Vicenza, Włochy (30 listopada 2020) – Nowa, dwudrożna kolumna podłogowa składa hołd włoskim korzeniom marki – Sonus faber z dumą przedstawia Maxima Amator, dwudrożną kolumnę, która wykorzystuje dwa przetworniki, aby zapewnić połączenie wyjątkowych emocji z maksymalną reprezentacją naturalnego dźwięku. Koncepcja dwudrożna, często uważana za najczystszy system możliwy do osiągnięcia w odniesieniu do elektroakustyki, zawsze była silnym elementem tożsamości produktów marki Sonus faber, a Maxima Amator powstała, by oddać hołd tej tradycji i samej muzyce, prowadząc słuchacza do najpełniejszej przyjemności oraz oferując zanurzenie w jej najgłębszej esencji.
Najnowszy dodatek do kolekcji Heritage został w całości wykonany we Włoszech, z obudową z litego drewna orzechowego, która została zaprojektowana z wykorzystaniem najnowocześniejszych metod obróbki. Pozwoliło to konstruktorom Sonus faber na uzyskanie niezawodnej akustyki i pokonania ograniczeń konstrukcyjnych litego drewna. Dołożono wszelkich starań, aby uzyskać odpowiednią rozdzielczość wewnętrznych objętości obudowy. Została ona podzielona na trzy oddzielne komory zaprojektowane w celu zwiększenia sztywności konstrukcji, minimalizacji rezonansów i ekranowania zwrotnicy, umieszczonej w dedykowanej komorze widocznej z tyłu obudowy.
Zaimplementowano te same przetworniki, co w modelu Electa Amator III – 28 mm tweeter D.A.D. Damped Apex Dome™ z neodymowym systemem napędu magnetycznego i labiryntową tylną komorą akustyczną z litego drewna świerkowego oraz przetwornik średniotonowy o średnicy 180 mm z membraną wykonaną z pulpy celulozowej i włókien naturalnych osuszanych powietrzem, zamontowaną na oryginalnym koszu z odlewanego ciśnieniowo aluminium. Zaprezentowana pierwszy raz w modelu Maxima Amator, konstrukcja zwrotnicy IFF „Interactive Fusion Filtering” opracowana została przez Sonus faber.
Proponując Maxima Amator, marka zachęca słuchaczy do poznania istoty marki i brzmienia Sonus faber. Maxima Amator będzie dostępna w sprzedaży u autoryzowanych dealerów Sonus faber od grudnia 2020 roku, z sugerowaną ceną detaliczną 34 999 zł za jedną kolumnę.
Specyfikacja techniczna
Typ: Dwudrożna, wentylowana podłogowa kolumna głośnikowa
Obudowa: System rozproszonego spektrum rezonansowego uzyskany z litych płyt drewna orzechowego (grubość 25 mm każda) o wysokiej sztywności. Przegroda i tylny panel pokryte skórą. Obudowa składa się z trzech różnych komór, pierwsza to objętość akustyczna, zoptymalizowana za pomocą oprogramowania symulacyjnego, druga to przestrzeń wypełniona obojętnym materiałem, który zapewnia stabilność obudowy i pomaga zredukować wszelkie niepożądane rezonanse struktury litego drewna. Trzecia komora zawiera zwrotnicę odizolowaną od komory akustycznej.
Przetwornik wysokotonowy: Opracowany przez Sonus faber przetwornik H28 XTR-04 DAD z jedwabną kopułką „Arrow Point” o średnicy 28 mm
Przetwornik średnio-niskotonowy: Opracowany przez Sonus faber przetwornik MW18XTR-04 ze 180 mm membraną wykonaną z nieprasowanej mieszanki tradycyjnej masy celulozowej, kapoku, kenafu i innych włókien naturalnych suszonych powietrzem
Zwrotnica: Konstrukcja IFF „Interactive Fusion Filtering” ze specjalnymi funkcjami transferu opartymi na przyspieszonych progresywnych zboczach
Częstotliwość zwrotnicy: 2100 Hz
Pasmo przenoszenia: 35 Hz – 35.000 Hz
Czułość: 88 dB SPL (2,83V/1 m)
Impedancja nominalna: 4 omy
Sugerowana moc wzmacniacza: 25-125W
Wymiary (WxSxG): 1120 x 300 x 350 mm
Waga: 38 kg (1 szt.)
W świecie firmy T+A nazwa Solitaire ma być symbolem najbardziej zaawansowanego produktu audio.
Zestawy słuchawkowe Solitaire® P – podobnie jak kolumny głośnikowe tej samej serii, to owoc ponad 40 lat istnienia firmy T+A na rynku audio. Ten projekt to symbol doświadczenia i wiedzy oraz dowód na zaangażowanie firmy T+A w projektowanie tego typu przetworników. Natomiast wzmacniacz słuchawkowy HA 200, jest kolejnym, referencyjnym urządzeniem w ofercie T+A.
Solitaire® P to pierwsze w historii firmy, przewodowe słuchawki planarne. Zostały opracowane przez młodych inżynierów działu R&D, którzy otrzymali wsparcie ze strony zespołu doświadczonych fizyków. Obie grupy specjalistów połączyła głęboka pasja do muzyki. Minimalistyczny design Solitaire P nawiązuje do kultowej serii HV i podobnie jak wszystkie urządzenia T+A wzorniczo dzieli estetykę z innymi urządzeniami niemieckiego producenta. Biorąc jednak pod uwagę konstrukcję, słuchawki Solitaire P można śmiało nazwać kamieniem milowym branży audio.
Planarny przetwornik wraz z ultralekką membraną oferują komfort użytkowania oraz niesamowite wrażenia w zakresie brzmienia. Wzbogacony o niezliczoną ilość detali dźwięk, zapewnia wrażenia niedostępne dla tradycyjnych przetworników. Instrumenty strunowe wybrzmiewają w niespotykanym bogactwie detali, a uderzenia w talerz powodują, iż wydaje nam się, że dostrzegamy ruch każdej, pojedynczej cząsteczki powietrza.
Projekt
Zestaw słuchawkowy Solitaire® P pokazuje, czym tak naprawdę jest jedna z najważniejszych zasad, jaką wyznają inżynierowie T+A. Jest nią przede wszystkim, nawiązująca w subtelny sposób do charakterystycznych elementów każdego projektu T+A: ponadczasowość. Połączenia wsporników przypominają serię HV, natomiast wyżłobienia są jednoznacznym zapożyczeniem wszystkiego, co tworzy wzorniczą tożsamość marki T+A. Muszle i nauszniki produkowane są ręcznie przez specjalistyczną niemiecką firmę. W konstrukcji wykorzystano niealergizującą, skórę Alcantara, dzięki której nawet długie odsłuchy stają się przyjemne.
Zestawy słuchawkowe Solitaire® P zbudowane są z niezwykłą precyzją. Tolerancja wszystkich elementów osiąga wartość kilku setnych milimetra, co powoduje ich wręcz idealne dopasowanie. Elementy nośne słuchawek zbudowano z włókien węglowych oraz wytrzymałych mechanicznie tworzyw sztucznych. Wszystko to pomogło uzyskać stosunkowo wysoką moc i znacząco ograniczyć masę całej konstrukcji.
Począwszy od sposobu, w jaki zamontowany jest magnes poprzez linearny charakter pola akustycznego, aż po niezrównane wykonanie; najnowsze słuchawki Solitaire® P w pełni zasługują na swoją nazwę. Zarówno pod względem technicznym, jak i wizualnym są wyjątkowe. Solitaire® P to współczesna ikona i punkt odniesienia dla koneserów doskonałego brzmienia.
Produkcja
Wierzymy w to, że osiągnięcie perfekcji wymaga czasu. W miejscu, w którym produkujemy słuchawki, wszystkie prace montażowe realizowane są ręcznie. Ostateczną kontrolę techniczną, sprawdzenie właściwości akustycznych oraz wizualną ocenę jakości całościowego wykonania zawsze poprzedzają starannie zaprojektowane i przygotowane: kompletowanie części, łączenie elementów i ostateczne sprawdzenie podzespołów przed montażem.
Technologia
Sercem słuchawek Solitaire® P jest specjalna membrana z wyrafinowanym układem ścieżek przewodzących. Są one nakładane na folię w specjalnie opracowanej technologii (vapour deposition). Dzięki precyzyjnym obliczeniom udało się zoptymalizować warunki pracy całej powierzchni membrany i wykorzystać w całości teoretyczne zalety płaskiego przetwornika magnetostatycznego. Dziewiętnaście wysokowydajnych magnesów neodymowych napędza membranę i tworzy precyzyjnie zaprojektowane linie pola magnetycznego. Dzięki precyzyjnej konstrukcji pierścieni stabilizujących magnesy utrzymują membranę w odpowiednim miejscu pola magnetycznego. Zapewnia to optymalnie wysoki poziom ciśnienia akustycznego oraz niski poziom zniekształceń. To połączenie jest kluczem do szerokiego zakresu dynamiki i precyzji tych słuchawek. Muzyka dociera do naszych uszu z membran, które praktycznie pozbawione są bezwładności.
Równie dużo uwagi poświęcono okablowaniu. Ich symetryczna budowa oraz dopasowanie impedancji umożliwiają osiągnięcie pełni możliwości tego projektu. W ich konstrukcji wykorzystano pokryte srebrem przewodniki z ultraczystej miedzi OFC. Słuchawki Solitaire® P dostarczane są z dwoma kablami: ze złączem Jack 6,3 mm oraz złączem symetrycznym Pentaconn 4.4 mm.
Wzmacniacz słuchawkowy HA 200
Wzmacniacz słuchawkowy HA 200 zaprojektowany został od podstaw jako zupełnie nowa konstrukcja. Dzięki temu, na rynku tego typu urządzeń, HA 200 ustanawia zupełnie nowe standardy – zarówno pod względem zaawansowanej technologii, jak i wyglądu. Impedancja trzech wyjść słuchawkowych może być dokładnie dostrojona. Pozwala to dopasować ją do posiadanego modelu słuchawek. Projekt HA 200 oparty jest na technologii analogowej. Zaczerpnięto ją z referencyjnej serii HV. Wysokowydajne stopnie wyjściowe pracują w klasie A. Dzięki temu wzmacniacz bez problemu jest w stanie obsługiwać nawet najbardziej wymagające i „prądożerne” zestawy słuchawkowe. W torze zasilania pracują dwa osobne transformatory toroidalne. Obsługują one odseparowane od siebie sekcję cyfrową i analogową, zapewniając tym samym niezbędną wydajność prądową.
HA 200 posiada dokładnie zoptymalizowaną i całkowicie oddzielnie zaimplementowaną architekturę dekodera dla sygnałów DSD i PCM. Dzięki temu wszystkie formaty cyfrowe dekodowane są zgodnie z najwyższymi standardami. Cyfrowe przetwarzanie sygnału danych PCM odbywa się poprzez podwójny cztero-różnicowy konwerter, obsługujący konwersje do częstotliwości 768 kHz. Dla sygnałów DSD wykorzystywany jest unikalny, analogowy konwerter T+A True 1-Bit DSD. Nie konwertuje on danych DSD, lecz przetwarza je w natywnej formie Bitstream. Oznacza to, że dane w formacie DSD z wejścia USB przetwarzane są do DSD 1024, co z kolei ułatwia odtwarzanie ich w najwyższej jakości.
