Opinia 1
Pomijając raczej sporadycznie, lub jedynie dla tzw. „beki”, zaglądające na nasze łamy jednostki, dla których zakupiony sprzęt audio wystarczy wypakować, ustawić w dość przypadkowym, akurat wolnym miejscu i spiąć załączonym przez producenta okablowaniem, większość nieco bardziej świadomych audiofilów wcześniej, bądź później osiąga stan względnego zadowolenia. Względnego, gdyż niby wszystko jest OK. i przynajmniej teoretycznie niespecjalnie chcieliby żonglować już posiadanymi komponentami, jednak doskonale zdają sobie sprawę, iż co nieco da się z drzemiącego w nim potencjału wyzwolić. Dlatego też co i rusz zerkają w kierunku dedykowanych złotouchym akcesoriom. I właśnie owymi dopieszczaczami, stanowiących przysłowiowe oczko w głowie, ołtarzyków przyjdzie nam się w ramach niniejszego spotkania zająć a uczynimy to z tym większym entuzjazmem, iż będzie to również oficjalny debiut rodzimego, bydgoskiego projektu Graphite Audio. Żeby jednak nie było za łatwo, niezbyt, bądź jak kto woli mniej kontrowersyjne, stożki antywibracyjne IC-35 zostawimy sobie na osobną recenzję a w pierwszej kolejności zajmiemy się podstawkami pod kolumny ISSB-40 i zdecydowanie silniej polaryzującymi opinię publiczną podstawkami/stojakami pod … przewody CIS-35.
Uprzedzając nieco fakty i uchylając rąbka tajemnicy odnośnie wpływu naszych dzisiejszych bohaterów na walory soniczne systemów w których zostały zaaplikowane, jak i z racji ich pełnej zgodności oraz powtarzalności materiałowo – konstrukcyjnej, pozwolę sobie zarówno w części poświęconej ich aparycji, jak i brzmieniu opisywać je razem. Oczywiście wygląd i zastosowanie każdego z ww. akcesoriów jest inne, więc przynajmniej te detale potraktuję osobno. Od strony materiałowej mamy zatem do czynienia z autorską mieszanką grafitu i posługując się firmową nomenklaturą „wyrafinowanego i rewolucyjnego polimeru o unikalnych właściwościach antywibracyjnych i tłumiących”. Przynajmniej na papierze wygląda to całkiem nieźle, tym bardziej , że o ile mnie pamięć nie myli do tej pory, z wyjątkiem Boosterów Furutecha, nie dane nam było w kontrolowanych warunkach „pobawić” się akcesoriami mogącymi pochwalić się tak unikalnym budulcem. Wszystkie bydgoskie akcesoria dostarczane są w eleganckich pudełkach wykonanych z grubej czarnej tektury wypełnionych przyciętą na wymiar sztywną białą pianką zapobiegającą ewentualnym uszkodzeniom zawartości podczas trudów podróży. Każdy set jest numerowany i dodatkowo zabezpieczony stosowną plombą. ISSB-40 oferowane są w zestawach po osiem a CIS-35 po cztery sztuki.
ISSB-40 – Isolation Speaker Spike Bases vel podstawki pod kolce kolumnowe swą aparycją niewiele odbiegają od rynkowych standardów. Ot klasyczne, niezbyt wysokie talerzyki z wyżłobionym stożkowatym lejem, w którym ląduje ww. kolumnowy kolec. Z kolei CIS-35, czyli Cable Isolation Stands a po naszemu podstawki pod przewody, to dość „nisko cięte” walce o wyżłobionych „wierzchołkach” umożliwiających „wygodne” ułożenie w powstałych nieckach przewodów. I w tym momencie pozwolę sobie na małą dygresję natury użytkowej, bowiem materiał z jakiego wykonane są ww. „duperelki” nie dość, że dość lekki, odznacza się również sporą gładkością, więc oba rodzaje podstawek dość swobodnie przesuwają po płaskich powierzchniach, co o ile przy ISSB-40 szalenie ułatwia precyzyjne pozycjonowanie kolumn, to już w przypadku CIS-35 w połączeniu niezbyt skorym do współpracy – poddającym się woli użytkownika okablowaniem, może stanowić pewien problem. Całe szczęście zarówno moje dyżurne Vermöuthy, jak i od czasu do czasu odkurzane Hydry Signal Projects są dość spolegliwe, więc nawet na parkiecie nie miałem większych problemów z zapanowaniem nad ich przebiegiem podczas aplikacji podstawek Graphite Audio.
