Opinia 1
Marka TAD w historii portalu Soundrebels zadając kłam bycia na naszym rynku co prawda bardzo znaną, ale jednak pewnego rodzaju egzotyką, jakimś dziwnym trafem miała sporo ciekawych występów. Jakich? Różnorodnych. Od wyjazdowych na terenie naszego kraju, przez spotkania zagraniczne podczas wystawy w Monachium, po kilka starć z kolumnami już na własnym, czyli redakcyjnym podwórku. Tak tak, portfolio naszych potyczek jest bogate, jednak jak dotąd obciążone jednym drobnym mankamentem? O czym mowa? Mianowicie dotychczas nie mieliśmy okazji w pełni zapoznać się z ichniejszą elektroniką. Owszem, w wizytowanych zestawach za każdym razem słuchaliśmy pełnych konfiguracji, jednak słowo klucz w postaci „obce warunki” nigdy nie upoważniało nas do formowania autorytatywnych wniosków. Dlatego też jesteśmy z Marcinem bardzo radzi, że po latach starań udało się nam dopiąć swego i w znakomicie znanych nam okowach naszej lokalowej wzorcowni zwanej OPOS-em (Oficjalnym Pokojem Odsłuchowym Soundrebels) zmierzyć się z zestawem źródła z regulowanym sygnałem wyjściowym wspieranym dwoma stereofonicznymi końcówkami mocy, czyli przekładając owe dane na kody handlowe przyjrzeliśmy się produktom TAD M1000-S i TAD D1000MK2-S, których wizytę w naszych progach zawdzięczamy wysiłkowi logistycznemu przedstawiciela tytułowej marki TAD.
Już pobieżny rzut oka na załączone fotografie zdradza bardzo duży wkład designerów TAD-a w końcowy wynik wizualny testowanych konstrukcji. To w mojej ocenie są fantastycznie odbierane przez nasze organy przyswajania wizji, imitujące nieco uchylone sarkofagi faraona, wykonane ze szczotkowanego aluminium bryły. Patrząc z lotu ptaka w teorii mamy do czynienia obrysem skrzynki w kształcie zwykłego prostokąta. Jednak jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Pierwszy to lekko opadające na boki i w stronę frontu, wykończone w znacznie jaśniejszym odcieniu niż cała parcela dachu, ostatnie kilkanaście centymetrów górnej płaszczyzny obudowy. Zaś drugim jest odcięcie dolnej ćwiartki monolitu przednich płaszczyzn urządzeń od reszty bryły czarnym akrylem i nadanie w ten sposób całości swoistej optycznej lekkości. Temat obsługi odtwarzacza płyt kompaktowych od strony awersu realizują wkomponowane w ową czerń akrylu, zorientowane po bokach usytuowanej nieco wyżej szuflady na płyty CD/SACD serie guzików, a pakiet informacji o aktualnym stanie słuchanej płyty i wszelkich związanych z tym procesem danych przybliża nam znajdujący się pod mechanizmem połykającym srebrne krążki, znakomicie czytelny nawet z czterech merów wyświetlacz. Jeśli chodzi o ofertę przyłączeniową, do dyspozycji mamy wyjścia analogowe RCA/XLR, prawdziwą baterię wejść i wyjść cyfrowych: COAX, USB, OPTICAL, AES/EBU, i wieńczące dzieło gniazdo zasilania. Tak wyglądającą i solidnie wyposażoną konstrukcję posadowiono na uodparniających ją od wibracji podłoża trzech pływających stopach.
Zanim przejdę do opisu stereofonicznych końcówek mocy, po przemyśleniu zjawisk z procesu opiniowania i nieco wyprzedzając fakty z wielką przyjemnością spieszę donieść, że owe dwa piecyki w mojej dotychczasowej przygodzie z zaawansowanym audio są uzbrojone w najlepiej brzmiącą inkarnację stopni wyjściowych w klasie „D”. Naturalnie jest to pokłosie po bożemu wykonanej – solidne toroidy – sekcji zasilania, jednak nie raz widziałem najwyżej ciekawie, ale nigdy tak wybitnie brzmiące podobne próby u konkurencji, co tym bardziej należy podkreślić. Gdy najważniejszy punkt programu wzmacniaczy w postaci fenomenalnego zaprzęgnięcia do pracy najnowszych technologii mamy już przybliżony, temat opisu końcówek pójdzie niczym z górki. Dlaczego? Przecież gołym okiem widać, iż piecyki poza lekkim nadmuchaniem konstrukcji w kwestii rozmiarów w odniesieniu do CD-ka, wyglądają wręcz identycznie, a jedynymi elementami jakie je różnią, są niezbędne do pracy manipulatory i terminale przyłączeniowe. I tak na lewej stronie frontu w pasie czarnego akrylu znajdziemy jedynie włącznik i w jego centrum mieniącą się ciepłem jasnej pomarańczy poprzeczną lampkę informującą o stanie pracy urządzenia. Zaś oferta pleców ogranicza się jedynie do pojedynczych terminali kolumnowych, pojedynczych wejść liniowych RCA/XLR, przełączników wyboru wejścia, trybu pracy końcówki Stereo/Bi-amp i gniazda zasilania. Jedynym powieleniem oferty odtwarzacza w końcówkach oprócz wyglądu to stopy stabilizujące je na podłożu.
Przed przybliżaniem zaistniałej podczas testu sytuacji muszę się przyznać, iż byłem ciekawy, czy zawsze wyczuwalny przeze mnie sznyt grania wielu słuchanych konglomeratów TAD-a będzie miał miejsce z moimi kolumnami. O co chodzi? Otóż od pierwszego kontaktu z tym brandem zawsze podobało mi się podejście do tematu basu. Był mocny, ale zwarty. Szybki, a mimo to niósł ze sobą niezbędną ilość, że tak powiem pożytecznej dla nadania muzyce soczystości pewnego rodzaju łuny, czyli nic innego jak masującej moje trzewia energii. Problem w tym, że takie artefakty czynił przy użyciu niezbyt dużych przetworników w firmowych kolumnach. Teraz realia nieco się odmieniły. Teoretycznie, moje Isisy są dość łatwymi do napędzenia, jednak jeśli dostaną odpowiednie uderzenie prądowe, dzięki zaaplikowaniu wielkich basowców zazwyczaj pokazują inny poziom wtajemniczenia sonicznego. Niemożliwe, bo z racji wysokiej skuteczności najlepiej powinny grać ze słabą lampką? Otóż nie. I zapewniam, nie mam powodu do deprecjonowania takiego podejścia do tematu, jednak co łatwo jest zweryfikować czytając test duńskiego Gryphona Antileona, w momencie zapewnienia w pełni kontrolowanej dawki prądu na poziomie przysłowiowej spawarki Isis-y przechodzą same siebie i świat staje się inny. Czy tak stało się w przypadku użycia japońskiego zestawu TAD?
Poprzedni akapit był swoistym pytaniem, dlatego też przechodząc do clou testu nie mogę zachować się inaczej, jak rozpocząć od wyczerpującej odpowiedzi. Otóż moje oczekiwania w materii emitowania mini trzęsień ziemi zostały spełnione z nawiązką. Gdy wchodziło tutti orkiestry, czy do głosu w muzyce rockowej dochodził bębniarz z mocno eksploatowaną stopą perkusji, pokój wypełniała fantastyczna fala uderzeniowa. To było na tyle zjawiskowe, że w pewnym momencie postanowiłem przyjrzeć się temu aspektowi nieco bliżej. Ale nie szukając dziury w całym, tylko próbowałem skonfrontować to zjawisko ze wzmocnieniem opartym o typowe tranzystory. Efekt? Biorąc na tapet stacjonującego w tym samym momencie Gryphona Antileona okazało się, że ten drugi przy takim samym uderzeniu robił to nieco inaczej. Nie z taką werwą do zburzenia mojego domu w jednej sekundzie, tylko ową moc jakby dozował w czasie. Jednak nie jako wprowadzające szkody opóźnienie ataku, tylko przesuwał akcenty w stronę szukania dodatkowych artefaktów częstotliwościowych w tym teoretycznie jednym uderzeniu. Tymczasem TAD nie próbował potwierdzać swojej fantastyczności rozdrabniając pojedyncze uderzenie na czworo, tylko jak bęben miał walnąć, to bez litości to wykonywał. Ale z pełną odpowiedzialnością zaznaczam, obydwie szkoły oddania niskich częstotliwości były fantastyczne. Nieco inne, jednak na najwyższym poziomie reprodukcji, Jest tylko jeden haczyk. Testowany zestaw z Japonii w temacie aplikacji klasy „D” jak zdążyłem napomknąć, jest daleko przed goniącą go konkurencją i to co napisałem nie jest tożsame z innymi tego typu konstrukcjami, czyli nie wystarczy zastosować w swoim prywatnym projekcie popularnych ICEpowerów, by potem móc pochwalić się garażowo skonstruowanym brzmieniam TAD’a. Owszem, pewnie taka konstrukcja basem łupnie, ale bez jego szlachetności w stylu: raz miękko, a innym razem twardo niczym odpalenie ładunku wybuchowego. A trzeba pamiętać, iż dostarczony do testu set wzmocnienia nie jest szczytem oferty japońskiej szkoły budowania urządzeń audio, co pozwala sądzić, iż tę częstotliwość można oddać jeszcze lepiej. Niemożliwe? Osobiście dawno nauczyłem się nigdy nie mówić nigdy, dlatego też bez prób na własnym podwórku z dużą dozą zaufania dla producenta, zakładam, że można i nie będę tego rozstrzygał.
Ok., bas zjawiskowy, a co z resztą pasma. Tutaj kolejne fantastyczne wieści. Średnica bardzo dobrze dociążona, ale bez najmniejszego poczucia przekroczenia punktu przegrzania, czy ospałości. Wręcz przeciwnie, przez cały czas jawiła się jako z jednej strony ciemniejsza od tandemu dCS-a z CEC-em, ale za to bardzo dobrze napowietrzona i wielobarwna. To zaś powodowało, że nie było znaczenia jaką muzę puszczałem, wszytko co było zapisane na srebrnych krążkach, bez problemu oddawały moje kolumny. I to nie tylko w uwielbianej przez barokowych twórców estetyce nieprzeciętnej muzykalności, ale również z ważnym dla nurtów typu ciężki rock, czy free-jazz fajnym drivem.
Na koniec nie sposób przemilczeć jakość najwyższych rejestrów. Te o dziwo były nieco inne niż ze wspomnianym Gryphonem. Otwarte, przepięknie mieniące się różnorodnością iskierek, jednak w wartościach bezwzględnych nosiły znamiona bardziej kulturalnych. Co ciekawe, gdy wymagał tego materiał muzyczny w stylu przenikliwie przesterowanej i cykającej elektroniki, znakomicie potrafiły spowodować ból ucha, jednakże konsekwentnie bez oznak czystego szaleństwa, czyli przy pełnej ofercie informacji jawiły się jako lekko ugładzone. Na początku nie mogłem się połapać, o co chodzi, jednak po kilkunastu dniach zabawy i analizie dotychczasowych spotkań z elektroniką TAD-a zrozumiałem w czym rzecz. Otóż kolumny tego brandu oparte są zazwyczaj o przetworniki berylowe tak na środku, jak i na górze pasma. Dlatego też mając na uwadze konsekwencję projektowania całych systemów Japończycy nie mogli puścić górnych rejestrów na żywioł, gdyż mogłoby to okazać się zbyt ofensywnym brzmieniem, co malkontenci natychmiast przekuliby na ewidentną porażkę. Tymczasem lekko powściągając zapędy górnego zakresu, ale bez utraty wigoru do pokazywania prawdy o nagraniach, upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu, czyli zapewnili niezbędny muzyce błysk przy aplikacji szczypty plastyki, bez względu jak ten slogan odbierzecie. Zaskoczeni? Sądzę, że tak, ale zapewniam, to jest rasowe rozdrabnianie włosa na czworo, na co testowana elektronika zasługuje i z czym znakomicie sobie radzi. Powoli zbliżając się ku końcowi dzisiejszego spotkania nie mogę zarzucić przybliżenia Wam ogólnej prezentacji muzyki przez recenzowany set. Oczywiście po wcześniejszych, w pełni zasłużonych peanach, nadal będę chwalił zestaw. Jednak czynię to z pełną odpowiedzialnością. Patrząc na wirtualną sceną muzyczną, nie było znaczenia jaki rodzaj muzyki i z jaki wolumenem puszczałem. Jedynym kryterium była co najmniej dobra jakość realizacji. A jeśli takowe założenie zostało spełnione, okazywało się, że bez względu na poziom wysterowania moich paczek muzycy byli na przysłowiowe sięgnięcie ręką. I nie w stylu siedzenia na kolanach, choć pani Joun Sun Nah dobiegając z kolumn czasem potrafiła prawie na moich seksownie przykucnąć, tylko w zależności od repertuaru: koncertowe nagrania wielkich orkiestr, czy muzyki sakralnej w kubaturach kościelnych artyści bez najmniejszych problemów wizualizowali się w zaplanowanych przez realizatorów danego wydawnictwa raz bliskich, a raz dalekich od linii kolumn miejscach. Mało tego. Fenomenalna szerokość i głębokość budowania spektaklu plus czarne tło bez najmniejszych problemów dodatkowo wprowadzały tak oczekiwany przez melomanów trzeci wymiar, co czasem wręcz zmuszało mnie do częstego przedłużania sesji odsłuchowych do drugiej godziny po północy. A rano przecież trzeba było wstać i wziąć się za codzienne obowiązki. Jednak wiadomym jest, że wypoczęta dusza melomana pokona nawet największe niewyspanie, dlatego też nie miałem problemów z wciągnięciem się w wir codziennych zajęć.
Nie zdziwię się, gdy czytając ten tekst Waszym pierwszym spostrzeżeniem będzie wrażenie nadmiaru superlatyw. Przyznam szczerze, że przygotowując się do testu i analizując ewentualne za i przeciw zastosowanej klasy „D” nie spodziewałem się aż tak dobrego występu. Tymczasem przy takim nastawieniu test był tak zwanym prztyczkiem w nos, że jednak da się zbudować dobry zestaw audio przy użyciu tego rodzaju stopni wyjściowych, za co w pewnym sensie dziękuję Japończykom. Zatem wieńcząc dzieło weryfikacji możliwości sonicznych przedstawicieli kraju samurajów zasadnym jest zadać konkretne pytanie: „Czy to elektronika dla wszystkich?”. Według mojej opinii jak najbardziej. Owszem, znajdziecie zestaw grający w całym paśmie, czyli w typie jazdy bez trzymanki nie tylko na dole, środku ale również w najwyższych rejestrach, jednak obawiam się, że w końcowym rozrachunku nie będzie to takie spójne, jak oferuje to TAD. To jest swoisty majstersztyk dźwiękowy. Na czym opieram swoją tezę? Zwróćcie uwagę na moje kolumny. Same w sobie są gęste, mocno podkolorowane i raczej stroniące od nadmiaru wysokich tonów, co w efekcie szkodliwie wypadającej powściągliwości przekazu bohaterów dzisiejszego rozdania powinno spowodować przyduchę prezentacji. Tymczasem nie boję się użyć tego zwrotu, całość została zestrojona na miarę, czyli z drivem, energią i kulturalną, ale świetną w oddaniu ilości informacji górą. Czego chcieć więcej? Jeśli bardziej wyrazistych górnych rejestrów, wystarczy zmienić kolumny i świat ma szansę stać się wręcz idealnym.
Jacek Pazio
Opinia 2
W dobie zaskakującego parcia na szkło i bezrefleksyjnych prób przyciągnięcia uwagi odbiorcy często dość kuriozalnym wzornictwem da się jednak zauważyć działania idące niejako pod prąd powyższym trendom. Okazuje się bowiem, iż zarówno sami wytwórcy, jak i nabywcy ich produktów zamiast krzykliwych form i funkcjonalnych wodotrysków wolą nie tyko możliwie minimalistyczny, a przez to ponadczasowy design, lecz również pewną logikę działania, zgodnie z którą technologia nie jest celem samym w sobie a jedynie sposobem, drogą prowadzącą do niego. I właśnie z takim przypadkiem przyszło nam się zmierzyć w ramach dzisiejszego spotkania. Przypadkiem, który przynajmniej na pierwszy rzut oka wydaje się równie monolityczny i na swój sposób równie tajemniczy jak prehistoryczne artefakty z „Piątego elementu” Luca Bessona z niesamowitą muzyką Érica Sierry a jednocześnie wykorzystującym nad wyraz zaawansowane rozwiązania techniczne. O czym mowa? O kolejnej wariacji na temat kategorii dzielonych amplifikacji i kompletnych systemów audio, czyli zestawie składającym się z należących do serii Evolution zintegrowanego multi-formatowego odtwarzacza CD/SACD, DAC-a i przedwzmacniacza w jednym – D1000MK2-S, oraz dwóch końcówek mocy M1000-S marki TAD.
Podążając zgodnie z drogą, jaką przebywają sygnały audio pierwszych kilka zdań chciałbym poświęcić D1000MK2, który nie tylko jest źródłem sygnału w firmowej konfiguracji, lecz również swoistym centrum jego dowodzenia, łącznikiem z cyfrowymi peryferiami i przedwzmacniaczem w jednym. Jednak pomimo prawdziwego bogactwa funkcji jakimi został obdarzony patrząc na jego z jednej strony monolityczny a z drugiej daleki od ciężkiej zwalistości aluminiowy korpus trudno posądzić jego projektantów o zbytnią szczodrość w wyposażaniu go we wszelakiej maści regulatory i manipulatory. Śmiem wręcz twierdzić, iż co prawda w porównaniu z jednoprzyciskowymi Thule’ami (stare dzieje) jest w co kliknąć, ale całość zamknięto w niezwykle zwartej formule. Korpus nie dość, że zwęża się ku płycie górnej, to dodatkowo mniej więcej w ¼ wysokości został „podcięty”. Tuz nad ową dylatacją centralnie ulokowano szufladę napędu SACD/CD a w niej samej (dylatacji, nie szufladzie) dyskretnie ukryto dziewięć niewielkich przycisków, oraz równie nieabsorbujący bursztynowy wyświetlacz. Po jego lewej stronie znalazły się włącznik główny, sekwencyjny selektor wejść cyfrowych, oraz dwa przyciski odpowiedzialne za regulację głośności. Z kolei pięć po prawej to już standardowy interface do obsługi wbudowanego transportu CD/SACD.