Dane techniczne – wzmacniacz HA 200
Sekcja analogowa
• Pasmo przenoszenia: 1 Hz – 200 kHz (+ 0 / − 3 dB)
• S/N: 110/114 dB
• Zniekształcenia THD/Intermodulacyjne: < 0,001 % / < 0,001 %
• Separacja kanałów: > 108 dB
• Klasa A: do 700 mA
• Regulacja głośności: krokowa co 1 dB w zakresie -90 dB – 0 dB
• Wyłącznik loudness: regulowany w zależności od skuteczności zestawu słuchawkowego
• Regulacja barwy: niskie/wysokie w zakresie -6dB do +8dB
• Wyjście słuchawkowe: Jack 6.3 mm, Pentacoon 4.4 mm, XLR-4 pin
• Impedancja: 8, 12, 18, 25, 40, 80 Ohm
Wejścia analogowe
• Wysokoprądowe: (RCA) / zbalansowane (XLR):
• 250 mVeff … 4,5 Veff / 10 kOhm
• 500 mVeff … 9 Veff / 20 kOhm
• Separacia kanałów: 110 dB
Wejścia cyfrowe
• 1 x AES-EBU 32…192 kHz / 16-24 Bit
• S/P-DIF: 2 x Standard Coax, 2 x optical TOS-Link 32…192 kHz / 16-24 Bit,
• 1 x BNC 32…192 kHz / 16-24 Bit,
• 2 x USB DAC: Ustawiany do 768 kSps (PCM) oraz DSD1024, wspiera transfer sygnałów asynchonicznych
• DSD512 and DSD 1024 dla Windows PC oraz odpowiednich sterowników
• 2 x HDMI IN, 1 x HDMI OUT z ARC (jako opcja)
• Bluetooth: A2DP (Audio), AVRCP 1.4 (sterowanie) / aptX® HD , SBC, AAC
Sekcja DAC
• PCM Double-Differential-Quadruple-Converter z czterema przetwornikami 32-Bit Sigma-Delta na kanał
• Konwersja: 705,6 / 768 kSps
• Konwerter DSD T+A-True-1Bit DSD D/A, dla DSD do 1024 (49,2 MHz) natywny bitstream
• Procesor upsampling T+A signal synchroniczny upsampling z mozliwością wyboru czterech algorytmów.
• FIR short
• FIR long
• Bezier/IIR
• Bezier, NOS (non-oversampling)
• Analogowy filtr Phase-Linear Bessele‘a 3-rzedu, przełaczany 60 lub 120 kHz
Dane techniczne
• Zasilanie: 100 – 120 V lub 200 – 240 V, 50 – 60 Hz, 100 Wat
• Spoczynkowy pobór mocy: < 0,5 Wat
• Wymiary: 100 × 320 × 340 mm
• Akcesoria: Pilot zdalnego sterowania, kabel zasilający, kabel USB do ładowania pilota RC
• Kabel USB 2.0 dla DAC, kabel RCA
• Waga: 6,5 kg
• Kolory obudowy: Anodyzowane aluminium (silver), Anodyzowane aluminium (black)
Opinia 1
Pół żartem, pół serio śmiało mógłbym napisać, że to nie tak miało być i nie tak się z Angusem Leungiem z WestminsterLab podczas zeszłorocznego Audio Video Show umawialiśmy. Generalnie chodziło bowiem o debiutujące wtenczas, wielce intrygujące a przy tym zaskakująco kompaktowe, jak na deklarowana klasę A, monobloki Rei, które jak łatwo się domyślić wzbudziły nasze żywe zainteresowanie. Pomijając jednak fakt ich niemalże po-prototypowego niemowlęctwa wstępnie zakładaliśmy, iż do kolejnej stołecznej wystawy, wszystko zostanie dopięte na ostatni guzik a parka ww. monosów trafi do nas na testy. Życie jednak pisze własne, niekoniecznie zgodne z naszymi planami, scenariusze. Audio Video Show 2020 się nie odbyło, dzielona amplifikacja, z jeszcze pachnącym fabryką, dedykowanym przedwzmacniaczem Quest dopiero co zawitała do Polski a my odebraliśmy przesyłkę z … niepozornym przewodem USB. Zaskoczenie? Mówiąc najogólniej … totalne, lecz z drugiej strony nic tak nie rozpala emocji i podnosi temperatury dyskusji, jak właśnie kable, w tym cyfrowe, więc nie przedłużając wstępniaka serdecznie zapraszamy na zaaranżowane przez dystrybutora marki – wrocławskie Audio Atelier, spotkanie z pochodzącą z Hong Kongu, łączówką WestminsterLab USB Standard.
Skromność, umiar, elegancja. Tak mniej więcej można opisać naszego dzisiejszego gościa. Zero przepychu, prób zwrócenia na siebie uwagi typowo stereotypową -dalekowschodnią ornamentyką. Ot, zwykłe kartonowe pudełko wyściełane szarą gąbką zabezpieczającą zaskakująco niepozorny przewód pokryty białym, bawełnianym oplotem. Nawet „ubrane” w czarne termorurczki wtyki nie wyglądają na jakieś wyjątkowe, czy nawet złocone. Za jedyny element natury użytkowo – dekoracyjnej można uznać wypolerowaną metalową mufę z logotypem producenta. I tu kolejna niespodzianka, gdyż zamiast dorabiać jakieś kosmiczne teorie Angus Leung mówi wprost – owa „duperelka” co prawda działa antywibracyjnie, lecz wynika to li tylko z jej masy, czyli ma cieszyć oko i poniekąd dociążać dość wiotki i lekki przewód.
Jeśli chodzi o budowę, to jak się z pewnością Państwo domyślacie nawet przez chwilę nie braliśmy pod uwagę możliwości brutalnej wiwisekcji, czy też z racji permanentnego niedowładu służby zdrowia serii prześwietleń RTG, testowanego przewodu. Zatem jedynym źródłem informacji okazał się jak to zwykle bywa sam producent, który zdradził, iż w Standardzie wykorzystano dwa rodzaje autorskich, ręcznie polerowanych i poddawanych procesom kriogenizacji przewodników Autria Alloy – jeden z przewagą (>97%) miedzi a drugi srebra (>95%). Każdy z ww. przewodów pokrywany jest cienką warstwą żywicy epoksydowej a następnie umieszczany w teflonowej rurce. Kolejnym etapem jest skręcanie ze sobą poszczególnych żył sygnałowych, lecz kąt ich skrętu jest zmienny a ponadto uzależniony od finalnej długości przewodu, co doczekało się firmowej nomenklatury, czyli technologii Vari-Twist. W roli ekranu wykorzystano włókno węglowe.
Aby zrozumieć tytułowy przewód warto najpierw na spokojnie „przeklikać” się przez stronę producenta, gdzie powinniśmy odnaleźć pewien nader ciekawy i poniekąd stanowiący klucz do rozwiązania dzisiejszej zagadki cytat autorstwa Dżalala ad-Din Muhammad ar-Rumi, czyli Rumi’ego :
„Prawda była zwierciadłem w rękach Boga.
Ono upadło i rozbiło się na kawałki.
Każdy wziął jakiś kawałek,
spojrzał na niego i myślał,
że ma Prawdę.”
Zbyt niejednoznaczne, metaforyczne i niejasne? Bynajmniej. To wręcz idealny opis naszego hobby i pasji, czyli audio. Proszę tylko spojrzeć na nasz audiofilski wycinek rzeczywistości. Przecież wszystkie te zażarte dyskusje, nieuchronne polaryzacje poglądów i próby udowodnienia, że „białe jest białe, a czarne jest czarne” wynikają właśnie z tkwiącego gdzieś głęboko w naszej (pod)świadomości przeświadczenia, że tylko nasza/moja racja/prawda jest tą jedyną. Tylko nasz osąd, werdykt jest tym właściwym, tylko konkretny producent, bądź nawet my sami majstrując przy kuchennym stole wiemy, gdzie owa prawda leży i jak się do niej, w jedyny właściwy sposób dostać. Jeśli jednak spróbujemy podejść do ww. zagadnienia szerzej i globalnie, bardzo szybko, o ile tylko nie będziemy kurczowo trzymać się własnych wyobrażeń i mniej, bądź bardziej urojonych dogmatów, powinniśmy dojść do wniosku, iż nie dość, że zgodnie z głoszoną przez ks. Józefa Tischnera, zawartą w „Historii filozofii po góralsku”, maksymą trzech prawd („Są trzy prawdy: świento prawda, tys prawda i gówno prawda”) operujemy li tylko jedną z nich, to jest to w 99.9% przypadków ta … trzecia prawda.
Z kolei WestminsterLab za cel postawił sobie wszystkie te odłamki prawdy złożyć w możliwie kompletną całość. Odtworzyć stan sprzed upadku i wreszcie dać pełen ogląd sytuacji. I proszę, przynajmniej na razie na słowo, uwierzyć, że jeśli mu się to nie udało w 100%, to jest tego celu cholernie bliski.
Po kurtuazyjnym wygrzaniu, dając czas tytułowemu przewodowi na akomodację, dość niestandardowo jak na swoje upodobania, sięgnąłem po współczesną muzykę poważną, która dziwnym zbiegiem okoliczności, wraz z nadejściem kolejnej fali pandemii zaczęła, ujmując rzecz kolokwialnie i wprost, „wchodzić” jak nigdy dotąd. Mowa o dwóch, dość bliskich sobie klimatem, symfonicznych wydawnictwach „New Seasons – Glass, Pärt, Kancheli, Umebayashi” Gidona Kremera i Kremerata Baltica oraz „James Horner: Pas de Deux” rodzeństwa Marii i Hakona Samuelsenów. Czemu? Między innymi ze względu na dowolność i swobodę interpretacji, czyli de facto brak narzucania z góry ustalonych ram, czy też pryzmatu odbioru „Violin Concerto No. 2 – The American Four Seasons” Glassa. To słuchacz sam decyduje, któremu z ośmiu, bądź żeby było łatwiej której z czterech par „ogniw” przypisać konkretną porę roku. Z kolei dzieło maestro Hornera równie zgrabnie wymyka się zaszufladkowaniu, gdyż po pierwsze nie ma nic a nic wspólnego z kojarzonymi z nim superprodukcjami w stylu „Titanica”, czy „AVATAR”, gdyż to pełnokrwista klasyka w dodatku specjalnie pisana pod konkretne instrumentarium – w tym wypadku skrzypce i wiolonczelę wspomagane orkiestrą symfoniczną. Mamy zatem coś nieoczywistego, wymagającego skupienia i dzięki fenomenalnej realizacji na tyle złożonego, wielowątkowego i wieloplanowego, że aby odpowiednio głęboko w strukturę, tkankę muzyczną wejść, wypada oddać temu zajęciu całą swoją atencję. Cóż nam jednak po dobrych chęciach i wysiłkach, gdy sam aparat badawczy, czyli nasz system pod względem czy to rozdzielczości, czy też zdolności do oddania najprzeróżniejszych emocji w muzyce zapisanych bądź to niedomaga, bądź co gorsza, siłowo narzuca nam własną interpretację. A WestminsterLab USB Standard owej maniery nie posiada. Generalnie śmiało możemy założyć, iż nie posiada również własnego charakteru, stając się przez to de facto owym kompletnym lustrem pokazującym odbicie tego, kto się w nim przegląda. Dostajemy zatem prawdę o nagraniu, lecz również, czy tego chcemy, czy nie, również prawdę o naszym własnym systemie.
Dochodzimy w tym momencie do sedna, czyli do tego, czym łączówka WestminsterLab jest a czym nie. Z premedytacją nie użyłem zwrotu „coś robi”, bo sęk w tym, że ona nie robi niczego z tego, co robią „zwykłe” przewody – nie psuje. Warto bowiem mieć świadomość, iż idealnym połączeniem przewodowym jest … jego brak, gdyż każde dodatkowe połączenie li tylko transmitowany sygnał degraduje, a miarą sukcesu jest jak najskuteczniejsza minimalizacja owej degradacji. Powiem więcej WestminsterLab uwalnia potencjał naszego systemu, udrażnia jego arterie i sprawia, że dźwięk się wyswabadza. Wszystko staje się bardziej realne – bardziej namacalne, lecz bynajmniej nie nachalne, wyraźniejsze, lecz nie przerysowane i generalnie prawdziwsze. Chociaż nie, nie prawdziwsze, lecz po prostu prawdziwe. Najłatwiej to zauważyć w domenie dynamiki i to zarówno tej mikro, jak i makro. Znika limitacja prezentacji energii na poziomie elementarnym. Dostajemy pełen jej pakiet, więc od razu uprzedzę, że dobrze by było, jakby i reszta toru była w stanie zrobić z tego pożytek. Szukając analogii na myśl przychodzi mi rodzina japońskich „różowych landrynek”, czyli Furutechów DSS-4.1 i DPS-4 (obecnie w specyfikacji 4.1), które, gdy tylko trafią na urodzajny grunt, znaczy się do systemu, który zdoła przetworzyć bogactwo przekazywanych przez nie informacji do audiofilskiej nirwany będzie zaskakująco blisko.