Przechodząc do części poświęconej walorom brzmieniowym Graphite’ów prawdę mówiąc nie miałem bladego pojęcia czego się po nich spodziewać. Klasyczna carte blanche zarówno jeśli chodzi o moje własne oczekiwania, jak i podprogowe sugestie płynące od osób trzecich, czyli mniej bądź bardziej burzliwe internetowe dysputy (plucie jadem i ekstatyczne pokrzykiwania internetowych trolli, że żadne akcesoria nie mają prawa działać, bo nikt tego w szkole ich nie uczył litościwie pominę). Jedyne czego byłem świadom, to faktu, że gdziekolwiek Szymon Rutkowski – właściciel i założyciel Graphite Audio swoje „sample” wysyłał, to każdorazowo dostawał wyjątkowo pozytywny feedback poparty konkretnym zamówieniem oraz grafikiem dalszych dostaw. I to wszystko przy praktycznie zerowej promocji. Znaczy się coś musiało być narzeczy.
No to cóż miałem począć? Po dłuższej chwili poświęconej na „macanki” i sesję zdjęciową przyszła pora na odrobinę crossfitu, czyli aplikację ISSB-40 pod moimi Contourami, co wbrew pozorom nie było takie oczywiste, gdyż z racji używania ich na co dzień w zestawie z dedykowanymi im kwarcowymi platformami Base Audio przesiadka na „podłogę” oznaczała ewidentny regres, czyli w telegraficznym skrócie nader bolesną redukcję wolumenu generowanych przez Dynaudio dźwięków, osłabienie rozdzielczości i na dodatek motoryki przekazu. Dlatego też po chwili zastanowienia uznałem, że takie porównanie niczego o Graphite’ach nie powie, zatem kolumny wróciły na swoje miejsce a ISSB-40 zastąpiły standardowo wykorzystywane przez Base Audio mosiężne podstawki Acoustic Revive SPU-8. I …? I Dynki zgrały inaczej a słyszalna zmiana była na tyle ewidentna, że początkowo musiałem się z nią oswoić, by z biegiem czasu, gdy pierwsze emocje nieco opadły, spróbować je skategoryzować jako progres, bądź też regres. I wiecie Państwo co? Im dłużej ich słuchałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że taka zerojedynkowa ocena w ich przypadku będzie po prostu niemożliwa z racji … mojego subiektywizmu oraz przyzwyczajeń. Ba, koniec końców doszedłem do punktu krytycznego, w którym najchętniej dysponowałbym dwoma kompletami podstawek i w zależności od odsłuchiwanego materiału – jego jakości i przynależności repertuarowej, czy wręcz chwilowego kaprysu, sięgałbym po jedne bądź drugie. O ile bowiem Acoustic Revive SPU-8 stawiają na homogeniczność, wypełnienie i barwę w jej nieco ciemniejszej odmianie o tyle Graphite Audio ISSB-40 w sposób iście zjawiskowy energetyzują górę i środek pasma przy jednoczesnym dyscyplinowaniu basu. Żeby jednak była jasność – dyscyplinowaniu, nie odchudzaniu, gdyż tak jak nadmieniłem przed chwilą odczuwalny ładunek energetyczny z Grphite’ami wzrasta, w sposób porównywalny do „wchodzenia na wyższe obroty”, czy też wybrania trybu sportowego w turladełkach takową opcją dysponujących. W porównaniu do SPU-8 zmalał z kolei udział pierwiastka romantyczności, co np. przy nieco szeleszczącej na „Quelqu’un m’a dit” Carli Bruni było powrotem do prawdy, choć doskonale zdaję sobie sprawę, iż część z odbiorców świadomie, bądź nie, wybierze opcję mniej realistyczną