Ściana tylna, z racji blisko piętnastocentymetrowej wysokości, przynajmniej początkowo, wydawać się może dość oszczędnie zagospodarowana, lecz proszę uwierzyć mi na słowo a następnie dobrze się jej przyjrzeć, bo mamy na niej wszystko, co do szczęścia potrzeba. Lewą flankę okupują gniazda wyjść analogowych w standardzie RCA i LR, natomiast centralnie na górze zgrupowały się interfejsy cyfrowe w postaci wejść USB, AES/EBU, dwóch Coaxiali i Toslinka, oraz wyjść – AES/EBU i Coaxial. Wyliczankę zamykają terminal triggera i gniazdo zasilające IEC. Skoro jesteśmy przy zasilaniu, to jeszcze pozwolę sobie wspomnieć, iż w D1000MK2 zaimplementowano tryb ECO wprowadzający jednostkę w stan standby po trzydziestu minutach bezczynności / braku sygnału na wejściach. Co ciekawe w urządzeniach kierowanych na rynek amerykański tryb ECO jest fabrycznie wyłączony a na rynki europejskie włączony. Oczywiście da się go dezaktywować i śmiem twierdzić, że jeśli tylko nie mamy tendencji do zasypiania w trakcie odsłuchów, to lepiej będzie dla finalnego efektu brzmieniowego ów funkcję wyłączyć. I jeszcze jeden drobiazg. Całość posadowiono na trzech masywnych antywibracyjnych nóżkach.
W trzewiach zdecydowano się na wielce udany mariaż klasycznych rozwiązań z nowoczesnymi technologiami. Do pierwszej grupy z pewnością można zaliczyć przewymiarowane, oparte na klasycznym, potężnym toroidzie i baterii nie mniej imponujących kondensatorów z precyzyjnym zegarem Ultra-High C/N Master Clock UPCG i niezależnymi dla lewego i prawego kanału układami przetworników Burr Brown PCM1794A.
Stereofoniczne końcówki mocy M1000 dla naszych co bardziej uważnych i obdarzonych fotograficzną pamięcią Czytelników mogą wydawać się dziwnie znajome. I będą mieli rację, gdyż model ten miał już swoje przysłowiowe pięć minut na naszych łamach. Pozostałym Państwu polecę naszą zeszłoroczną relację z odwiedzin w katowickim Audio Stylu, gdzie mieliśmy okazję nieco ów wzmacniacz pomęczyć. Jednak wtedy nie dość, że 1000-ka pojawiła się jako li tylko wspomaganie, to dysponowaliśmy pojedynczym egzemplarzem a nie, jak w ramach niniejszego testu, dwoma.
Korpusy końcówek są bliźniaczo podobne do tego, z czym mieliśmy do czynienia w przypadku D1000MK2, więc tylko wspomnę, iż oczywiście ich fronty pozbawiono szuflady transportu, a w wiadomej dylatacji za kontakt z otoczeniem odpowiada zlokalizowany z lewej strony włącznik główny i centralnie umieszczona podłużna dioda informująca o statusie urządzenia. Za pamięci też wspomnę o występujących przy oznaczeniu modeli literach S i K, które oznaczają jedynie wersje kolorystyczne urządzeń – S dotyczy srebrno/tytanowego a K czarnego malowania. Zdecydowanie więcej dzieje na ścianie tylnej, gdzie obie flanki okupują co prawda pojedyncze, lecz szalenie solidne i wygodne terminale głośnikowe, a mniej więcej w centrum, tuż przy górnej krawędzi schronienie znalazły gniazda wejściowe w standardzie RCA i XLR przedzielone dwoma mikro-przełącznikami hebelkowymi umożliwiającymi zarówno wybór transmisji (zbalansowana/niezbalansowana), jak i tryb pracy końcówki (bi-amp/stereo). Zgodnie z logiką nie zabrakło również terminali triggera i gniazda zasilającego.
Za to wizja lokalna szczelnie wypełniających aluminiowe korpusy trzewi przynosi kolejny pakiet wielce intrygujących informacji. Okazuje się bowiem, że wnętrze z każdej z końcówek oparto na topologii BLT (Balanced Load Tied), co de facto oznacza prawdziwe dual-mono, czyli dwa niezależne wzmacniacze posiadające własne, potężne toroidalne transformatory (1kVA), dokładnie takie same układy i nawet tej samej długości połączenia kablowe. Jakby tego było mało ww. toroidy mają do dyspozycji po dwa kondensatory o pojemności 33 000 μF każdy. Pracujące w klasie D stopnie wyjściowe wykorzystują transformatory MOSFET zapewniając ultra niską rezystancję i efektywność energetyczną na poziomie 90%.
Krótka wzmianka należy się również logice ustawienia tytułowych końcówek w tryb Bi-Amp, którego bynajmniej nie należy mylić z podwajającym moc zmostkowaniem, gdyż w tym wypadku moc pozostaje bez zmian a jedynie poprzez wykorzystanie połączenia zbalansowanego i przestawienia dedykowanego przełącznika uzyskujemy możliwość niezależnego zasilania sekcji wysoko i nisko-średniotonowej w kolumnach dysponujących podwójnymi terminalami głośnikowymi. Oczywistym jest też zapewnienie dwóch kompletów przewodów głośnikowych. Całość w formie nad wyraz intuicyjnych rycin została przedstawiona w instrukcji obsługi, do lektury której odsyłam zainteresowanych dalszym zgłębieniem tematu.
W ramach niezobowiązującej rozgrzewki (mojej, gdyż Jacek zadbał o elektronikę) i oswojenia się z tytułowym zestawem, a zarazem nieco ignorując deklarowaną przez producenta, nad wyraz imponującą, moc dzielonej amplifikacji zaserwowałem sobie blisko pięciogodzinny maraton z „Unzipped (Super Deluxe Edition)” Whitesnake. Z jednej strony była to próba sił, czy w większości to bądź co bądź koncertowe (w tym z 18/04/1997 z Warszawy), choć akustyczne popisy Davida Coverdale’a z resztą kudłatej ferajny nie wywołają swoistego przesytu, a z drugiej całkiem niezobowiązujące wprowadzenie do estetyki monoteistycznego świata TAD-a. Okazało się jednak, iż japoński system podszedł do tematu na niemalże nonszalanckim luzie serwując dźwięk niezwykle angażujący, o solidnym basowym fundamencie i zaskakująco nasyconej średnicy. Wokal frontmana został delikatnie przybliżony i powiększony, przez co jego namacalność była wręcz wzorcowa. Podobnemu zabiegowi poddana została gitara Adriana Vandenberga sprawiając, że daleki od audiofilskiego wyrafinowania album wypadł w nad wyraz korzystnym świetle. Szybkie porównanie z redakcyjnym dzielonym źródłem składającym się z C.E.C.-a TL 0 3.0 i dCS Vivaldi DAC2 wykazało, że za powyższą sygnaturę w znacznej mierze odpowiada D1000MK2, który oferuje nieco gęstszy i „mocniej zbudowany” acz niej napowietrzony przekaz aniżeli punkt odniesienia.
A właśnie, skoro poruszyłem kwestię audiofilskości, to nie omieszkałem sięgnąć po jeszcze pachnące tłocznią oratorium z dramatyczną starotestamentową fabułą – „Vidaldi: Juditha Triumphans, RV 644” Jordi Savalla, Le Concert des Nations i La Capella Reial de Catalunya. Jeśli komuś wydaje się, że barokowe trele to taki muzyczny pavulon powodujący zwiotczenie mięśni odpowiedzialnych m.in. za powieki, spieszę z dementi. Nie tym razem drodzy Państwo, gdyż „Juditha Triumphans” to prawdziwy barokowy „thiller” przybliżający słuchaczom spotkanie izraelskiej wdowy Judyty z asyryjskim wodzem Holofernesem, którego finałem jest dekapitacja owego jegomościa. Pikanterii całości dodaje fakt, iż sztuka rozpisana została jedynie na głosy żeńskie, więc punkt widzenia wydaje się oczywisty. Jednak to nie o punkt widzenia chodzi, lecz o środek ciężkości przekazu, bowiem oparcie partii wokalnych jedynie na sopranach (Rachel Redmond, Lucía Martín-Cartón) i mezzo-sopranach (Marianne Beate Kielland, Marina de Liso, Kristin Mulders) niejako automatycznie niesie ze sobą zagrożenie zbytniej zwiewności i eteryczności. Sytuacji, przynajmniej teoretycznie, nie poprawia instrumentarium, gdyż zarówno Le Concert des Nations, jak i La Capella Reial de Catalunya jakoś niespecjalnie słyną z potężnego fundamentu basowego, choć perkusjonalia też się tam potrafią odezwać. Tymczasem TAD-y ową dekapitacyjną opowieść przedstawiły nie dość, że w soczystych barwach, to z odpowiednim wypełnieniem i świetną, niepozwalającą nawet na chwilę znudzenia mikrodynamiką. Różnice zarówno w barwie jak i sposobie artykulacji poszczególnych solistek były oczywiste a samo instrumentarium oparte głównie na smyczkach i od czasu do czasu nieśmiało odzywającym się klawesynie przełamywanym dęciakami potrafiło w kulminacyjnych momentach wygenerować może nie ścianę, co ściankę świetnie zdefiniowanego i kontrolowanego dźwięku. Nie jest to bynajmniej zarzut, lecz stwierdzenie faktu, gdyż zamiast zaklinać rzeczywistość licząc na infradźwiękowe ekstrema efekt uzyskany z japońskiego zestawu można było poniekąd porównać do dźwięku, z jakim mieliśmy okazję obcować np. podczas próby „Così fan tutte”.
Jeśli zaś chodzi o nieco po macoszemu, głównie ze względu na repertuar, traktowany zakres niskotonowy i szerokorozumianą potęgę, czy wręcz spektakularność przekazu, to wystarczyło poczekać aż w szufladzie D1000MK2 zagoszczą prog-metalowe „Distance Over Time” Dream Theater, czy też nieco mniej znany „The Ghost Xperiment – Awakening” Vanden Plas i bynajmniej nie mniej brutalny, elektroniczny „The Fat Of The Land” The Prodigy. I w tym momencie, gdy z TADów spadła otoczka wysublimowania i skupienia, a do głosu doszły zwierzęca dzikość i brutalnie miażdżąca nasze trzewia iście pierwotna moc, nam spadły przynajmniej kapcie, a my sami zostaliśmy wgnieceni w fotel istną nie tyle lawiną, co falą tsunami dźwięków. Tutaj już nie ma gry pozorów, niedopowiedzeń i czarowania kremowymi półcieniami. Zamiast tego dysponujemy praktycznie niewyczerpanymi zasobami energii i diabelnie szybkim atakiem. Nie przeczę, że nie można jeszcze lepiej, bo można, czego mieliśmy okazję doświadczyć z równolegle recenzowanym Gryphonem Mephisto (test wkrótce), ale dwa katafalki TADa radziły sobie w tej materii naprawdę świetnie.
Zestaw, a tak po prawdzie kompletny system, TAD D1000MK2-S & M1000-S śmiało można uznać za wzór wzorniczej dyskrecji i minimalizmu. Jednak pod tymi „katafalkowymi” skorupami ukryto elektronikę najwyższych lotów, która nie tylko poradzi sobie z większością cyfrowych formatów, to jeszcze zaoferuje niezwykle dojrzałe a zrazem w pełni uniwersalne brzmienie. W dodatku drogę do audiofilskiej nirwany można „rozłożyć na raty” decydując się najpierw na zakup pojedynczej końcówki M1000 a gdy rozbudzony apetyt osiągnie swe apogeum już na spokojnie i mając pewność dokonywanego wyboru dokupić drugą sztukę. Oczywiście pamiętając o takim drobiazgu jak posiadanie kolumn o co najmniej podwójnych terminalach głośnikowych.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Gryphon Antileon EVO Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
Step-up Thrax Trajan
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: TAD
Ceny
TAD D1000MK2: 17 000€
TAD M1000: 17 000€
Dane techniczne
TAD D1000MK2
Wyjścia analogowe: para RCA, para XLR
Wejścia cyfrowe: 1 XLR, 2 coaxial, 1 optical, 1 USB B-type
Obsługiwane częstotliwości
– XLR/Coax: 44.1kHz, 48kHz, 88.2kHz, 96kHz, 176.4kHz, 192kHz
– Optical: 44.1kHz, 48kHz, 88.2kHz, 96kHz
– USB: 44.1kHz*1, 48kHz*1, 88.2kHz*1, 96 kHz*1, 176.4kHz*1, 192kHz*1, 352.8kHz*2, 384kHz*2
Wyjścia cyfrowe: XLR, Coaxial
Odstęp sygnał/szum: 115dB
Napięcie wyjściowe: 4V (XLR), 2V (RCA)
Pobór mocy: 43W, <0,5 W (Standby)
Wymiary (S x W x G): 440 x 150 x 406 mm
Waga: 18.5 kg
TAD-M1000
Moc wyjściowa: 250 W/ 8Ω, 500 W / 4Ω
Zniekształcenia: < 0.05 % (20 Hz – 20 kHz, 250 W, 4Ω)
Odstęp sygnał/szum: >112 dB
Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 50 kHz, -3 dB
Wzmocnienie: 29.5 dB
Czułość wejściowa: 1.5 V / 220 kΩ (XLR), 0.75 V / 47kΩ (RCA)
Pobór mocy: 250 W, <0,5 W (Standby)
Wymiary (S x W x G): 440 x 148 x 479 mm
Waga: 29 kg
Specjalizująca się w produkcji high-endowych słuchawek japońska marka Crosszone niedawno wprowadziła do sprzedaży nowy model o nazwie CZ-10, który teraz trafia – za pośrednictwem Nautilusa – na polski rynek. CZ-10 to zamknięte słuchawki wokółuszne, które zostały zbudowane w taki sposób, by w możliwie najlepszy i najbardziej naturalny sposób odtworzyć piękną, dużą scenę dźwiękową. Model ten korzysta z trzech wysokiej klasy przetworników. Dwa z nich – 23 mm wysokotonowy oraz 35 mm niskotonowy – odpowiedzialne są za „podstawowe” odtwarzanie muzyki. Są one jednak wsparte przez dodatkowy driver (35 mm), który jest odpowiedzialny za efekt opóźnienia. Dźwięki wykreowane przez te trzy głośniki łączą się ze sobą, w efekcie czego posiadacz CZ-10 otrzymuje piękną, przestronną i naturalną scenę dźwiękową. Muzyka nie znajduje się „w głowie”, lecz rozpościera się przed nim, jak w najlepszych zestawach stereo. Model ten jest ponadto niezwykle elegancki i przyjazny w użytkowaniu: elastyczny pałąk i obracające się muszle słuchawkowe dopasowują się do kształtu głowy, praktycznie jej nie uciskając.
Słuchawki CZ-10 są już dostępne w sprzedaży na terenie Polski. W zestawie, prócz nich samych, znajdziemy dwa świetne kable: 1,5 (z wtykiem 3,5 mm) oraz 3,5 m (z wtykiem 6,3 mm). Cena 4990 zł. Dystrybucja: Nautilus.
Opinia 1
Odkąd sięgam pamięcią staramy się aby nasze publikacje były na tyle zróżnicowane, by nikt, łącznie z nami samymi, nie był w stanie zarzucić nam czy to monotematyczności, czy też nazwijmy to oględnie nadmiernie intensywnej eksploracji oferty jednej marki, czy też portfolio konkretnego dystrybutora. Krótko mówiąc, parafrazując popularne powiedzenie, żeby życie miało smaczek raz kolumny a raz DAC-zek. Czasem jednak życie pisze swoje własne scenariusze i misternie ustawione plany recenzenckie można sobie co najwyżej w buty wsadzić. Oczywiście można iść w zaparte i po prostu zaklinać rzeczywistość ignorując zaproszenia, wydarzenia rozgrywające się praktycznie pod naszym nosem i przybywających z daleka znajomych. Niby można, tylko skoro paramy się taką a nie inną dziedziną ludzkiej aktywności, to logicznym wydaje się trzymanie ręki na pulsie i możliwie aktywne uczestnictwo w stosownych, wpisujących się w nasz profil eventach. Dlatego też uznaliśmy, iż fakt relacjonowania czwartkowej wizyty delegacji Accuphase, oraz premiery modelu A-48 w warszawskiej delegaturze Nautilusa – dystrybutora marki, nie powinien wpłynąć na termin publikacji dzisiejszej recenzji, którą to na drodze mozolnych odsłuchów przygotowywaliśmy praktycznie od połowy … sierpnia. Tak, tak, blisko dwa i pół miesiąca analiz i oswajania się początkowo z będącą na solowych występach stereofoniczną końcówką mocy a potem już w duecie z niejako dedykowanym przedwzmacniaczem liniowym. Nie przedłużając zatem wstępniaka pragnę Państwu przedstawić niejako otwierający ofertę przedwzmacniaczy i AB-klasowych końcówek mocy zestaw Accuphase w składzie C-2150 & P-4500.