Co ciekawe, aby owej swobody, powodującego niemalże hiperwentylację „oddechu” doświadczyć wcale nie trzeba zapuszczać się w rejony hollywoodzkich superprodukcji w stylu „Gladiatora”, gdyż wystarczy nawet melancholijny album „Another Bundle of Tantrums” Jasmine Thompson. Tak jak bowiem zdążyłem nadmienić zdolność przekazania energii na poziomie pojedynczego dżula odbywa się już na poziomie molekularnym i bynajmniej nie potrzebujemy do tego iście koncertowych poziomów głośności i przysłowiowej ściany dźwięku. Choć z drugiej strony pokusa, by na własnej skórze poczuć ryk tysięcy gardeł ściśniętego pod sceną tłumu okazała się zbyt silna i koniec końców sięgnąłem po „Hunter’s Moon” Delain a potem poprawiłem klubowym „Live at the Hollywood Palladium” Keitha Richardsa i the X-pensive Winos. I wiecie Państwo co? Może nie uwierzycie, ale WestminsterLab w dość bezpardonowy sposób pokazał, że jednak stara wiara nie rdzewieje i ten relikt przeszłości, znaczy się Keith, ma w sobie więcej ognia i autentycznej energii od większości drącej się do mikrofonów młodzieży. Pomijając fakt, iż były to nad wyraz surowe, czy wręcz siermiężne dźwięki, to uczucie bycia tam i wtedy było na poziomie intensywności, przy której współczesne zabawki VR mogą się schować. Jeśli dodamy do tego zaraźliwą, niepozwalającą nawet na chwilę spokojnego siedzenia motorykę, to jasnym stanie się, że razem z nami, nasze ulubione nagrania przypomną sobie również sąsiedzi. Oczywiście nawet na cywilizowanych, czy wręcz wieczorno-nocnych poziomach głośności wszystko jest doskonale widoczne i słyszalne, jednak bądźmy szczerzy – nie po to kupuje się 771-konnego Mustanga Shelby GT500, żeby wlec się nim po strefach Tempo 30.
Na koniec pozwolę sobie na jeszcze jedną refleksję. W dodatku refleksję, do której doszedłem po jakimś czasie ze zdziwieniem konstatując, iż WestminsterLab USB Standard pomimo odmienianej przez wszystkie przypadki dynamiki, swobody i precyzji wcale tempa nie podkręca i basu nie podbija. Dzieje się wręcz odwrotnie. On całość prezentacji trzyma w stalowym, znaczy się miedziano-srebrnym, uścisku stawiając na liniowość i zróżnicowanie faktur i niuansów, aniżeli „palenie gumy” pod publiczkę, czy „kulturystyczne” robienie „rzeźby”, znaczy się sztuka dla sztuki – bez celu i sensu. A azjatycka łączówka cel przecież ma – dostarczyć nam prawdę. Całą prawdę, niezależnie od tego, jaka by ona nie była.
No dobrze. I cóż z powyższej epistoły wynika? Śmiem twierdzić, że WestminsterLab USB Standard to cholernie dobry, wręcz wybitny przewód i już. Czy dla wszystkich? Szczerze wątpię, gdyż nie każdy lubi, jak zamiast mu kadzić wali się prawdę prosto w oczy. Dlatego też doskonale zdaję sobie sprawę, że na tle bardziej spektakularnie grającej, bardziej „podkręcającej” tempo, bądź wysycającej, upiększającej przekaz konkurencji nasz dzisiejszy bohater może wypaść, przynajmniej początkowo, mało przekonująco. Proszę jednak uwierzyć, że ta wizualna i soniczna mieszanka minimalizmu oraz czystości na dłuższą metę staje się jego największym atutem.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– DAC: Brinkmann Audio Nyquist mk2
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + Melco N1Z/2EX-H60
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Kondycjoner: Keces BP-5000 + Shunyata Research Alpha v2 NR
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Tak prawdę mówiąc, nie trzeba być jakoś szczególnie wiekowym osobnikiem kochającym obcowanie z muzyką, aby pamiętać czasy wyzywania od najgorszych wszystkich piewców jakiejkolwiek ważności okablowania systemów audio w odniesieniu do jakości oferowanego przez nie dźwięku. Oczywiście po latach notorycznego udowadniania, że zasilanie i analogowy przesył sygnału pomiędzy poszczególnymi komponentami słyszalnie wpływa na ich wynik soniczny, rozpalone wówczas, cały czas czekające na kolejnych innowierców stosy, z wielkim trudem ale jakoś powoli wygaszono. Niestety nie na długo, bowiem od jakiegoś czasu rozgorzała kolejna, podobna w założeniach walka. Jednak tym razem batalia przeniosła się na kanwę przesyłu według oponentów odpornych na wszystko, zero-jedynkowych ciągów w kablach LAN, USB i im podobnych. Jak długo potrwa ten spór? Tego nie jestem w stanie określić i tak po prawdzie całkowicie mnie to nie interesuje, czego mimo wiedzy, iż stąpam po cienkim lodzie, dowodem jest testowa przygoda z kolejną cyfrową „łączówką”. Jaką? Jak w tytule, czyli z dystrybuowanym przez stacjonujący we Wrocławiu Art&Voice / Audio Atelier, pochodzącym z Hong Kongu kablem WestminsterLab USB Standard.
Jak prezentują załączone fotografie, nasz bohater nie jest jakoś specjalnie monstrualny. Jednak po analizie odezwy producenta okazuje się, iż powodem takiego stanu rzeczy nie są oszczędności materiałowe, a co za tym idzie finansowe, tylko planowe zaoferowanie kabla w pełni spełniającego swoje zadanie elektryczne, jednak bez zbędnego, często szkodliwego rozbudowywania go w wektorze wizualnej awangardowości. Jeśli chodzi o przewodnik, po wielu testach z najczystszą miedzią, stopami złota, srebra i i wielu innymi dostępnymi na rynku surowcami, firma opracowała swój produkt o nazwie Autria Alloy. W przypadku tytułowego USB Standard mamy do czynienia poddanymi zabiegom kriogenicznym dwoma różnymi żyłami – jedna na bazie ok. 97% miedzi, zaś druga ok. 95% srebra. Co w procesie produkcji wydaje się być istotne, to fakt, że oprócz wspomnianej kriogenizacji każda z zastosowanych w kablu żył solid core najpierw poddawana jest ręcznemu polerowaniu, a następnie dla zabezpieczenia przeciw utlenianiu pokryta cienką warstwą żywicy epoksydowej. Tak przygotowany półprodukt umieszczany jest w wypełnionej powietrzem cienkiej rurce teflonowej. Kolejny krok to firmowe Vari Twist, czyli niejednolite w domenie kąta – skręcanie żył sygnałowych. Następnie ekranowanie plecionką z włókna węglowego. Dzieło wyglądu zewnętrznego zaś wieńczy opalizująca bielą plecionka. Ale to nie koniec istotnych informacji na temat budowy naszego bohatera, bowiem producent w trosce o eliminacje szkodliwych wibracji w okolicy wtyku USB jako masę stabilizacyjną umieścił ciekawą wizualnie bryłkę z logo marki i oznaczeniem modelu. Zaś na czas procesu logistycznego do klienta kabel pakowany jest w zgrabne, wyściełane odpowiednio wyprofilowaną pianką, tekturowe pudełko.
Gdybym miał określić post-konfiguracyjne zmiany wniesione przez tytułowy kabel USB, z przekąsem i do tego w dobrym tego słowa znaczeniu rzekłbym, iż wizualnym rodowodem przesyłanych nim zer i jedynek z dużą dozą prawdopodobieństwa była pisownia cyrylicą. Nie żartuję, bowiem w moim odczuciu ów zapis dosłownie jeden do jeden przekładał się na prezentowane wyniki soniczne testowo skonfigurowanego zestawu. Co to oznaczało? Jak wiadomo, przywołany styl zapisu tekstu i numeracji na tle używanego powszechnie na świecie dialektu arabskiego wizualnie jawi się jako bardzo wyrazisty w domenie krawędzi. I właśnie owa mówiąc kolokwialnie, kanciastość wprost proporcjonalnie – oczywiście jako analogia – odbiła się na rysunku źródeł pozornych. Zebrała dźwięk w sobie, co w bonusie dość wyraźnie oczyściło wirtualne tło ze zbędnych zniekształceń. Dostałem znacznie bardziej czytelny przekaz, co z jednej strony pozwoliło słuchać mi muzyki na znacznie niższych poziomach głośności, z takim samym odbiorem pakietu informacji, a z drugiej dzięki zmniejszeniu szkodliwych zniekształceń w przypadku chęci wirtualnego przeniesienia się na słuchany w danym momencie koncert, bez problemów jakościowych podkręcić gałkę głośności. Co istotne, to wszystko nie odbywało się kosztem odchudzenia lub podniesienia tonacji dobiegającej do mnie muzyki. Sprawdziłem to bardzo dokładnie przy pomocy naprawdę mocnych pozycji płytowych z repertuaru Jordi Savalla typu „El Cant de la Sibil.la”. Głos jego niestety już nieżyjącej zony Monserrat Figueras nie stracił nic a nic na swoim wyrazistym, przez to świetnie wybrzmiewającym w goszczącym muzyków klasztorze body, a dzięki zdjęciu z całości prezentacji przysłowiowej mgiełki wokół instrumentarium, jeszcze bardziej w sferze realności mogłem napawać się fenomenalnie wykorzystanym przez realizatora, przecież będącym naturalnym wzmacniaczem emocji tego typu produkcji, wszechobecnym, jednak nie przerysowanym echem. Podobna sytuacja miała miejsce w nurtach około jazzowych, a w szczególności w twórczości zespołów grających tak zwaną ciszą typu choćby RGG w kompilacji „Szymanowski”. Podczas słuchania tego krążka słowem kluczem była pozbawiona nadinterpretacji transparentność dźwięku, co świetnie oddawało artyzm współpracy dostojnego fortepianu z na równi traktującym struny i pudło rezonansowe kontrabasem, a wszystko na tle wszechobecnych perkusjonaliów. A jak z ciężkim rockiem? Jak to jak. Normalnie, czyli również umiejętnie uzdrawiająco tego typu, zazwyczaj słabo zrealizowane masteringi. Czy to Metallica, Slayer, czy AC/DC zawsze delikatne zdjęcie mgiełki robiło więcej dobrego niż złego. Powód? Już wspominałem, lepsza konturowość przekazu z unikaniem odchudzenia. Niestety to nie zawsze idzie w parze, dlatego też za potwierdzenie zapowiedzi producenta osobistą próbą przy użyciu wymagającego materiału muzycznego składam mu w pełni zasłużone gratulacje.
Komu poleciłbym tytułowy kabelek? Nie wiem, jak to odbierzecie, ale nie widzę przeciwwskazań praktycznie dla nikogo. Przecież poprawa konturowości dźwięku bez windowania jego tonacji w górę nikomu nie powinna zaszkodzić. Jeśli jednak jakimś dziwnym trafem tak się stanie, nie winiłbym za to WestminsterLab USB Standard, tylko zastany zestaw, który pozorną estetykę analogowości, tudzież nasycenia osiągał zwyczajnym zamulaniem go przez dotychczas wykorzystywaną łączówkę. Oczywiście zdają sobie sprawę, iż potencjalni beneficjenci takiego wyniku będą walczyć jak lwy, że problem ma inne podłoże. Jednak zapewniam Was, leczenie dżumy cholerą, czyli zagęszczenie zbyt lekkiego dźwięku gęstym kablem prędzej, czy później wyjdzie na jaw, a będący punktem zapalnym naszego spotkania kabel z Hong Kongu jest jednym z pierwszych, który potrafi to wytknąć.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0 , Melco N1Z/2EX-H60
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Audio Atelier
Cena: 1390 € / 1m; 1890 €/1,5m; 2390€/2m
Jeszcze do niedawna, niezbędna w rozbudowanych systemach audio wielogniazdkowa listwa zasilająca miała jedno zasadnicze zadanie, jakim było zapewnienie im dopływu życiodajnej energii elektrycznej. Czy ostatnimi czasy coś w tej materii się zmieniły? I tak i nie. Nie, gdyż nadal rozprawiamy o kolokwialnie mówiąc, pospolitej złodziejce, bez której nie nakarmimy swojej dobieranej przez lata z pietyzmem, wielourządzeniowej układanki stosownym zastrzykiem elektronów. Natomiast tak, gdyż nadeszły trudne dla audiofila czasy masakrycznie zaśmieconej wszelkimi zasilaczami impulsowymi i innymi generatorami sieciowych tętnień – lodówki i im podobne ułatwiacze codziennego życia, linii zasilającej w naszych domostwach, już na starcie rzucając systemowi przekładające się na gorszą jakość oferowanego dźwięku, przysłowiowe kłody pod nogi. Jest na to jakaś rada? Naturalnie. Zastosowanie w listwie kilku gniazd z sekcją filtracyjną, do których podłączamy najbardziej czułe na tego typu artefakty, lub generujące je komponenty, chroniąc w ten sposób te wrażliwe wpięte obok. Jakiś przykład? Proszę bardzo. Choćby tytułowy tandem, czyli listwa zasilająca angielskiej marki Atlas wraz z dedykowanym, firmowym kablem, ukrywające się pod handlowymi nazwami Eos Modular 4.0 3F3U + Eos 4dd, których wizytę w naszych progach zawdzięczamy stacjonującemu w Białymstoku dystrybutorowi Rafko.