lecz za to ładniejszą – bezpieczniejszą. Z Graphite’mi słychać bowiem nie tylko więcej, ale i lepiej, przez co wszelakiej maści podkreślenia sybilantów, czy wręcz niedostatki wokalno-warsztatowe, które bez trudu u byłej Pani Prezydentowej można zauważyć, stają się oczywistą oczywistością i albo się na nie godzimy, albo sięgamy po krążek wokalistki, która z podobnymi problemami się nie boryka. Warto w tym momencie podkreślić, że ISSB-40 nawet w najmniejszym stopniu nie piętnują i ostentacyjnie nie wytykają błędów i potknięć, lecz również ich nie próbują naprawiać lub ukrywać. Oferują bowiem wszystko takim, jakim zostało zagrane i nagrane, trzymając się faktów, ewentualną ich (nad)interpretację pozostawiając odbiorcy. Za to z repertuarem, z którym wszystko jest OK. otwierają przed słuchaczem wręcz nieograniczone pole do popisu jeśli chodzi o wyłapywanie wszelakiej maści smaczków i niuansów, bądź nawet prozaiczne śledzenie partii poszczególnych instrumentów. Jeśli jednak ktoś w tym momencie zachodziłby w głowę, czy owa, oparta na wyśmienitej rozdzielczości prawdomówność, nie rzutuje na emocjonalny aspekt obcowania z muzyką nieco ją „wyjaławiając”, to proponuję sięgnąć po ścieżkę dźwiękową do „Schindler’s List” Johna Williamsa i śmiem twierdzić, że już temat przewodni powinien być wystarczającym powodem do zaprzestania zaprzątania sobie głowy takimi dylematami. Jest to bowiem niezwykle przejmujący i na „dzień dobry” ustawiający słuchacza/widza utwór, który można zagrać po prostu „prawdziwie”, jak to zrobiły Graphite’y, bądź melodramatycznie, jak część stawiających na przesadną artykulację akcesoriów, jakich nie sposób nie zauważyć na rynku.
Z CIS-35 nijakich problemów natury aplikacyjnej całe szczęście już nie miałem, więc przeniesienie dyżurnego okablowania z jesionowego parkietu na polimerowo-grafitowe słupki dość drastycznie ukazało skalę zachodzących zmian. O ile jednak ich charakter był w pełni zgodny z tym, co pokazały ISSB-40, to wynikająca z poziomu punktu odniesienia różnica w ich intensywności była po prostu zaskakująca. Poprawa rozdzielczości i mikrodynamiki, szczególnie na przełomie średnicy i wysokich tonów pozwoliła zbliżyć się Vermöuthom do poziomu tak poważnych graczy , jak daleko nie szukając in-akustik Reference LS-2404 Pure Silver, czy Kimbery KS 6065. Tylko proszę czytać uważnie i ze zrozumieniem – „zbliżyć się” bynajmniej nie oznacza osiągnąć, więc mierząc siły na zamiary, o ile tylko szkoła brzmienia ww. punktów odniesienia jest Państwu bliska, to aplikacja Graphite’ów będzie z pewnością krokiem w dobrą stronę. Gęste, patetyczne orkiestracje ze „Star Wars: The Rise of Skywalker” Johna Williamsa wypadły wręcz wybornie – z niezwykle sugestywnym rozmachem i ogromem otaczającego potężny aparat wykonawczy powietrza. Ponadto równoczesna aplikacja obu kompletów „bydgoskich specjałów” sprawiła, iż osiągnąłem w swoim systemie maksymalny akceptowalny poziom bezpośredniości i realizmu, który pozwalał na w pełni komfortowe wielogodzinne odsłuchy, co też poniekąd było powodem, dla którego IC-35 pojawią się dopiero w kolejnym odcinku.
Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym i ich nie próbował dokooptować do ww. rodzeństwa, lecz uzyskany efekt zbytnio zbliżył estetykę mojej misternej układanki do stereotypowo samplerowej, gdzie ilość informacji i ich granulacja, przy jednoczesnym podkreśleniu każdego niuansu sprawia pojawienie się zbytniej analityczności i przeprowadzkę z operowych desek na prosektoryjny stół. Co prawda znam takich, którzy za takim brzmieniem gonią, jednak osobiście szpitalne klimaty wolę konsumować w postaci płynnej, sygnowanej przez Laphroaig Distillery i podawanej w Glencairn Glass a nie muzycznej. Dlatego też, zgodnie z maksymą Primum non nocere, aplikując akcesoria Graphite Audio czyńcie to Państwo z głową.
Niemniej jednak uczciwie trzeba przyznać, że ISSB-40 i CIS-35 Graphite Audio robią kawał dobrej roboty i czy to razem, czy osobno potrafią nie tyle wnieść, co uwolnić wiele dobrego z drzemiącego w naszym systemie potencjału. Nie majstrują przy tym przy barwie, nie wysuszają i nie odchudzają przekazu, lecz również nie rozdmuchują źródeł pozornych i co najważniejsze nie mulą. Mówiąc zatem wprost one nie „robią dźwięku” na nowo, nie przepisują partytur tworząc własne interpretacje i wariacje na ich temat, lecz sięgają sedna, sięgają źródeł prawdy i podają efekt swoich eksploracji w nienaruszonej, dziewiczej i nieskalanej formie. Jeśli zatem jesteście Państwo ciekawi, ile jeszcze niewykorzystanych zasobów posiada Wasz system sięgnijcie po któreś z powyżej opisanych akcesoriów i sami się przekonajcie.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– DAC: Gryphon Audio Kalliope
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Próbując napisać jakieś sensowne wprowadzenie do dzisiejszego spotkania, przejrzałem w spokoju ostatni rok naszej działalności i przyznam szczerze, że lekko się zarumieniłem. Powodem jest pewnego rodzaju zapętlenie się wokół elektroniki przekładanej różnego rodzaju okablowaniem, przy całkowitym pomijaniu bodajże od czerwca zeszłego roku tematów akcesoriów antywibracyjnych. A przecież walka ze szkodliwymi skutkami braku odseparowania czy to komponentów audio, czy kolumn głośnikowych od niestabilnego podłoża jest wręcz audiofilskim abecadłem. Naturalnie opisana sytuacja jest trochę skutkiem braku propozycji ze strony dystrybutorów, jednak przyznaję się bez bicia, że chcąc wziąć na recenzencki tapet jakieś podstawki, stopki, tudzież absorbery, jako feedback rozmów mamy ofertę ciekawego odtwarzacza cd lub wzmacniacza, przez co temat akcesoriów stabilizujących go na szafce lub innym potencjalnym podłożu w sobie tylko znany sposób, mimo niebagatelnej ważności ulega dewaluacji. Na szczęście co jakiś czas tym niepozornym atrybutom zaawansowanego melomana udaje się pokonać największe przeciwności losu, czego idealnym potwierdzeniem będzie poniższa epistoła na temat podkładek pod kolce kolumnowe ISBB-40 i podstawek pod kable głośnikowe CIS-35, dostarczonych przez polskiego producenta Graphite Audio.
