szef firmy Thöress osobiście nawija uzwojenia cewek… za pomocą wyprodukowanej w 1964 roku specjalnej maszyny niemieckiej firmy Auman. Mało tego, urodził się w tym samym roku, co uznaję za wyjątkowo ciekawy, wręcz zabawny zbieg okoliczności.
Ponieważ w czasie naszej prezentacji będziemy grali tylko z płyty winylowej postanowiliśmy pokazać gramofon równie ciekawy jak produkty marki Thöress. I mamy nadzieję, że będzie to dla Państwa wielka niespodzianka. Po raz pierwszy w Polsce zaprezentujemy gramofony pochodzącej ze Słowenii marki Pear Audio.
Kilka słów o jej historii.
Peter Mezek jest zapalonym miłośnikiem muzyki, od ponad 40 lat zawodowo związany z muzyką, sprzętem hi-fi i gramofonami. Analogowe gramofony zawsze były jego pasją, niezależnie od tego, czy był to słynny Linn Lp 12, który Peter rozprowadzał do późnych lat 80-tych, czy gramofony Well Tempered, które również dystrybuował przez wiele lat.
W 1985 r. Peter opracował swój pierwszy produkt Rational Audio TT, zaprojektowany przez Jiri Jandę, z równoległym ramieniem śledzącym, który wzbudził wiele entuzjastycznych recenzji. Gramofon został zbudowany w Czechosłowacji wyłącznie dla firmy Petera i zawierał wiele ciekawych i innowacyjnych rozwiązań technicznych. Od lat 80. Peter Mezek radzi sobie dosłownie z tysiącami gramofonów czołowych producentów, odkrywając tajniki projektów i słysząc, jak niewielkie ulepszenia lub drobne ulepszenia mogą poprawić wydajność gramofonu. Jednak to właśnie Tom Fletcher i jego podejście do konstrukcji gramofonu najbardziej wpłynęły na Petera. Na gramofonach Toma Fletchera, Peter odkrył nieznane dotąd warstwy w muzyce, której żadna inna talia nie mogła ujawnić, z tak niesamowitą muzykalnością i realizmem.
Kiedy Well Tempered został sprzedany nowym właścicielom, a części zamienne stały się niedostępne, Tom Fletcher wkroczył, aby pomóc Peterowi. Tom Fletcher zaprojektował i zbudował gramofon dla Petera, a tym samym narodził się Pear Audio Blue. W tym czasie był nadal produkowany w starej fabryce Nottingham Analogue. Ściśle współpracując przez wiele lat, Tom Fletcher dzielił się z Peterem swoimi sekretami i technologią projektowania. Zanim Tom zmarł, przekazał Peterowi pochodnię, aby idee i ideologia Toma Fletchera były kontynuowane.
Najnowsza generacja Pear Audio Blue, zaprojektowana przez Toma Fletchera, jest triumfem kulminacyjnym ciągłego rozwoju gramofonów i ramion Toma. Każdy model jest wykonywany ręcznie, jeden po drugim, przez Petera Mezka w Słowenii i poddawany jest obszernej kontroli jakości przed opuszczeniem swojego warsztatu rzemieślniczego.
Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że Peter Mezek będzie niespodziewanym, ale jakże mile widzianym gościem w czasie naszego małego pokazu. Zaprezentujemy Państwu kilka modeli gramofonów Pear Audio: Kid Thomas, Captain John Handy oraz najnowszy model Pear Audio Little John.
Wkładka to unikalny produkt japońskiej marki Murasakino model Sumile MC.
Okablowanie systemu będzie pochodzić w Japonii. Wykorzystamy kable prądowe, sygnałowe oraz głośnikowe z firm Hijiri oraz Harmonix. Zasileniem będą opiekować się kondycjonery oraz filtry brytyjskiej firmy Isol-8, za którą stoi Nic Poulson.
Nasi przyjaciele z Włoch z firmy Music Tools dostarczą najnowszy i fantastycznie zaprojektowany stolik na którym ustawimy nasze urządzenia. Zapraszamy serdecznie na nasz mały pokaz.
Opinia 1
Wydawałoby się, że jak co roku, reglamentujący życiodajne promienie słoneczne okres jesienny jest w stanie przynieść jedynie symptomy depresji. Tymczasem, gdy prześledzicie nasze ostatnie portalowe dokonania, z pewnością zauważycie bardzo ciekawy, przynajmniej dla mnie, trend opiniowania dość drogich zespołów głośnikowych. Tak tak, patrząc na naszą, związaną z kosztownym sprzętem portalową karmę, do sporej ilości zer po przecinku powinienem się już przyzwyczaić. Jednak co innego teoretycznie pokaźna kwota dla pana Kowalskiego, a co innego przekroczenie magicznego progu stu tysięcy euro za set elektroniki, lub parę kolumn. Ktoś jest lekko zaszokowany? Jeśli tak, nie musi się wstydzić, gdyż nawet ja, w swoich decyzjach zakupowych mocno ocierając się o podobne poziomy cenowego szaleństwa, z racji szacunku do oscylujących na takich pułapach konstrukcji, zawsze dostaję pozytywnie wpływającej na ich postrzeganie przysłowiowej gęsiej skórki. Czy to źle? Naturalnie, że nie, gdyż ta, nawet nie tyle pozwala mi, ale wręcz zmusza, do nabrania odpowiedniego dystansu podczas procesu testowego danej konstrukcji. Dystansu mającego jedno zadanie, czyli na ile to możliwe, dotrzeć do zamierzeń konstruktora, które za sprawą tak wycenionego komponentu chciał przekazać potencjalnym klientom. I gdy po kilku latach eksploracji szczytów cenników różnych producentów wydawałoby się, że takie podejście jest dla mnie bułką z masłem, muszę Was zawieść, ponieważ zawsze potrzebuję kilku, a czasem nawet kilkunastu dni, aby spojrzeć na odbyty proces opiniowania z odpowiednim pakietem racjonalnych przemyśleń. Tak też było i tym razem, dlatego też dopiero po kilku tygodniach od internetowej zapowiedzi podjęliśmy się z Marcinem próby ujęcia w jedną, mamy nadzieję, że ciekawą całość, zebranych podczas kilkunastodniowego słuchania wniosków. O czym mowa? Przyznam szczerze, że od dawna ostrzyłem sobie na to zęby, aż po kilku latach się udało i do mojej samotni zawitały zajmujące w portfolio Gauder Akustik drugie miejsce od góry kolumny Berlina RC9, których owocną w ciekawe doznania wizytę zawdzięczam katowickiemu dystrybutorowi RCM.
Krótki ogląd przedstawionych na zdjęciach kolumn wyraźnie daje do zrozumienia, że również ten model zbudowano w formie kanapki z kilkudziesięciu, w poprzecznym przekroju przypominających kształt lutni, wręg z wykończonego w lakierze fortepianowym MDF-u. Naturalnie pomiędzy każdą klepką znajduje się elastyczna warstwa uszczelniająca, a wszytko dla spełnienia odpowiedniej sztywności solidnie skręcono. Front w celu przeciwdziałania szkodliwym dyfrakcjom dźwięku jako płaszczyzna jest nieregularny, co zrealizowano przy pomocy ukazującej różnorodne pory wariacji MDF-u z łupkiem. Ale dla mnie nie wykończenie frontu, lecz jego oferta przetworników jest od dawna spędzającym sen z powiek największym dobrem. O co chodzi? Otóż od zawsze w tej konstrukcji pociągały mnie zastosowane przetworniki niemieckiego Accutona. Ale nie porcelanowe, gdyż możliwości tych, co prawda zaaplikowanych w kilku innych kolumnach, jednak zdążyłem już z grubsza poznać, tylko dwa błyszczące diamenty. Jeden wysokotonowy, a drugi pracujący w paśmie wyższej średnicy. Dlatego jedynie w wyższej, gdyż ze względu na swój rozmiar nie jest w stanie przenieść całego zakresu środka pasma i w tej materii musi wspomagać go porcelana. Jako uzupełnienie dolnych rejestrów także wykorzystano białą „kamionkę”, ale dla spełnienia założeń ich niezbędnej ilości i dobrej jakości zastosowano aż trzy osiemnastki. Zwieńczeniem awersu jest niewielka, ale za to mieniąca się połyskującym srebrem, umieszczona tuż nad podstawą plakietka z nazwą serii „Berlina”. Dotykając tematu miejsca przyłączy okablowania trzeba wspomnieć, iż mamy do dyspozycji podwójne terminale kolumnowe i dla łatwiejszego dopasowania pracy kolumn do zastanego pomieszczenia trzy realizowane zworami opcje pracy sekcji niskotonowej. Ostatnim ważnym elementem opisywanych konstrukcji jest zespolona z nimi za pomocą trzech stożków, jak na typowe standardy stosunkowo gruba, a przez to zwiększająca pozytywnie wpływający na stabilność ciężar kolumn granitowa podstawa.