Tytułowy „rozgałęziacz” jest sześciogniazdkowym, w kwestii wykonania korpusu w głównej mierze stalowym, podłużnym prostopadłościanem. Wspomniany stop żelaza i węgla jak można się domyślić, ma dwa zasadnicze działania. Pierwszym jest ekranowanie własnych trzewi, jakimi są połączenia kablowe pomiędzy gniazdkami i zastosowany w tym modelu układ filtrów. Zaś drugim, bardzo pożądana podczas wpinania wielu ostatnimi czasy sztywnych i ciężkich kabli sieciowych, ułatwiająca stabilizację całości na podłożu masa. Na górnej płaszczyźnie tej swoistej kuwety zaimplementowano 6 złoconych gniazd, z czego jak wspomniałem, trzy zaopatrzono w filtrację uodparniającą odbiorniki na potencjalne zakłócenia. Jeśli chodzi o wewnętrzne okablowanie naszego rozgałęziacza, nie jest to zwykły drut ze szpuli rodem z supermarketu budowlanego, tylko półprodukt wykorzystywany do produkcji znajdującego się w portfolio marki i co istotne dostarczonego do testu jako współpartner w teście, kabla zasilającego Atlas Eos 4dd. Wieńcząc dzieło opisu listwy istotnym, co ważne, w pełni zamierzonym zabiegiem minimalizacji zakłóceń wewnątrz niej samej są oprócz firmowej topologii połączenia gniazd SSD (Sequential Socket Gecoupling), dodatkowo rezygnacja producenta z zastosowania diod informujących użytkownika o prawidłowej polaryzacji wykorzystywanych gniazd i rezygnacja z ostatnimi czasy modnego u konkurencji głównego włącznika. Za to tuż obok gniazda IEC dla kabla dostarczającego energię ze ściany dostajemy do dyspozycji uważany przez japoński rynek audio jako pewnego rodzaju aksjomat w zestawach audio, pozwalający pozbyć się częstych problemów z pętlą masy systemu zacisk uziemienia.
Kreśląc kilka zdań o wspierającej rozgałęźnik sieciówce Eos 4dd spieszę donieść, iż jako przewodnik wykorzystuje trzy żyły multicore z miedzi OFC o przekroju 4 mm² każda. Ich przebieg izoluje teflon (PTFE), zaś do ekranowania całości posłużono się folią mylarową w technologii dual drain – stąd sygnatura dd w nazwie. Tak ubrane przewodniki w dalszej kolejności okryto przędzą, potem warstwą dielektryka PVC, by na koniec otulić całość mieniącą się połyskującym granatem tekstylną plecionką. Jeśli chodzi o konfekcję przyłączeniową, ta jest opracowaniem firmowym na bazie czarnego poliwęglanu i rodowanych wtyków.
Pewnie nikogo nie zaskoczę, gdy wygłoszę tezę, iż najlepsza listwa, to taka, której podpięty do niej zestaw audio praktycznie nie zauważy, czyli nie zmieni sznytu grania w stosunku do wpięcia go w przysłowiową ścianę. To oczywiście jest trącające o zestaw pobożnych życzeń, zazwyczaj utopijne założenie każdego producenta, gdyż jak wiadomo, chęci swoje, a życie swoje. Dlatego też wielu melomanów na bazie życiowych doświadczeń różnych wyników sonicznych w zależności od producenta, podchodząc podobnie jak do tematu okablowania, próbuje stroić swoje zestawy już na poziomie wielogniazdkowego dawcy życiodajnej energii. To źle? Naturalnie, że nie, bowiem jeśli zmiany słychać, to dlaczego nie zaprząc ich do dobrze wykonywanej pracy. Jak zatem na tle powyższego wywodu wypada wspomagana przez firmowy kabel sieciowy bohaterka testu? Powiem szczerze, że bardzo ciekawie. Po pierwsze w towarzystwie moich komponentów nie szła drogą większości tego typu akcesoriów, lekkiej utraty kontroli nad krawędziami i gęstością nasycenia generowanego przez system świata muzyki. To zaś oznacza, że nie oferowała dodatkowej szczypty body, nie fundowała przygaszania światła na wirtualnej scenie i po raz trzeci nie fundowała przekazowi muzycznemu rozmycia rysującej go kreski, tylko co w moim odczuciu zaliczyłbym do plusów, bez popadania w anoreksję przyjemnie zebrała dźwięk w sobie.
To naturalnie poskutkowało fajnym zwiększeniem ilości nadal nieinwazyjnych wysokich tonów, a w szczególności ich blasku, w każdej opowieści muzycznej i nieco twardszym operowaniem teraz wyraźniej rysowanych zjawisk muzycznych w najniższych rejestrach. Jednak jak to zwykle bywa, zawsze zderzamy się z tak zwaną sytuacją coś za coś. Niestety kosztem dobitniejszego pokazania muzyki okazało się być lekkie przesunięcie ważności rozgrywających się na scenie zjawisk na korzyść pierwszych planów, czyli kolokwialnie mówiąc głębia sceny nieco maleje. Jednak uspokajam, każdorazowe wyraźniejsze podanie muzyki jako całość, a tak odebrałem ingerencję listwy, w pierwszym odczuciu zazwyczaj skutkuje jakby utratą czytelności najdalej usytuowanych muzyków. Jednak to tylko efekt pierwszego zderzenia z taką prezentacją, gdyż po kilkupłytowej akomodacji okazuje się, że skutek jest taki, jak gdybyśmy przesiedli się do pierwszego rzędu, z którego artyści występujący tuż przed nami lekko przysłaniają swoich kolegów za plecami. Oczywiście niezłośliwie, albowiem tylko jako skutek otaczających nas praw fizyki, jednak dla wielu taka prezentacja może być niekomfortowa. Ale zaznaczam, niekomfortowa, bo inna niż oczekujemy, nie oznacza ze startu, że zła. To są pozwalające nam z przyjemnością obcować z muzyką wybory i gdy nam być może to zawadza, ktoś inny będzie wychwalać to pod niebiosa, nie mówiąc już o tak prozaicznej sprawie, jak nie do końca z góry dająca się określić reakcja na owe zjawisko naszego zestawu. Zatem zanim powiesicie na opiniowanej listwie Atlas Eos Modular 3F3U z kablem zasilającym Atlas Eos 4dd tak zwane psy, zalecam osobistą próbę na żywym organizmie. Powód? Przecież nie od dzisiaj wiadomo, o czym notabene przed momentem wspomniałem, iż wyniki wydawałoby się nawet najbardziej przewidywalnych konfiguracji sprzętowych zawsze obciążone są wieloma niewiadomymi, dlatego ferowanie przedwczesnych wyroków w naszej zabawie jest passe.
Powoli zbliżając się ku końcowi i będąc solidnym w swojej relacji, do wiadomości zainteresowanych muszę podać, iż owe ratujące nas przed szkodliwymi skutkami zaśmieconej sieci elektrycznej gniazda filtrowane najlepiej sprawdzały się u mnie przy wykorzystaniu ich do urządzeń opartych o zasilanie impulsowe typu reclocker. Finalny dźwięk dzięki temu nie cierpiał i przy okazji wywoływane przezeń tętnienia i szumy nie szkodziły sąsiednim komponentom. Sprawa reszty odbiorników była nieco inna. Otóż nie wszystkie, ale czasem po wykorzystaniu gniazda z filtrem niektórym dawały się we znaki minimalne ograniczenia dynamiki. To było jakby ugładzenie sygnału, co oczywiście po kilku utworach odchodziło w niebyt, jednak dla spokojności ducha nie mogę o tym nie wspomnieć. Ogólnie muzyka stawała się jakby mniej zadziorna, ale nigdy zduszona. Dlatego bez względu na Wasze wstępne próby z filtracją zalecam skonfrontować je z sekcją owej filtracji pozbawioną.
Nie wiem, czy opisywany powyżej angielski zestaw zasilający dla lubiących czysty prąd urządzeń audio – listwa plus kabel sieciowy marki Atlas – będzie tym idealnym dla każdego. Mimo to, na bazie wieloletnich doświadczeń w tej materii śmiem snuć przypuszczenia, że jeśli nie przedobrzyliście z konturowością swojego systemu, wpięcie go w nasz tytułowy rozgałęziacz przyniesie wiele dobrego. To znaczy? Plusy już padły. Zwarcie i świetne napowietrzenie przekazu, czego w wiernie oddającej zamierzenia artystów układance audio nigdy z wiele. To jedna strona medalu. Drugą jest reszta populacji audiofilów i melomanów, którzy popełniając w konfiguracyjnej drodze kilka drobnych błędów typu zbytnia otyłość słuchanej muzyki, teraz może jednym ruchem je skorygować. Czy udanie, tego nie jestem w stanie zagwarantować. Jedno co mogę, to zachęcić do prób, gdyż na bazie bezkresnej oferty światowej to jest naprawdę bardzo ciekawa i stosunkowo niedroga listwa sieciowa.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Rafko
Ceny
Atlas Eos Modular 4.0 3F3U: 4 295 PLN
Atlas Eos 4dd: 1 895 PLN
Dane techniczne
Atlas Eos 4dd
– pojemność: 95.09 pF/m
– induktancja: 0.566 µH/m
– rezystancja: 0.0045 Ohm/m
– średnica zewnętrzna: 11.2mm
Copland prezentuje swój najnowszy wzmacniacz zintegrowany – model CSA 150. To wysokiej klasy konstrukcja hybrydowa, która podobnie jak już znany CSA 100 została opracowana w oparciu o metodę synektyczną. Urządzenie łączy zalety wzmacniaczy lampowych oraz tranzystorowych i zapewnia wysokiej jakości dźwięk.
U podstaw niesamowitych możliwości modelu CSA 150 leży stopień półprzewodnikowy z prądowym sprzężeniem zwrotnym stopnia mocy. Układ ten zapewnia moc 2 × 150 W i wzmacnia sygnały dostarczane z przedwzmacniacza opartego na podwójnej triodzie realizującej wzmocnienie napięciowe.
Zastosowany w urządzeniu stopień lampowy został stworzony z myślą o odsłuchu studyjnym i wyróżnia się niesamowitą efektywnością. Zasilana wysokim napięciem podwójna trioda zapewnia maksymalną liniowość i pozwala cieszyć się ciepłym, niezwykle barwnym dźwiękiem. Dzięki temu rozwiązaniu dźwięk jest żywy, przestrzenny i dynamiczny, co szczególnie trudno uzyskać w przypadku wzmacniaczy korzystających z techniki półprzewodnikowej.
Projektanci wykorzystali także układ MOS-FET, który będąc stopniem mocy zapewnia wzmocnienie dla stopnia liniowego przy równoczesnej kontroli za pomocą sprzężenia zwrotnego. Rozwiązanie to gwarantuje doskonałą współpracę sterowanych prądowo układów opartych na półprzewodnikach oraz sterowanych napięciowo lampowych.
Elementem wyróżniającym najnowszy wzmacniacz Coplanda jest wysokiej klasy przetwornik cyfrowo-analogowy. Moduł ten bazuje na 32-bitowym układzie ES9018 Reference w konfiguracji quad-mono, konfiguracji 8 mono do 2 stereo i udostępnia wiele wejścia S/PDIF oraz port USB. Całości dopełniają wejście gramofonowe z korekcją RIAA dla wkładek MM oraz opcjonalny moduł łączności bezprzewodowej Bluetooth z obsługą aptX HD.