Niestety z uwagi na z pozoru dość prostą konstrukcję tytułowych akcesoriów ten akapit nie będzie przypominał znanego nam ze szkoły tasiemca „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej. Dlatego też bazując na zdawkowych informacjach producenta, dodatkowo biorąc pod uwagę nazwę marki, jedno jest pewne, jednym z wykorzystanych do wyprodukowania rzeczonych bojowników o stabilność naszych zabawek, surowcem jest grafit. Ale to nie koniec istotnych informacji, bowiem jak na swojej stronie twierdzi pomysłodawca tego patentu na działalność gospodarczą, wspomniany grafit jest jedynie niewielkim dodatkiem do będącego głównym budulcem tytułowych podstawek polimeru. W jakich proporcjach? Niestety to już słodka tajemnica działu badawczego grupy Graphite Audio. Szkoda? Być może dla domorosłych mądralów klecących na kolanie rozmaite klony podobnych, będących wynikiem czasem czasochłonnych, a przez to bardzo kosztownych testów, produktów, tak. Dla mnie jednak nie ma to najmniejszego znaczenia, bowiem jeśli ktoś poświęcił na jakiś projekt swój czas, do tego jego wpływ na finalne brzmienie systemu jest nie tylko ewidentny, ale dodatkowo pozytywny, nie mam najmniejszego problemu podziękować mu za włożony trud i zapłacić za to należną dywidendę w postaci zakupu. Wieńcząc tę część testu jakimiś dodatkowymi informacjami na temat opiniowanych zabawek, dodam jedynie, że w przypadku podkładek pod kolumny mamy do czynienia z niedużymi krążkami z wydrążonymi w ich centrum stabilizującymi kolec kolumny zagłębieniami, zaś podstawek pod kable głośnikowe z niezbyt wysokimi walcami z półkolistym wyżłobieniem w górnej części jako łoże dla stabilizowanego przewodu. Tak prezentująca się oferta całej serii tytułowych akcesoriów pakowana jest w zgrabne, do tego przyjemnie nie tylko wzrokowo, ale również jakościowo, wyściełane profilowaną pianką, oczywiście mieniące się kolorem ciemnego grafitu pudełka.
Rozpoczynając opis wpływu naszych bohaterek na zastany system audio, podjąłem decyzję, iż z uwagi na analogiczne działanie tak podkładek pod kolumny, jak i pod ich okablowanie, ich działanie opiszę w jednym akapicie. Jednak aby być szczerym, na wstępie nie mogę pominąć faktu, iż powielanie opisanych poniżej aspektów z każdym dołożeniem kolejnego produktu wzmacnia końcowy efekt soniczny. Dlatego też podczas zabaw na własnym podwórku zalecam stosowanie ich w sposób progresywny, gdyż zbyt duża ilość produktów Graphite Audio w torze na raz może zaburzyć odbiór niesionego przez nie antywibracyjnego dobra, o którym napiszę co nieco poniżej.
Dla osobników zainteresowanych zastosowaniem tytułowych produktów mam dobre wieści. Otóż bez względu jak bardzo populistycznie to zabrzmi, tytułowe produkty w swym działaniu są wyśmienite. Ich oferta brzmieniowa opiera się na fenomenalnie zebranym w sobie dźwięku, przy braku strat w jego gęstości w środku pasma. Co oznacza fraza „dźwięk zebrany w sobie”? Po pierwsze poprawia się ostrość kreski rysującej źródła pozorne, co wprost proporcjonalnie przekłada się na konturowość najniższych rejestrów, a po drugie w tym samym pakiecie wysokie rejestry nagle wybuchają pełną witalności, jednak bez oznak ostrości, aurą zjawiskowej informacyjności. Myślicie, że to żadna nowość, bo tak potrafi wiele produktów