Zgodnie z logiką i drogą sygnału w części poświęconej walorom wizualnym i budowie w pierwszej kolejności skupię się na przedwzmacniaczu C-2150, zwanym przez samego producenta Stereo Control Center, czyli Stereofonicznym Centrum Kontroli, co niejako daje nam, bądź przynajmniej powinno dawać, wyobrażenie o tym, jaką wagę jego konstruktorzy mu przypisują i z jakimi oczekiwaniami przyjdzie mu się zmierzyć. Jednak po kolei. Zgodnie z wieloletnią tradycją tytułowy preamp ma, niczym Dr Jekyll i Mr Hyde, dwa oblicza. Pierwsze minimalistyczne – z zamkniętą klapą – oferujące jedynie dostęp do podstawowych funkcji i manipulatorów, jak zlokalizowane po lewej stronie frontu włącznik główny i masywną gałkę odpowiedzianą za wybór źródeł, a po prawej bliźniacze pokrętło głośności, aktywatory Comp (kompensacja skrajów pasma podczas cichego słuchania) i ATT (obniżenie głośności o 20 dB) i złocone gniazdo słuchawkowe. Jednak wystarczy wdusić mały „dynks”, by znajdująca się pod centralnie umieszczoną szybką wyświetlacza klapa dostojnie opadła i ukazała pełnię możliwości tytułowego urządzenia. Bowiem to właśnie tam schronienie znalazło aż sześć niewielkich pokręteł i osiem miniaturowych przycisków ustawionych w ściśle określonym i obowiązującym w bodajże wszystkich preampach Accu porządku. Poczynając zatem od lewej, mamy trzy obrotowe gałki odpowiedzialne za wybór wyjść, regulację niskich i wysokich tonów. Potem są cztery pary guzików aktywujących wspomnianą przed chwilą equalizację i pasmo jej działania, aktywację opcjonalnych modułów phonostage i DAC-a, odwrócenie fazy, tryb mono czy też wygaszenie wyświetlacza. Listę zamykają kolejne trzy pokrętła, którym przypisano kontrolę nad zbalansowaniem kanałów, wzmocnieniem i obsługą pętli magnetofonowej dla zewnętrznego rejestratora.
Ściana tylna jest logicznym odzwierciedleniem frontu, gdyż patrząc od lewej mamy dwa sloty na opcjonalne karty rozszerzeń, następnie okupujące górę pleców pięć wejść liniowych, pętle magnetofonową, zdublowane wyjścia oraz wejście dedykowane zewnętrznemu procesorowi/preampowi (wszystkie w wersjach RCA). Z kolei dół to już domena XLR- ów umożliwiających podpięcie dwóch źródeł, zewnętrznego procesora oraz zapewniających wyjście sygnału w postaci zbalansowanej. Jest to o tyle istotne, że C-2150 jest konstrukcją w pełni zbalansowaną i nieco szkoda byłoby marnować taki potencjał.
Od strony konstrukcyjnej C-2150 po raz pierwszy w historii marki łączy w sobie nową topologię ANCC z zaawansowanym, firmowym regulatorem głośności AAVA już czwartej generacji. W jego trzewiach, oprócz zajmujących zaskakująco dużo miejsca płytek AAVA uwagę zwraca nad wyraz rozbudowana sekcja zasilania z dwoma, szczelnie ekranowanymi trafami i czterema kondensatorami o pojemności 4 700 µF każdy.
Wydawać by się mogło, że z racji pełnionych funkcji opis stereofonicznej końcówki P-4500 będzie zdecydowanie bardziej lakoniczny. Ot minimalistyczny front z włącznikiem głównym i idziemy na zakrystię. Jednak w przypadku większości Accuphase’ów, oraz dzisiejszego gościa, to właśnie we wzmacniaczach mocy tkwi cały urok i charakterystyczny sznyt japońskiej marki. Chodzi oczywiście o obowiązkowe bursztynowo podświetlone, wychyłowe wskaźniki oddawanej mocy VU-meter. Nie mogło też zabraknąć przedzielającego je firmowego zielonkawo-błękitnego logotypu. Całości dopełniają centralnie, pod zajmującym lwią część płyty frontowej oknem ze wskaźnikami, umieszczony włącznik główny, po którego lewej stronie umieszczono selektor terminali wyjściowych oraz wybierak trybu pracy „wycieraczek” (w porównaniu do modelu P-4200 zwiększono ich czułość) a po prawej przycisk wyboru wejść oraz pokrętło wyboru wzmocnienia (gain).
Płytę górną pokrywa gęsta perforacja, ściany boczne zastąpiono potężnymi radiatorami, których przyjemnie zaokrąglone pióra dodatkowo zespolono biegnącymi wzdłuż obudowy poprzeczkami szalenie ułatwiającymi przenoszenie blisko 30-kilogramoweg wzmacniacza. Powyższe zabiegi sprawiają, że oddająca 90 W przy 8 Ω końcówka niezbyt mocno się nagrzewa, co dobrze rokuje żywotności jej trzewi. Ściana tylna prezentuje się równie wybornie. Mamy bowiem do dyspozycji po parze wejść w standardzie RCA i XLR, pokrętło trybu pracy (P-4500 można zmostkować, oraz ustawić jako dual mono) i przełącznik polaryzacji XLR-ów, Terminale głośnikowe są podwójne i zgodnie z tradycją akceptują nie tylko wtyki bananowe/BFA, lecz również widły i to praktycznie o dowolnym rozstawie, co po przebojach z Exposure’ami i małą integrą Passa jest nad wyraz miłą odmianą i powrotem do normalności. Do tego dochodzą jeszcze ulokowane na flankach solidne plastikowe odbojniki umożliwiające nie tylko ustawienie końcówki na plecach, co nader skutecznie zabezpieczające jej przy łącza przed uszkodzeniem.
Jeśli zaś chodzi o trzewia, to tam również próżno doszukiwać się spodziewanych w podstawowym modelu oszczędności. Centrum zajmuje potężny, oczywiście ekranowany, transformator i dwa monstrualne kondensatory po 50 000 µF każdy. W stopniu wyjściowym pracują po cztery (w P-4200 były po trzy) pary tranzystorów bipolarnych Toshiby na kanał zapewniające zredukowaną w stosunku do poprzednika impedancję wyjściową przy jednoczesnym wzroście współczynnika tłumienia. I nie są to czcze, czysto marketingowe przechwałki, gdyż mowa o 40% wzroście damping factora z 500 w P-4200 do 700 w P-4500, co przy takiej samej mocy obu modeli daje znaczącą poprawę kontroli napędzanych kolumn.
No dobrze, tyle teorii, a jak to wszystko przekłada się na brzmienie? Cóż, nie psując zbytnio niespodzianki, śmiem twierdzić, że nowe „otwieracze” poszczególnych sekcji oferty Accuphase’a nie tylko ujmy na honorze marki nie przynoszą, co wręcz są nad wyraz namacalnym dowodem, że po swoistej zmianie warty i dopuszczeniu do głosu „świeżej krwi” sukcesywnie wprowadzane do katalogu „młode wilczki” skutecznie zagrażają wyższym modelom bazującym na starszych rozwiązaniach. Piszę to z pełną odpowiedzialnością, gdyż kilka(naście) incydentów recenzenckich z szampańsko-złotą japońską elektroniką na koncie mam i co nieco zdążyłem się w tak zwanym międzyczasie nasłuchać. Zanim jednak przejdę do konkretów winien jestem Państwu kilka słów wyjaśnienia. Otóż, tak jak zdążyłem wspomnieć wcześniej ze względów czysto logistycznych i swoistej ewolucji idei niniejszego testu przez pierwsze kilkanaście dni skupiałem swoją uwagę wyłącznie na końcówce, by dopiero po gruntownym jej poznaniu z pewną dozą niepewności „ożenić ją” z tytułowym przedwzmacniaczem. Moje obawy wynikały bowiem z faktu, że P-4500 grała dźwiękiem tak dynamicznym i zarazem rozdzielczym, że niespecjalnie miałem ochotę by cokolwiek z tego pakietu tracić li tylko na rzecz … funkcjonalności. Dynamika i rozdzielczość w Accuphase? Dokładnie tak, nie przewidziało się Państwu. Bowiem ze stereotypowego, przypisywanego Japończykom „gabinetowego” dostojeństwa i karmelowej, lepkiej wręcz słodyczy, tytułowa końcówka odziedziczyła co najwyżej fenomenalnie nasyconą średnicę i gładkość najwyższych składowych. Za to pozostałe składowe odpowiedzialne za drajw i szerokorozumianą motorykę nie tylko kategorycznie odcinały się od jakichkolwiek oznak misiowatości, czy pluszowej miękkości, co wręcz puszczały oko w kierunku duńskiego Gryphona. Epicki „Live With The Plovdiv Psychotic Symphony” Sons Of Apollo miał właściwy prog-rockowemu spektaklowi rozmach a i precyzyjna gradacja planów pozwalała na w pełni komfortowe śledzenie zarówno wędrówek wydzierganych szarpidrutów po antycznej scenie rzymskiego amfiteatru, jak i ulokowanej tuż za nimi orkiestry symfonicznej (The Plovdiv Philharmonic Orchestra) pod batutą Levona Manukyana. Środek ciężkości został delikatnie przesunięty ku dołowi, dzięki czemu bas i orkiestrowe tutti przyjemnie masowały trzewia a całości trudno było odmówić spektakularności i iście hollywoodzkiego rozmachu. Całe szczęście ów basowy fundament równoważyły nie tylko soczysta średnica, lecz i otwarta, pełna balasku góra.
Wpięcie w tor C-2150 nie tylko nie zaburzyło opisanego przed chwilą status quo, lecz jeszcze co nieco w nim podciągnęło. Owym „czymś” okazała się mikrodynamika, która dzięki obecności przedwzmacniacza zyskała na jakości i wyrafinowaniu. Nie oznacza to bynajmniej, że wcześniej była w jakikolwiek sposób upośledzona, lecz jak to w życiu bywa skoro można coś zrobić lepiej, to czemu tego nie robić, a obecność podstawowego przedwzmacniacza Accuphase’a ewidentnie dobrze systemowi zrobiła. Weźmy na ten przykład nieco bardziej komercyjną od poprzednich wydawnictw, nagraną w nowojorskim studiu Sears Sound, z udziałem Jamiego Safta (Hammond, fortepian), oraz Marca Ribota (gitara), płytę „She Moves On” przeuroczej Koreanki Youn Sun Nah. Niby nie jest tak minimalistycznie i intymnie jak np. na „Lento” a i akustyka pomieszczenia w jakim dokonano nagrań nie gra takiej roli jak dotychczas, ale przez to z tego co mi wiadomo ów krążek zyskał rzesze fanów za oceanem. Całe szczęście delikatnej zmiany estetyki nie należy rozpatrywać w kategoriach kompromisu, lecz raczej swoistej ewolucji stosowanych środków artystycznego wyrazu. Wszelkiego rodzaju perkusyjne smaczki nadal są na wyciągnięcie ręki, drobna wokalistka stoi tuż przed nami a my sami, zauroczeni nie tyle nie możemy, co po prostu nie chcemy ruszyć się z fotela. Od siebie dodam tylko tyle, iż w momencie zaprzęgnięcia do pracy tytułowego preampu z upodobaniem potrafiłem kilka razy pod rząd wsłuchiwać się w cover hendrixsowskiego „Drifting”, gdzie rozkosznie brzmiały nie tylko wirtuozerskie solówki Ribota, co przede wszystkim sama Youn Sun Nah mogła wreszcie pozwolić sobie na nieco psychodelii w swoich wokalizach.
Niejako na deser i w ramach ostatecznego potwierdzenia ewolucji jaką mamy okazję obserwować w ofercie Accuphase’a pozwoliłem sobie sięgnąć po garażowo-bluesowy „La Futura” ZZ Top, gdzie zachrypnięci brodacze serwują słuchaczom swe brudne riffy budowane na szkielecie dość prostej sekcji rytmicznej, czyli zasiadającego za perkusją Franka Bearda i szarpiącego bas Dusty Hilla. I jeśli w tym momencie ktoś z Państwa sądził, iż duet Accu jednak się przełamie i będzie się starał podlać ów blues-rockowy granulat autorską dawką miodu, to muszę autorytatywnie stwierdzić, że nic z tego. Jeśli coś miało zachrzęścić, to chrzęściło jakby Szatan gwoździe gryzł, a jeśli jakiś riff miał się wwiercić w nasze zwoje mózgowe, to mogliśmy spodziewać się doznań porównywalnych z borowaniem bez znieczulenia. Przesadzam? Bynajmniej, to po prostu realizm doznań jakie japoński duet jest zdolny nam dostarczyć.
Nie da się ukryć, że to, o czym rozmawiałem z Akhinori Ohnukim w czwartkowe popołudnie ma pełne pokrycie w rzeczywistości. Accuphase C-2150 & P-4500 są bowiem nad wyraz namacalnym dowodem na to, iż zachowując pełną zgodność wzorniczą z minionymi pokoleniami najnowsze modele japońskiego wytwórcy reprezentują całkowicie nową generację stawiającą nie tylko na eufoniczną delikatność i iście gabinetową elegancję, lecz także na równie wysokiej klasy dynamikę i rozdzielczość. Jednak powyższe zmiany odbywają się nie na drodze rewolucji, lecz w pełni świadomej – bazującej na dotychczasowych doświadczeniach i popartej gruntowną, inżynierską wiedzą ewolucji umożliwiającej sukcesywne udoskonalanie newralgicznych podzespołów i układów. Z takiego stanu rzeczy powinni być zadowoleni zarówno dotychczasowi, wierni akolici marki, jak i nowi nabywcy, którzy bądź to dopiero wkraczają w świat Hi-Fi z wyższej półki i High-Endu, bądź do tej pory nie do końca było im po drodze z dźwiękową elegancją niespecjalnie korelującą z cięższymi i bardziej brutalnymi odmianami metalu.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
Opinia 2
Jaki jest, co prawda w środowisku audiofilów dla łatwiejszego przywoływania w rozmowie skrótowo nazywany, ale za to bez najmniejszych problemów rozpoznawalny przez całą populację miłośników muzyki, typowy Accu, teoretycznie każdy utożsamiający się ze wspomnianymi obozami jegomość bez dwóch zdań wie. To fantastycznie prezentujący się, jedynie delikatnie ewaluujący w kwestii wyglądu przez lata design i jeszcze do niedawna w głównej mierze stawiający na muzykalność, a przez to czasem deprecjonowany za zbyt mocny sznyt grania, ważny punkt na mapie high-endowego świata. Co skłoniło mnie do przywołania powyższych znaków szczególnych produktów tego brandu? Zapewniam, że bardzo istotna informacja. Otóż od niedawna konstruktorzy z kraju kwitnącej wiśni konsekwentnie unikając odchodzenia od stylistyki wyglądu niczym powiew wiosennego wiatru postanowili zmienić nieco sygnaturę brzmienia najnowszych linii produktowych. Oczywiście znając konserwatyzm tego landu owe posunięcie nie jest drastycznym przewartościowaniem dotychczasowych poglądów w stylu: atak i szybkość bez oglądania się na zawartość muzyki w muzyce, tylko z pozoru symbolicznym, jednak po dokładniejszym przyjrzeniu się wyraźnym przesunięciem ciężaru grania w stronę bardziej zwartego rysowania wydarzeń na kreowanej w naszych domostwach wirtualnej scenie muzycznej, a mówiąc kolokwialnie postanowili nieco napowietrzyć przekaz. Ciekawe? Jeśli tak, zatem zapraszam zainteresowanych na kilka spostrzeżeń z testu dostarczonego przez krakowsko-warszawskiego dystrybutora Nautilus zestawu pre-power japońskiego producenta Accuphase C-2150 i P-4500. Zapewniam, że będzie co najmniej ciekawie.
Opis rzeczonego zestawu z racji ilości testowanych komponentów tego producenta jak to zwykle bywało, tak i w tym przypadku urósł do karkołomnego mierzenia się z unikaniem powielania tego samego słowotoku myślowego. Jednak gdy takowe urządzenia staną w szranki z moimi oczekiwaniami, nie mam innej możliwości i choćby zdawkowo, ale muszę przybliżyć ich wygląd.
Cechą wspólną obydwu urządzeń jest szampański odcień wykonanych z grubych płatów aluminium frontów i wykończonego w satynie ciepłego odcieniu brązu reszty obudowy. To bez wizji lokalnej może wydawać się nudnym połączeniem, jednak w starciu organoleptycznym okazuje się, iż nie ma takiego stylu meblowania naszych domostw, w których tak prezentujące się zabawki miały jakikolwiek problem z akceptacją nawet najbardziej wymagającego malkontenta. Kierując pierwsze kroki ku końcówce mocy P-4500 chyba nikogo nie zdziwię, gdy powiem, iż obszar za zajmującą znaczną większość awersu szybką jest ostoją dla wspaniałych wskaźników wychyłowych i zlokalizowanych pomiędzy nimi kilku diod informujących o stanie w jakim w danym momencie jest wykorzystywana. Tuż pod przywołanym okienkiem patrząc od lewej strony znajdziemy niezbyt duże, ale za to nieprzytłaczające gabarytami pokrętła wyboru zespołów głośnikowych, sposobu pracy wskaźników, w centrum zorientowany w poziomie główny włącznik pracy końcówki, a z prawej guzik selektora wejść i kolejną gałkę realizacji wzmocnienia sygnału. Patrząc na piecyk z lotu ptaka nasz wzrok przykuwają umiejscowione na bokach, oddające ciepło wyprodukowane podczas pracy urządzenia wielkie radiatory i znajdujące się na górnej płaszczyźnie obudowy bloki poprzecznych otworów wspomagających grawitacyjną wentylację układów elektrycznych. Wieńcząc opis danymi o plecach spieszę donieść o ułatwiających proces logistyki solidnych rączkach, wejściach liniowych RCA/XLR, przełącznikach wyboru masy dla XLR i samego rodzaju wejścia, podwojonych zaciskach kolumnowych i gnieździe IEC.