Wzmacniacz zintegrowany Copland CSA 150 już jest dostępny w sprzedaży. Poglądowa cena detaliczna urządzenia wynosi 21 999 zł.
Brytyjski specjalista, mający swoją siedzibę w Londynie firma CAMBRIDGE AUDIO, wprowadza do sprzedaży potężne monobloki, wzmacniacz mocy EDGE M. Przy ich konstrukcji najważniejszą zasadą, którą kierowali się jej inżynierowie był GREAT BRITISH SOUND. W ich konstrukcji warto zwrócić uwagę na wyjątkową, obudowę, przemyślany układ elektroniczny, a także na autorskie rozwiązania Cambridge Audio.
GREAT BRITISH SOUND
Co oznacza Great British Sound? Dla nas chodzi w nim o usunięcie wszelkich barier, które mogą zniekształcić lub zmienić oryginale nagranie bez dodawanie od siebie czegokolwiek. To, co słyszysz z naszych produktów, jest czyste i niefiltrowane. Brzmienie „brytyjskie” – to brzmienie zgodnie z zamierzeniami artysty.
MOC, KTÓRĄ TRZEBA DOSTARCZYĆ
Para monofonicznych wzmacniaczy mocy Edge M ma wystarczającą rezerwę mocy, aby napędzać nawet najbardziej wymagające głośniki z pełną mocą i klarownością. Ponieważ każdy, dysponujący na wyjściu 200 watami, monoblok Edge M jest w pełni zbalansowany od wejścia do wyjścia, jest więc odporny na zniekształcenia i w swobodny sposób pokazuje muzykę dokładnie w taki sposób, w jaki to sobie wymyślili artyści – nic nie zostanie dodane, ani też odebrane, bez względu na poziom siły głosu.
Mimo że są tak potężne, brzmienie pary wzmacniaczy Edge M pozostaje niezwykle szczegółowe. Ich dźwięk jest doskonale zrównoważony z głębokością barw i klarownością, które docenimy w każdym kolejnym utworze. System Edge został opracowany poprzez uważnie odsłuchy każdego elementu, wybierając tylko te, które nas „rozłożyły” na łopatki. Nic nie zostało wybrane na podstawie ceny czy specyfikacji. Zastosowaliśmy również nowe podejście do niektórych odwiecznych zagadek hi-fi…
PRACA W KLASIE XA
We wzmacniaczach pracujących w klasie AB zniekształcenia mają miejsce w momencie, gdy sygnał przechodzi z jednego tranzystora do drugiego. Zjawisko to znane jest jako „zniekształcenia przejścia”, a zniekształcenia są słyszalne jako „zapiaszczenie”.
W klasie XA punkt przecięcia jest przesuwany tak, że jeden zestaw tranzystorów jest wyłączony do momentu, gdy sygnał osiągnie wystarczająco wysoki poziom. Oznacza to, że dla sygnałów o niskim poziomie wzmacniacz pracuje w klasie A i dopiero wtedy, gdy sygnał ma wystarczająco wysoki poziom tranzystory są przełączane. Dzięki temu zniekształcenia przejścia są dlatego maskowane przez sygnał.
UKŁAD DC SERVO
Podczas procesu wzmacniania, gdy sygnał dźwiękowy przechodzi przez element wzmacniający, generowany jest prąd stały. Powoduje to przesunięcie przebiegu sygnału i, jeśli nie zostanie skorygowane, może doprowadzić do przegrzania cewki głośnika, czyli do zniekształceń. W konwencjonalnych konstrukcjach do odfiltrowywania niechcianego napięcia DC służą kondensatory. Chociaż skutecznie usuwa to składową stałą sygnału, ma to niepożądane efekty uboczne w postaci podbarwień dźwięku, w wyniku czego odchodzimy od tego, co zostało nagrane.
W serii Edge zastępujemy kondensatory sprytnym serwomechanizmem DC. Serwomechanizm DC mierzy ilość prądu stałego generowanego podczas proces amplifikacji, a następnie taki sam sygnał jest dodawany z powrotem do sygnału audio, ale z przeciwnym znakiem. To drugie napięcie DC anuluje pierwsze, pozostawiając sygnał audio bez podbarwień.
DWA TRANSFORMATORY TOROIDALNE
Kluczową cechą charakterystyczną transformatorów toroidalnych jest bardzo niskie pole elektromagnetyczne, które wytwarzają – znacznie mniejsze niż inne typy transformatorów. Mimo to jego niewielka część jest promieniowana na zewnątrz.
Umieszczając dwa transformatory w Edge M tyłem do siebie i precyzyjnie je orientując, możemy użyć dwóch pól EM do tego, aby się nawzajem znosiły, znacznie redukując tym samym szumy i poprawiając szczegółowość muzyki niezależnie od głośności.
PĘTLA SYGNAŁU DO BI-AMPINGU
Jeśli dwa monobloki to za mało – nie ma się czym martwić, bo Edge M zostały wyposażone w pętlę sygnału. Dzięki niej można użyć więcej niż dwóch Edge M w swoim systemie, wykorzystując gniazda „loop out”, tworząc system bi-amping, a nawet tri-amping!
Historia
Nasza siedziba znajduje się w Londynie, tuż obok miejsca, w którym odbywają się jedne z najbardziej kreatywnych i ekscytujących wydarzeń w branży muzycznej, a nasze produkty są projektowane i konstruowane we własnym zakresie. Poza pracą jesteśmy muzykami, inżynierami dźwięku, a przede wszystkim melomanami.
Pięćdziesiąt lat temu nasi założyciele mieli wizję – stworzyć sprzęt hi-fi, który przekazałby ludziom legendarne „brytyjskie brzmienie” w ich domach. Nic w ich dźwięku nie dodano i niczego nie zabrano. Jeden z tych utalentowanych inżynierów, profesor Gordon Edge, był mózgiem innowacji i projektu naszego pierwszego
produktu – przełomowego wzmacniacza zintegrowanego P40.
W uznaniu jego zasług naszą topową serię nazwaliśmy EDGE. To kumulacja 50 lat doświadczenia w dziedzinie audio. Każdy, cudownie minimalistyczny w swojej konstrukcji, element serii wyposażono w obłe aluminiowe obudowy z „pływającą” płytą górną. To niezwykła obudowa, za którą kryje się niezwykły dźwięk.
Opracowanie wzmacniacza mocy w postaci monobloku nie jest tak proste, jak by się mogło wydawać – nie polega ono po prostu na usunięciu zestawu zacisków głośnikowych i zwiększeniu mocy.
Aby mieć pewność, że Edge M podąża tym samym śladem dźwiękowym, co jego stereofoniczny odpowiednik, jego topologia jest w pełni zbalansowana – od wejścia do wyjścia. Oznacza to, że każdy Edge M jest odporny na szumy i zniekształcenia bez względu na to, jak ciężko pracuje.
Przestrzegaliśmy również tych samych zasad, które zapewniły nam charakterystyczny dźwięk całej, wielokrotnie nagradzanej serii Edge.
Krótka ścieżka sygnału, autorskie techniki wzmacniania i potężne zasilacze – wszystko to razem z najnowocześniejszą elektroniką doskonałością naszego zespołu w Londynie oznacza, że Edge M może
zająć właściwe mu miejsce jako część naszego flagowego systemu hi-fi.
Specyfikacja Techniczna
Znamionowa Moc Wyjściowa (<1% THD+N): 200 W/8 Ω, 350 W/4 Ω
Zniekształcenia THD (nieważone): <0,002% 1 kHz/8 Ω, pełna moc; <0,02% 20 Hz – 20 kHz/8 Ω, pełna moc
Pasmo Przenoszenia: (8 Ω) <3Hz – >80 kHz (+/-1 dB)
Stosunek Sygnał/Szum (1 W/8 Ω): >93 dB
Stosunek Sygnał/Szum (pełna moc): >115 dB
Wzmocnienie: 28 dB (RCA) | 22 dB (XLR)
Czułość Wejściowa: 47 kΩ (RCA) | 100 kΩ (XLR)
Wejścia: zbalansowane (XLR) | niezbalansowane (RCA)
Max. Pobór Mocy: 1000 W
Pobór Mocy Standby: <0,5 W
Wymiary: 150 x 460 x 405 mm
Waga: 23,6 kg/szt.
Cena detaliczna 19 900 zł/szt
Powiązane produkty
EDGE NQ
PRZEDWZMACNIACZ I ODTWARZACZ SIECIOWY
Dzięki rewolucyjnej płytce drukowanej przedwzmacniacza, dzięki której która zmniejszono zakłócenia, jak również niewiarygodnie czystej ścieżce sygnału, Edge NQ odtwarza Twoją ulubioną muzykę z zadziwiającą głębią. Streamuj, przesyłaj, podłączaj i graj, aby cieszyć się każdą nutą w doskonałej czystości.
EDGE A
WZMACNIACZ STEREOFONICZNY
Edge A został stworzony po to, aby celebrować muzykalność. Riffy, frazy, instrumenty perkusyjne – dzięki jego dynamice uchwycisz każdy szczegół swojej muzyki. Potęga bez ograniczeń z niesamowitą głębią dźwięku, który zapiera dech w piersiach – tak, jakbyś siedział w studiu nagraniowym wraz z muzykami.
No i jest. Kolejna z marek, które od lat krążyły na bliższych, bądź dalszych orbitach i jakoś nie było okazji, żeby ich produkty gościć w naszych skromnych progach. Całe szczęście sukcesywnie staramy się nadrabiać takie zaległości, tym samym przyjmując pod swój dach mroczny duet Purist Audio Design Luminist Revision Venustas XLR & Poseidon Speaker.
cdn. …
Opinia 1
Chyba zgodzicie się ze mną, iż podjęcie jakiejkolwiek pracy nie oznacza od razu ożenku z daną firmą na całe życie. To wie – no może poza wyjątkiem potwierdzającym regułę w postaci mojej drugiej połówki pracującej w tej samej korpo już bez mała 25 lat, każdy potencjalny pracobiorca. Mało tego. Zmiany miejsca pozyskiwania środków na przysłowiowy chleb dokonują również wydawałoby się skazani na byt do końca swojego żywota w jednym miejscu, założyciele nawet największych światowych brandów, w pewnym momencie odsprzedając dzieło swojego życia innemu podmiotowi. Co ich do tego pcha? To nie jest istotne. Tak jest i nikt tego nie zmieni. Istotne jest raczej to, co może się stać, gdy z firmy zajmującej się produkcją elektroniki użytkowej – na potrzeby dzisiejszego spotkania przyjrzyjmy się sekcji zespołów głośnikowych – odejdzie większość inżynierów z działu konstruktorskiego? Nie zgadujcie, już zdradzam. Otóż nie mylicie się, kolejna kolumnowa marka. Jednak czerpiąc doświadczenia z poprzedniego okresu swojej działalności na tyle prężna nie tylko biznesowo, ale również jakościowo, że konia z rzędem temu, kto na danym pułapie cenowym będzie w stanie zaproponować coś wyraźnie lepszego od ich oferty. O kim mowa? O kilka lat temu powołanym do życia angielskim projekcie Fyne Audio, z portfolio którego po owocnych rozmowach z warszawskim dystrybutorem EIC udało nam się pozyskać do zaopiniowania zestaw kolumn podłogowych F704.