Będąc do bólu szczerym i bez naciągania faktów mogę powiedzieć, że jeśli dysponujecie odpowiednio rozdzielczym źródłem (nie mylić z rozjaśnionym, bo to nie jest to samo), dopiero przy pomocy tego zestawu kolumn, dzięki diamentowej sekcji średnio-wysokotonowej jesteście w stanie usłyszeć, tutaj pokuszę się nawet o stwierdzenie, prawie wszystkie zawarte w zakresie średnio-wysokotonowym informacje. Naturalnie ręki za to twierdzenie na pieńku nie położę, ale na bazie moich kilkuletnich doświadczeń oświadczam, iż jeszcze nigdy nie słyszałem tak dokładnie oddanych wspomnianych rejestrów. Zestaw kreśli każdą nutę, w dobrym tego słowa znaczeniu, z precyzją skalpela. Ale natychmiast wszystkie znerwicowane dusze chciałbym uspokoić, gdyż dzięki tendencjom mojego zestawu audio delikatnego kolorowania świata, wszystko podane było w estetyce minimalnej słodyczy i zjawiskowej gładkości, co podczas obcowania z muzyką bardzo lubię, a co odpowiednią elektroniką stawiając na neutralność ponad wszystko bardzo łatwo można pod siebie dostroić. Przyznam szczerze, gdzieś w zakamarkach swoich szarych komórek wiedziałem, że testowa konfiguracja mniej więcej w ten sposób, czyli zjawiskowo w kwestii rozdzielczości, a przy tym z delikatną nutą słodyczy wypadnie, ale zawsze do momentu bezpośredniego zderzenia z rzeczywistością mam obawy o niechciane przerysowanie pewnych aspektów dźwięku. Na szczęście w tej odsłonie wszelkie podpunkty wycenionego na 100 k€ dźwięku były zrealizowane na to procent. To był dla mnie okres pławienia się w bezkresie podanych w nieskazitelny sposób fraz nutowych. To było na tyle zjawiskowe, że czasami robiłem sobie dzień wolnego od słuchania, aby nabrać dystansu i spojrzeć na taką prezentację po ochłonięciu. Niestety do samego końca testu nic a nic się nie zmieniało, co dało mi jasno do zrozumienia, że Pan Roland Gauder tym modelem jest w stanie bardzo mocno przyczynić się do złapania przez nas przysłowiowego króliczka. A przecież to nie jest jego ostatnie słowo. O co chodziło z tym spełnianiem podpunktów? Na tym poziomie cenowym i jakościowym o teoretycznie nic specjalnego. Według mnie o bardzo dobre oddanie rozmachu wirtualnej sceny w muzyce baroku. O pokazanie szybkości nurtów free jazzowych, rockowych i elektronicznych. A także wzorową prezentację fantastycznej, ale bardzo ważnej w oddaniu esencji ECM-owskiego jazzu, obecnej pomiędzy poszczególnymi dźwiękami ciszy, czego zawsze wymaga na przykład materiał muzyczny naszego niestety już nieżyjącego mistrza Tomasza Stańki. To znaczy, że wszystko było zbieżne z moim punktem „G”? Naturalnie, że nie. Ale też nie o szukanie problemu w tym momencie chodzi, tylko o przyjęcie do świadomości specyfiki grania głośników ceramicznych. To znaczy? Po prostu dość sztywna membrana nie jest w stanie tak dobrze oddać barwy i specyfiki wybrzmień nie tylko instrumentów drewnianych, ale również bez względu jak to zabrzmi soczystej wokalizy. Ale nie odbierałem tego w domenie żadnego problemu, tylko jako naznaczenie przekazu materiałem na membrany przetworników. Przecież nie można mieć pretensji, że coś gra w zgodzie ze swoimi konotacjami. A co jest w tym najciekawsze, po dosłownie kilku płytach i skierowaniu swoich zmysłów w kierunku pozytywów typu: oddanie szybkości narastania dźwięku, czy konturowości nisko schodzącego basu przestałem zauważać wspomniane aspekty mniejszej ilości drewna w dźwięku instrumentów, czy nasycenia pracy głosów artystów. Kto wie, może dopiero wtedy wszedłem na właściwy tor unikania podkolorowania dźwięku. Jednak bez względu na wszystko zawsze jest coś za coś i jeśli tylko teoretycznie coś innego niż mamy na co dzień tak jak opiniowane Berliny RC9 z łatwością potrafi się obronić, nie szukam na siłę ich potknięć, tylko czerpię z takiego stanu rzeczy wszystko co najlepsze. A zapewniam, było czym się delektować. Czy to koncert zespołu Metallica „S&M” , gdzie bardzo dobrze oddane były mocne riffy gitarowe i energia perkusji, czy pieczołowicie pokazane występy Jordi Savalla w wielkich kubaturach kościelnych, wszystko wybrzmiewało z fantastycznym, bo podpartym fenomenalną rozdzielczością, realizmem. Owszem, czasem, gdy jakimś cudem udało mi się wyrwać ze sterującej moimi zmysłami Gauderowej nirvany, doszukiwałem się posmaku zarezerwowanej dla sznytu instrumentów z drewna pewnej szarości, ale to było siłowym szukaniem dziury w całym, a nie samoczynnym odruchem. Tytułowe dziewiątki nie pozostawiały pola do własnych interpretacji, tylko oferowały swój pogląd na zapisany na srebrnych krążkach, jak pisałem fantastycznie zaprezentowany świat i albo szło się ich drogą, albo całkowicie je odpuszczało. Ba nawet jeśli chciałem je przechytrzyć i jednak poszukać w nich swoich wizji, tak umiejętnie mnie prowadziły, że dopiero po kilkugodzinnym resecie orientowałem się, jak łatwo po raz kolejny wciągnęły mnie w swój znakomicie namalowany świat. I co w tym wszystkim w dobrym tego słowa znaczeniu było dla mnie najgorsze, w podobnym tonie wypadał każdy repertuar. Naturalną koleją rzeczy jeśli miałbym jednak wartościować prawdziwość słuchanej muzy według moich standardów, najlepiej wypadała muzyka buntu w stylu różnorodnego rocka i elektroniki. Jednak nie dlatego, że chodziło o odtwarzanie łomotu i przecinanych świstami sztucznie generowanych tektonicznych tąpnięć, tylko w tych gatunkach ewidentnie słychać było swobodę poruszania się kolumn po aspektach szybkości i energii prezentacji. Ale jak wspominałem, w przypadku muzyki stawiającej na wywoływanie w nas uczucia uduchowienia przekazu pięknie prezentujące się Niemki wyartykułowane niuanse braku posmaku celulozy w odpowiednich momentach nadrabiały prawdziwością oddania wielkości goszczących muzyków kościołów i wręcz punktowe osadzenie muzyków w ich realiach. We wszystkich słuchanych przeze mnie kompilacjach nutowych znajdowałem coś, czego nie słyszałem u siebie. Raz była to realizowana przez diamentowe przetworniki rozdzielczość, innym razem rytmika, jeszcze innym swoboda prezentacji, by na koniec spiąć wszystkie podpunkty w zaskakującą spójność. Ale po raz kolejny zaznaczam, wszystko w ramach pewnej, zarezerwowanej dla ceramicznych głośników, w testowej odsłonie delikatnie przesuniętej w kierunku mojej estetyki grania, czyli miłej estetyce. Czy to dobrze? Jasne, że tak, gdyż nie ma jednego wzorca odtwarzanego dźwięku, a i każdy z nas tę samą prezentację często odbiera na swój sposób. Dlatego w całej zabawie w zaawansowane audio najpiękniejsza jest różnorodność oferty producentów, która na szczęście pozwala nam dobrać konstrukcje do swoich priorytetów.
Analiza powyższego tekstu jednoznacznie pokazuje, że jeśli stawiacie na obdarzoną bezkresem informacji prawdę o muzyce, powinniście zmierzyć się z tytułowymi Niemkami. Ale weźcie dodatkowo pod uwagę fakt, że ja swoim zestawem co prawda delikatnie, jednak tendencyjnie kierowałem ich ostateczny sznyt w stronę podkolorowania. Wy zaś, chcąc pozostać w sferze neutralności praktycznie nie musicie robić nic, Wystarczy zadbać o to, aby współpracująca z Berlinami RC9 elektronika zbytnio nie wnosiła swoich manier. Myślicie, że to może być problem? Spokojnie. To żaden problem, gdyż opisywane czarne panny w momencie próby naginania faktów przez docelowy zestaw natychmiast pokażą, gdzie w dążeniu do bezkompromisowości popełniliście błąd. Czy są to kolumny dla każdego? Po moich doświadczeniach twierdzę, że jeśli nie szukacie ociekającego estetyką gorącej lampy dźwięku z całą powagą tak. Są podatne na delikatne kreowanie własnego punktu widzenia. Oferują fenomenalny przekaz muzyczny. Aż kipią akceptowalnym dosłownie w każdym pomieszczeniu designem. I gdy zbierzemy te zalety w jedną całość, niestety pozostaje mi wspomnieć o jednej drobnej z punktu widzenia większości zakręconych na punkcie dobrej jakości dźwięku osobników wadzie, jaką z pewnością jest spora cena. Ale natychmiast idąc z pomocą naszym bohaterkom dodam, przecież nikt nie powiedział, że będąc tak blisko złapania przysłowiowego króliczka za ogon cena produktu pozostanie na poziomie serii budżetowej. Niestety jakość kosztuje.