konkurencji? Bynajmniej, gdyż przy zazwyczaj szkodliwym wpływie konturowania dźwięku przywołanych sparingpartnerów naszego bohatera na propagację często odchudzonej wówczas średnicy, po aplikacji Graphite Audio nic takiego nie ma miejsca. Środek nadal pozostaje soczysty i rozdzielczy, a jedyne co ulega wyraźnej zmianie, to jakby zamieniona w dodatkową energię źródeł pozornych ich wcześniej lekko nieprecyzyjna aura. Tłumacząc z polskiego na nasze, dotychczasowa dość gruba kreska i pewnego rodzaju rozmycie wirtualnych bytów zamieniane jest w pulsacyjną krągłość ich wybrzmiewania. Dźwięk zwyczajnie mocniej tętni, co z automatu sprawia przysłowiowe bezwarunkowe dyganie nóżką bez wiedzy jej właściciela. Nie odczuwamy szkodliwej natarczywości, a jedynie zdjęcie z przekazu muzycznego pewnego rodzaju woalki. Muzyka zaczyna brzmieć z lepszym timingiem i swobodą. To jest na tyle z jednej strony delikatne, a z drugiej wyraziste, że mimo dla przykładu, już startowego, dodam, że fajnego grania kolumn Vienna Acoustics Liszt podczas procesu testowego, dodatkowa aplikacja podkładek pod ich kolce ani odrobiny nie przerysowała wspomnianego, świetnego, bo opartego o muzykalność tych skrzynek odbioru. Było dosadniej w estetyce wyrazistości, jednak nadal w domenie ciepła i krągłości. I nie miał znaczenia słuchany repertuar, gdyż w muzyce rockowej i elektronice działanie polskiej myśli technicznej podkreślało będącą domeną tego rodzaju twórczości wyrazistość tonalną, natomiast w eterycznym jazzie i muzyce dawnej bardzo nabierała na znaczeniu będąca clou tego rodzaju muzy, teraz niezaburzona jakąkolwiek nieczytelnością otaczającego ją tła, witalność dźwięku.
Wyjaśniając ten nieco zagmatwany wywód, mam na myśli sytuację, w której zasiadając do obcowania z muzyką, odnosimy wrażenie, że wypełniające nasz pokój powietrze jest znacznie czystsze niż zazwyczaj, naśladując coś na kształt momentu po opadzie mokrego śniegu niwelującego wszechobecny ostatnimi czasy smog. Przesadzam? Nie wierzycie, sprawdźcie sami. Ja więcej słodzić nie zamierzam. Ale uwaga. Jak wspominałem, powielanie wyżej wymienionych produktów w swoim systemie może nie wprost proporcjonalnie, ale z pewnością dość skokowo zwiększa uzyskane wyniki, przez co wyraźnie zyskuje lotność dźwięku. Oczywiście końcowy efekt takich ruchów zależeć będzie od zastanej konfiguracji i u wielu z Was efekt będzie różny, jednak chcąc być fair nie tylko w stosunku do potencjalnego nabywcy, ale również polskiego producenta, wyobrażając sobie przekroczenie bariery dobrego smaku, z pobudek czysto recenzenckich niezobowiązująco o tym przypominam.
Puentując dzisiejszy test, mam cichą nadzieję, że dobrze zrozumieliście, co chciałem Wam przekazać. Jeśli z jakiś powodów nie do końca, spieszę sprecyzować, iż w głównej mierze moją intencją było pokazanie palcem, że przy świetnym działaniu obydwu rodzajów podstawek na polu konturowania dźwięku, brutalnie mówiąc, nic nie kastrowało środka pasma z tak ważnego dla niego nasycenia. Owszem odczuwalnie było go jakby mniej, jednak tylko dlatego, że się nie rozlewał, zamieniając dawny problem w dodatkowy pakiet energii. Mogą wystąpić jakieś skutki uboczne? Powiem tak. Jeśli Wasz system – podobnie do mojego – będzie skonfigurowany co najmniej neutralnie lub lekko