Tytułowe kolumny nie należą do grupy obecnie preferowanych przez dysponujących niewielkim miejscem w kącie salonu melomanów, wąskich słupków. To solidne, bo ważące ponad 60 kilogramów, osiągające wysokość ponad 130 cm, szerokość 54 cm i głębokość 56 cm konstrukcje. Jednak ich gabaryty nie są jakimkolwiek przypadkiem, tylko konsekwentną realizacją przedprodukcyjnych założeń generowania dużego, co bardzo istotne, zjawiskowo swobodnego spektaklu muzycznego, co w przypadku anorektycznych panien nie miałoby szans na jakiekolwiek powodzenie. Boczne ścianki obudów minimalizując wewnętrzne fale stojące wewnątrz konstrukcji, od stosunkowo szerokiego frontu płynnym łukiem zbiegają się ku znacznie węższemu tyłowi, w przekroju poprzecznym tak wykonanej skrzynki przypominając wariację na temat pudła rezonansowego lutni. Wspomniany awers wbrew wizualnym pozorom jest ostoją dla trzech przetworników – dwa na bazie autorskiej inkarnacji celulozy. Jednego koaksjalnego na szczycie – 75 mm kopułka wysokotonowa znajduje się w centrum zawieszonego przy pomocy firmowego układu FyneFlute 300 mm średniaka (IsoFlare) i poniżej podobnie zawieszonego przy pomocy rozwiązania FyneFlute, również 300 mm basowca. Przybliżając kolejne technikalia, nie można zapomnieć o ciekawie zrealizowanym, bo skierowanym w podłogę pomiędzy dwoma płaszczyznami porcie bass-refleksu (Bass Trax). Oczywiście wkręcanych w łączące owe płaszczyzny podstawy aluminiowe tuleje, solidne, stabilizowane na podkładkach kolce. Zlokalizowanych tuż przy podłodze na rewersie, dla wielu istotne, że podwójnych terminalach kolumnowych. A także kilku akcentach designerskich typu: dublowane srebrne ringi wokół głośników jako ramki kryjące śruby montażowe i zorientowane na szczycie przedniej ścianki, licujące z nią, celowo ciekawie kontrastujące z czernią obudowy aluminiowe wstawki z logo marki. Wieńcząc dzieło opisu kolumn, z przyjemnością informuję, iż potencjalny nabywca w komplecie startowym otrzymuje również niewidoczne na fotografiach, jednak po założeniu podczas użytkowania nadające całości dodatkowego sznytu dostojności, mocowane przy pomocy magnesów ukrytych pod lakierem fortepianowym, czarne maskownice.
Jak wspomniałem w poprzednim akapicie, zdecydowanie się w tym modelu na takie a nie inne gabaryty skrzyń miało konkretny cel. Zaproponować użytkownikowi swobodny, a przez to pełen niuansów soniczych, w zależności od materiału muzycznego raz mocny, a raz delikatny przekaz. To oczywiście pociągnęło za sobą pewnego rodzaju wybory, którymi w tym przypadku były osiągające 300 mm średnicy przetworniki, co wprost przekładało się na niezbędną pojemność obudowy ze szczególnym uwzględnieniem sporej szerokości przedniej ścianki. Jednak zalecam spokój. Nasze bohaterki za sprawą obłych kształtów bocznych ścianek, kilku zabiegów designerskich i świetnego wykończenia są na tyle przyjazne wizualnie, że z łatwością wpiszą się w praktycznie każde zastane warunki lokalowe. A to dopiero jedna strona medalu, gdyż w moim odczuciu prezentację organoleptyczną bez najmniejszych problemów przebija dodatkowo ich oferta z dziedziny reprodukcji dźwięku. Jakiego konkretnie? Po pierwsze niosącego ze sobą bardzo pożądany przez wielu melomanów – również przeze mnie – delikatny posmak wykorzystanego do produkcji membran przetworników, papieru. Po drugie świetnie doświetlonego w wyższej średnicy bez jakiegokolwiek odczucia jej natarczywości. Po trzecie za sprawą łatwego wygenerowania zaskakująco szybko narastających najniższych częstotliwości, pełnego zjawiskowej, co istotne pozbawionej efektu rozlewania się po pokoju energii. Po czwarte spotykanego jedynie przy wykorzystaniu głośników koaksjalnych niewiarygodnie spójnego w domenie prezentacji. I po piąte pełnego oddechu i swobody oddawania zamierzeń nawet najcięższego materiału muzycznego. Przyznacie, że lista jest imponująca. Jak przełożyła się na realne zderzenie z konkretnymi płytami? To postaram się nieco przybliżyć przy pomocy kilku poniższych przykładów.
Jako pierwszy w starciu o prawdę w muzyce wystąpił najnowszy projekt Adama Bałdycha w trio zatytułowany „Clouds”. Z pozoru nuda, gdyż zderzamy się z trzema instrumentami pozbawionymi dla wielu jedynej wykładni rozdzielczości grania, dobitnych artefaktów w najwyższych rejestrach, czyli przekładając z polskiego na nasze, zostajemy odcięci od obcowania ze zjawiskowym cykaniem blach perkusisty. Tymczasem tak podchodzący do sprawy osobnicy popełniają wielki błąd. To w moim odczuciu jest wręcz idealny materiał do nawet najbardziej krytycznych ocen. Wystarczy przyjrzeć się zjawiskowej grze Adama na skrzypcach. Jego sposobowi wydobywania dźwięków czasem przy pomocy smyczka, a czasem szarpiąc struny palcami. Ba, wielobarwności ich wybrzmiewania w zależności od siły nacisku smyka na struny z jego słynnym, prawie nieuchwytnym przez systemy zbyt mocno operujące w nasyceniu, delikatnym ich muskaniem. Już na tle tego jednego instrumentu zdający sobie sprawę czym jest clou dobrej jakości dźwięku słuchacz, będzie w stanie określić oferowany przez system poziom wyrafinowania. Powinniśmy słyszeć dosłownie wszystko. Jednak istotą rzeczy jest, aby zachować przy tym wolumenową zasadność ich pojawienia się w eterze, co brytyjskie kolumny świetnie dozowały. A to dopiero przedbiegi, bowiem w kolejnej fazie należy sprawdzić, jak w domenie czytelności owe skrzypce współbrzmią z wtórującą im wiolonczelą i dostojnym fortepianem. Czy nie jest zbyt ciemno i gęsto, co wielu może się podobać, a w wartościach bezwzględnych będzie skutkować uśrednianiem ciężkiej pracy zespołu, zlewając ją podczas mocniejszych pasaży w jedną ścianę pozbawionego cech transparentności dźwięku. Jeśli tego unikniemy, nawet w momencie obcowania na co dzień z innym materiałem muzycznym, choćby dla tak zwanego sportu, nawet z tego typu twórczością przeżyjemy wartą poświęcenia każdej minuty przygodę. Reasumując ten krążek powiem jedno. Moim zdaniem poza idealną dla tego typu nagrań „papierową” barwą i wyważoną energią, słowem kluczem dla tej pozycji była umiejętnie nasycona transparentność wybrzmiewania. A przypominam, omawiany team nie dysponował żadnymi ułatwiającymi odbiór całości w estetyce świeżości perkusjonaliami, co dla mnie akurat było zaletą, gdyż mogłem skupić się nie tylko na najdrobniejszym niuansie nutowym skrzypiec, wiolonczeli, czy fortepianu w występach solo, ale również podczas gry pełnego składu jako świetnie rozumiejące się – czytaj znakomicie czujące ważny dla tego typu występów feeling, jazzowe trio. Niestety będąc do bólu szczerym, taka jak przy pomocy F704 prezentacja zdarza się niezwykle rzadko. A gdy do tego dodamy znakomity wynik w kreowaniu spójnej, bo ewidentnie pokazującej w pełni współpracujące ze sobą, a nie każdy sobie, instrumenty na świetnie zdefiniowanej w domenie szerokości, głębokości i trójwymiarowości (wynik głośnika koncentrycznego) wirtualnej scenie, nie mogę zrobić nic innego, jak co prawda przedwcześnie, ale zarekomendować je do posłuchania dosłownie każdemu, nawet zatwardziałemu wrogowi podobnych rozwiązań.
Następną przygodę opiszę posiłkując się również najnowszą produkcją, jednak tym razem koreańskiej artystki Youn Sun Nah „Immersion”. Cel? Oczywiście w pierwszej kolejności potwierdzenie wszystkich wcześniej wymienionych aspektów dźwięku. Jednak zamierzeniem nadrzędnym była konfrontacja testowo eksponowanej przez głośniki na bazie papieru, barwy głosu piosenkarki z posiadaną przeze mnie obecnie inną materiałowo szkołą Dynaudio. Postanowiłem sprawdzić, czy pani nie zacznie śpiewać za bardzo nosowo. Niestety zbytnia dominanta celulozy w głosie ludzkim powoduje efekt zatkanych zatok, co ze startu funduje nam utratę tak istotnej w intymnych piosenkach „gardłowej” mikrodynamiki. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Było czytelnie, co prawda na tle stylu poprzednich płyt nieco popowo, ale przy tym nadal emocjonalnie, dobrze wyważone temperaturowo i do tego świetnie podane w kwestii świeżości, dlatego mimo unikania twórczości dla tak zwanych mas, bez problemu sprawiło mi wiele przyjemności.
Na koniec również jazz. Ale ale, nie milusie plumkanie, tylko rodzime, niestety tylko okazjonalne – powstały jedynie dwa krążki – free. Panowie z projektu Contemporary Noise Quintet w produkcji „Pig Inside The Gentlaman” nie pozostawili złudzeń co do możliwości opiniowanych Angielek. Natychmiastowe zmiany tempa, często szaleńcze pasaże całego składu podczas tak zwanej jazdy trzymanki i świetnie współpracujący ze sobą warsztatowo muzycy w zależności od założeń artystów raz zwalali mi się na głowę pełnym agresji muzycznym larum, by dosłownie w ułamku sekundy zaprosić mnie na całkowicie odmienną w nostalgiczny pakiet emocji, snującą się balladę. Co ważne, to były wręcz natychmiastowe strzały i energiczne mówiąc kolokwialnie kopnięcia, pokazując tym sposobem łatwe radzenie sobie kolumn ze zmianą tempa, przy zachowaniu pełnej rozdzielczości. To bardzo istotne, bowiem w głośnych momentach ów kilkuosobowy skład nie miał tendencji przekształcania się w jedną niezrozumiałą papkę, która zazwyczaj wywołuje na mojej twarzy efekt niechęci dalszej kontynuacji spotkania z tak niezrozumiale zaprezentowanym materiałem. Lubię free, jednak wbrew pozorom to jest bardzo wymagający od systemu audio nurt muzyczny. Nawet najdrobniejsze potkniecie choćby w oddaniu tempa – o pokazaniu mikro i makrodynamiki na dobrym poziomie nasycenia przekazu nie wspominając, powoduje efekt niemiłej dla ucha ściany ciężko definiowalnego wręcz hałasu. Jakież moje pozytywne zdziwienie, gdy ów materiał zabrzmiał w moim pokoju w pełnej krasie. Namacalnie, emocjonalnie, na przemian brutalnie i intymnie, czyli tak jak tego zawsze oczekuję. Owszem, ze wspominanym przez cały czas, zaznaczam bardzo lubianym przez wielu melomanów celulozowym sznytem, jednak z jego najlepszymi cechami, a nie nadinterpretacją. Żadnego siłowego „nosa” w przekazie, tylko oczekiwana szczególnie w instrumentach drewnianych, doprawiająca całość wydarzenia szczypta przetworzonego przemysłowo pobratymcy tysiącletniego Bartka.
Przyznam się, że targają mną obawy o posądzenie napisania tekstu sponsorowanego. Niestety, gdy coś mnie w odpowiedni sposób ruszy, nie potrafię zapanować nad myślami i wychodzą z tego podobne do dzisiejszego pochwalne słowotoki. Jednak bez względu na odbiór moich wniosków, wieńcząc test, z pełną odpowiedzialnością jeszcze raz podpisuję się pod nimi obydwoma rękami. Tytułowe kolumny są świetne. Powiem więcej. Za tę cenę w przypadku zapytania o jakiegoś sparingpartnera w podobnej estetyce grania miałbym problem z jego wytypowaniem. Jest tylko jeden mogący stanąć w opozycji da angielskich kolumn aspekt. Chodzi o skądinąd świetny, bo bardzo delikatny, ale jednak sznyt grania. To co prawda dobitnie oddaje istotę brzmienia instrumentów drewnianych, jednak pojawiając się mimo woli w brzmieniu innych, czasem potrafi zniechęcić sporą grupę potencjalnych zainteresowanych. Niestety takie jest życie. Komu dedykowałbym zatem nasze bohaterki? Odpowiedź padła już dawno. Dosłownie wszystkim, którzy ów sznyt potrafią zaakceptować, gdyż reszta aspektów od solidnej podstawy basowej, przez dobre nasycenie, szybkość narastania sygnału, rozdzielczość, po swobodę wybrzmiewania dzięki lotnym, jednak nie wychodzący przed szereg wysokim tonom, jest na świetnym poziomie. Czy na bazie powyższego testu można stwierdzić, że to są kolumny najlepsze na świecie? Odpowiem pytaniem na pytanie: Znacie takie, bo ja niestety nie? Twierdzę jedynie, że opisane powyżej na w swoim poziomie cenowym są ucztą dla uszu, a o to przecież w naszej zabawie chodzi.