Jacek Pazio
Opinia 2
Są konstrukcje na swój sposób wyjątkowe, elektryzujące samym faktem istnienia i wywołujące przyspieszone bicie serca u zastępów ich wiernych, acz doskonale zdających sobie sprawę z platonicznego charakteru takiego związku, akolitów. Do elitarnego grona takich właśnie obiektów kultu spokojnie możemy zaliczyć flagowy model niemieckiej manufaktury Gauder Akustik, czyli Berlina RC-11. Strzeliste, imponujące i na tyle nazwijmy to delikatnie „absorbujące finansowo”, że w momencie ich debiutu na polskim rynku, przy ich zakupie można było liczyć na nad wyraz miły „gratis” w postaci … BMW i nie mówimy w tym momencie o resoraku, tylko prawdziwym turladełku. Jednak abstrahując od samej ceny 11-ek warto przy okazji pamiętać, iż nawet po weryfikacji stanu konta – czując się na siłach ich zakupu, musimy jeszcze mieć na uwadze pewien drobny szczegół, czyli gdzie i jak te ponad dwumetrowej wysokości i ważące po ponad 200 kg niemieckie piękności ustawić. I w tym momencie pomocną dłoń wyciąga do nas sam konstruktor, który postanowił ideę swoich flagowców przybrać w zdecydowanie łatwiejszy do aplikacji w większości pomieszczeń model RC9.
Proszę się jednak zbytnio nie ekscytować i jeszcze nie kombinować jakby tu 9-ki wstawić do dwudziestometrowego pokoju, bo nieco mniejsze i nieco łatwiejsze w ustawieniu w przypadku Gauderów wcale nie oznacza małych i łatwych. Jak sami Państwo widzicie nawet w naszym, blisko czterdziestometrowym, oktagonalny OPOS-ie Berliny zwracają na siebie uwagę, a proszę mi wierzyć, na razie jedynie na słowo, że grają one dźwiękiem zdecydowanie większym, aniżeli wskazywałyby na to ich gabaryty. Dlatego też spokojnie możemy uznać, iż dolną granicą metrażu przy jakim warto się nimi zainteresować jest właśnie 40 metrów i to jedynie w przypadku solidnej adaptacji akustycznej.
Zanim jednak przejdziemy do analizy walorów brzmieniowych tytułowych kolumn warto, choć przez chwilę, skupić się na tym, cóż tam w nich ciekawego siedzi. A siedzi całkiem sporo, gdyż oprócz czterech, jakże charakterystycznych dla konstrukcji sygnowanych przez dr.Rolanda Gaudera, porcelanowych Accutonów jest jeszcze małe diamentowe co nieco. Jednak po kolei. Za reprodukcję dołu odpowiadają trzy ceramiczne 18-ki, które na średnicy uzupełnia kolejny, również 18 cm mid-woofer, a ten z kolei przekazuje pałeczkę 50 mm, już diamentowemu średniotonowcowi uzupełnionemu kolejnym diamentowym drajwerem, czyli 20 mm tweeterem. Ta jakże imponująca bateria przetworników wymaga oczywiście stosownej oprawy, więc zamiast konwencjonalnej „skrzynki” obudowy kolumn wykonano z 50 mm, wycinanych na obrabiarkach CNC, wręg z pokrytego lakierem fortepianowym MDF-u, które w celu redukcji pasożytniczych rezonansów przełożono dodatkowo 3 mm plastrami miękkiego absorbera. Ten blisko półtorametrowy sandwich na całej swej wysokości skręcony jest za pośrednictwem długich śrub a całość ustawiono na trzech masywnych stożkach i granitowej podstawie.
Nie mniej intrygująco przedstawia się ściana tylna, która choć poprzez zbliżony do kształtu lutni obrys kolumn ma postać iście szczątkową, to jednak udało się umieścić na niej, tuż przy podstawie, panel przyłączeniowy z podwójnymi terminalami głośnikowymi WBT i pozwalającą na dopasowanie do zastanych warunków lokalowych trójpozycyjną regulację najniższych składowych w zakresie +/- 1,5 dB. Skoro jesteśmy przy terminalach wielkim nietaktem z naszej strony byłoby pominiecie faktów dotyczących tego, co kryje się za nimi a co niejako bezpośrednio wpływa nie tylko na brzmienie, lecz również na dobór zdolnej prawidłowo wysterować tytułowe kolumny elektroniki. O co chodzi? O iście bezkompromisowe podejście do tematu, czyli z upodobaniem stosowane w Gauderach zwrotnice o bardzo stromym, bo wynoszącym ponad 50dB/oktawę, nachyleniu i ich symetryczną budowę. Oznacza to ni mniej ni więcej, że lepiej zawczasu zaopatrzyć się w solidną amplifikację, bo bez niej może być najdelikatniej rzecz mówiąc nieciekawie i nie są to jedynie jakieś marketingowe „kocopały”, tylko potwierdzone empirycznie fakty. Nie raz i nie dwa bowiem zdarzało się np. podczas monachijskiego High Endu, gdy podobnież high-endowa elektronika mająca współpracować z Gauderami po kilku godzinach grania dostawała nie tylko zadyszki, lecz i zdarzało się, że ostentacyjnie rzucała ręcznik na ring, po prostu się wyłączając.
Całe szczęście u nas takich anomalii nie było, gdyż po pierwsze kubatura redakcyjnego OPOS-a jest zdecydowanie mniejsza od sal monachijskiej wystawy, a po drugie nie musząc „przekrzykiwać” się z grającymi za ścianą sąsiadami operowaliśmy na zupełnie innych poziomach głośności. I w tym momencie dochodzimy do clue niniejszej epistoły, czyli do brzmienia 9-ek. Od razu zaznaczę, że długo biłem się z myślami czy poniższy fragment tekstu zamieścić, czy też asekuracyjnie, w ramach ostatecznej korekty go pominąć, jednak koniec końców uznałem, że trzeba być uczciwym zarówno wobec samego siebie, jak i naszych Czytelników. Mam bowiem na myśli jeden z najbardziej wyświechtanych i zdewaluowanych frazesów, jakie stosuje się podczas opisywania najprzeróżniejszych urządzeń i akcesoriów. Mowa o swoistym poznawaniu własnej, znanej niemalże na pamięć, płytoteki od nowa. Z pewnością wielokrotnie spotkaliście się Państwo z takim stwierdzeniem i jak mniemam zdążyliście się już na nie uodpornić. Pech jednak w tym, że z Gauderami RC9 nabiera ono zupełnie nowej świeżości i naprawdę znaczy to, co znaczyć powinno. W pierwszej bowiem chwili, gdy siadamy przed wygrzanymi 9-kami, mamy nieodparte wrażenie, iż ilość dostarczanych przez nie informacji jest może nie tyle przesadzona, bo przecież same z siebie kolumny nic dodać nie mogą, co raczej nieco przytłaczająca. Zaczynamy słyszeć detale i niuanse, których istnienia mogliśmy się do tej pory jedynie domyślać i zgadywać, że gdzieś tam w muzycznych odmętach egzystują, a tymczasem z niemieckimi kolumnami w torze są one widoczne jak na dłoni i bezsprzecznie obecne. Ot tak, po prostu. Efekt ten można porównać do etapu, który większość z nas przechodzi w swoim życiu, gdy najpierw wmawiamy sobie, że cały czas mamy iście sokoli wzrok, tylko … ręce robią się nam za krótkie, bądź złośliwi wydawcy stosują coraz mniejszą czcionkę, by koniec końców pójść do okulisty, potem do optyka, dobrać sobie okulary i już ze szkłami na nosie zorientować się ileż to detali przez ostatnie lata nam umykało. Szukając bardziej muzycznych analogii posłużę się jednym z najlepiej znanych dzieł, czyli … „Czterema porami roku” Vivaldiego. Otóż większość dostępnych na rynku konstrukcji brzmi jak „Le quarto stagioni” sir Yehudi Menuhina z Camerata Lysy, natomiast Gaudery to mistrzowskie wykonanie „Vivaldi: The Four Seasons” Giuliano Carmignoli i Venice Baroque Orchestra. Niby ten sam utwór, niby ten sam zapis nutowy a u Carmignoli słychać po wielokroć więcej, a czy lepiej to już zależy od naszych, wybitnie subiektywnych preferencji. Nie da się bowiem ukryć, ze zarówno na wspomnianych poczynaniach Venice Baroque Orchestra, jak i z Gauderami mamy do czynienia z pewną wirtuozerią i wyczynowością, gdzie nie ma zbyt wiele miejsca na obojętność i brak zaangażowania. Tutaj jest gra na 100-kę, gdzie każdy, łącznie ze słuchaczem, daje z siebie wszystko. Nie liczcie zatem Państwo, że włączycie RC9-ki, które będą sobie „plumkały” w tle, a Wy zajmiecie się codzienną krzątaniną. Nic z tych rzeczy. One nie tyle potrzebują Waszej atencji, co wręcz jej żądają. Chociaż nie, to nie tak. One wcale o nią nie zabiegają, lecz to my, sami z siebie po ich usłyszeniu dokonujemy swoistego przewartościowania priorytetów. Zamiast bowiem traktować je jako li tylko dodatek, jedną ze składowych planu dnia rezerwujemy specjalnie dla nich czas, w którym liczy się wyłącznie kontakt z muzyką. Intensywność doznań, jakie Berliny nam serwują porównać można do uczestnictwa w koncercie, spektaklu, więc logicznym jest, iż tak jak siedząc na widowni nie zajmujemy się przeglądaniem mediów społecznościowych, czy też wymianą korespondencji ze znajomymi, tak też i podczas odsłuchu Gauderów robić tego nie będziemy. Powiem nawet więcej. Otóż podczas sesji odsłuchowych nie dane mi było czynić zwyczajowych notatek, gdyż po pierwsze i tak się nie mogłem na nich w satysfakcjonującym stopniu skupić a po drugie gdzieś podświadomie czułem, że po prostu nie wypada.