przesunięty w stronę nadwagi, temat nabierze co najmniej zaskakująco pozytywnego, jeśli nie zjawiskowego wymiaru. Jedyny problem jaki jestem w stanie sobie wyobrazić, to sytuacja, gdy gdzieś w procesie konfiguracyjnym popełniliście błąd i posiadany system tonalnie jest zbyt lekki. Wówczas tytułowe podstawki pod kable głośnikowe i podkładki pod kolumny z premedytacją to uwypuklą. Reszta układanek audio z małym „ale” raczej z ich oferty z pewnością skorzysta. Jaki przekaz niesie treść z cudzysłowu? Kilkanaście linijek wcześniej o tym wspominałem. Przesada z ilością produktów Graphite Audio w jednym torze może odbić się czkawką typu wycięcie muzyki skalpelem, co dla wielu może okazać się prezentacją zbyt dosadną. Ale żeby nie było, nie jestem wyrocznią i nie zdziwię się, gdy również taka prezentacja przypadnie komuś do gustu. To wolny kraj i każdy bawi się jak chce. Ja tylko lojalnie informuję o możliwych skutkach zbyt nonszalanckich działań.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Vienna Acoustics Liszt
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Producent: Graphite Audio
Ceny
Graphite Audio ISSB-40: 2 249 PLN
Graphite Audio CIS-35: 1 799 PLN
Dane techniczne
Graphite Audio ISSB-40
Zestaw: 8szt
Wysokość: 13 mm
Średnica podstawy: 40 mm
Maksymalne obciążenie: 180 kg / 4szt
Graphite Audio CIS-35
Zestaw: 4szt
Wysokość: 40 mm
Średnica podstawy: 35 mm
Maksymalna średnica kabla: 25 mm
Opinia 1
Tytułowego bohatera naszego spotkania nikomu nie trzeba przybliżać z dwóch prozaicznych powodów. Pierwszym jest jego bogate w ciekawe konstrukcje portfolio, zaś drugim bardzo mocna polaryzacja potencjalnych odbiorców w kwestii specyfiki brzmienia będących owocem jego działań na rynku audio, kolumn głośnikowych. Czy drugi powód jest dla niego wizerunkowym ciężarem? Bynajmniej, gdyż jak sugeruje stara prawda nie tylko audio, jeszcze się taki nie narodził, który wszystkim by dogodził, co wprost proporcjonalnie przekłada się na tak ważną rozpoznawalność. Jaki jest cel rozwodzenia się akurat nad tematem myślę, że nieco sztucznie rozdmuchanej „kontrowersyjności”? Wręcz zasadniczy, gdyż od niedawna, czyli od czasu pojawienia się kolumn Gauder Akustik z serii Darc, przynajmniej w moim odczuciu, postrzeganie świata audio przez właściciela marki – Rolanda Gaudera, nabrało nieco innego, znacznie mniej „awanturniczego soniczne” wymiaru. Co mam na myśli? Nic nadzwyczajnego. Po prostu mówiąc żartobliwie, albo ww. twórca zafundował sobie dobry aparat słuchowy, albo w procesie strojenia swoich konstrukcji dopuścił do głosu kogoś rozumiejącego szersze spektrum potencjalnych odbiorców. Co z tego wynikło? Pierwsze, jakże pozytywne w odbiorze koty za płoty zaliczył na naszych łamach jako równoległy byt do serii Arcona i Berlina, będący początkiem nowej linii model DARC 100, oferując znacznie bardziej przyjazny barwowo i plastycznie świat muzyki. Jednak jak wiadomo, jedna jaskółka wiosny nie czyni, dlatego też chcąc przekonać się, czy to wypadek przy pracy, czy stały trend, razem z Marcinem poszliśmy za ciosem i w wyniku ustaleń ze stacjonującym w Katowicach dystrybutorem RCM w naszym OPOS-ie wylądowały niebagatelne nie tylko wizerunkowo, ale również dźwiękowo starsze siostry wspominanych setek, w postaci dostojnych DARC 140.