Temat przedwzmacniacza w kwestii postrzegania wzrokowego jest identyczny jak końcówki, a zmiany z uwagi na zadania do wykonania polegają na spakowaniu go w nieco mniejszą obudowę i aplikacji niezbędnych do jego obsługi manipulatorów. I tak na przednim panelu nieco mniejsze, aczkolwiek podobne do wzmacniacza mocy, okienko skrywa serię diod pokazujących wykorzystanie danej funkcji, turkusowe logo marki i cyfrowy wskaźnik wysterowania. Na zewnętrznych rubieżach mamy do dyspozycji dwa tym razem wielkie pokrętła – lewe selektor wejść, prawe Volume. Zaś w dolnej parceli zderzymy się z prostokątnym włącznikiem, sporej wielkości klapką skrywającą szereg pokręteł i guzików dla nastawów pracy przedwzmacniacza, dwa przyciski – COMP/ATT i gniazdo duży Jack dla słuchawek. Obudowa z uwagi na brak szkodliwych temperatur we wnętrzu urządzenia pozbawiona jest jakichkolwiek sekcji wentylacyjnych. Natomiast oferta tylnego panelu obejmuje: możliwości doposażenia w phonostage i przetwornik cyfrowo-analogowy, sześć wejść liniowych RCA, przelotkę do nagrywania RCA, dwa wyjścia linowe RCA, serię wejść i jedno wyjście w standardzie XLR, a także gniazdo zasilania. W komplecie startowym znajdziemy dodatkowo pozwalający dowodzić całym systemem Accuphase pilot zdalnego sterowania.
Przedstawione na fotografiach konstrukcje udało mi się sprawdzić w dwóch kombinacjach. Pierwsza to walka z materią samej końcówki mocy P-4500, a drugą było starcie pełnego zestawu firmowego pre-power z udziałem przedwzmacniacza liniowego C-2150. Efekty? Zaskakująco ciekawe i z mojego punktu widzenia wróżące spory sukces w starciach o byt w wielu dotychczas niemożliwych do zaistnienia konfiguracjach. Co mam na myśli? Otóż solowy występ końcówki mocy ewidentnie pokazał, iż panowie z Japonii postanowili udowodnić, z jakim pazurem jest w stanie zgrać ich elektronika. Muzyka nabrała od lat oczekiwanego przez sporą grupę miłośników marki konturu, ale co ważne, nic nie straciła na tonacji. Zrobiło się bardziej zwarcie, a przez to szybciej i efektowniej w cięższych gatunkach muzycznych, jednak nadal za sprawą dobrego nasycenia średnicy magia muzyki była celem nadrzędnym. To zaś pozwalało z taką samą przyjemnością słuchać twórczości zespołu Metallica i całkowicie przeciwstawnej energią muzyki sakralnej. Owszem, zapisy Baroku po umiejętnym podgrzaniu atmosfery można jeszcze bardziej uduchowić, jednak jak to zwykle bywa, podczas oceny jednego komponentu z reguły jest coś za coś. Szkoda? Bynajmniej, gdyż takie podejście do tematu przez producenta fantastycznie otwiera drogę nie tylko do dotychczas niedostępnej dla niego grupy miłośników pozornie dobrej jakości dźwięku, czyli osób z premedytacją niszczących sobie narządy słuchu wszelkiego rodzaju muzyką metalową i szaleństwem elektronicznym, ale również do reszty populacji audiomaniaków. W jaki sposób? Otóż jeśli któryś z nich (czytaj sonicznych kamikadze) nagle poczuje niedosyt, niczym dobra wróżka z pomocą przychodzi do niego przywoływany w tytule i we wstępniaku przedwzmacniacz liniowy. Jaka to pomoc? Cóż, po uzupełnieniu konfiguracji dźwięk wyraźnie nabrał szlachetności. Nadal był mocny i energiczny, ale już z mojego punktu widzenia nie tak surowy w kresce i emocjach. Nie, nie bułowaty, czy malowany szerokim pędzlem, tylko przy nadal wyraźnej krawędzi bardziej nasycony, a przez to gdy zaistniała taka potrzeba przyjemnie soczysty. A najciekawsze jest to, że w obydwu przypadkach z i bez przedwzmacniacza prezentacje miały wręcz identyczną witalność, pozwalając muzyce uniknąć nachalności i dać nam szansę na różnorakie delektowanie się nią – czyli jednym razem z pełnym zaangażowaniem wejść w każdy jej aspekt soniczny, a drugim traktując jako tło zwyczajnie się z nią relaksować. Powiem więcej. Gdy do tego dodamy rewelacyjnie budowaną we wszelkich zakresach wirtualną scenę, plus bardzo dobre oddanie zapisanych na płytach pakietów danych (rozdzielczość), okaże się, że w zasadzie nie pozostaje nam nic innego, tylko bezgraniczne zatopienie się w duchu wszelakiej muzycznej twórczości. I nie ma znaczenia, czy w napędzie wyląduje wspomagana wielką orkiestrą koncertowa Metallica, czy innym krążkiem przeniesiemy się w czasy Claudio Monteverdiego, gdyż opisany zestaw umie wspaniale łączyć wodę z ogniem. Jak? Opisałem kilka linijek wcześniej, ale dla przypomnienia powtórzę. Set pre-power Accuphase z łatwością oddawał nawet najbardziej karkołomne pasaże nutowe. W oparciu o atak i energię radził sobie we wszelkiego rodzaju rocku i muzyce sztucznej inteligencji. Raz było szybko i rytmicznie, by za moment przenikliwie i solidnie na dole, co jest specyfiką opowieści artystycznych buntowników, a z czym nie notowałem żadnych problemów Jednak pisałem również, iż tzw. Accu świetnie radziło sobie z muzą kościelną. Ta z racji postawienia punktu „g” w innym miejscu – zapisy kantat, czy innych pieśni wielbiących Boga – nie oczekiwała siłowego poganiania każdej następującej po sobie nuty, tylko oznaczona swoistym kodem DNA liczyła na nieco inne podejście do kwestii nasycenia i płynności dźwięku, co tandem z Japonii bez najmniejszego problemu oferował w pakiecie firmowym. Reasumując, wbrew wszelkim nagromadzonym przez lata pozorom i stereotypom opiniowany w tym tekście set miał w sobie coś, co może ukontentować wielu z nas bez względu na ulubiony styl muzyczny. Zdaję sobie sprawę z faktu utopijności moich twierdzeń na tle starszych modeli, jednak po to są podobne do naszych testy, aby wstępnie pokazać światu, że tak jak w tym przypadku idzie nowe.
Tak, wiem, wielu z Was po przeczytaniu tych kilku akapitów ze zdziwieniem przeciera oczy. Jednak zapewniam wszystkich niedowiarków, ja przeżyłem podobne zaskoczenie. Naturalnie bardzo pozytywne, ale zaskoczenie, że zazwyczaj uważany za orędownika sonicznego miodu pitnego Accuphase potrafi pokazać się od strony wojownika o obóz miłośników lubujących się w ataku, szybkości przy solidnej dawce kontrolowanej energii. Niemożliwe? Niestety nic innego, jak zachęcenie Was do prób we własnych zestawach nie przychodzi mi do głowy. Dalsze zachwalanie z mojej strony zwyczajnie nie ma sensu, gdyż mogłoby to zakrawać o lobbing, a tytułowy konglomerat wzmacniający niczego takiego nie potrzebuje. Wystarczy dać mu szansę.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Gryphon Antileon EVO Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „ Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
Step-up Thrax Trajan
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Nautilus / Accuphase
Ceny:
Accuphase C-2150: 33 900 PLN
Accuphase P-4500: 35 900 PLN
Dane techniczne
Accuphase C-2150
• Pasmo przenoszenia: 3 – 200 000 Hz (+0/-3 dB), 20 – 20 000 Hz (+0/-0.2 dB)
• Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 0.005 %
• Stosunek sygnał / szum (ważony A): 110 dB
• Czułość wejściowa: 252 mV/200 Ω
• Napięcie wyjściowe: 2 V/50 Ω
• Wzmocnienie: 18 dB
• Maksymalny poziom wyjściowy: XLR/RCA 7 V, REC 6 V
• Regulacja barwy dźwięku: BASS: 40/100 Hz/±10 dB, TREBLE: 8/20 kHz/±10 dB
• Regulacja sygnału wyjściowego: +6 dB (100 Hz)
• Tłumienie: -20 dB
• Wyjście słuchawkowe: 8 Ω lub więcej, 2 V/40 Ω
• Pobór mocy: 34 W
• Wymiary (S x W x G): 465 x 150 x 405 mm
• Waga: 16.9 kg
Accuphase P-4500
• Moc wyjściowa ciągła (20-20 000 Hz):Normal: 90 W/8 Ω, 180 W/4 Ω, 360 W/2 Ω, 500 W/1 Ω, Bridged: 360 W/8 Ω, 720 W/4 Ω, 1000 W/2 Ω
• Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD):Ciągła: 0.05%/2 Ω, 0.02%/4-16 Ω,Szczyt.: 0.05%/4-16 Ω
• Zniekształcenia intermodulacyjne: 0,01%
• Pasmo przenoszenia: 20-20 000 Hz (+0/–0.2 dB),0.5-160 000 Hz (+0/–3.0 dB) dla mocy 1 W
• Wzmocnienie: 28 dB
• Impedancja wyjściowa: Ciągła: 2-16 Ω, Szczyt.: 4-16 Ω
• Współczynnik tłumienia (Damping): 700
• Napięcie wejściowe: Ciągła: 1.07 V, 0.11 V/1W, Szczyt.: 2.14 V, 0.11 V/1W
• Stosunek sygnał / szum (ważony A):121 dB (MAX), 126 dB (-12 dB)
• Zasilanie: AC 120 V, 220 V, 230 V, 50/60 Hz
• Pobór mocy: 62 W, 485 W (IEC 60065)
• Wymiary (S x W x G): 465 x 190 x 427 mm
• Waga: 29.2 kg
Brexit, brexitem, ale wygląda na to, że UK próbując odciąć się od EU jednocześnie stara się stać „drugą Japonią” dążąc do daleko posuniętej miniaturyzacji. Niby pierwsza jaskółka wiosny nie czyni, ale skoro Chord Electronics wprowadza na rynek takiego malucha, jak przedwzmacniacz gramofonowy Huei, to coś musi być na rzeczy. ;-)
cdn. …
Prawie dokładnie po trzech latach, może nie tyle od oficjalnej inauguracji działalności, co od mających miejsce 20 października 2016 poprawin warszawskiej placówki Nautilusa mieliśmy okazję po raz kolejny spotkać się w 13-ej Dzielnicy z nowością Accuphase, by przy okazji stołecznego debiutu stereofonicznej końcówki mocy A-48 – ich „najmłodszego dziecka”, niezobowiązująco porozmawiać o dalszych planach rozwoju marki i powymieniać się branżowymi plotkami. Bynajmniej jednak nie chodzi o standardowe „pogaduchy” z rezydującą na Kolejowej ekipą, bo to możemy uskuteczniać i bez okazji, lecz o rozmowy prowadzone na zdecydowanie wyższym szczeblu, czyli z przybyłymi z wizytą reprezentantami R&D Accuphase’a. Tym razem w skład delegacji z Kraju Kwitnącej Wiśni weszli Mark Suzuki, Fumiaki Wada, Akhinori Ohnuki, Tatsuki Tozuka.
Wydawać by się mogło, że samo pojawienie się nowego modelu w katalogu tak szacownego producenta samo w sobie jest już wystarczającym powodem do wysmażenia sążnistego elaboratu pełnego ochów i achów, jednak mając na kocie kilka(naście) „incydentów” recenzenckich z „japońskimi złotkami” doskonale zdawałem sobie sprawę, iż wypowiadać się o czymkolwiek ozdobionym zielonkawo-niebieskim logotypem można jedynie po kilkudniowej rozgrzewce konkretnego urządzenia i to we własnym, a nie naprędce skonfigurowanym systemie. Powód? Otóż Accuphase’y wręcz chronicznie nie znoszą odłączania od życiodajnej energii elektrycznej a pełnię swoich możliwości, nawet po gruntownym wygrzaniu, osiągają po przynajmniej czterech-pięciu kwadransach normalnego grania. To nie jest sprzęt dla audiofilskich odpowiedników miłośników fast-foodów gdzie dania serwuje się byle szybciej i byle jak. Tu potrzebny jest czas, spokój i swoiste celebrowanie każdego kęsa i albo zdajemy sobie z tego sprawę i zaczynamy grać według powyższych reguł, albo kontynuujemy poszukiwania Świętego Grala pod innym adresem. Dlatego też na czwartkowe popołudnie patrzyłem głównie przez pryzmat kontaktów towarzyskich, niezobowiązująco rzucając okiem i strzygąc uchem, czy przypadkiem zbytnio do głosu nie dopuszczono w Accuphase’ie księgowych.
Zanim jednak tytułowa amplifikacja zagościła w głównym, widocznym na powyższych zdjęciach systemie opartym o Transrotora Massimo współpracującego z phonostagem Phasemation e350, oraz Accuphase’ami DP-800, DC-37,C-2150, P-4500 zwieńczonymi Avantgarde’ami Duo XD, swoje przysłowiowe pięć minut miała też w mniejszej salce. I to właśnie tam kierowani byli goście chcący we względnie pozbawionych szumu rozmów warunkach wstępnie zapoznać się z możliwościami 48-ki. Oprócz honorowego gościa salonowy tor stanowiły Transrotor Apollo TMD, i kompletny set Accuphase’a – C-37, DP-750, C-3850 i niezwykłej urody kolumny Dynaudio Confidence 60.
A cóż kryje w sobie następca recenzowanej przez nas blisko cztery lata temu A-47-ki? Nie zdradzając zbyt wiele i nie wnikając zbyt głęboko, przed jak mamy cichą nadzieję testem najnowszej japońskiej amplifikacji, w tym momencie pozwolę sobie zwrócić uwagę na będący swoistym oczkiem w głowie konstruktorów z Jokohamy parametr. Chodzi oczywiście o współczynnik tłumienia, który posługując się możliwie lapidarnym językiem odgrywa kluczową rolę przy kontroli nad nie tylko wychyleniem, ale i powrotem membran przetworników. Ów parametr od pewnego czasu jest sukcesywnie, wraz z odświeżaniem portfolio Accuphase podnoszony i to ewidentnie słychać. A A-48 jest tego najlepszym przykładem. Śledząc bowiem historię A-klasowych 40-ek widać to jak na dłoni. Debiutujący w listopadzie 2006 r. prekursor rodu, czyli A-45 kusił wartością 200, w dostępnym od czerwca 2011 modelu A-46 wynosił on już 500, wprowadzona cztery lata temu (w 2015) 47-ka mogła pochwalić się wartością 600 a A-48 ma już na liczniku 800. Robi się ciekawie? Ano właśnie.
Korzystając z okazji nie omieszkałem też trochę podpytać Akhinori Ohnuki’ego o … tematykę własnego odtwarzacza/transportu plików, czyli popularnego streamera, którego jak widać w portfolio Accuphase jak nie było, tak nie ma. Okazało się jednak, iż dział R&D cały czas się owemu zagadnieniu ze stoickim spokojem przygląda i dochodzi do wniosku, że jest jeszcze … za wcześnie. Zdziwieni? Nie przeczę, że ja przynajmniej na początku też byłem, jednak bardzo szybko okazało się, że to, co dla części populacji musi być na już/teraz, oczywiście najnowsze i nieważne, co będzie się działo za tydzień, miesiąc, rok, to akurat w Accuphase patrzy się nieco dalej aniżeli za najbliższy zakręt. Warto bowiem uświadomić sobie, że naturalny cykl pomiędzy kolejnymi inkarnacjami konkretnych modeli wynosi od czterech do pięciu lat, a dla umownie nazywając PC-Audio to prawdziwa wieczność. W związku z powyższym Japończycy cały czas trzymają rękę na pulsie, lecz wdrożenie finalnych rozwiązań jest ściśle związane z samą stabilizacją na rynku streamingu. Nie ma jednak co rozpaczać, gdyż szampańskie, przyozdobione zielonkawym logotypem DAC-i, nad wyraz dobrze radzą sobie nawet z „gęstymi strumieniami” danych dostarczanymi przez urządzenia firm trzecich takich, jak nie szukając daleko Melco, Fidata, czy Lumin.
Serdecznie dziękując Gospodarzom za zaproszenie i gościnę jednocześnie wpisujemy się na listę oczekujących na wypożyczenie A-48.
Marcin Olszewski
Opinia 1
Kiedy powoływaliśmy z Jackiem do życia SoundRebels ambitnie (?) założyliśmy sobie, że po „pozakomercyjnym” okresie eksploracji praktycznie wszystkich przedziałów cenowych, przynajmniej jeśli chodzi o szerokorozumianą elektronikę odtwarzającą dźwięki, tym razem dokonamy swoistego zawężenia kręgu naszych zainteresowań i skupimy się na segmencie, gdzie punktem wyjścia jest 10 kPLN, a jeśli chodzi o górną granicę to … sky is the limit. Jak się okazało, pomimo pierwotnego zdziwienia, że „jak to, bez budżetówki?” pomysł okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, gdyż z jednej strony jasno daliśmy do zrozumienia tak Czytelnikom, jak i Dystrybutorom w jaki „target” celujemy, a z drugiej automatycznie odfiltrowaliśmy obszar, gdzie fluktuacja modeli ma charakter niemalże sezonowy i próby nadążenia za aktualną ofertą kończą się z reguły ciężką nerwicą natręctw i poczuciem permanentnego déjà vu. Oczywiście nie jesteśmy jakimiś fanatycznymi ortodoksami kurczowo trzymającymi się wyznawanych dogmatów i jeśli tylko uda nam się z pozornie ignorowanego „planktonu” wyłowić coś ciekawego, to potrafimy się nad owym czymś pochylić. Ponadto, również i podmioty wytwórczo-dystrybucyjne przez ostatnich sześć lat z okładem „nauczyły się” owe zasady adaptować do własnych potrzeb, dostarczając zamiast pojedynczego urządzenia mniej bądź bardziej kompletne zestawy ww. kryterium kwotowe spełniające. I właśnie z tejże furtki postanowiło skorzystać białostockie Rafko dostarczając na testy dzieloną amplifikację 3010S2D PRE + 3010S2 PWR AMP debiutującej tym samym na naszych łamach marki Exposure.