Powodem takiego stanu rzeczy jest oczywiście nieosiągalna dla większości przetworników rozdzielczość oferowana przez zaimplementowany w RC9-kach diamentowy duet Accutona. Proszę tylko nie mylić rozdzielczości z analitycznością, czy wręcz laboratoryjnym chłodem, gdyż w tym przypadku mamy do czynienia z fenomenalną transparentnością i to transparentnością doprawioną odrobiną słodyczy, przez co słysząc więcej aniżeli dotychczas, odbieramy to w kategoriach jednoznacznie pozytywnych. Całe szczęście nie ma w tym zwiększeniu docierających do nas informacji nawet najmniejszego śladu granulacji, czy ofensywności, przez co po kilkugodzinnej sesji nie czuć zmęczenia a jedynie niedosyt dalszych wrażeń. Co istotne, wraz z fajerwerkami na średnicy i górze nie brakuje też odpowiednio sugestywnych i zapierających dech w piersiach atrakcji w niższej średnicy i basie. Wystarczy bowiem włączyć obfitujący w iście infradźwiękowe pasaże „Khmer” Nilsa Pettera Molværa, by autorytatywnie stwierdzić, że 9-ki pod tym względem nie mają żadnych, ale to absolutnie żadnych ograniczeń, wypadając tym samym bardziej spektakularnie od RC8-ek, i jeśli tylko wymagają tego okoliczności, czyli reprodukowany przez nie materiał, to potrafią zagrać z iście niszczycielską siłą i rozmachem. A właśnie, wspominałem o tym, że Gaudery wydają się generować dźwięk większy aniżeli wskazywałyby na to ich gabaryty. Otóż to wcale nie chodzi o to, że one cokolwiek powiększają, czy wyolbrzymiają, bo tak nie jest. Źródła pozorne są dokładnie takie, jak w rzeczywistości, dlatego też słuchając „Jazz at the Pawnshop” Arne Domnérusa czujemy się jakbyśmy siedzieli przy jednym ze stolików sztokholmskiego PUB-u i obserwowali poczynania jazzowego kwartetu wspomaganego wibrafonem Larsa Erstranda a nie na Stadionie Wembley podczas pamiętnego koncertu Queen. Tu chodzi właśnie o to, że gdy najdzie nas ochota na właśnie takie stadionowe live’y, to możemy mieć pewność, że otoczą nas dziesiątki tysięcy rozwrzeszczanych gardeł a scena będzie miała ładnych kilkadziesiąt metrów szerokości. Bez przeskalowywania, prób wpasowania stadionowych realiów w kilkudziesięciometrowy pokój i innych sztuczek. Posługując się audiofilskimi słowami – kuczami spokojnie możemy stwierdzić, iż tym razem mamy do czynienia ze zjawiskiem przenoszenia słuchacza do miejsca rejestracji danego wydarzenia aniżeli przenoszenia muzyków do naszego zupełnie nieprzystosowanego do tych celów lokum. Nie wierzycie? No to wszystkim niedowiarkom polecam „The Wrong Side Of Heaven And The Righteous Side Of Hell, Volume 1” Five Finger Death Punch a dokładnie „Purgatory (Tales from the Pit)” – drugi, koncertowy krążek tego wydawnictwa. Takiego ładunku energii z pewnością długo nie zapomnicie a przy okazji sami będziecie mogli ocenić, jak się mają realia do opowieści, jakoby na high-endowym sprzęcie nie dało się słuchać ciężkiego metalu.
Pół żartem pół serio można w ramach podsumowania niniejszej recenzji stwierdzić, że naszą wspólną zabawę z Jackiem w nieraz niezwykle lapidarne próby opisania najprzeróżniejszych konstrukcji głośnikowych od tej chwili spokojnie będziemy w stanie podzielić na tę przed i tę po Gauderach Berlina RC9. Nie da się powiem ukryć iż 9-ki są na tyle referencyjne, że nie dość, że podniosły poprzeczkę naszych oczekiwań na pułap, który niezwykle trudno będzie przeskoczyć, to jednocześnie stały się swoistym punktem odniesienia. Czy jest to zatem propozycja dla wszystkich, oczywiście wszystkich tych, którzy nie dość, że mogą sobie pozwolić na wydatek rzędu 100 k€, to mają jeszcze odpowiednie warunki lokalowo – sprzętowe, by je ugościć? O ile tylko będą w stanie podołać ilości dostarczanych przez Gaudery informacji, to tak. Jednak w pierwszej kolejności o ich zakupie powinny pomyśleć wszelakiej maści studia nagraniowe i masteringowe, bo właśnie na 9-kach pracujący tam ludzie będą w stanie usłyszeć wszystko, dosłownie wszystko, co zostało zarejestrowane, i miejmy cichą nadzieję tego nie zepsuć.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: RCM
Cena: 431 000 PLN
Dane techniczne
Głośnik niskotonowy: 3 x 180 mm ceramiczny
Głośnik średnio-niskotonowy: 1 x 180 mm ceramiczny
Głośnik średniotonowy: 1 x 50 mm diamentowy
Głośnik wysokotonowy: 1 x 20 mm diamentowy
Częstotliwość podziału: 150 / 1000 / 6000 Hz
Impedancja: 4 Ω
Moc sinusoidalna: 340 W
Moc muzyczna: 750 W
Wymiary (W x S x G): 145 x 34 x 61 cm
Waga z podstawą: 102 kg
Gwarancja: 20 lat
Wierzcie lub nie wierzcie, ale w moim odczuciu czas od ostatniego alkoholowego mitingu, w którym nie dość, że miałem niekłamaną przyjemność uczestniczyć, ale również stosownym tekstem udało mi się zwieńczyć, kolokwialnie mówiąc minął jak strzał z bicza. A przecież to ni mniej nie więcej okrągły rok. Naturalnie przyczyny takiego stanu rzeczy z racji bardzo naszpikowanego wieloma różnorodnymi zadaniami, a przez to intensywnego, codziennego życia są mi bardzo dobrze znane, jednak bez wdawania się w szczegóły szukających drugiego dna w mojej utracie poczucia czasu osobników mogę zapewnić, iż owa amnezja nie była wynikiem tak zwanego głodu alkoholowego. Dlaczego? Temat jest banalny, gdyż wszystkie tego typu imprezy zawsze kończę zakupem stosownych zapasów nie zapominając przy tym o ewentualnych odwiedzinach innych piewców spożywania wykwintnych trunków. A gdyby ktoś zapytał: „Jak to robię, że mając pod ręką pełen barek udaje mi się przetrwać z jego zawartością tak długi okres?”, bez namysłu odpowiem, iż piję tylko dla przyjemności, a nie dlatego, że coś stoi na półce i czeka na swoją kolej totalnej eksterminacji. Wiem, wiem, to dla wielu z Was zalatuje co najmniej masochizmem, ale uwierzcie mi, każdy ma swoją życiową karmę, a moja pozwala mi na takie niezrozumiałe dla wielu ekstrawagancje. Ale nie oszukujmy się, karma karmą, jednak nieubłaganie mijający czas nawet tak zatwardziałemu w postanowieniu delektowania się smakiem aniżeli zaliczenia kolejnej butelki osobnikowi jak ja jest w stanie bezlitośnie wysuszyć życiodajne źródełko i miło jest co jakiś czas odebrać telefon z zaproszeniem na opisywane w dzisiejszym tekście święto karmienia kubków smakowych wyszukanymi wodami ognistymi, na które od kilku już lat zaprasza mnie sieć Salonów z Alkoholami i Winami Świata M&P.
Tak tak, odbywająca się w dniach 17-18. 10. 2018 r. impreza, była już dziewiątą edycją wspomnianego święta w kulturalnym tego słowa znaczeniu alkoholowych maniaków. Jednak według mnie, czyli z punktu widzenia potencjalnego gościa, najistotniejszym tematem tego wydarzenia nie jest ilość dotychczas odbytych spotkań, tylko ich jakość mierzona ewidentnym rozwojem oferty mocnych trunków do pełnoprawnego festiwalowego dnia. I właśnie ten dzień z ofertą wody ognistej w kilku luźnych, czasem nawet delikatnie humorystycznych strofach postaram się Wam przybliżyć.