Jacek Pazio
Opinia 2
Pierwszy kontakt z wytwórcą bohaterek dzisiejszego odcinka mieliśmy dwa lata temu, podczas monachijskiego hifideluxe. W dodatku początkowe wrażenia były nazwijmy to ambiwalentne – ot kolejna, pozornie znikąd, firma z bijącą po oczach, a dokładnie z bannerów reklamowych, „księgowością kreatywną” jeśli chodzi o doświadczenie kadry konstruktorskiej, czyli mówiąc wprost klasyczny jednostrzałowiec. Jednak, gdy pominęło się całą tę marketingową otoczkę i skupiło się na prezentowanych w dość spartańskich, hotelowych warunkach intrygujących i wręcz zjawiskowych F1-10 wcześniejsze uprzedzenia momentalnie poszły w zapomnienie. Równie pozytywne wrażenia wynieśliśmy z hifideluxe 2019, kiedy to Angli…, znaczy się Szkoci z Fyne Audio zaprezentowali oprócz F1-12 nieco bardziej przystępny cenowo, co bynajmniej wcale nie oznacza, że mniejszy model F703 potwierdzając tym samym, że nie są jedno-sezonową efemerydą. W tzw. międzyczasie pojawił się polski dystrybutor – stołeczne EIC a tym samym okazja do tego, by we własnych czterech, bądź jak w przypadku naszego redakcyjnego OPOS-a – ośmiu, ścianach, czyli już w kontrolowanych warunkach, przyjrzeć i przysłuchać się ich ofercie z bliska. I tym oto sposobem doszliśmy sedna, czyli do pozyskania na testy nader pokaźnych konstrukcji podłogowych o symbolu F704.
Powiem szczerze, że kiedy ustalając detale natury logistycznej przedstawiciel dystrybutora nieśmiało dopytywał się o nasze warunki lokalowe niejako przy okazji napomykając, iż 704-ki są „ogromne” potraktowaliśmy powyższą troskę z lekką niefrasobliwością. Okazało się jednak, iż coś jest na rzeczy, gdyż gdy ekipa EIC pojawiła się przed naszymi drzwiami z dwoma monstrualnymi, ustawionymi na paletach, kartonami (vide unboxing) dopiero zrozumieliśmy powód trosk naszego rozmówcy. Całe szczęście nie z takimi kolosami dawaliśmy sobie radę, więc i topowe 700-ki spokojnie w naszym OPOS-ie się zmieściły okazując się niezwykle zbliżoną, pod względem swych gabarytów, alternatywą naszych Consequence’ów. Krótko mówiąc, Fyne Audio F704 są duże a biorąc pod uwagę aktualną modę na smukłe i filigranowe „słupki” wręcz bardzo duże, co z resztą na powyższych zdjęciach mam nadzieję widać. W wersji dostarczonej na testy pokrywał je kruczoczarny lakier fortepianowy, jednak do wyboru są również opcje biała i orzech włoski – obie w wysokim połysku.
Na szerokich frontach pysznią się autorskie przetworniki – wysoko-średniotonowy współosiowiec IsoFlare™ z pracującą w centrum 300 mm membrany średniotonowej, schowaną w niewielkiej tubce 75 mm tytanową kopułką wysokotonową i również 300 mm niskotonowiec z membraną z włóknistej celulozy. Częstotliwość podziału ustalono na 200 Hz i 900 Hz a zwrotnice poddano procesowi kriogenizacji. Mamy zatem do czynienia z wysokoskuteczną (96 dB), dwuipółdrożną konstrukcją o nader przyjaznej 8 Ω impedancji.
Precyzyjnie „obliczone” pod względem zapobiegania powstawaniu fal stojących, zwężające się ku tyłowi, masywne korpusy wykonano z giętej sklejki brzozowej i wzmocniono trzema wewnętrznymi przegrodami. W autorski sposób potraktowano wspomagający najniższe składowe układ bas-refleks, gdyż kanał BR tym razem nie znajduje swojego ujścia na ściance (w tym wypadku dolnej), lecz „dmucha” do dolnej, wydzielonej komory z umieszczonym w podstawie otworem, przez który to dopiero strumień powietrza opuszcza obudowę natrafiając na zamontowany w złożonym z dwóch 8 mm aluminiowych płyt cokole dyfuzor BassTrax Tractrix.
Na początek, w ramach oczyszczenia atmosfery warto rozprawić się z nieco uwierającym co wrażliwsze jednostki „200 letnim doświadczeniem” tytułowej, bądź co bądź będącej dość młodym graczem na rynku audio marki. Okazuje się bowiem, iż ów imponujący a zarazem fizycznie irracjonalny wynik jest li tylko „kumulacją” doświadczenia w branży 7-osobowego zespołu zarządzającego firmy. Czyli stosując powyższą metodologię w takim Accuphase spokojnie dobiliby pewnie do lat tysiąca, albo i lepiej. Mniejsza jednak z tym, gdyż chyba nikomu nie musze tłumaczyć, że reklama jest dźwignią handlu a im więcej się o danej marce mówi, to i świadomość potencjalnych konsumentów o jej istnieniu wzrasta, co automatycznie przekłada się na tzw. zasięgi, pozycjonowanie a tym samym sprzedaż.
Jeśli jednak kwestie natury marketingowej odłożymy na bok i skupimy się li tylko na dźwięku, to śmiało możemy uznać, że zarówno na żarty, jak i kontrowersje nie ma tu miejsca. Nie ma, gdyż całe miejsce zajęła Muzyka (pisownia dużą literą w pełni zamierzona). 704-ki operują bowiem niezwykle angażującym a zarazem nie tyle zwiewnym, co niewymuszonym dźwiękiem, dając kłam twierdzeniom, iż z dużej kolumny nie da się osiągnąć koherentnego, spójnego przekazu. Cóż, może nie tyle się nie da, co Ci, co tak twierdzą po prostu owej sztuki najzwyczajniej na świecie nie opanowali. A ekipa Fyne Audio tak. Wystarczy bowiem sięgnąć po „Sounds Of Mirrors” Dhafera Youssefa, by odkryć wieloplanowość i złożoność tego albumu. Delikatne muśnięcia tabli opierają się na umiejscowionym w tle basowym fundamencie pozostałych perkusjonaliów i okazjonalnie pojawiającej się elektroniki. Z kolei nostalgiczno – kontemplacyjny, gęsto poprzeplatany ciszą „Beyond The Borders” firmowany przez Marię Farantouri i Cihana Türkoğlu, choć tak po prawdzie mamy do czynienia z dokonaniami sekstetu w składzie Farantouri – śpiew; Turkoglu – saz i kopuz [irańska i turecka lutnia], śpiew; Anja Lechner – wiolonczela; Meri Vardanyan – kanon [cytra]; Christos Barbas – ney [flet] i Izzet Kizil – perkusjonalia, wprowadza nas w jeszcze głębszy trans i medytację. Przejmująco głęboki alt Marii Farantouri świetnie kontrastuje z delikatną pajęczyną instrumentalnego akompaniamentu wydając się świetną, utrzymaną w podobnie podniosłym klimacie, alternatywą dla naszego dyżurnego „Ariel Ramirez: Misa Criolla / Navidad Nuestra” Mercedes Sosy. Wzorowa gradacja planów, precyzyjnie, cienką kreską kreślone kontury źródeł pozornych i wszechobecna swoboda sprawiały, że nawet ograniczając się tylko do takiej, mało „rozrywkowej” muzyki niezwykle trudno było się od 704-ek nie uzależnić.
Pozostając w basenie Morza Śródziemnego i podlewając ową estetykę gęstym elektronicznym sosem, plus schodząc zdecydowanie niżej z reprodukowanymi częstotliwościami, czyli sięgając po fenomenalny krążek „Mujeres de Agua” Javiera Limóna okazało się, że Fyne’y i w takich mocno eklektycznych klimatach czują się jak ryba w wodzie, idealnie zespalając kobiece wokale, gitarowe solówki i syntetyczne loopy. A stąd już tylko krok do naszego „dyżurnego” speca od takich, pozornie karkołomnych kompozycji, czyli Nilsa Pettera Molværa, z którego twórczości tym razem wyłuskałem „Switch”. Oniryczne plamy dźwiękowe poprzeplatane łkającą gitarą i dęciakami to pozornie dość łatwa do reprodukcji propozycja, jednak w praktyce okazuje się, że zarówno zbytnie rozwarstwienie analogowego instrumentarium od cyfrowych wtrąceń, jak i ich uśrednienie, scalenie ewidentnie jej nie służy. Gdzieś po drodze gubi się unikalny klimat twórczości Molværa i w rezultacie wychodzi dość przeciętny muzak. Tymczasem na Fyne’ach „Switch” zachwycał przestrzenią i wieloplanowością z jednoczesnym panowaniem nad homogenicznością kompozycji, jak i z wysmakowanym podkreśleniem subtelności „ davisowskiej” trąbki.
Dość już jednak leniwych spacerów po deptaku krainy łagodności. Najwyższa bowiem pora na weryfikację, jak dzisiejsze bohaterki poradzą sobie ze zdecydowanie bardziej karkołomnymi tempami i spiętrzeniami dźwięków wszelakich. W tym celu posłużyłem się „Distance Over Time” Dream Theater, czyli albumem tyleż genialnym, co momentami irytującym. Chodzi bowiem o to, że fragmenty naprawdę świetnie realizowane mieszają się na nim z nie wiedzieć czemu dość brutalnie skompresowanymi, jakby dwie dramatycznie różne, głównie pod względem umiejętności, ekipy miotały się przy stole realizacyjno-mikserskim. Oczywiście podczas krytycznych odsłuchów skupiałem się na tych „prawilnych” momentach, gdzie nie było problemu z wyłuskaniem podwójnej stopy Manginiego grającej unisono z basem Myunga zza nader misternie szytej ściany ekstatycznych i połamanych riffów Petrucci’ego walczącego o każdy ułamek sekundy z klawiszami Rudessa. Niektórzy się śmieją, że w takim niemalże zdehumanizowanym prog-metalu jest za dużo matematyki i wirtuozerii a za mało spontaniczności i płynącej z głębi duszy muzyki, lecz bądźmy szczerzy. Świadomość genialności owych kompozycji przychodzi nie tyle z czasem, co w momencie usłyszenia zestawu zdolnego ów absolut oddać w pełni a nie li tylko ślizgać się po jego powierzchni. Fyne Audio F704 w eksploracji owych spiętrzeń, skomasowań i bogactwa atakujących nas nawet nie tyle wartkim strumieniem, co istną lawiną dźwięków radzą sobie wybornie. Zachowując natywną swobodę zapuszczają się zaskakująco niskie rejony basu nie tracąc przy tym nic a nic z jego kontroli. W porównaniu z naszymi redakcyjnymi Consequence’ami nie mają może takiej masy i idącego z nią w parze wolumenu, jednakże uczciwie trzeba stwierdzić, że bez możliwości bezpośredniego porównania spokojnie można byłoby uznać niskotonowe walory Szkotek za wysoce satysfakcjonujące. Równie zasłużone komplementy należą się tytułowym kolumnom za umiejętność oddania realizmu ludzkich głosów bez popadania w zbytnią, może nie tyle bezwzględność, co hiperrealizm. O ile bowiem przy ww. kompozycjach, gdzie przedstawicielki płci pięknej głównie koiły nasze skołatane zmysły swymi wokalizami o tyle partie Jamesa LaBrie do najsłodszych i zmysłowych mówiąc delikatnie nie należą, a jednak z IsoFlare’a jego popiskiwania zabrzmiały nad wyraz akceptowalnie, co śmiało można w tym przypadku za spory komplement.