Skoro to nasze pierwsze spotkanie z Exposure, w ramach wstępu wypadałoby wspomnieć, iż jest to nieprzerwanie działająca od 45 lat, czyli od 1974 r., założona przez Johna Farlowe’a brytyjska, rezydująca w Lancing (West Sussex) marka. W dodatku pomimo mijających w tzw. międzyczasie najprzeróżniejszych mód na mniej, bądź bardziej ekstrawaganckie wodotryski, wielokanałowość i „ekologiczne” (czytaj zasilane impulsowo i/lub D-klasowe) wzmacniacze Anglicy uparcie stawiali na możliwie ponadczasowy miks prostoty, ergonomii i minimalizmu. Dopisując do powyższej listy dość archaiczne podejście po biznesu, gdzie klasę produktu ma definiować jego brzmienie a nie cena mamy do czynienia z prawdziwym klasykiem w stylu klasycznej londyńskiej taksówki LTI.
Powyższe skojarzenie, szczególnie w przypadku czarnych wersji 30-ek, wydaje się nad wyraz trafne, gdyż pomimo schyłku drugiej dekady XXI w. mamy do czynienia z designem mogącym spokojnie pojawiać się w niezmiennej formie w systemach audiofilów i melomanów przez ostatnie … czterdzieści lat. Nieskalane nawet jednoznakowym wyświetlaczem szczotkowane aluminiowe fronty zdobią jedynie niewielkie czerwone diody informujące o stanie pracy urządzenia, gałki siły głosu, wyboru źródła (przedwzmacniacz) i firmowe logo. Do ekstrawagancji można zaliczyć jedynie odbiornik IR, choć biorąc do ręki dołączonego do przedwzmacniacza plastikowego i nad wyraz mało atrakcyjnego tak wizualnie, jak i organoleptycznie pilota można odnieść wrażenie, że cofnęliśmy do czasów, gdy LG egzystowało jeszcze w świadomości odbiorców jako GoldStar i dopiero aspirowało do miana co najwyżej jakościowego średniaka. Mniejsza jednak o drobiazgi, gdyż korpusy obu jednostek, podobnie jak płyty czołowe wykonano z aluminium, co z założenia ma zminimalizować ich ewentualną ochotę na pasożytnicze wibracje, czy efekt dzwonienia.
Zaglądając na zakrystię i przyglądając się ścianom tylnym również niespecjalnie widać aby XXI wieczne realia odcisnęły na nich jakiekolwiek piętno, no może z jednym wyjątkiem, o czym dosłownie za chwilę. Otóż 3010S2D PRE oferuje pięć par wejść liniowych, pętlę magnetofonową i zdublowane wyjścia na końcówki mocy, wszystkie w standardzie RCA. Całości dopełnia zacisk uziemienia przydatny, gdy zdecydujemy się na dokupienie karty phonostage’a (w ofercie jest jeszcze moduł DAC-a). I w tym momencie drobna uwaga natury użytkowej. Ponieważ wejścia phono są pierwsze z lewej a zacisk uziemienia dopiero za skrajnymi prawymi wyjściami warto mieć to na uwadze i sprawdzić, czy nasz interkonekt „sięgnie”, czy też masę trzeba będzie „sztukować”.
Z plecami 3010S2 PWR AMP pójdzie szybciej, gdyż znajdziemy na nich jedynie parę wejść RCA i podwójne terminale głośnikowe, które … chyba jako jedyne stanowią mało chlubny przykład kreatywności współczesnych pokoleń homo sapiens. Chodzi bowiem o to, iż zamiast standardowych – zakręcanych gniazd głośnikowych, bądź chociażby popularnych w USA podwójnych Cardasów (jak np. w Jeff Rowland 625) zdecydowano się o zgrozo na „rekomendowane” przez UE otwory akceptujące jedynie wtyki bananowe/BFA.
Całe szczęście w trzewiach jest już wszystko w jak najlepszym porządku, czyli bez udziwnień. Solidne toroidalne trafa, dwa w przedwzmacniaczu i cztery w końcówce kondensatory Kendeil o pojemności 10 000µF budzą pełne zaufanie. W przedwzmacniaczu za regulację siły głosu odpowiada niebieski Alps a w końcówce w stopniu wyjściowym pracują po cztery tranzystory bipolarne na kanał. Tak na zdrowy rozsądek można dojść wręcz do wniosku, że 3010S2D PRE + 3010S2 PWR AMP to po prostu wariacja na temat integry 3010s2D z nieco bardziej dopieszczoną sekcją wejściową.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu tytułowej „dzielonki” pozwolę sobie kontynuować myśl kończącą poprzedni akapit, gdyż tak od strony konstrukcyjnej, jak i właśnie sonicznej podobieństwa pomiędzy zestawem pre/power i integrą są tyleż oczywiste, co nieprzypadkowe. Zaznaczę jednak od tego, że chodzi o podobieństwa a nie próbę sprzedaży tego samego „dźwięku” w postaci dwóch a nie jednego urządzenia. Piszę to z pełną odpowiedzialnością, gdyż dziwnym zrządzeniem losu i dzięki uprzejmości dystrybutora, w tym samym czasie dysponowałem zarówno bohaterami niniejszego testu, jak i ww. wzmacniaczem zintegrowanym, przez co bynajmniej nie musiałem się opierać na zawodnej pamięci, lecz po prostu w przypadku ewentualnych wątpliwości wystarczyło ekspresowe przepięcie pomiędzy amplifikacjami i wszystko stawało się momentalnie jasne. To był dokładnie ten sam energetyczny i oparty na zaraźliwym drajwie sznyt grania, lecz w przypadku dzielonego wzmocnienia zaprezentowany z większym wolumenem i wyrafinowaniem. Czyli z jednej strony wzrastała intensywność doznań i skala generowanych przez Exposure’y dźwięków, a z drugiej poprawiała się ich czytelność, rozdzielczość i tym samym wgląd w samą ich definicję. Weźmy na ten przykład pozornie „sztuczną” elektronikę, lecz nie jakąś komercyjną rąbankę, lecz coś zrealizowanego zarówno z pomysłem, jak i szacunkiem dla inteligencji słuchacza. W tym celu sięgnąłem po nastrojowy „Det vi har” Kari Bremnes oraz niezwykle trudny do zaszufladkowania i wymykający się wszelkim próbom usystematyzowania „Spaces” Yosi Horikawy. W obu przypadkach angielski set zaoferował brzmienie przyjemnie gęste, lecz pozbawione jakichkolwiek oznak zamulenia, czy braku czytelności, za to czarujące świetnym oddaniem zarówno rytmu, jak i tkanki poszczególnych dźwięków. Dalsze plany i efekty przestrzenne nie pozostawiały niedosytu a każdy dźwięk miał swoje ściśle określone miejsce. Co prawda ostrość, z jaką kreślone były kontury źródeł pozornych odbiegała od tego, co na co dzień zapewnia mi mój dyżurny „zaledwie” 300W Bryston 4B³, jednak owe różnice rozpatrywać należy w kategoriach różnic ideologicznych a nie na zasadzie lepiej/gorzej. Po prostu stwierdzam fakt, jego interpretację pozostawiając Państwu. Uwagi co do prezentacji średnicy miałem całkowicie zbieżne z tym co przed chwilą napisałem o dole pasma a jeśli chodzi o najwyższe składowe, to z jednej strony trudno zarzucić im brak rozdzielczości i czytelności, lecz z drugiej, szczególnie na tle właśnie przeanalizowanych pozostałych 2/3 pasma, nie sposób sklasyfikować je jako specjalnie silnie zaakcentowane. Ich obecność spokojnie można uznać za oczywistą i nieabsorbującą zarazem, dzięki czemu niczego nam nie brakuje a w przypadku zbyt ofensywnych nagrań mamy pewien bufor bezpieczeństwa pozwalający nam na zachowanie strefy komfortu.
Taka estetyka sprawdziła się zarówno na tunezyjskim symphonic-metalu – „Shehili” Myrath, jak i australijskim thrashu pod postacią „Submission For Liberty” 4 Arm. Ściana dźwięku wręcz wgniatała w fotel, lecz jej struktura i wieloplanowość cały czas pozostawały czytelne, co dobrze świadczy o brytyjskiej myśli technicznej. Nic tylko odkurzyć swoje stare nagrania Iron Maiden, Running Wild i Helloween, by na nowo cieszyć się ich plastycznością i potęgą wydawać by się mogło już lata temu spisanymi na straty.
Jak się okazuje nawet za relatywnie, oczywiście jak na nasze standardy, niewielką kwotę da się znaleźć na rynku audio dzieloną amplifikację oferująca nie tylko zwykłą frajdę z odsłuchów, co zbudowaną tak, jak to dawniej się robiło. Exposure 3010S2D PRE i 3010S2 PWR AMP nie wyważają przy tym już otwartych drzwi i nie próbują na nowo wynaleźć koła. Jednk stawiając na sprawdzone przez dziesięciolecia rozwiązania i ponadczasowy design robią to, do czego zostały stworzone – pamiętają o muzyce.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Tellurium Q Blue
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
Opinia 2
Mam nadzieję, że dzisiejszy opiniotwórczy odcinek będzie dla Was ewidentnym potwierdzeniem faktu, iż mimo zabawy z urządzeniami audio z najwyższych segmentów cenowych nie mamy problemów również z opisywaniem konstrukcji dla niezbyt zamożnych miłośników muzyki. Ba, nawet nieczęsto przywoływanego przez nas zwykłego Kowalskiego – z którym wiążemy pułap na poziomie kilkunastu tysięcy, tylko naprawdę skromnie uposażonego w banknoty NBP, w wolnym czasie stawiającego muzykę ponad wszystko, osobnika homo sapiens. Nie wierzycie? Spójrzcie na bohaterów tego rozdania, a okaże się, że w naszych skromnych progach zawitał swojego czasu obiekt westchnień zdecydowanej większości populacji Polaków, a zarazem rasowy starter w świat Hi-Fi, w postaci zestawu 3010 S2 Pre i 3010 S2 PWR AMP angielskiej marki Exposure. Naturalnie w ofercie tego brandu znajdziemy jeszcze tańsze zestawienia, jednak po analizie jego portfolio stwierdziliśmy, iż ten set jest w stanie pokazać sporo aspektów brzmienia zarezerwowanych dla znacznie droższych konstrukcji, co pozwoli upiec nam dwie pieczenie na jednym ogniu w postaci wykazania jego ewentualnych zalet i wad, a także udowodnienia niedowiarkom naszych umiejętności w wyłuskiwaniu takowych detali również w budżetowych konstrukcjach. Jeśli przetrawiliście już zdziwienie takim obrotem sprawy, ostatnią informacją w moim wstępniaku jest fakt dostarczenia rzeczonej konfiguracji przez białostockie Rafko.
Stawiając na półce rzeczone konstrukcje mamy do czynienia z typowej szerokości i głębokości, przy niezbyt nadmuchanej wysokości korpusami. Idąc dalej tropem aparycji ważnym elementem wzrokowej spójności obydwu produktów jest ich unifikacja. Naturalnie spowodowane nieco innymi zadaniami podczas wzmacniania sygnału audio drobne różnice w wyglądzie każdego z podzespołów są nieuniknione, jednak śmiało można powiedzieć, iż są to konstrukcje z jednej linii produktowej. Rozpoczynając resume o technikaliach od przedwzmacniacza liniowego, ten na nieco większym w obrysie niż sama skrzynka, zaoblonym na krawędziach froncie, patrząc od lewej strony uzbrojono w włącznik główny i tuż nad nim diodę sygnalizującą stan pracy, w centrum okienko dla odbioru fal pilota zdalnego sterowania, a z prawej flanki dwie sporej wielkości gałki – wzmocnienia z zaimplementowaną weń diodą wskazującą aktualne położenie i wyboru oznaczonych w okręgu wokół niej diodami sześciu wejść liniowych. Plecy pre 3010S2 wbrew żądanej za nie cenie oferują użytkownikowi naprawdę sporo. Mamy 6 typowych wejść liniowych, jedną przelotkę dla magnetofonu i dwa wyjścia na końcówki mocy. Przyznacie, że jest w czym wybierać. A jesteśmy praktycznie na początku cennika oferty. Dlatego szacun dla Anglików za nielekceważenie klientów i na ile pozwala budżet, zaoferowanie maksimum możliwości. Kreśląc kilka informacji na temat stereofonicznej końcówki spieszę donieść, iż na podobnym do przedwzmacniacza, w dolnej części w celach przełamania monotonii lekko przefrezowanym w poziomie froncie znajdziemy jedynie bliźniaczy z przedwzmacniaczem układ włącznika i diody. Reszta połaci awersu jest oazą spokoju. Na górnej płaszczyźnie obudowy w dbałości o wentylację układów wewnętrznych producent zastosował skorelowane blisko siebie, nieco z lewej strony od osi skrzynki dwa rzędy poziomych otworów. Zaś rewers pełniąc prostą funkcję końcowego wzmocnienia jest ostoją dla pojedynczego wejścia liniowego i co ciekawe, co prawda przyjmujących tylko banany, ale za to podwojonych terminali kolumnowych. Przyznam szczerze, że przy lekkich oszczędnościach w dziedzinie przyłączy kolumn – piję tutaj do braku możliwości podłączenia widełek, dwie sekcje wyjścia na zespoły głośnikowe są pewnego rodzaju nonszalancją. Co prawda bardzo przydatną w momencie prób z bi-wire, ale na tle reszty wyposażenia jednak nonszalancją. Na koniec wspomnę o miłym akcencie marki, jakim jest standardowy dodatek do przedwzmacniacza w postaci pilota zdalnego sterowania.
Tak się złożyło, że do testu tego zestawu podchodziłem dwa razy. Raz była to sama końcówka, jednak po krótkiej chwili dotarł firmowy przedwzmacniacz. Naturalnie moim zadaniem jest opisać, jak gra pełny set, jednak dla choćby zdawkowego nakreślenia co niesie ze sobą każdy z komponentów zdradzę Wam, że sam piecyk w swym pomyśle na fonię w znacznym stopniu stawiał konturowość basu i otwartość wysokich rejestrów przy unikaniu kolorowania średnicy. Naturalnie nie można tego nazwać jakimkolwiek problemem, ale w momencie posiadania zbyt opasłego systemu i szukania ratunku w doborze odpowiedniego wzmocnienia, warto wiedzieć, co potrafi Stereo Power Amplifier 3010 S2. Sprawy nabrały nieco innego wymiaru, gdy w tor wpiąłem zalecany przez producenta przedwzmacniacz. Jednak bez obaw, nie doszło do żadnego puczu w kwestii ogólnego brzmienia, tylko do wspomnianych aspektów wyraźnego rysowania basu i wysokich tonów doszła szczypta nasycenia, co pozwalało postawiać tę konfigurację na pozycji ogólnie pojętej neutralności. Jeśli chodzi sprawy typu budowanie wirtualnej sceny dźwiękowej, nie było z tym większego problemu. Była dobrze wypełniona w wektorach szerokości i głębokości, a to pozwalało już z przyjemnością posłuchać tak wymagającej muzyki, jak szeroko rozumiana twórczość Jordi Savalla, czyli w głównej mierze zapisów sakralnych. Nie żebyśmy złapali za nogi przysłowiowego Boga, ale zderzenie z tego typu muzą przy użyciu angielskiej myśli technicznej mogłem oceniać jako bardzo ciekawe. W czym tkwi trudność odtworzenia tego typu materiału? Jak to w czym. Bez oddania realiów sesji nagraniowych w kościołach nie zrozumiemy, co mieli nam do przekazania np. artyści Baroku. Tymczasem wyraźnie namalowana (czytaj stosunkowo ostrymi krawędziami) pomiędzy kolumnami opowieść przy wsparciu odpowiednio dociążonego środka pasma z łatwością była w stanie wciągnąć mnie w wir tamtych wydarzeń. Owszem, można lepiej, ale niestety wówczas trzeba wspiąć się na znacznie wyższe stopnie wtajemniczenia, co oczywiście znajdziemy w ofercie Exposure, ale oznaczać znacznie większe wydatki. Ale wspomniana muza nie jest jeszcze konikiem tego zestawu, gdyż przywołany, wyraźny rysunek źródeł pozornych jest na tyle dosadny, że znacznie lepiej od muzyki dawnej wypadał wszelkiego rodzaju bunt i elektronika. Był drive, atak, mocne uderzenie i wyrazistość na górze, czego wypisz wymaluj potrzebują wszelkie szybkie i energetyczne przebiegi nutowe. Tak więc gdybym miał wskazać główny nurt sukcesów tytułowego tandemu, postawiłbym na muzykę rockową, free-jazzową i elektronikę. Naturalnie przywołana sakralna dała się świetnie słuchać, jednak w starciu z rasowym szaleństwem Exposure radził sobie znacznie lepiej. I przyznam szczerze, w momencie odkrycia tego aspektu, końcowa faza testu pozwoliła mi przypomnieć sobie wiele dawno niesłuchanych płyt. Jeśli zapytacie, czy było warto, natychmiast ripostuję, że tak. Powód? banalny. Powiedzcie mi, ile można żyć słuchając powolnego pitu pitu. Czasem trzeba się odpowietrzyć, co przy pomocy zestawu pre-power serii 3010 S2 Exposure z odpowiednim repertuarem przyszło mi z łatwością.