Obejrzeliście już załączoną galerię? Mniemam, że tak. Dlatego też chciałbym się pochwalić, że jeśli Marcin w walce z miernością mojej sztuki fotografowania świata nic nie wyrzucił do wirtualnego kosza (fantastyczna jakość fotek na naszym portalu jest zasługą jego często mozolnej obróbki), zanim przystąpiłem do degustacji, wykorzystując niewielki tłok wespół z jeszcze pewną, bo wolną od alkoholowych skutków ręką obfotografowałem wszystkie przygotowane tego dnia stoiska. To zaś oznacza, że macie choćby minimalne pojęcie, z czym zaproszeni klienci musieli się zderzyć. To wszytko było do spróbowania. Owszem, za droższe trunki trzeba było trochę zapłacić, ale zapewniam wszystkich twardzieli, zaliczenie każdej dostępnej w gratisie pozycji było niemożliwe. I nie ma znaczenia, czy pije się całą nalaną do kieliszka zawartość, czy jedynie dwa, lub trzy razy dosłownie odrobiną alkoholu drażni swoje kubki smakowe. W pierwszej opcji mózg prawdopodobnie zostanie odcięty od zasilania już przy biorąc możliwości naszych wysokoprocentowych fighterów darmowej ofercie piątego, no może dziesiątego stolika, a w drugiej od dosłownie połowy wystawy narządy smaku i powonienia są praktycznie uodpornione na delikatne doznania tak zapachowe, jak i kulinarne, co skutkuje stanem, w którym szanse na zaistnienie mają jedynie często groźne w ostatecznym rozrachunku bardzo wyraziste aromaty i smaki. Dlaczego? To proste. Jeśli coś przebije się do ośrodka zarządzania ciałem przez nasze zamordowane receptory, podczas ponownego degustacyjnego podejścia z wypoczętymi, oceniającymi je organami na co dzień może okazać się zbyt dosadne. Dlatego też chcąc w miarę rozsądnie, czyli wynosząc jakieś ciekawe przedzakupowe wnioski przebrnąć przez przywoływane wydarzenie, już na starcie musimy dokonać zdroworozsądkowej selekcji. Czy przyszliśmy potwierdzić dotychczasowe doświadczenia, czy raczej szukamy nowych trendów w naszym podręcznym magazynku degustatora. I zapewniam Was po raz kolejny, decyzja nie jest łatwa. A co zrobiłem ja? Otóż tym razem po serii zaliczania na poprzednich degustacjach tych samych producentów, ale z ich najnowszymi odsłonami różnorodnego leżakowania destylatów (reguły bardzo dymnych Whisky), spełniając prośbę poszukania dla znajomego czegoś jako to ujął “słodkiego” postanowiłem prześledzić ofertę Cognac-ów i Brandy. Efekt? Zaoferowałem listę kilku producentów z destylarnią DUPUY na czele. Ciekawe, bo nie blokujące moich receptorów zapachem palonego torfu doznania nosowe plus gładki, oraz pełen słodyczy finisz okazały się być bardzo przyjemnie spędzonym na nieznanych dotychczas zbyt dobrze alkoholowych wodach czasem. A czy po takim odejściu od swoich smaków nie czułem pewnego rodzaju smutku zaniechania poznania najnowszych trendów śmiało można powiedzieć zakupowych pewniaków? I tutaj dodatkowo Was zaskoczę. Wbrew dotychczasowym odruchom, mimo pragnienia choćby minimalnego zaspokojenia zapotrzebowania torfowego dymu w organizmie, mając na uwadze założenie napisania w miarę light-owego, a przy tym radosnego w przekazie tekstu postanowiłem zmierzyć się z czystą wódką. Oszalałem? Otóż nie. Mało tego. Za niektóre pozycje musiałem zapłacić otrzymanymi od organizatora kuponami, co jasno pokazuje moją pismakową determinację. Myślicie, że żałuję? Powiem szczerze, że choć w życiu codziennym takiej decyzji z pewnością bym nie podjął, w tym przypadku jako wsad materiałowy do lifestyle’owego tekstu jestem z siebie nawet bardzo dumny.
Co z tej karkołomnej misji wyszło? Jak obrazują fotografie, do walki stanęło pięć ofert białego szkwału: kanadyjski „Crystal Head”, francusko-rosyjski „Viche Pitia”, oferta właściciela marki M&P pod nazwą „Pawlina”, również polska oferta „Casino” z dedykowanym znanemu rockowemu zespołowi produktem pod nazwą „Alcohollica” i dla podkreślenia międzynarodowości sparingu coś od amerykańskich producentów Bourbon-ów ze stajni Sazerak w postaci czystych destylatów z serii White Dog (materiał przygotowany do beczkowania, czyli czysty bimber). Jakie wrażenia? Powiem bez ogródek. Na szczęście wbrew obecnym światowym trendom windowania cen za mierne produkty w tym przypadku żądane za nie kwoty widniejące na sklepowej idą w parze z bogactwem doznań organoleptycznych. Wszystkie (no może prawie, ale o tym później) były gładkie, czyli w moim odczuciu nie powodowały odruchu odrzucenia, czy cierpkości, co nawet mnie niespecjalnie przepadającemu na takim alkoholem osobnikowi pozwalało na degustację podobną do typowej Whisky, czyli swobodne karmienie ich ofertą tak nozdrzy, jaki i jamy ustnej z jej kontrolerami jakości smaku. Naturalnie im wódka droższa i w przypadku wielokrotnego filtrowania z diamentami włącznie jak Crystal Head była zdecydowanie gładsza, delikatniejsza i szlachetna, ale bez naciągania faktów jestem w stanie przystawić znaną nam z okresu komunizmu pieczątkę jakości „Q” każdej z przywołanych w tym akapicie wódek bez względu na cenę. Dlaczego? Otóż każda z nich przy smakowym i aromatowym spokoju niosła ze sobą kilka innych detali. Jakich? Pan Pawlina dorzucił do swojego wyrobu fantastyczną, na ile to możliwe w przypadku rozprawiania o zwykłej „wódzie”, nutę słodyczy. Nie dominaty, tylko posmaku, co dla wielu z obchodzących ten rodzaj napitków szerokim łukiem może być fajną alternatywą. Francuzi wespół z Rosjanami zaproponowali ciekawie wypadające mikstury na bazie mleka z cytryną i pewnie nie uwierzycie, ale również kminku. I gdy pierwsza pozornie całkowicie nie pasująca do siebie pod względem składników opcja łączenia mleka z kwasem cytrusów opcja wypadła bardzo dobrze, to już ożenek z dość mocnym i wyrazistym kminkiem jest dla mnie strzałem w dychę. Jeśli zaś chodzi o temat rodzimej oferty gorzelni Casino, w tym przypadku jak to zwykle bywa, efekt końcowy zależeć będzie od sposobu obróbki smaku przez gruczoły ustne każdego z nas. O co chodzi? Otóż uspokajam, obie wersje, czyli na bazie pszenicy i żyta są delikatne i bardzo przyjemne w przyswajaniu (temat asymilacji większej ilości musicie sprawdzić sami), to na przekór zapowiedziom pani prowadzącej prezentację dla mnie gładsza była „żytnia” niż „pszeniczna”. Ale na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie dodać, że nie byłem w tych osądach odosobniony, gdyż przede mną kilka osób podał identyczny jak mój werdykt, co oznacza tylko jedno, każdy ma inny gust i sposób odbierania teoretycznie tych samych bodźców zewnętrznych. A na deser dodam, iż całkowitym z działu bardzo miłych zaskoczeniem tego stolika była propozycja tego producenta na bazie karmelu. Profanacja? Bynajmniej. Owszem, wykonując przy niej kontrolowane zejście z realnego świata w konsekwencji możemy odczuwać długotrwałe skutki przełamania się do jej ponownego spożycia, ale niezobowiązujące spotkanie przy dwóch – trzech kieliszkach z pewnością okaże się bardzo miłym w każdej rozpatrywanej w moim opisie kategorii od smaku, przez węch, po syndrom dnia następnego. Ok., to były typowe wódki, a co z czystym, czyli przygotowanym do beczkowania destylatem Bourbona? Tak tak, tutaj zaczęła się jazda. To nie jest wykwintny napitek. W przypadku White Dog-a mamy do czynienia z prawdziwym torem przeszkód. Zawsze z racji obowiązku zawartości co najmniej 70 procent kukurydzy jako materiał wsadowy do destylatu dostajemy tę samą podstawę smakową swoistego bimbru, ale cała zabawa zaczyna się w momencie rozpatrywania procentowej zawartości żyta jako końcowego składnika materiału wyjściowego. Dlatego gdy na samym początku rozpoczynamy od może nie tak łagodnego jak w przypadku wcześniej opisywanych pozycji, ale jednak dość umiarkowanie łagodnego finiszu, to im dalej w las (mowa o wsadzie żyta) temat odczuć smaku staje się coraz bardziej szorstki, żeby nie powiedzieć wyraźnie cierpki i piekący. Niestety, największa zawartość żyta w moim odczuciu powodowała już zbyt mocne osadzenie smaku w domenie ostrości alkoholu. Ale zaznaczam, nie jestem w tym temacie ekspertem i tak prawdę mówiąc dorzuciłem tego trochę stojącego na przegranej pozycji producenta jedynie w celu podniesienia poziomu humorystyki niesionych wspomnieniami tego festiwalu fraz słownych. To z założenia miało być starcie bez granic, a gdy już zdecydowałem się za takie nie do końca zgodne z moimi życiowymi wyborami doświadczenia zapłacić, oczywistym skutkiem musiał być występ delikwent wespół z chadzającą trochę innymi drogami resztą stawki „białych” zawodników. Dlatego też teoretycznym niezadowolonym z takiego wyniku moich doświadczeń bezpośrednich zainteresowanych chciałbym uspokoić. Nie jestem wyrocznią i przelałem na klawiaturę odczucia danego dnia bez najmniejszego silenia się na jakiekolwiek bezdyskusyjne oceny. To było święto dobrego alkoholu i nie mnie jest osądzać, czy lepszy jest destylowany w ukryciu na działce pod miastem z czego się da samogon, czy z pietyzmem obsługiwany podczas procesu fermentacji, a potem destylacji międzynarodowy trunek. Wszystko zależy od punktu odniesienia i według mnie samej przyjemności spożywania.