Fyne Audio F704 to kolumny niezwykle koherentne i wyrafinowane, w dodatku nader wysoko zawieszają poprzeczkę oczekiwań i co najważniejsze ów pułap z łatwością osiągają. Pod względem precyzji w ogniskowaniu źródeł pozornych i swobody prezentacji w swojej cenie wydają się nie mieć konkurencji a jedyną zmienną mogącą spowodować ich odesłanie po testach mogą okazać się warunki lokalowe potencjalnego nabywcy, gdyż umieszczanie ich w pokojach mniejszych aniżeli 35-40 m² będzie nader karkołomnym wyzwaniem. Dysponując jednak odpowiednim lokum pominięcie ich w drodze, ku upragnionej audiofilskiej nirwanie uważam za trudną do zrozumienia niefrasobliwość.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, TAD-D600
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15, TAD-C2000
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo, TAD-M700S
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: EIC
Cena: 59 999 PLN
Dane techniczne
Układ: 2 ½ drożna, wentylowany do dołu z dyfuzorem BassTrax Tractrix
Zalecana moc wzmacniacza (RMS): 20 – 300 W
Moc szczytowa: 600 W
Czułość (2,83 V przy 1 m): 96 dB
Impedancja nominalna: 8 Ω
Pasmo przenoszenia (typowo -6 dB w pomieszczeniu): 24 Hz – 26 kHz
Zastosowane przetworniki:
– 1 x przetwornik IsoFlare™ – punktowe źródło dźwięku – niskośredniotonowy 300 mm, membrana wykonana z włóknistej celulozy – zawieszenie zewnętrzne FyneFlute™; tytanowa kopułka wysokotonowa o średnicy 75 mm napędzana magnesem ferrytowym;
– 1 x niskotonowy 300 mm, membrana wykonana z włóknistej celulozy – zawieszenie zewnętrzne FyneFlute™
Częstotliwość podziału zwrotnicy: 200 Hz i 900 Hz
Wymiary (W x S x G): 1339 x 540 x 561 mm
Waga: 67,7 kg
I assume, that most of you heard about the “butterfly effect”. I will immediately clarify, that I am not talking about the SF thriller from 2004, I only vaguely remember, but a much more scary, for most people, synonym of a deterministic chaos, or fragile dependency on initial parameters. Translating this into a more digestible form, this means that I am talking about things and processes, where even the slightest errors, anomalies, or even rounding off or averaging of some data, result in completely different output. But what does this all have to do with audio? As it turns out – quite a lot. It questions the approach of “accessory agnostics”, who stubbornly claim, that all kinds of cabling, power cleaners, or other accessories, do absolutely have no influence on what we hear from the speakers, so they do not have any reason for existence. In short, logic alone dictates, that one should care for the quality of the entry parameters, to avoid any issues existing there from multiplying and amplifying. This is the reason, that in this review we will take a look at something, that should be important, given streaming is so common, but in fact it is not neglected, but often treated as something separate to our field of interest. As you probably guessed now I am talking about our … home ethernet network. Yes, the physical transmission medium – cabling and communication gear, like routers, switches and servers. A medium that allows for transmission of electrical signals, and I will underline that – electrical signals – and not zeros and ones, what is repeated by our opponents as a mantra.
We could experience the influence of using a server, which was built with audio in mind, during the test of the very good Melco N1A/2EX 2, which was accompanied by a inconspicuous, but not less important, device, which improved the sound of the played files, the Melco S100 switch. As you can imagine, the observations we made during that review, that such a device, we thought being negligible in our audiophile setup, has a significant impact o the audio quality, as well as having already some experiences with cables (Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence, Fidata HFLC) we decided to explore the segment of audiophile switches, trying to catch up with the developments there.
This is the reason, that in short notice, we laid our hands on a novelty on the Polish market, the switch Silent Angel Bonn N8, supplied by the Wroclaw based Audio Atelier. So if you are wondering what this small device, of clearly computer related ancestry, could do in a streaming oriented system, I invite you to read on.
As a kind of business card of the tested device, I think we should write a few words about its creators. Well, the Silent Angel brand is owned by Thunder Data, a company founded by Eric Jian Huang, the former technical director of EMC China, and the company has currently the following products in its catalog: the tested switch Bonn N8, a music server Rhein Z1 and a module dedicated to the Raspberry Pi 4 called VitOS.
At first glance the Bonn N8 does not differ from similar, at least in terms of functionality, “civil” gigabit competing products like the Netgear 8p GS108GE or TP-Link 8p TL-SG108E, or other widely available switched from around 150 zloty. Fortunately, while unpacking the Silent Angel from its elegant, black box lined with precisely cut, grey foam, you can already feel the difference in quality of manufacturing and used materials. The metal chassis is very stiff, and its thickness does not only prevent unwanted vibration, but you cannot bend the covers when trying to pinch the unit. The looks is typical, no-one wanted to go uncharted ways, so on the front we find only the company logo and ten LEDs, eight of which show the status of each port, and the last two inform about power status (lights green when power is on) and any errors (this one is red in such case). The chassis is not decorated in any way, so looking in its back we see eight Ethernet (RJ-45) ports and a barrel plug socket for the DC adapter. So there is not much to talk about. In the pack we can only find the mentioned DC power supply and a short Ethernet patch cord, which I decided to leave in the packaging, as I do have much better cables at hand.
But it is not the outside, what gives the N8 an advantage, but that, what the Asian manufacturer put inside. So we have double filtration reducing noise by 18dB (or 17.78dB to be precise), there is an ultra-precise TCXO clock with 0.1 ppm precision, and a second filter reducing the noise for sensitive components by 20.79dB. To reduce EMI interference, the inside of the chassis was covered with a special Silent Angel Noise Absorber (SANA) foil. Just behind the Ethernet ports there are induction coils (four for each port), which act as filters, and a battery of 32 micro transformers separating all the ports galvanically. The operation of the whole unit is controlled by a micro-processor covered by a metal plate.
And one more thing. If you search around the Internet, you can encounter some interesting things. That was also the case here. It turned out, that the tested Music Angel can be purchased in a different enclosure. The insides of the N8 are licenced to NuPrime, where they are packaged and sold under the name Omnia SW-8, and the only changes pertain to adding a monolithic enclosure and low noise power supply. Of course such “tuning” is not free, so the price rises to 499 €.
So lets move to the most important thing, the influence of the tested device on the digital part of my system, where on the input we have a dual-band modem from my cable operator, and ISP, Connect Box, connected to my private router TP-Link Archer C6, to which I have also connected the MyBookLive NAS as well as the Lumin U1 Mini, using the NEYTON Ethernet Cable Cat7+. The tested switch was placed behind the Archer in the chain, and all other elements of my home network were attached to it. Additionally, to eliminate the signature of my cabling, due to the kindness of (alphabetically) Audio Center Poland, Audiomica Laboratory and Voice I was able to use the following cables during the test: Wireworld Chroma 8 and Starlight 8, Audiomica Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence and three pieces of Cardas Audio Clear Network. This is one of the reasons test have taken two, very intensive weeks of my life, during which the emotions related to a new element of the system gradually diminished.
But let us get to the point. From the start we could hear, that the spectrum of influence of the Silent Angels is much broader, than the one from the Melco S100 switch. The Melco eliminated the digital noise, removed the parasitic artefacts and thus creating the velvety black and impermeable background for the music, improving at the same the signal to noise ration and resolution. On the other hand, the Bonn N8 goes a step or two further. It not only does the same thing it predecessor did, but it also clearly moves the edges of the audible sound spectrum. We get more treble and bass with the N8. But it is not about those extremes being brutally pushed out, but the amount of information there, its resolution, differentiation and clarity, together with their volume, are increased. Using a car analogy, the inclusion of the tested unit into the system can be compared to chip-tuning with a much more invasive improvement of the driving capabilities of our four wheels. Returning to our toys, we do not only hear more, but we hear better, but it does not mean, the Chinese switch added something from itself, interpolated, multiplied or glued something on, but it just removed the bottleneck at the input. This information was there the whole time, in the source material, but we could here it is there for the first time in full. And that is a completely different game.
To hear that you do not need to immediately reach out for any ultra-pampered audiophile recordings, already the mainstream hard rock like “Black Moon Pyramid”, where, due to a weird coincidence a nice ballad “Silent Angel” is placed and Axel Rudi Pell proves, he can nicely shred on his Fender Stratocaster, we hear what we should hear. Of course, moving from guitar gallopades to more sublime esthetics, as represented by the very moody album “Afro Bossa” by Duke Ellington and His Orchestra from 1962-63 (available on TIDAL in the MQA Studio Master 24bit/192kHz version as well as on HDtracks in classic FLAC 24bit/192kHz and Highresaudio in 24bit/96kHz) allowed the typical audiophile plankton to came to voice. And I mention this on purpose, as the initial “wow!” effect of aggressive filtration and coarse cleaning results in a loss of such, seemingly unimportant, nuances, what in turn removes the so needed flow between the musicians, impairing the impression of authenticity of the recording. The N8 does not touch this natural movement of the dust around the musicians and their aura. It rather shows them, operating the lighting in such a way, that the edges of the virtual sound sources get a truly holographic palpability. And I did not write about sharpness or contours on purpose, as it is not about the usual result of the “Unsharp Mask” filter, but a much more complex, three-dimensional creation of palpable shapes of musicians and their instruments. Leaving the reference wind instruments aside and their undisputed differences in timbre (the chocolate cream clarinet of Russell Procope) please turn your attention to the percussive instrument player Sam Woodyard and how he is performing, or the virtuoso nonchalant piano playing of Ellington.
But let us go back for a while to the mentioned extension of the sound spectrum extremes. If this statement does not leave your mind, then I would recommend to use one of our albums on duty – “Khmer” by Nils Petter Molvaer, where we have a truly subsonic, synthetic passages, reminding of the achievements of Bill Laswell, as well as brain-drilling trumpet sounds, similar to the electric period of Miles Davis’ works and guitar riffs. This trans-jazz apparent bedlam is a true challenge for most systems, a very mean and malignant one. It can enchant already on budget systems, and keep us enchanted, until we hear the same music on a set, that reproduces it better. Now it turns out, that we did not hear some percent of the whole – the bass stopped in the middle and the treble was played with half-heartedly, so we stop listening to it, until we can hear it again at the better quality, being more than aware of what we miss. And the inclusion of the Silent Angel in the system is such a jump, one or two steps higher. It is a better, more noble and generally higher class version of our system, of which we have become aware just now. Quite an achievement given its price tag.
It would seem, that we have dealt with most of the physical aspects regarding audio. We managed to have appropriately cleaned power, we decoupled our set from parasite vibration, so we can now just sit down and enjoy music of highest quality. But it turns out, that there is a lot of truth in that statement, it just seemed that way, as we left out the issue of the quality of the digital signal reaching our streamer via the home network. And I underline once more, those are no zeros and ones, those are the same kind of electrical charges like in other cables, being it interconnects, loudspeaker cables and others, so why should Ethernet be excluded from the rules we tested true in other cases. So if you want to check for yourself, with your own ears, what your systems have hidden in terms of playing files, just from curiosity, please take the Silent Angel Bonn N8 from the store shelf and check it out, and you will see, that this is a one way ticket and there is no going back to the situation from before the N8 was plugged-in.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Network player: Lumin U1 Mini
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Musical Fidelity Nu-Vista Vinyl; Musical Fidelity M6 Vinyl, RCM Audio Sensor 2 Mk II
– Power amplifier: Bryston 4B³
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Speaker cables: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Ethernet cables: Neyton CAT7+, Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence
– Table: Rogoz Audio 4SM
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT
Polish Distributor: Audio Atelier
Price: 1 749 PLN
Technical details
– Interface: 8 x Audio Grade 100 / 1000 Base-T
– LED: 1 x Power LED (Green),1 x Alarm LED (Red),8 x Port Status LEDs (Link / Activity)
– Main Clock Accuracy: 0.1 ppm @ 25 °C
– EMI Absorber: Silent Angel Noise Absorber (SANA)
– Noise Isolator:
Main Power Circuit: 17.78 dB @ 100MHz x 2,
Clock Gen. Circuit: 20.79 dB @ 100MHz x2
– Power Adaptor: Medical Grade 5 VDC @ 1A
– Max Power Consumption: 5W
– Dimension (W x D x H): 154.5 x 85 x 26 mm
– Weight: 1.2 kg (Gross Weight)
Model 865, czyli protoplasta naszego dzisiejszego gościa, był potężną, bezkompromisową i na swój sposób cudownie „surową”, przynajmniej jeśli chodzi o design konstrukcją. Z kolei Boulder 866, bo to on do nas właśnie trafił, nie dość, że „wypiękniał”, to jeszcze może pochwalić się wbudowaną sekcją DAC-a i streamera.
cdn. …
Najnowsze komentarze