Próbując zebrać wszystkie informacje w jedną całość nie mogę napisać nic innego, jak wyrazić bardzo pozytywny odbiór tego przecież stosunkowo niedrogiego zestawienia. To z pewnością nie był złapany przysłowiowy króliczek, ale mimo tego cała zabawa przebiegła w bardzo pozytywnym poczuciu przyjemności słuchania całego repertuaru z Barokiem włącznie. Co prawda były nieco lepiej oddane nurty muzyczne, ale przyznajcie szczerze, na jakiej półce cenowej nie ma wyborów typu coś za coś. Naturalnie im wyżej w portfolio tym ze znacznie mniej bolącymi startami, ale zawsze znajdziemy coś, co chcielibyśmy przedstawić nieco inaczej. Nawet w momencie pozornego ukontentowania. Zatem reasumując – po pierwsze ważną informacją dla Was jest fakt lepszego wyniku cena/jakość pełnego firmowego seta niż jego pojedynczych produktów, po drugie bez względu na rodzaj słuchanej muzyki, przy pomocy Exposure’ów zawsze znajdziecie w niej coś ciekawego. Dlatego też w momencie bycia na rozstaju dróg i borykania się z brakiem większej gotówki powinniście sprawdzić, jak w Waszych konfiguracjach sprawdzą się niegdyś utożsamiani ze szczytem jakości dźwięku, teraz jako solidne Hi-Fi dwaj Anglicy.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Gryphon Mephisto
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
Step-up Thrax Trajan
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Rafko
Cena:
Exposure 3010S2D PRE + 3010S2 PWR AMP: 11 980 PLN
Dane techniczne
Exposure 3010S2D PRE
Maksymalne napięcie wyjściowe: 2V RMS
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20000Hz
Całkowite zniekształcenia harmoniczne: <0,008%
Stosunek sygnału do szumu: 100 dB, A ważony
Wejścia liniowe: 5 x RCA + pętla magnetofonowa (TAPE IN/TAPE REC)
Wyjścia liniowe: 2 x RCA
Pobór mocy: < 25 W
Wymiary (W x S x G): 90 x 440 x 300 mm
Masa netto: 5 kg
Exposure 3010S2 PWR AMP
Maksymalna moc wyjściowa (1 KHz): 110W na kanał RMS (8 Ω)
Impedancja wejściowa: >18 kΩ
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20000Hz
Całkowite zniekształcenia harmoniczne: <0,015% przy mocy znamionowej
Stosunek sygnału do szumu: 100 dB, średnio-ważony , przy mocy znamionowej
Separacja kanałów: 20Hz-20KHz > 60 dB
Pobór mocy: < 400 W
Wymiary (W x S x G): 115mm x 440 mm x 300 mm
Masa netto: 12 kg
Po wielce udanym secie okablowania przyszła pora na dalszą eksplorację nad wyraz obszernego katalogu marki VIABLUE™ i tym rzem naszą uwagę przyciągnęły akcesoria antywibracyjne, czyli … UFO Absorber, UFO XL Absorber i TRI Spikes z dedykowanymi gwintami mocującymi.
cdn. …
Opinion 1
We already informed about the appearance of the V (V like 5 and not “v”) from Ayon on the market during our may report from the visit of Gerhard Hirt in the Warsaw Nautilus showroom. Additionally that news was not only backed up by pictures, but also some listening impressions of the new Austrian integrated amplifier. But as it happens, such events are mostly about meeting other people, and something that reaches the ears is only a background add-on to the more or less formal talks. This is the reasons, that we waited patiently for the proper time, to have the chance to calmly listen to this novelty in our listening room, where we control the situation. And finally this chance came and we grabbed it immediately, to verify, as objectively as possible, the declarations of the constructor himself, that the V is something completely different, a new platform and new possibilities, which were not achievable to date, during the reign of the latest version of the Spirit 3 (we tested the second to latest version with a pair of 6SJ7, and not four of them). True, the lovers of the most musical of the KT family, the 150, could use the stereophonic power amplifier Spirit PA, but Gerhard claimed, he cannot extract anything more from this platform. Now three years have passed, and that what seemed reaching the summit … now seems to be a promising starting point. So if you are interested in what has changed in the newest version of the Spirit, there is nothing more for me to do, than to invite you to read on.
Looking at the pictures of this and the previous versions of the Spirit, there is no going around the impression, that something must have happened in Ayon, what changed the approach to the key construction aspects, as you can see at first glance, that the V was somehow “slimmed” when compared to its older brethren. Was it the case, that the constructors noticed, that instead of the natural expansion, the truth is in the minimalism and somehow admitted to Albert Einstein, that “everything should be as simple as possible, but not simpler”? I do not know that, but before we verify the audible effects of those actions, let us just look at the tested device.
I probably do not need to tell you, how the Spirit V looks like. It is enough to mention, that it looks like a typical Ayon, and everything should be clear. It is a solid construction made from brushed aluminum, black anodized, massive plates and rounded profiles in the edges, with characteristic chromed pots covering the transformers in the back of the chassis and the tubes in the front. In the center of the fascia the company logo was cut. It is backlit red during normal operation, while after powering on it pulsates for a dozen seconds, needed by the amplifier to warm up and apply the Ayon designed tube measurement and calibration procedure auto-fixed-bias (AFB). To the left, there is a knurled volume knob, to the right a source selector combined with a mode switch (D – direct to power amplifier, T – triode mode).
On the top, the eye-catching tube layout was quite significantly modified compared to the previous versions. In the amplifier section we find a pair of 12AX7 from Electro-Harmonix, in the driver section double octal triodes 6SN7 (in the tested unit exchanged for the Russian 6H8C) and in the power amp section the KT150 from Tung Sol. On a side note, I am impatiently waiting for the moment, when one of the independent amplifier manufacturers will decide to use the competitive, but also much more expensive (about 300 Euro a piece) versions offered by KR Audio.
The back panel is pure classic in Austrian version. Looking from the left we have the power socket with a toggle switch above, used for disconnecting the ground from the chassis, a ground bolt, a switch for toggling the amplification mode (triode/pentode) and another toggle – this time used to adjust the amplifier to the impedance of the loudspeakers (1 is set when the speakers do not fall below 3Ohm, while 2 – when they do). The loudspeaker terminals, dedicated to 4 and 8Ohm loads, are the WBT NextGen. We have also four pairs of inputs – three RCAs and one XLRs, all from Neutrik, which are amended by a power amp direct input and a pre-out.
Despite an almost identical external design to the III, in the V we have the power section, which is 50% more powerful, based on two toroidal transformers, the volume control circuitry was modified as was the auto-bias circuit and mass guidance. Additionally the electronic volume control was exchanged for a classic, motorized potentiometer, and the omnipresent relays were dropped in favor of a seemingly old-fashioned switch.
I absolutely understand, that the looks of the Ayon, as well as its genesis, do not have much for the seasoned audiophiles and music lovers, not even mentioning the acolytes of the brand. If I am not mistaken, for the last 15 years or so, from the moment that the first version of the Spirit was presented to the world, Gerhard Hirt managed to get us accustomed to the fact, that each new version of its most popular integrated amplifier is better than its predecessor, not only construction wise, but most of all, sound wise. Of course we cannot deny the obvious, and think, that the change would only be a derivative of the changes in the circuitry, the used components, etc., as with tube amplifiers things tend to depend somewhat on the tubes themselves. In this case the Austrians went over almost all the available tetrodes from the KT family. However until they moved to the KT150, the base remained the same, and the various steps in development were limited to their application and the topology of the circuitry where they are working in. Returning to the main topic and being “used to” the constant improvement, when I looked at the V and compared it to the previous version of the Spirit, before the listening test, I had some doubts, as previously the subsequent incarnations had visibly expanded sections, larger volume of the used tubes, etc., so everything that impacts the so called perceived value. Yet in the case of the V there is a kind of back to the basics approach, what could raise some concerns about the return to the “Sound of the Ayon” from fifteen years ago, which at that time was far from the stereotypical tube sound. Half-jokingly, half seriously one could say, that more than a decade ago Ayon and Octave clearly showed the disbelievers, that a tube can be more analytical and detailed than many transistors.
In short, I was not sure what to expect after the intensive accommodation of the amplifier in my system, so I reached for the art-rock “Sorceress” Opeth with the phenomenal, oriental piece, which can easily compete with “Kashmir” from Page and Plant, called “Seventh Sojourn” or the prog-rock-jazz “Strange Brew”, where some of the listeners seem to find narcotic visions from the Beatles era. In general the repertoire was not very aggressive, yet multilayered and complex enough in terms of melody, to stir around in the final assessment. The Spirit V went through this material like a mighty, atomic powered icebreaker through thin ice on a nearby lake. With perfect precision it was able to extract the smallest nuances whilst keeping the funeral character, mass and depth of the recording. Interestingly, the masterful resolution, one of its strongest points, was enriched with addictive dynamics in both the micro (aetheric acoustic guitars) and macro scale – when the team from Opeth reminded themselves their past times full of growling and blasts. I need to state clearly now, that the above and all subsequent listening was done using the pentode mode, as the more “audiophile” and refined triode mode was not working with my Dynaudio Contour 30, as on the level of my expectations it was visibly behind the pentode in terms of control of the reproduced sound spectrum and ability to convey emotion. Everything became aetheric and airy, although I must underline, that those are my private impressions, and I am aware, that for some of the listeners, such kind of presentation might be more to their liking. If I was to make some musical analogies, I would compare the pentode mode to the Peter Gabriel duo on “Don’t Give Up” with Kate Bush, and the triode mode to the same song with Ane Brun. This is the reason, that on the seemingly delicate “Lowlight” I always chose 65 instead of 40W. It is worth mentioning, that regardless of the operating mode, the tonal balance was always around the middle, not becoming too euphonic or laboratory analytical, and the differences in the way of presentation, besides the mentioned dynamics, were in the precision of the drawing of the contours and their thickness. Using “artistic” analogies, the pentode would be using a “sharp” H3 pencil while the triode a B2 one.
Reaching back in my memory and reminding myself how the Spirit III sounded, when we reviewed it, I must confess, that the current version is faring very well. The improvement is not only regarding motoric (in pentode mode), but also the widely understood resolution, through which grand symphonics (like “Verdi” by Ildar Abdrazakov, Chœur Métropolitain, Orchestre Métropolitain de Montréal, Yannick Nézet-Séguin) is more addictive than hard drugs. Not only do we have full insight into the multilayered and vast amount of instruments, the Austrian integrated reproduces the positioning of the virtual sources with incredible precision, including their spacing, making the created sound stage have a truly holographic palpability.
Conform with the declaration of the manufacturer of the Ayon Spirit V, it turned out to be a much more mature construction to its predecessors. The simplification of the circuitry resulted in more freedom and refinement of the sound, and the new “platform” brought the Austrian integrated onto a new, higher level. So if you are wondering, if it is worth to bother about the Spirit V, then with full responsibility I claim it is, and that regardless of the fact if you are searching for a tube or solid state amplifier, as its sonic values must be regarded in absolute terms. So if the purely functional aspects (little children, free flying birds, etc.) do not influence your final decision too much, you should ask the distributor to take one home for testing, and you will not hurry to take it out from your system to return it.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Network player: Lumin U1 Mini
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Power amplifier: Bryston 4B³
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Speaker cables: Signal Projects Hydra
– Power cablese: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Table: Rogoz Audio 4SM3
Opinion 2
It is just natural, that some audio devices, when they populate the market for prolonged periods of time, and thus their real limitations become known, found by their users as well as their manufacturers, get new versions. And it does not matter if we are talking about electronics or loudspeakers here, as with the passage of time you can find shortcomings even in very successful components, what, at some points, ends in a new version being introduced, named MkII or similar. This is the case with the integrated amplifier we are going to test today, which received already its fifth versions, due to the engagement of the brand owner and constructor in one, Mr. Gerhard Hirt. Do you think this is overkill? I do not think so, as from my experience of testing his constructions, every changes were improvements, steps forward, compared to the predecessors. Would it be the same this time? If you are interested in my observations, after a few weeks with the mentioned amplifier, then I would like to invite you to read on about the known and successful model Ayon Spirit, in the version “V”, which was brought to my listening room by the Katowice and Warsaw based distributor Nautilus.
So how does the Ayon Spirit V look like? Well, describing an amplifier, which can be described as a cult product, and also looking similar to any other Ayon device, seems to be a lost cause, as it would be a rehash of the same sentences I already used describing those very distinct and recognizable products. But regardless of this introduction, the main chassis is again a flat platform with rounded edges, finished in black brushed aluminum. In the front part there are the electron tubes with the splendid KT150 amongst them, and at the back end the transformers hidden in shiny silver cylinders. The front of the Ayon has two, widely spread knobs: volume on the left and input selector on the right. Finally the back plate carries all a demanding user might need: from the left a power socket, grounding bolt, phase selector, mode switch between pentode and triode, loudspeaker terminals with separate outputs for 4 and 8 Ohm, power amplifier direct input and preamplifier output, three line RCA inputs and one XLR. A nice accent is the remote controller, supplied by the manufacturer as standard accessory, which controls all the necessary functions of the amplifier. The whole is placed on four solid feet, and the main power switch is placed on the bottom, just below the dark red company logo.
I will say it like this: I will not beat around the bush, but fully consciously claim, that the Ayon Spirit V is much better than its predecessor. What is the reason for that? It offers better resolution, what makes it more sonically refined not only in terms of the amount of information, but also in quality of its reproduction. Any examples? Sure. Just please look at the recent test of the British loudspeakers Spendor A7 (review in Polish) where it was the main amplification. This amplifier was the reason I could admire the way those speakers created not only a wide, but also phenomenally musical stage with ideally placed, even large, amounts of musicians with their virtuoso performances, challenging energy and musical parades, often changing within short amounts of time. Without a package of appropriately readable information being supplied, it would not be possible to get the effect of transferring into the concerts I was listening to, but the Ayon mastered it. It provided an additional positive surprise with every edition of John Zorn “Masada” concerts and emotional, neck-breaking free-jazz performances of Ken Vandenmark, where it performed very well also with my, much larger and thus much harder to master, loudspeakers. This is evidently a nod to the universality of this device. When the music demanded there was attack, and a moment later long decay, allowing the musicians to take a breath before another mad ride written in the notes.
But this is just one side of the medal, because the described amplifier does have an option to change the operating mode into triode, what immediately resulted in a different temperature of the sound and a more euphonic structure of the music reaching me. Who would need that, when the music is already fantastic in pentode mode? Those were my thoughts initially. But I did not need wait too long to test this assumption. It was enough to take a disc of the beautiful Korean Youn Sun Nah, who would not be able to utilize her biggest asset, her beautiful, smooth, melodic and at times momentous voice, if not supported by some juiciness and warmth coming from the amplification. Anyone who knows her repertoire, also knows, that soulless reproduction of her musical stories would only be like listening to elevator music, while with an appropriate level of juiciness and with a package of breath, the mentioned dive will not allow us to withdraw attention from her until the last piece on the disc.
Interestingly, when I tried to exchange the two musical worlds associated with the two operating modes of the Austrian amplifier, it turned out, that there was no setback, not at all. Of course, with music emphasizing speed and instantaneous changes of energy things would get slower than in the ideal reproduction, but with instruments like saxophones, grand pianos or contrabasses they decayed with a much deeper, naturally more focused sound, what coincided with my expectations when I was set to relax with music. In terms of vocals, when reproduced in the more signal speed oriented pentode mode, it was also without any spectacular flaws, only the gravity center was placed a tad higher. Also the mentioned singer, with her full voice, did not care and enchanted us until the laser returned to the stand-by position. Am I stretching the facts? Not at all, I was just listening to different kind of music in different modes of the amplifier depending on my mood, and I never had any issues in adopting it, it was just my decision, if I wanted to expand on the ideas of the musicians or not.
I do not know if I encouraged you enough to test the new version (“V”) of the well-known Ayon Spirit with my musical examples. But I believe strongly, that this further attempt on improvement of the sound versus its predecessor gives reason enough to try it out in your own systems. In my opinion this one is much better than the last incarnation, so when you decide to make some upgrades in your system, even if you are more into solid state devices, you should try out this tube amplifier. It has two different faces when talking about its sound, what increases the chances of meeting your expectations in your systems.
Jacek Pazio
System used in this test:
– CD transport” CEC TL 0 3.0
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Reference clock: Mutec REF 10
– Reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– Preamplifier: Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier: Reimyo KAP – 777, Gryphon Antileon EVO Stereo, TAD D1000 MK2-S
– Loudspeakers: Trenner & Friedl “ISIS”
– Speaker Cables: Tellurium Q Silver Diamond
– IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
– IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Step-up: Thrax Trajan
Phonostage: RCM THERIAA
Distributor: Nautilus / Ayon
Price: 24 900 PLN
Specifications
• Class of Operation: Triode or Pentode mode, Class-A
• Tube Complement: 4 × KT150
• Load Impedance: 4-8 Ω
• Frequency response (+/- 3 dB): 10 Hz-60 kHz
• Output Power (Pentode mode): 2 × 65 W
• Output Power (Triode mode): 2 × 40 W
• Input Impedance (1 kHz): 100 kΩ
• Input sensitivity (for full power): 500 mV
• NFB: 0 dB
• Volume Control: Alps Potentiometer
• Remote Control: Yes
• Inputs : 3 × Line In, 1 × XLR In, 1 × Direct In
• Outputs: 1 × Pre-out
• Dimensions (WxDxH): 480 × 370 × 250 mm
• Weight: 33 kg
Opinia 1
Bez względu na to jak patrzycie na Danię przez pryzmat rynku audio, jest to bardzo zasobny w znane na świecie high-endowe marki północnoeuropejski land. Przykłady? Proszę bardzo. Począwszy od takich tuzów elektroniki jak Gryphon, Vitus Audio, czy Copland, przez oferujące również świetne granie Gato Audio, po kilka innych marek z kolumnowymi Dynaudio, System Audio i będącą bohaterem dzisiejszej odsłony testowej Audiovector włącznie, wspomniana nacja zdążyła zasłużyć na miano europejskiej kolebki świetnego brzmienia. Nie tylko w moim, ale również sporej rzeszy moich znajomych, odczuciu jest to niepodważalna ocena ich wieloletnich osiągnięć, dlatego też każdorazowo w momencie prognozy potencjalnego zmierzenia się z pochodzącym stamtąd produktem robimy to z wielką przyjemnością. I nie ma znaczenia, czy będzie to walka na szczycie, czy penetracja niższych pułapów cenowych, gdyż zazwyczaj efekt soniczny w danym segmencie jest wysokiej próby. Czy podobnym finałem zakończy się test dostarczonych przez cieszyńskiego dystrybutora Voice kolumn podłogowych Audiovector R3 Avantgarde? Cóż, akapit rozbiegowy jest tylko zachętą do wciągnięcia Was w wir późniejszych wydarzeń, dlatego też po odpowiedź na postawione pytanie zapraszam do poniższego zbioru w miarę zwięzłych wniosków z kilkunastodniowej zabawy.