Kończąc relację z tego jakby na to nie patrzeć bardzo fajnie spędzonego czwartkowego popołudnia, chciałbym podziękować organizatorom za zaproszenie i co z punktu widzenia sparingu czystych wódek jest ważne zadbanie o kilka bonów na zakup droższych pozycji. Bez tego nie byłoby szans na porównanie zwykle pomijanych przeze mnie ofert białego szaleństwa. Co ciekawe, bez wypłynięcia na te trudne dla mnie wody wbrew pozorom straciłbym na tym nie tylko ja, ale sądzę, że również śledzący moje coroczne przygody na tej cyklicznej imprezie czytelnicy portalu. Zawsze rozpisuję się o 15-to, 20-to i 30-to latkach spod znaku Whisky, a tym razem chyba wszystkich, włącznie ze sobą, udało się zaskoczyć. Oczywiście jak to zwykle bywa, spędzone na festiwalu trzy godziny przemknęły mi niczym Pendolino z Warszawy do Łodzi, ale najważniejszym jest, że mimo braku celowego pozbawiania się świadomości udało mi się coś sensownego z tego wypadu zapamiętać i na tej podstawie skreślić kilka pisanych lekką ręką akapitów. Czy ciekawych, każdy osądzi sam. Ja ze swojej strony mogę tylko powiedzieć jedno, jeśli będzie taka wola organizatora, z przyjemnością pojawię się w przyszłym roku na już jubileuszowej, bo 10-tej odsłonie tytułowego festiwalu.
Jacek Pazio
Long, long time ago, when a new player arrived at the market and the first file player, or streamer, hit the stores bearing the Lumin logo, I was, similar to most streamer lovers, very intrigued, and once I heard it, I was delighted. But before I reached the decision to make a purchase, in the portfolio of the Asian manufacturer new models appeared, like mushrooms after a heavy rainfall, seemingly very similar to each other. This “fertility harvest” confused me a bit, and for as far as I know, I was not the only confused person in the world, as many people thought, there were too many products offered. It is the old embarrassment of riches theme, fertile soil for many kinds of nervousness. If you do not believe me, then please look at this: currently in the Lumin catalog we find 5 (yes, five) file players (X1, S1, A1, T1 and D2 – the successor to D1) and since recently two transports (U1 and U1 Mini), a network amplifier (M1), a power amplifier (AMP) and a file server (L1). Enough? I think absolutely more than enough. From this pool of products we chose the newest one, the U1 Mini, which was supplied to us for a longer test due to kindness of the Wroclaw based distributor, Moje Audio.
The Lumin U1 Mini looks exactly same as the, reviewed earlier, D1 and currently the D2, and similar to the D2 the power supply was integrated inside, so you do not need to search for a place for the ugly external PSU and additionally you can utilize a better power cord. And here is some information for all people, who were a bit worried with the “hood” extending to the back of the unit – the three pin IEC socket accepts plugs like the Furutech FI-28R without problems, so you should be able to use any similar competition too. As I started the description from the back end, let us continue there, as even with a big cable plugged in, we still do have enough space to reach the power switch, what is not always the standard. Besides the section devoted to power we have a variety of digital interfaces encompassing AES/EBU, BNC, coaxial, TOSLINK optical and two USB. There is also an Ethernet port and a grounding bolt.
The fascia is typical for a front end – a thick slab of brushed aluminum with a centrally placed black-green display and a modest logo under it. The chassis is made from two sheet profiles placed atop of each other, with the top one extending to the back creating the mentioned hood. It cannot be denied, that the aluminum colored version looks very modest compared to its black brethren, so it is really worth to confront both versions before making the purchase.
The inside of the transport is quite completely filled with a blue PCB with a processor identical to the older brother (U1) capable of handling DSD256 and PCM signals up to 384kHz and a shielded power module. In short a very aesthetic, tidy and complete (at least in optical terms), especially when compared to the very “sparsely” used space inside the recently tested Auralic Aries G1. But the Aries ties with the quality of its chassis, which Lumin can only envy. If you want to track things further, I encourage you to visit the pages of the respective manufacturers, who have posted pictures allowing for more in-depth comparisons.
Regarding functional and handling issues – its is not only good, as it was before, but better, much better. Since last February, when we tested the U1, the R&D department of Pixel Magic Systems Ltd. finally got wiser and stopped ignoring the users of Android devices and presented a worked out app allowing it to have full Tidal support. Also Master pieces, coded in MQA, are fully supported, what is very nicely marked and after “unpacking”, and upsampling if needed, it is being presented to the external DACs in a form acceptable by all of them. If you are wondering why I am talking so much about this, quite simple, thing, then please compare the prices of tablets and phones from both major players on that market, and think about the legitimacy of buying something with the half-eaten apple logo at 1/5 of the price of the tested streamer, just to use it as a remote…
As usual with new products, the tested unit arrived freshly from customs, in a completely virgin state (as if this state could not be complete), wrapped in foil, sealed and having a factory smell. Despite the time (it was almost midnight), and not following my voice of reason, and my annoyed Wife, instead of waiting till morning, I unpacked the transport, plugged it into my system, playing already for a few hours, and just shrugged. The U1 Mini played, but having in mind the very euphoric tales of the distributor as well as some initial descriptions in the Internet, somewhere in my subconscious I counted on … I do not really know what, but at least to be dazzled. Yet it was OK, but just OK, somehow conservative and without a clear character.
From a sense of duty, not from curiosity, I listened for maybe a half an hour more and without too many emotions went to sleep. But I left the Lumin switched on and with an active internet radio. And that was a very good idea, as after a dozen hours of warming up, the miniaturized U1 showed a much nicer face. First of all, finally we could talk about the proprietary – known from other models – analog maturity, and secondly instead of the first three planes, we got a true depth of scene. To be able to assess it I did not need to reach for Michel Godard and his brilliant “Monteverdi – A Trace of Grace”, as even the seemingly lazy, ideal for a sunny Saturday morning, album “Turn Up The Quiet” Diana Krall was able to pin me to my listening chair. Of course I also listened to Godard, because a day without him is a day lost, but let us concentrate on jazz-like chillout. In big approximation the mentioned album is based on sensual vocals of Krall, gold shining piano, a smudge of contrabass and whisk stricken cymbals rustling from time to time. The orchestra accompanying this trio is mostly on a far, unified and negligible plane. Yet the smallest Lumin was able to show its full potential, while leaving it at a suitable distance from the listener, selectively picking individual sections and due to that construct a phenomenal depth of the presented spectacle. And this was only the beginning, as each and every day I observed how step by step, the reproduced spectrum increased. The treble as well as the bass moved further and further. This is the reason, that every two-three days I returned to the same material and verified the eventual changes. And to my surprise, during the first week such changes were there, so the “Khmer” Nils Petter Molvær was going deeper, to the next hellish depths, as well as Klezmer Brass Allstars – “Brotherhood Of Brass” went up, to higher levels of brass clatter. What is important, the whole remained coherent and proportional, so there were absolutely no distortions like in a mirror cabinet in a circus.
Because the manufacturer, in its company materials, as well as on the web pages, claims, that the Mini differs from the full U1 only by … size and price, so I decided to look into my archives and try to remember that sound, confronting my memories with the present day. At that time, in a system slightly different to what I have today, I perceived the U1 as slightly darkened, with a tad lower center of gravity, what I would really not say about the U1 Mini. Additionally the session with “Achtung Baby (Deluxe Edition)” U2 showed, that the small unit is not as forgiving as its bigger brother, and when Larry managed to hit the cymbals strongly, I was wondering, how, with all the money they have, he can play using cymbals made from aluminum foil and record them with a microphone found in rubbish. Maybe something was related to the cabling I used during the test, the recently reviewed set of Audiomica (Anort & Pebble Consequence) as well as the Fidata set, waiting for its turn (HFU2 and HFLC), which have much more to offer in terms of resolution and selectiveness than my own Wireworld Starlight or Goldenote Firenze Silver. It was especially clear on “In My Solitude: Live at Grace Cathedral” Branford Marsalis, where the multithreaded reverberation of the sacral building was a full fledged element of the spectacle, and not only a background for the soloist.
Fortunately this attention to detail and nuances did not lead to almost clinical aseptic, but was more of an addition, a bonus to the juiciness and smoothness of the sound; although it was enough to reach for rough and dark Scandinavian sounds like “Runaljod – Ragnarok” Warduna, to feel on your own skin, that the naked truth is not always beautiful with the beauty of playmates, but can also enchant with the smell of salt, shapes lashed with vehement wind and scars gotten during a mad run through the forest, where demons are hiding in the dark.
It could seem, that Pixel Magic Systems Ltd, including in its, already very rich, offering, the transport U1 Mini, makes another step towards, maybe not selling itself cheap, but at least complicating the situation for its potential customers. Yet a closer contact with the tested small unit brings very surprising results. First of all, in a smaller, and thus more modest and cheaper chassis at least 99.9% of the sound of the bigger unit was enclosed. Secondly, logistics was made simpler, as the external PSU was eliminated, and thirdly the U1 Mini is an almost ideal solution for all DAC users from a very broad price spectrum, as the tested device is fairing greatly surrounded by units of its own level, as well as many much more expensive ones, if you remember about using appropriate cabling, allowing it to show its full potential. So if you own a DAC, which fits your taste ideally, and an appropriately refined system, and would not like to lose anything from its class, obviously, while moving to the sea of files and streaming, I would warmly recommend to start your search from this modest transport.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Network player: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Auralic ARIES G1
– All’in’One: Naim Uniti Nova
– Digital sources selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Power amplifier: Bryston 4B³
– Loudspeakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Speaker cables: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence; Fidata HFLC
– Table: Rogoz Audio 4SM3
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chip
Distributor: Moje Audio
Price: 9 590 PLN
Technical details:
Supported Audio File Formats:
– Lossless: DSF (DSD), DIFF (DSD), DoP (DSD); PCM : FLAC, Apple Lossless (ALAC), WAV, AIFF; Compressed (lossy): MP3, AAC; MQA
Supported frequencies: DSD do DSD256 11.2 MHz, 1-bit; PCM do 384 kHz / 16–32-bit
Digital outout stage:
USB: DSD256 – 11.2MHz, 1-bit; PCM 44.1–384 kHz / 16–24-bit
Optical, Coaxial RCA, Coaxial BNC, AES/EBU: DSD (DoP, DSD over PCM) 2.8MHz, 1-bit; PCM 44.1kHz–192kHz, 16–24-bit
Streaming Protocols: UPnP AV, Roon Ready, Spotify Connect, Apple AirPlay, Gapless Playback, On-Device Playlist
Inputs: Ethernet RJ45 1000Base-T Gigabit, USB – flash drive, USB HDD (FAT32, exFAT, NTFS, EXT2/3)
Dimensions (WxDxH): 300 x 244 x 60 mm
Weight: 3 kg
Tego, że otaczający nas świat się zmienia, nie da się ukryć i nie ma najmniejszych szans na to, abyśmy mogli ów proces zatrzymać. Jednak na to, czy owe zmiany idą ku lepszemu, czy wręcz przeciwnie, wpływ już mamy. Warto bowiem możliwe wcześnie uświadomić sobie, iż lepiej być sobie sterem, żeglarzem, okrętem, aniżeli biegnącym w obłąkańczym pędzie, w tłumie sobie podobnych, skądinąd przeuroczych, lemingów. Do niewątpliwie pozytywnych zmian należy po pierwsze świadomość własnych możliwości a po drugie umiejętność realnej oceny środowiska w jakim mamy zamiar egzystować. Przekładając to na nasze audiofilskie realia oznacza to ni mniej ni więcej, czy rozpoczynając mniej, bądź bardziej komercyjną działalność gospodarczą skierowaną ku złotouchym odbiorcom, widzimy choć cień szansy na utrzymanie się na powierzchni wśród setek, jeśli nie tysięcy, sobie podobnych i czy owa egzystencja nie będzie przypominała wegetacji. Tematy te poruszył na ostatnim spotkaniu z systemem Lampizatora Łukasz Fikus a i podczas dzisiejszej, będącej przedmiotem niniejszej mini-relacji, premiery nowy model binesowy okazał się jednym z wielu poruszanych tematów.
O co chodzi? O Audio Reveal – nowego gracza na rodzimym rynku audio i to rynku wzmacniaczy lampowych dedykowanych miłośnikom najbardziej purystycznych konstrukcji Single Ended. A dokładnie o będący pierwszą, komercyjną ofertą wzmacniacz zintegrowany o jakże logicznej nazwie First, czyli po naszemu pierwszy. Cóż zatem w fakcie pojawienia się nowego bytu takiego niezwykłego? Jak to co? Sam sposób „wodowania”, gdyż stojący za marką Audio Reveal konstruktor i pomysłodawca – Michał Posiewka, zamiast porywać się z motyką na słońce i samotnie próbować mierzyć się z przeciwnościami losu uznał, iż zdecydowanie rozsądniej będzie część logistyczno – dystrybucyjną powierzyć bez porównania większemu graczowi i tym oto sposobem dzisiejsza premiera zbiegła się z oficjalnym ogłoszeniem, iż to właśnie w dystrybucji krakowsko-warszawskiego Nautilusa dostępne będą tytułowe wzmacniacze.
Jak to zwykle przy tego typu okazjach bywa nie zabrakło pozwalającej udanie rozpocząć piątkowe, inaugurującej właśnie rozpoczęty weekend, lampki wina i małego co nieco na ząb. Jednak nie o rozkoszach podniebienia jest to materiał, gdyż Gospodarze wraz z ww. konstruktorem przygotowali dwa systemy, w których przybyli goście mogli w całkiem komfortowych warunkach nie tylko zaznajomić się z walorami sonicznymi rodzimego lampowca, lecz również zaczerpnąć wiedzy u samego źródła rozwiewając ewentualne wątpliwości. A tych nie da się ukryć kilka było, gdyż konfiguracje, w jakich zaledwie 10W first-owi przyszło debiutować, na pierwszy rzut oka mogły wydawać się lekko karkołomne.
Zacznijmy jednak od czegoś bardziej konwencjonalnego, czyli systemu w którym first dostał do towarzystwa przeurocze Boenicke W11 a za źródło posłużył odtwarzacz Ayon CD-10. Jak na sklepowo-salonowe warunki i dość ograniczony metraż pomieszczenia odsłuchowego, do którego co i rusz ktoś zaglądał, wchodził, rozmawiał itp., to pierwsze wrażenie było nad wyraz pozytywne i to pozytywne na tyle, by rozpocząć wstępne, niezobowiązujące pertraktacje o ewentualnym teście tytułowego wzmacniacza w bardziej kontrolowanych warunkach. Jak się bowiem podczas rozmowy z konstruktorem okazało first został opracowany po to, by możliwie jak najdłużej cieszyć nie tylko oczy ale i uszy swoich nabywców. W związku z powyższym zadbano o odpowiednie przewymiarowanie zasilania, możliwie najbardziej komfortowy punkt pracy lamp i co widać na powyższych zdjęciach również o minimalizację samych kosztów użytkowania. O ile bowiem SET-y opiera się najczęściej na niezbyt tanich, przynajmniej jeśli mówimy o tych dobrze grających, lampach 2A3, 300B, czy też wysokomocowych 62B/82B, to w Audio Reveal-u znajdziemy w stopniu wyjściowym popularne tetrody KT88 a w roli sterujących po sztuce 12AX7 (ECC83) i 12AU7 (ECC82) na kanał (first ma budowę dual mono). Tak, tak. Już oczyma duszy widzę ten grymas niezadowolenia, na wieść o KT88, które delikatnie rzecz ujmując nie mają opinii zbyt muzykalnych. Proszę się jednak na zapas nie martwić, gdyż każda lampa gra tak, jak jej pozwala konkretna aplikacja a w tym przypadku wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na to, że pozwala na wiele.
Drugi set okazał się zdecydowanie bardziej „wyczynowy”, gdyż tym razem podjęto w nim próbę udowodnienia, że nawet 10W lampowa integra SE jest w stanie zagrać z tak trudnym obciążeniem jak … Dynaudio Confidence C2 Platinum. O ile jednak Audio Reveal podołał i zagrał, to jeśli miałbym efekt finalny jakoś spuentować, to ze zwykłej, czysto ludzkiej empatii, brak której większość „życzliwych” mi zarzuca, sugerowałbym rozejrzeć się za nieco łatwiejszymi kolumnami. Oczywiście swoje trzy grosze dorzuciło jeszcze zbyt skromne, jak na wymagania C2-ek pomieszczenie, więc proszę powyższego akapitu nie traktować jako złośliwego przytyku a jedynie możliwie obiektywną ocenę zastanych warunków, lub jeśli ktoś z Państwa woli swoisty kontrapunkt dla pełnej pozytywnych uniesień części pierwszej niniejszej epistoły.
Serdecznie dziękując Gospodarzom za zaproszenie życzymy Audio Reveal i Nautilusowi udanej współpracy i z uwagą będziemy śledzić ich dalsze poczynania.
Marcin Olszewski
MrSpeakers ETHER 2 to kompletnie nowa, zaprojektowana od podstaw, konstrukcja. Posiada układ magnetyczny skonstruowany w oparciu o firmową technologię TrueFlow, nowy przetwornik o niższej o 70% masie ruchomej oraz całkowicie przeprojektowane muszle. Dzięki temu udało się uzyskać rekordowo niską wagę samych słuchawek – przy masie 290 gramów są obecnie najlżejszymi tego typu słuchawkami hi-endowymi na rynku. W komplecie z Mr Speakers ETHER 2 dostarczany jest także nowy, referencyjny kabel firmy MrSpeakers – VIVO.
Jaki był cel konstrukcji nowego modelu MrSpeakers ETHER 2?
Dan Clark, założyciel i dyrektor firmy MrSpeakers: „Rozpoczęliśmy pracę nad ETHER 2 w celu stworzenia nowej konstrukcji, która skorzysta z zalet tego, czego nauczyliśmy się o przetwornikach, komforcie, oraz konstrukcji mechanicznej na przestrzeni ostatnich sześciu lat.
Jak zawsze, naszym najważniejszym priorytetem było wprowadzenie poważnych ulepszeń brzmienia. Po drugie, chcieliśmy uzyskać wagę poniżej 300 gramów bez kompromisów w zakresie jakości budowy, jakości dźwięku czy komfortu. Myślę, że ETHER 2 spełnia nasze założenia w każdym zakresie; to fantastycznie brzmiące słuchawki z niesamowicie ciepłą i naturalną barwą, niesamowitą rozdzielczością, ogromną sceną i kiedy założycie je na głowę, to ledwo poczujecie, że na niej są.
W przeszłości, nasza technologia TrueFlow była wbudowana w istniejącą strukturę układu napędowego. W przypadku ETHER 2, skonstruowaliśmy ten układ na bazie technologii TrueFlow, znacznie poprawiając przepływ powietrza wewnątrz układu magnetycznego. Jako rezultat, uzyskaliśmy znaczną poprawę wszystkich aspektów dźwiękowej reprodukcji, od basu, który pewnie osiąga częstotliwości subsoniczne, przez płynną średnicę aż do gładkichi jednocześnie niezwykle detalicznych wysokich tonów. To wszystko jest opakowane w znacznie powiększoną scenę, która dostarcza nam uczucie niezwykle naturalnych przeżyć.”