Tytułowe kolumny od strony elektrycznej są konstrukcjami 2.5-drożnymi wspomaganymi umieszczonym w podstawie portem bass-reflexu i dwoma wylotami układu SEC. Jeśli chodzi o gabaryty, w tym przypadku mamy do czynienia z tak zwanymi podłogówkami, co pozwala snuć przypuszczenia, iż jedynym możliwym dla nich problem w oddaniu realiów wszelakiej muzyki, może, choć nie musi, być przesadnie duża kubatura pomieszczenia odsłuchowego. Temat świetnej wizualnie aparycji rozwiązują smukłe, oklejone naturalnym orzechowym fornirem, osiągające około metra wysokości, schodzące się ku tyłowi płynnym łukiem, fenomenalnie wykończone skrzynki. Górną część frontu ubrano w srebrny panel, na którym patrząc od góry zorientowano przetwornik wysokotonowy AMT, a tuż pod nim głośniki średnio-niskotonowe. Tył równie szary jak dzierżący przetworniki przedni panel, jest czymś w rodzaju zaokrąglonej kształtki licującej z bokami, na której od góry wkomponowano dwa z trzech wspomnianych, otwory wentylacyjne zapobiegające kompresji wysokich tonów, a tuż nad podstawą zagłębiono podwojone terminale kolumnowe i informujące nas z czym mamy do czynienia tabliczki znamionowe. Sama podstawa nie jest zwykłą, mającą przykuć nasze narządy wzroku ciekawie ukształtowaną bryłą, tylko dbając o swobodne pozbycie się wydmuchiwanego z wnętrza obudowy powietrza, od awersu lekko wznosząc się ku tyłowi jako materiał na boczne ścianki wykorzystuje świetnie prezentującą się organoleptycznie siatkę. Tak uzbrojone od spodu w wymienniki ciśnienia akustycznego konstrukcje posadowiono na dostarczonych w komplecie wkręcanych kolcach. Nie wiem, co na temat designu tego modelu Audiovectorów sądzicie Wy, ale ja z pełną tego słowa konsekwencją jestem bardzo ukontentowany.
Gdybym już na wstępie miał określić najlepszy aspekt w brzmieniu tytułowych Dunek, bez najmniejszego zastanowienia powiedziałbym, iż w kwestii prezentacji spektakularnej przestrzeni w szerz i w głąb spokojnie mogą konkurować z topowymi konstrukcjami wielu innych marek. Wpięcie R3-ek w tor i odpalenie systemu powoduje nagłe przeniesienie się w realia odtwarzanej muzyki. I bez znaczenia jest, czy słuchamy studyjnego, czy koncertowego materiału, bowiem swoboda przekazu z jego zjawiskowym napowietrzeniem niweluje zazwyczaj oddzielającą nas od artystów szybę studia nagraniowego lub odległość od sceny w ostatniej chwili kupionego w ostatnim rzędzie miejsca na sali koncertowej. Jak to możliwe? Po pierwsze, Audiovectory już na zdecydowanie niższych pułapach cenowych są z tego bardzo znane. A po drugie, owe zjawisko jest konsekwencją wąskich ścianek i umiejętnej aplikacji wysokotonówki AMT. Ok. A co z resztą pasma? Schodząc piętro niżej w trosce o spójność przekazu konstruktorzy nie zdecydowali się na siłowe podkręcanie nasycenia przekazu, tylko stawiając na bliskie neutralności brzmienie obdarzyli ten zakres jedynie niezbędnym dla oddania prawdziwości, bez sztucznego podkręcania emocji, poziomem średnich tonów. Czyli dokładniej mówiąc, nie szukajmy w Audiovectorach czegoś na kształt hołubiących środek pasma ponad wszystko monitorów szczycących się konotacjami z radiem BBC, tylko zdroworozsądkowe podejście do pokazania zapisanego na płycie materiału muzycznego. Szkoda? Bynajmniej, gdyż uwierzcie mi, rozmach w górze w przypadku przegrzania centrum zakresu częstotliwościowego byłby jak kwiatek do kożucha, a nie w pewien sposób naznaczoną przez pomysłodawców, jednak w konsekwencji spójną próbą przybliżenia nam zamiarów artystów. Wieńcząc opis możliwości sonicznych jestem winien Wam kilka uwag na temat dolnego zakresu. I powiem szczerze, gdy dysponujecie mocnym wzmocnieniem, tymi w porównaniu z moimi wielkimi szafami smukłymi panienkami bez problemu napełnicie osiągającą rozmiary mojego pokoju kubaturę do 35 m2. Ale zaznaczam, piec musi oddać niezbędną ilość energii. Tak więc jeśli jesteście zdolni pochwalić się nieco skromniejszym lokum, problem z basem jest przysłowiową bułką z masłem. Powiem więcej. Jest przy tym zwarty, mocny i szybki. Powód? Wolne żarty, dzięki dobrze obliczonym zwrotnicom i umiejętnemu wykorzystaniu skierowanego w podłogę portu bass-refleksu sekcji niskotonowej. A z doświadczenia wiem, że to nie zawsze się udaje. Jak opisywane kolumny wypadają w starciu z konkretną muzyką? Zapewniam, że dobrze. W zdecydowanej większości muzycznych opowieści z realizacjami kościelnymi i jazzowymi włącznie, o rocku i elektronice z racji świetnego basu i rozmachu najwyższych rejestrów nawet nie wspominając, nie złapałem naszych bohaterek na rasowej wpadce. Owszem, na co dzień osobiście stawiam na nieco bardziej osadzony w barwie przekaz. Jednakże patrząc na możliwości testowanych paczek z perspektywy lubianej przez zdecydowaną większość melomanów neutralności, nie dość, że R3-ki są ostoją równowagi tonalnej, to tak zestrojone zespoły głośnikowe łatwiej jest nagiąć w stronę swoich nawet jeśli bliskich Dunkom, to często nieco inaczej definiowanych końcowych oczekiwań. W czym rzecz? To jest elementarz. Dysponujesz neutralnymi kolumnami, masz dwie opcje. Jedną jest dobranie nasyconego systemu i okablowania w celu uzyskania poszukiwanych pokładów muzykalności. Zaś druga w przypadku lubowania się w osiąganiu stanu bliskiego pękania szkliwa na zębach, przy pomocy szybkiej i analitycznej elektroniki bez problemu pozbawia źle wyglądający na nich kamień. Naturalnie to były oddające prawdę o naszym zarzewiu spotkania zamierzenie przerysowane przykłady, ale dzięki nim łatwiej połapiecie się, co w momencie decyzji zakupowej naszych bohaterek jesteście w stanie z nimi osiągnąć. Reasumując, w momencie możliwych do zrealizowania oczekiwań, jedyną do rozwiązania kwestią są nasze potrzeby, a nie ograniczone zapisem kodu DNA ich możliwości.
Puentując powyższy zestaw informacji na temat tytułowych kolumn Audiovector R3 Avantgarde bez względu na Wasze, czasem bardzo mocno sprecyzowane oczekiwania soniczne, zachęcam do posłuchania ich u siebie. Naturalnie meloman zdecydowany oddać życie za sznyt grania w stylu monitorów Harbeth lub Spendor, prawdopodobnie, nie znajdzie z nimi nici porozumienia. Jednak już patrzący otwartym zmysłem przyswajania fonii osobnik jest w stanie, jeśli się nie zakochać, to przynajmniej zrozumieć fakt bytu tak bliskiego neutralności brzmienia kolumn głośnikowych. A jeśli mam rację, nie zdziwię się, gdy po niedługim czasie jego obecne alter ego melomana, przejmując pałeczkę pierwszeństwa w postrzeganiu prawdy o muzyce powiedzie go do zakupu opiniowanych kolumn. To w przypadku zderzenia się z neutralnym graniem często jest tylko kwestią czasu. Zaryzykujecie?
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– CD/preamp – TAD D1000MK2-S
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówki mocy: TAD M1000-S, Gryphon Mephisto
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
Step-up: Thrax Trajan
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 2
Dziwnym zbiegiem okoliczności historia raczyła była zatoczyć koło i po niemalże flagowych R8 Arettè (nadal wypatrujemy R 11 Arreté), dzięki uprzejmości cieszyńskiego Voice’a – dystrybutora marki, otrzymaliśmy na testy filigranowe i zaskakująco niepozorne dwuipółdrożne kolumny podłogowe Audiovector R3 Avantgarde. Czemu zatem wspominam o swoistej powtórce z rozrywki i powrocie do punktu wyjścia? Otóż odpowiedzią na powyższe pytanie jest otwierająca naszą oficjalną przygodę z duńską marką recenzja niemalże gabarytowo bliźniaczych do obiektu dzisiejszych rozważań przeuroczych i lubieżnie czerwonych SR3 Signature. Jeśli zatem jesteście Państwo ciekawi cóż przez ostatnie trzy lata z okładem ekipa z niewielkiego, stanowiącego praktycznie przedmieścia Kopenhagi Skovlunde zmajstrowała, to serdecznie zapraszam do lektury moich poniższych obserwacji.
Przy akapicie poświęconym doznaniom natury organoleptycznej pozwolę sobie na pewne uchylenie kurtyny prowadzonych przy tego typu testach negocjacji. Otóż zazwyczaj dystrybutorzy na wersję objazdowo-recenzencką, czyli klasyczne demo, przeznaczają wersję w najpopularniejszych a co za tym idzie najłatwiej zbywalnych wersjach wykończenia, co ni mniej, ni więcej od niepamiętnych czasów oznacza biały, bądź czarny lakier fortepianowy (na interesujących nas poziomach zgrzebny black ash już praktycznie nie występuje). Z jednej strony mamy zatem do czynienia z kolorystyką pasującą praktycznie zawsze i wszędzie a z drugiej pewien strzał w stopę, gdyż właśnie owe „malowania” wypadają nie dość, ze dwuwymiarowo, co ewidentnie najmniej interesująco na zdjęciach. Dlatego też w momencie, gdy ekipa Voice’a zagaiła à propos R3-ek od razu na wstępie padło z naszej strony pytanie o wersję wykończeniową mającej wyruszyć do nas parki. Całe szczęście pokrywała je niezwykłej urody okleina z włoskiego orzecha o satynowym połysku, która idealnie komponowała się z tytanową barwą frontu, cokołu, oraz zaokrąglonego profilu zastępującego będące w zaniku plecy. Zwężające się ku tyłowi obudowy wykonano z płyt HDF i dodatkowo zadbano o ich sztywność poprzez system wewnętrznych wzmocnień, dzięki czemu, zgodnie z deklaracją producenta, w pomiarach wypadają one o 25% lepiej od swoich poprzedników.
Na masywnej aluminiowej płycie przedniej umieszczono charakterystyczny przetwornik wysokotonowy AMT i dwie 6,5” carbonowe jednostki nisko-średniotonowe, z których górną wyposażono w przypominjący pocisk korektor fazy, natomiast wspomagający ją od dołu basowiec ma już klasyczną, wklęsłą nakładkę przeciwpyłową. Maskownice montowane są za pomocą niewielkich magnesów, wiec odpada problem mało estetycznych gniazd montażowych. A właśnie gniazda. Otóż terminale głośnikowe nawet przy pobieżnej lustracji R3-ek każdorazowo przyciągają wzrok. Nie dość, że są podwójne i umieszczone tuż nad cokołem, dzięki czemu nie ma obaw przed podłączeniem nawet ciężkich przewodów, to same zachwycają solidnością i iście biżuteryjnym wykonaniem. Dosłownie jeszcze na chwilę pozwolę sobie wrócić na górę pleców, gdyż właśnie tam znajdziemy podwójne, zabezpieczone siateczką wyloty układu SEC (rear firing treble system) stanowiącego panaceum na ewentualną kompresję wysokich tonów. Kilka słów należy się też samym cokołom, które oprócz oczywistej roli stabilizacyjnej w przypadku najnowszej serii Audiovectorów pełnią również rolę „propagatorów” opuszczającego korpusy kolumn ciśnieni akustycznego z umieszczonego w podstawie ujścia kanału bas-refleks. Otóż podstawa R3-ek unosi się ku tyłowi, przez co ww. cokół jest z tyłu wyższy niż od frontu. W dodatku kompensacji różnic w jego wysokości dokonano z użyciem metalowej siateczki pozwalającej na swobodny przepływ powietrza. W zależności od potrzeb można fabryczne plastikowe nóżki zastąpić solidnymi, znajdującymi się w komplecie kolcami, zwiększając tym samym odległość bas-refleksu od podłoża a co za tym idzie również charakter reprodukcji najniższych składowych.
No dobrze, skoro w poprzednim zdaniu poruszyłem temat brzmienia, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko go kontynuować, gdyż R3-ki nie dość, że pełne są sprzeczności, to w dodatku owe sprzeczności niezależnie od strony, z której się na nie patrzy mają bezsprzecznie pozytywny wydźwięk. Zacznijmy zatem od początku – tytułowe Audiovectory są zaskakująco, nawet nie tyle kompaktowe, co po prostu małe. Mamy zatem pierwszy plus i to u ładniejszej połówki, co spokojnie możemy policzyć podwójnie. Kolejną niezaprzeczalną cechą 3-ek jest wolumen dźwięku jaki generują, a śmiem twierdzić, że jest on odwrotnie proporcjonalny do postury kolumn owe dźwięki generujących. Czyli drugi „+” do kolekcji. Co ciekaw owa zaskakująca skala i masa wcale nie oznaczają stawiania li tylko na ilość, lecz idą w parze z jakością. Pierwszym bowiem aspektem, na jaki po wygrzaniu Audiovectorów nie da się nie zwrócić uwagi jest potężny, nisko schodzący, całkiem satysfakcjonująco kontrolowany i zróżnicowany bas. Pozornie jest go na pierwszy rzut oka, znaczy się ucha, więcej niż z moich dyżurnych, a przy tym znacznie większych, Contourów. Oczywiście bardziej wnikliwe sparringi rzucają na owe doznania nieco inne światło wskazując na delikatne podbicie przełomu średnicy i wyższego basu. Na tym zabiegu zyskuje jednak nie tylko basowy fundament, co również średnica, przez co wokale prezentowane są bliżej i intensywniej, a przez to stają się bardziej namacalne. Weźmy na ten przykład leniwie sączący się „Les champs arides” Khaleda Mouzanara, gdzie wokalista niepodzielnie rządzi na pierwszym planie a partie gitar, fortepian, perkusjonalia, czy orkiestracje pragmatycznie zagospodarowują plany dalsze. Powyższy album stanowi też świetny materiał do weryfikacji możliwości przetwornika wysokotonowego, gdyż czego by nie mówić język francuski jest jednym z tych, które najdelikatniej rzecz ujmując za podkreślaniem sybilantów niespecjalnie przepadają. A AMT w Audiovectorach do zawoalowanych, czy też najsłodszych drajwerów nie należą. Jednak brak zaokrąglenia, wycofania, czy przyciemnienia wcale nie oznacza w tym wypadku porażki, gdyż R3-ki bronią się niezwykłą rozdzielczością i krystaliczną wręcz czystością najwyższych składowych. Dla pewności, oprócz niezobowiązujących „piosenek” sięgnąłem również po zdecydowanie bardziej bezpardonowy repertuar, czyli epickie „Zero Gravity” Turilli, Lione Rhapsody , oraz jeszcze cięższy „True North” Borknagar. Przesadziłem? Bynajmniej. Po prostu uważam, iż jeśli się do czegokolwiek zabieramy, to powinniśmy robić to możliwie najbardziej sumiennie a tym samym, w miarę posiadanych środków próbować chociaż zbliżyć się do granic czy to własnej percepcji, czy też osiągów testowanego elementu. A powyższa playlista właśnie takowe ekstrema niejako gwarantuje. Ponadto znając nastawienie Ole i Madsa Klifothów, oraz mając w pamięci, to czym potrafią uraczyć słuchaczy podczas prowadzonych przez siebie prezentacji, dopuszczam taką możliwość, że owe iście agonalne growlowe porykiwania zbuntowanych szarpidrutów gdzieś, kiedyś z ich głośników już popłynęły.
A właśnie, zwróciliście Państwo uwagę na to z czym z reguły w fabrycznych i dystrybucyjnych konfiguracjach pojawiają się Audiovectory? Dla niewtajemniczonych podpowiem, iż są to z reguły mocne i bardzo mocne wzmocnienia. Jest to moim zdaniem dość jasna wskazówka dla wszystkich tych, którzy cały czas głowią się co z czym spiąć, żeby było dobrze. Proszę zatem niespecjalnie sugerować się podawaną w danych technicznych wysoką skutecznością (90,5dB) i przyjazną impedancją (8 Ω), gdyż pewnie ze słabowitym lampowcem R3-ki (jakoś) zagrają, lecz śmiem twierdzić, iż pełnię swoich możliwości pokażą dopiero jak dostaną porządną dawkę wysokooktanowej energii. Proszę tylko zerknąć na opis Jacka, który podczas testów korzystał zarówno z monstrualnego Gryphona Mephisto (175W w klasie A), jak i z nie mniej high-endowych końcówek TAD M1000-S. Również u siebie nie próbowałem wyważać już otwartych drzwi, więc po raz kolejny zaufałem 300W końcówce Bryston 4B³ mając pewność, że na brak kontroli i drajwu narzekać nie będę. I tak też się stało. Wniosek z tego taki, że Audiovectory po prostu lubią chodzić na możliwie „krótkiej smyczy”, przy czym z wdzięcznością przyjmują wydawać by się mogło przekraczającą ich realne potrzeby amplifikację.
Niejako na koniec wspomnę jeszcze tylko o aspekcie dla duńskich kolumn i ich wiernych wyznawców oczywistym, lecz do tej pory przeze mnie jeszcze nieporuszonym. Otóż podobnie jak ich starsze rodzeństwo, również i R3-ki przy pierwszych taktach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ulegają dematerializacji, więc próby przyłapania ich na „przyklejonych” do nich dźwiękach mają moim zdaniem mniejsze prawdopodobieństwo powodzenia aniżeli trafienie kumulacji w totka. Serio. Dzięki temu wprost metafizycznym przeżyciem staje się odsłuch takich nagrań jak „Tomba sonora” Stemmeklang, „Ljos” Fauna Vokalkvintett czy wreszcie „Magnificat” Trondheimsolistene & Nidarosdomens Jentekor. Niuanse dotyczące akustyki pomieszczeń w jakich dokonano rejestracji, lokalizacja poszczególnych źródeł pozornych, czy też róznice w artykulacji konkretnych wokalistów stają się oczywiste, bezdyskusyjne i po prostu obecne, na wyciągnięcie ręki. Jesteśmy bowiem tylko my i muzyka.
No i co? No i wyszło, że Audiovector R3 Avantgarde to kolumny praktycznie bez wad. W związku z powyższym pojawia się pytanie, czy mamy do czynienia z produktem nie tyle dla wszystkich, co dla każdego. I w tym momencie muszę napisać, że w żadnym wypadku. Jeśli bowiem ktoś poszukuje dźwięku gęstego i lepkiego niczym krówka ciągutka z pobliskiego dyskontu, to … nie, zdecydowanie nie tym razem. Jeśli ktoś myśli, iż z pomocą R3-ek zamaskuje błędy popełnione przy konfiguracji własnego systemu, bądź wady poszczególnych urządzeń, to ewidentnie trafił pod zły adres. I jeszcze jedno – dla świętego spokoju warto R3-kom zapewnić znacznie droższe/wyższej klasy aniżeli one same towarzystwo. Czemu? Jak ich Państwo w takowym otoczeniu posłuchacie, to sami odkryjecie tę prawidłowość, będącą ich kolejną zaletą. Zaletą? Oczywiście. Bowiem dzięki niej możecie po prostu zaoszczędzić małe co nieco przy zakupie kolumn do naprawdę „wypasionego” systemu. A wszystkich, których nurtuje pytanie, czy da się lepiej odeślę do testu … R8 Arettè.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
Dystrybucja: Voice
Cena: 33 990 PLN
Dane techniczne
Efektywność: 90,5dB
Pasmo przenoszenia: 25 – 53 000 Hz
Impedancja nominalna: 8 Ω
Układ: 2,5 drożny
Częstotliwość podziału: 280/3000
Mo: 300 W
Wymiary: 103,4 x 23 x 36 cm
Dzisiejsza, wybitnie lifestyle’owa relacja z moich wojaży po alkoholowych zasobach Salonów Win i Alkoholi M&P ewidentnie pokazuje, że konsekwentnie zbliżający nas do niechybnego zejścia z tego padołu ziemskiego czas upływa dramatycznie szybko. I nie chodzi mi w tym momencie li tylko o minione pół roku od ostatniej alkoholowej krucjaty na Warszawskim lotnisku im. F. Chopina, tylko o fakt już dziesiątego oficjalnego starcia uzbrojonych w wiedzę i pełną ofertę obsługiwanego brandu pracowników wyżej wymienionego, związanego z wodą ognistą podmiotu z pragnącymi nie tylko organoleptycznego, ale również duchowego kontaktu klientami. Na szczęście zarzewie opisywanego wydarzenia – alkohol – jest wręcz idealnym środkiem uśmierzającym ból związany z poruszanym w tym akapicie przemijającym czasem, dlatego też na twarzach przybyłych licznie gości widać było jedynie same pozytywne odczucia, a to z dużą dozą prawdopodobieństwa przełoży się na spore pokłady zadowolenia dobrze zaopatrzonych tego dnia klientów w oczekiwaniu na kolejną, już jedenastą edycję będącej tematem mojego wywodu imprezy.
Przyznam szczerze, że mimo wypchanego po brzegi zasobnika związanych z tą imprezą tematów przewodnich, w miarę rozbudowywania portfolio relacji z zaliczonych wystaw, aby Was nie zanudzić powtórkami z rozrywki, mam coraz więcej problemów z decyzją, na co w danym odcinku zwrócić uwagę. I gdy tak w duchu miotałem się ze sprecyzowaniem celu, z nieoczekiwaną pomocą przyszedł mój znajomy – uwieczniony na ostatniej grupowej serii fotografii – Piotrek. W czym rzecz? Otóż zapowiedział, że przybędzie z kilkoma kolegami. Niby nic specjalnego, po prostu w założeniu miał przyprowadzić ze sobą kilka kolejnych twarzy do napojenia. Tymczasem w duchu właśnie na tym podłożu postanowiłem oprzeć swoją relację. I wiecie co? Było fantastycznie. Powód? Po przeczytaniu mojego punktu widzenia na minione alkoholowe przedsięwzięcie sami dojdziecie do prawdy. Jednak aby Was zachęcić, powiem tylko, iż ojcem sukcesu było pójście znakomicie rozumiejącej się grupy na tak zwany żywioł. Co to oznacza? Pewnie się uśmiejecie, ale wbrew głównemu mottu mojego bytu na tych targach, jakim była degustacja wszelkiej maści Whisky, ta spadła na dalszy plan. Żartuję? Bynajmniej. Przypomnijcie sobie moje opisy walki z teoretycznie nieasymilowaną przeze mnie wódką, czy tak wyśmiewanego przez wielu smakoszy rudej na myszach Calvadosa. Dlatego też byłem bardzo rad, gdy ww. goście często wbrew swoim wstępnym założeniom podążali za moimi, ocierającymi się o „łyskaczową” anarchię typami. Jakimi? Efekt poniżej. Mam tylko jedną prośbę, nie pęknijcie ze śmiechu.
Zazwyczaj początek w moim wydaniu jest swoistym przywitaniem się ze znajomymi czy to z salonów, czy choćby z poprzednich wystaw pracownikami M&P. Tak też było i tym razem, z tą jednak różnicą, że po pierwszej wymianie uprzejmości z kwitnąco prezentującą się na stoisku z Hiszpańską Madeirą, notabene moją jeszcze do niedawna współ-parafianką Panią Beatą, po krótkich negocjacjach przyprowadziłem wspomnianą pięcioosobową bandę. Nie powiem, nie była to bułka z masłem, gdyż do słodkich i do tego jeszcze wzmacnianych win panowie mieli bardzo ambiwalentny stosunek. Jednak słowem kluczem okazał się być zwrot: „a wiesz, że są słodkie i wytrawne?”. Takim to lekkim podstępem zamiast uderzać do clou tematu – alkohole mocne, swe kroki skierowaliśmy w stronę mocnego wina. Wrażenia? Moja Małżonka stwierdziła, iż to dla niej jest miód pitny. Ja osobiście może nutę owocu pracy pszczółek również w Madeirze wyczuwam, ale gwarantuję, że jeden, no może dwa kieliszki na rozmrożenie organizmu zimą po powrocie z roboty będą zbawienną ręką Boga przed poważnymi konsekwencjami grypowymi. Jednak zaznaczam, jeden lub dwa, bowiem „zrobienie” butelki nawet we dwóch może skończyć się zmianą barwy oczu na burgundowe, nie wspominając już o skutkach syndromu przesłodzenia alkoholowego.
ARARAT jaki jest, każdy widzi. I właśnie dlatego nie mogliśmy, nie spróbować, co oprócz wizji jest w stanie nam zaoferować. Przyznam szczerze, długo przy nim nie zabawiliśmy, ale trzeba oddać mu sprawiedliwość, iż może się podobać. Choć na koniec okazało się, że nie wszystkim, gdyż gdy my oddalaliśmy się w innym kierunku, jeden z naszej grupy – wykształcony i czynny handlowiec – postanowił uświadamiać panie z tego stoiska o zawyżonych cenach w stosunku jednego z wielu tego wieczora prezentowanych francuskich koniaków. Jak to się zakończyło, nie mam bladego pojęcia, bowiem w tym czasie my zaliczyliśmy kilka innych ciekawych stanowisk.
Jednym z dwóch wołających o pomstę do nieba założeń naszej grupy było zgłębianie oferty wszelkiego rodzaju GIN-ów. I jednym z nich okazał się być uwieczniony z dwoma szlachetnymi Whisky – lekko dymny i leżakowany w beczkach po Bourbonie, GIN TOBERMORY. Gładki, ale wyrazisty. Nic tylko pić bez skutków ubocznych typu niechciany powiew jałowca. Jednym słowem bomba.
Ofertę amerykańskiego Blanton’sa znam od podszewki Ba w swej karierze zaliczyłem nawet najmocniejszą oktanowo wersję jednego z produktów. I gdyby nie drobny fakt pewnie ten stolik nie zaistniałby w mojej relacji. O co chodzi? Obrazują to fotografie. Chodzi o przygotowany na tę edycję targów dla salonów M&P, specjalnie wyselekcjonowany, z pełną dokumentacją typu: rocznik, data napełnienia i numer butelki, rozlew jednego z roczników. Jakie doznania? Z jednej strony ciekawe, ale z drugiej wydawało mi się, że trunek nieco zbyt wyrazisty. Jednak moją ocenę proszę przefiltrować przez pryzmat wyniszczania kubków smakowych kilkunastoma wcześniejszymi degustacjami, dlatego też w celu pełnej informacji co w trawie tej limitacji piszczy musicie udać się do jednego z salonów z barkami Whisky na pokładzie i przed zakupem sprawdzić, czy ta limitowana edycja to Wasza bajka.
Pewnie nie uwierzycie, ale to stanowisko zaistniało w naszych ośrodkach zarządzania ciałem nie z powodu tego stareńkiego Cognac-u, czy równie wiekowego Armagnac-u – choć podobnym wyrobom umiemy oddać należny szacunek, tylko uwieńczonego na pierwszej fotce soku z winogron z koniakiem w roli nadającemu całości lekkiego prądu. Co nas skłoniło do tak panicznego kroku? To samo, co w przypadku Madery, czyli zakosztowania czegoś słodkiego o nietypowym źródle pochodzenia i sposobie produkcji. Naprawdę wsparty smakiem i aromatem rasowego Cognac-u, dodatkowo nieco schłodzony sok winogronowy i brzoskwiń potrafi zaczarować. Zaczynacie się o mnie martwić? Niepotrzebnie, lub jeszcze za wcześnie, gdyż nie był to ostatni tego typu, przyjemny dla powonienia i smaku wybryk.
Dumny przedstawiciel wyspy Islay Kilchoman jest jednym z moich zakupowych koników. To zaś sprawia, że podczas targów w dbałości o kondycję narządów smakowych, trochę ze smutkiem, ale zawsze go omijam. Tym razem jednak było nieco inaczej? O co chodzi? To był mój kolejny przyjemny w skutkach podstęp w stosunku do „łyskaczowych” pobratymców, gdyż celem jako takim był kolejny słodziuteńki trunek na bazie jeżyny z lekką nutą torfu i dymu. Reakcje znajomych niezapomniane. Radość przemieszana ze zdziwieniem, aż w końcu po smakowym przetrawieniu co się stało, w czasie tego popołudnia zaliczyliśmy to stanowisko dwa razy. Ma się te asy w rękawie, nie sądzicie?
Oświadczam oficjalnie. Gdy widzę, powtarzam, już widzę, nawet nie piję, produkty spod znaku Absyntu, mój organizm dostaje drgawek. Wszechobecny anyż jest dla mnie wręcz torturą, co natychmiast ujawniło się w moich myślach, tuż po podejściu do rzeczonego wystawcy. Jednak w myśl powiedzenia „nigdy nie mów nigdy” ze stwierdzeniem na ustach „to nie moja bajka” dumnym krokiem podążyłem za stadem czterech samców w stronę zionącego zielenią Absyntu. I? Sam w to nie wierzę, ale po kilku próbach namawiania i stanowczym odmowach, ostatnim, wprawiającym mnie w bezgraniczny śmiech stwierdzeniem dałem się przekonać. Cóż to za fraza? Nic specjalnego, kolega stwierdził jedynie, że anyż wespół z maksymalną dopuszczoną do produkcji wyrobów spożywczych zawartością piołunu, mnie wyzwoli. Przyznam szczerze, że sam w to nie wierzę, ale piołun naprawdę podczas tej próby ognia zrobił fajną robotę. Wrażenia niezapomniane. Pewnie dlatego, że anyż nawet nie doszedł do głosu, tylko w oddali lekko skamlał.
Nad jeszcze znajdującą się w polskich rękach wódką Casino rozpisywałem się podczas jednej z wcześniejszych relacji. Jednakże ów brand ma swoje kolejne trzy grosze z idealnie wpisującego się w nurt moich dzisiejszych przygód powodu. Otóż wszyscy, włącznie ze mną, jak jeden mąż twierdzimy, iż nie przyswajamy wódy jako takiej. I nie ma znaczenia, czy czyściochy, czy z colą. Nie lubimy i szlus. Dlatego też po sukcesie z owocowym Kilchomanem postanowiłem pokazać szanownemu towarzystwu, że wóda mówiąc kolokwialnie nie zawsze wali w łeb. Podeszliśmy do pana wystawcy. Najpierw jedna próbka z czystej pszenicy. Gładko i nawet przyjemnie. Potem z czystego ziemniaka. Wyraziściej, ale nadal bardzo dobrze. Na koniec na bazie czystego destylatu pszenicy miks z karmelem i wanilią i z przyjemnością oświadczam, to był kolejny kilkukrotnie odwiedzany przez nas punkt na mapie wystawy. Da się pić wódkę? Jak widać da i to z jaką przyjemnością.
Te uwieńczone na fotkach mroczne buteleczki są zasobnikami na równie fantastyczny jak kilka akapitów wcześniej wspominany GIN, Tym razem jednak były dwie odsłony. Lżejsza, dla początkujących i nieco bardziej wyrazista dla smakoszy. Co kto lubi. Ale zaznaczam, żadnych dodatków typu Sprite, Fanta, czy coś w ten deseń. Albo pijemy czysty, albo z zalecanymi przez producenta dodatkami zapachowo-smakowymi. Nic więcej. Matko i znowu nic o Whisky.
No dobrze. Przez cały czas rozprawiałem o wszystkim, tylko nie o głównym powodzie moich wizyt w sklepach M&P, jakim jest ruda na myszach. Dlatego też nie tylko nieco rehabilitując się za tak dalekie od niej wyprawy degustacyjne, ale również w podziękowaniu dla jednego z moich wystawowych pobratymców – zakupił niezbędną ilość umownych na imprezie środków płatniczych w kwocie 200 zł, nie omieszkam wspomnieć o wrażeniach ze zderzenia się z czterdziestokiluletnią panią z destylarni Glenglaussaugh (150 zł za kieliszek) i nieco młodszym rozlewem brandu Glendronach (2x 25 zł). Zacznę od tego drugiego. Nie powiem, od pierwszego zetknięcia mocno zmęczonych już tego wieczora kubków smakowych czuć było, za co się płaci. Niezbyt nachalny, ale za to fantastyczny nos, by po najmniejszym łyku niezbyt spiesznie przejść do wrażeń językowych, by na koniec delektować się imprezą zorganizowaną w głębiach przełyku. Istna feeria zarezerwowana dla najlepszych trunków doznań organoleptycznych. Ale wiecie co? Na tle wspomnianej czterdziestki z hakiem to mówiąc bez ogródek było przedszkole. Próbując uzmysłowić Wam, co oferuje tak dostojny wiek, mogę poradzić jedno, wszystko co wspominałem przed momentem, w zależności od wykształcenia Waszych podniebień pomóżcie przez dwa lub trzy. Nawet nie wiem, jak to opisać. Jedno tylko jest pewne. Jeśli ktoś początkujący spodziewa się mocniejszego ataku w nosie i na języku, nie za bardzo ma pojęcie, co dzieje się z trunkami w trakcie długoletniego leżakowania. Ktoś zapyta: „Co?” O nie. Tak łatwo nie dam się podpuścić. Zapraszam na kolejną, zawsze otwartą dla wszystkich chętnych edycję targów, gdzie sami na własnym żywym organizmie przekonacie się, o co w zabawie w degustację wyrafinowanej Whisky chodzi. Ja byłem kilkukrotnie i wiem. To dlaczego Wy nie możecie ruszyć czterech liter?
Kończąc ten z racji zdawkowych informacji o Whisky, a przez to ocierający się o groteskę tekst, chciałbym podziękować organizatorowi za zaproszenie na imprezę, pracownikom za wspaniale spędzone z mini chwile podczas rozmów o prezentowanych alkoholach, a będącym incognito w mojej relacji kolegom za możliwość poprowadzenia ich po unikanych jak ognia alkoholowych zakamarkach typu dymne nalewki, czy nie boję się tego głośno powiedzieć, fantastycznie smakujące wódki. Było to dla mnie bardzo mile spędzony czas.
Jacek Pazio
Najnowsze komentarze