Podobnie, jak wszystkie słuchawki MrSpeakers z serii ETHER, również ETHER 2 to konstrukcja wykorzystująca wyłącznie metal i włókno węglowe. Dzięki temu ma bezkompromisową wytrzymałość, a przy tym oferuje najwyższy poziom komfortu przy jednoczesnym zminimalizowaniu wagi. Sztywna, metalowa i karbonowa konstrukcja odgrody poprawia osiągi brzmieniowe. Pałąk jest pozbawiony zawiasów i został wykonany z innowacyjnego metalu o nazwie Nitinol, który posiada efekt pamięciowy. Zapewnia to komfortowe dopasowanie do głowy i lata bezproblemowego użytkowania.
Najważniejsze cechy słuchawek MrSpeakers ETHER 2:
• Całkowicie nowy przetwornik powiadający mniejszą o 70% masę oraz opatentowane przetwarzanie V-Planar™.
• Całkowicie nowy, aerodynamiczny układ magnetyczny Trueflow™.
• Kabel VIVO umożliwiający podłączenie za pomocą wtyków 2.5mm, 3.5mm, ¼” oraz za pomocą 4-ro pinowego zniazda XLR.
• Wytworzony w USA i barwiony kadziowo skórzany pasek pałąka.
• Wygodny pojemnik na słuchawki z dodatkowym przedziałem na odtwarzacz przenośny.
MrSpeakers ETHER 2 zostały skonstruowany z wykorzystaniem pierwszorzędnych materiałów, które zostały pieczołowicie dobrane mając na uwadze zarówno komfort, jak i jakość dźwięku.
Oficjalną Premierę swoją będą miały podczas Targów Audio-Video-Show na Stadionie Narodowym w dniach 16-18 listopada 2018. Zapraszamy na Strefę Słuchawkową w sekcji prezentowaną przez sieć specjalistycznych sklepów audio MP3Store gdzie będzie można je zobaczyć i przetestować.
Cena sugerowana słuchawek MrSpeakers Ether2 w Polsce została ustalona na 9699 PLN brutto. Słuchawki w sprzedaży powinny pojawić się pod koniec października, dostępne będą w wybranych sklepach, w tym do odsłuchu w sklepach MP3store grupy Audiokracja.
Dystrybutor: MIP
Piotr Guzek Impresariat oraz nowo otwarty wrocławski salon audio – Art & Voice – zapraszają na kolejną prezentację z cyklu AUDIOFIL. Odbędzie się ona w dniach 20 – 21 października br. w Sali Konferencyjnej Hotelu Qubus przy ulicy św. Marii Magdaleny 2 we Wrocławiu. Prezentacja będzie otwarta dla gości w godzinach od 12:00 – 15:00 oraz 16:00 – 19:00. Wstęp na imprezę jest wolny.
Mamy nadzieję, że wielu melomanów i audiofilów skorzysta z możliwości posłuchania muzyki na naszej prezentacji. Zostaną zaprezentowane urządzenia Trilogy Audio, znane i bardzo cenione fińskie kolumny Gradient, znakomite – pochodzące z Hong Kongu streamery Lumin, a także japońskie serwery Fidata. Zasilanie naszego system zabezpieczą urządzenia Isol-8. Dystrybucją tych marek w Polsce zajmują się firmy Audio Atelier oraz Moje Audio.
Kilka słów o markach, które zobaczycie i usłyszycie.
Założona w 1992 roku przez Nica Poulsona firma Trilogy Audio od początku kładła duży nacisk na jakość zasilania. Nic jest inżynierem telekomunikacyjnym. Uczył się i pracował w BBC w latach osiemdziesiątych jako inżynier dźwięku. Duże wrażenie zrobiły na nim legendarne wysokie standardy narzucane przez tę firmę. Nauczył się, że sposobem do osiągnięcia prawdziwej jakości jest dążenie do absolutu w każdej dziedzinie i nie akceptowanie niczego poniżej tej poprzeczki.
Po opuszczeniu BBC we wczesnych latach dziewięćdziesiątych i dalej rozwijając swoją pasję do audio, Nic stał się znanym projektantem układów elektronicznych z sukcesami w zakresie wzmacniania audio, z firmą siostrą ISOL-8, Trilogy Audio Systems, a także na pełnym wyzwań polu oświetlenia pasów startowych lotnisk. Zauważywszy problem zasilania systemów Hi-Fi i AV, założył firmę IsoTek Systems aby zająć się tym w odpowiedni sposób. Uważał, że mainstreamowi producenci bagatelizują ten problem albo go nie rozumieją. Później założył ISOL-8, żeby dalej rozwijać swoje pomysły.
Na pokazie zaprezentujemy najnowsze dziecko Nica Poulsona wzmacniacz dzielony Trilogy Audio złożony z przedwzmacniacza 903 i wzmacniacza mocy 993. Projekt ten jest rozwinięciem hybrydowego wzmacniacza zintegrowanego 925. Lampowy przedwzmacniacz 903 wygląda niemal identycznie jak integra, jest tylko nieco niższy. Ma niezwykle bogate możliwości. Urządzenie wyposażono w bardzo zaawansowany system kontroli, który pozwala dostosować urządzenie do naszych indywidualnych potrzeb. Możemy nadać wejściom nazwy, ustalić ich czułość, zintegrować cały system poprzez łącze TAS, skorzystać z wewnętrznego zegara do włączania i wyłączania systemu. Układ elektryczny bazuje na rosyjskich lampach 6H6П w konfiguracji z uziemioną siatką, która pozwala na pracę w klasie A w najbardziej liniowej części krzywej wzmocnienia i przy najniższych zniekształceniach.
Wzmacniacz mocy Model 993 to końcówka o budowie hybrydowej, z lampami 6H6П, czyli takimi samymi, jak w przedwzmacniaczu, na wejściu (sekcja napięciowa) i tranzystorami na wyjściu (sekcja prądowa). Także i tutaj lampa i pierwszy stopień tranzystorowy pracują w klasie A – lampa w układzie z uziemioną siatką i bez sprzężenia zwrotnego.
Urządzenia Trilogy są projektowane i produkowane w UK.
Gradient to kolejna marka, którą chcemy Państwu zaprezentować. To fińska manufaktura zajmująca się produkcją kolumn. W małym rodzinnym zakładzie w miasteczku Porvoo na południu kraju powstają zestawy inne niż wszystkie. W roku 1984 na rynku pojawiły się pierwsze kolumny o symbolu 1.0. Ekstrawagancki projekt szybko znalazł nabywcę. Był nim jedyny w kraju uniwersytet muzyczny – Akademia Sibeliusa. Dwa lata później Finowie podjęli współpracę z Quadem, projektując dipolowy moduł niskotonowy do elektrostatów ESL-63.
Na naszym pokazie pokażemy Państwu modele Revolution Active MK IV, Helsinki 1.5 oraz najnowszy model 1.4.
Odtwarzanie płyty kompaktowej powierzymy modelowi Revo DS-1 z Norma Audio.
Ze względu na stale rosnące zainteresowanie odtwarzaczami plikowych podczas Audiofila postanowiliśmy zaprezentować najnowszy i jednocześnie najtańszy odtwarzacz w ofercie Lumina model D2.
D2 firmy Lumïn jest odtwarzaczem plików audio. Oznacza to, że w jednej obudowie pomieszczono transport plików audio oraz przetwornik cyfrowo-analogowy. Dlatego mówi się o nim często „bridge” lub „streamer”. Odtwarza on pliki DSD 64 i DSD 128, to jego właściwość numer jeden. Zagramy także pliki PCM do 24 bitów i 192 kHz i jeśli chcemy upsamplujemy je do DSD, pod warunkiem, że pierwotny plik ma częstotliwość próbkowania 96 kHz lub niższą. Oprócz plików WAV odtworzymy też pliki FLAC, Apple Lossless (ALAC) oraz AIFF, a ze stratnych MP3 i AAC (w kontenerze M4A). Źródłem plików może być zarówno NAS, tj. plik sieciowy, jeden z kilku serwisów streamingowych lub pendrajw i dysk USB. Z serwisów streamingowych obsługiwane są: Tidal, Qobuz, Spotify, TuneIn
Pokażemy też nowego gracza na rynku hi-endowych serwerów, urządzenie japońskiej marki Fidata, która należy do I-O Data, japońskiego producenta peryferiów komputerowych.
Serwer Fidata HFAS1-XS20U został wyposażony w wewnętrzną pamięć SSD o pojemności 2 TB. Odtwarza właściwie wszystkie dostępne pliki audio, zarówno stratne, jak i bezstratne: PCM od 44,1 do 384 kHz i od 16 do 32 bitów, a pliki DSD (dsf i dff) do 11,2 MHz. Podłączymy go bezpośrednio do odtwarzacza plików audio Lumin D2, korzystając z kabla LAN Fidata HFLC. HFAS1-XS20U będzie wówczas pracował jak klasyczny NAS (zewnętrzny dysk twardy) oferując pojemność 2 TB w bezpiecznym trybie zapisu i archiwizacji danych RAID – ‘0’ lub ‘1’.
Okablowanie systemu będzie pochodzić w Japonii. Wykorzystamy kable prądowe, sygnałowe oraz głośnikowe z firm Hijiri oraz Harmonix. Zasileniem będą opiekować się kondycjonery oraz filtry brytyjskiej firmy Isol-8, za którą stoi Nic Poulson.
Nasi przyjaciele z Włoch z firmy Music Tools dostarczą najnowszy i fantastycznie zaprojektowany stolik na którym ustawimy nasze urządzenia. Grać będziemy z płyt CD oraz plików.
Serdecznie zapraszamy.
Najnowsze komentarze