Opisując budowę kolumn z wyższej seria niż Arcona wiele elementów zazwyczaj się powtarza. To zawsze jest konstrukcja składająca się ze skręcanych ze sobą, okalających formowany akustycznie front z MDF-u, zbiegających się płynnym łukiem ku zaokrąglonemu tyłowi kolumny, przedzielonych wręgami z tworzywa sztucznego kształtek. Jedyną różnicą pomiędzy przykładowo liniami Berlina i dzisiaj opiniowanymi Darc jest materiał z jakiego wykonano owe łukowate profile. W przypadku Berlin jest to MDF, a Darc-ów bardzo mocno determinujące zmiany w procesie wygaszania szkodliwych rezonansów obudowy, znacznie zwiększające wagę kolumn aluminium. Reszta podzespołów, czyli używane przetworniki – teraz malowane na czarno – pochodzą od znanego chyba od zawsze w produktach tej marki, niemieckiego Accutona. To są ogólne podobieństwa. Jednak jak ukazują fotografie, tytułowe kolumny Darc 140 bardzo istotnie różnią się od dotychczasowych poczynań R. Gaudera specyfiką aplikacji zastosowanych głośników. Praktycznie mamy do czynienia z trzema sekcjami. Centralnie umieszczoną średnio-wysokotonową z wyśmienitym diamentem dla górnych rejestrów na czele i okalającymi ją dwoma modułami basowymi. Co ciekawe, obydwie sekcje basowe są wentylowane portami bass-refleks, jednak nie są połączone żadnym tunelem z jednym ujściem, tylko każda z nich ma swój zorientowany w pionie otwór – w górę i w dół. Tak prezentujące się, co istotne, mimo, że wysokie, to bardzo stabilne konstrukcje posadowiono na zwiększających ich podparcie na podłodze, wyposażonych w regulowane kolce platformach nośnych, w których znajdziemy nie tylko zestaw podwójnych terminali przyłączeniowych, ale również pakiet trzech łączonych zworkami otworów umożliwiających trójkrokową regulację pracy basu i wysokich tonów w zakresach -1.5, 0 i +1.5 dB. Spinając w całość akapit opisowy naszych bohaterek, z przyjemnością dodam jeszcze, iż dla ułatwienia idealnego ustawienia tak wysokich panien w idealnym pionie, w tylnej części każdej podstawy producent zastosował bardzo przydatną do tego celu poziomnicę. Oczywiście nie tylko istotnym, ale również nieocenionym tematem dotyczącym tego modelu kolumn jest również fakt spokoju ducha potencjalnego nabywcy w kwestii logistyki 140-tek, gdyż ów proces wraz z aplikacją w docelowym pomieszczeniu zazwyczaj organizuje sprzedawca.
Co mogę powiedzieć o tytułowych kolumnach? Oczywiście oprócz tego, że szły według mnie nieco inną aniżeli dotychczasowe modele, bo okraszoną większym spokojem oferowanego dźwięku drogą opisywanej przez nas jakiś czas temu konstrukcji Darc 100, to jak przystało na zespoły głośnikowe z segmentu ekstremalnego High End-u, trudno było doszukać się w nich wad. Naturalnie zawsze jakimś drobnym, często złośliwym kuksańcem każdemu można utrzeć nosa, jednak tak ciężkiego tematu doszukania się jakiegokolwiek punktu spornego w odniesieniu do wartości bezwzględnych oferowanego dźwięku, dawno nie miałem. Naprawdę w duchu chciałem się do czegoś przyczepić, choćby do mocnych konotacji ze wspominanym we wstępniaku rodowodem informacyjnej bezkompromisowości dźwięku, jednak na bazie tego, co słyszałem przez ponad miesiąc w znanej mi od podszewki konfiguracji, nie za bardzo miałem ku temu podstawy. Powiem więcej, do dzisiaj nie mogę zamknąć przysłowiowej „japy” z racji tak zjawiskowego odbioru opiniowanych paczek. A dodatkowego smaczku konfiguracyjnej uniwersalności 140-tek nadaje fakt braku jakichkolwiek ruchów kablowych. Po prostu przedstawiciele dystrybutora wstępnie postawili kolumny w pokoju, potem osobiście doprecyzowałem ich miejsce spoczynku i na koniec bez szukania dziur w całym wpiąłem w zastaną układankę. Jedynymi dodatkowymi ruchami były roszady ustawienia zworek w zakresie pracy basu i wysokich tonów na optymalne w moim pokoju zero i skorzystanie z rady dystrybutora w sprawie zasilenia kolumn w bi-wiringu, co zrealizowałem – nie uwierzycie – taniutkimi przewodami Furutecha. Po co o tym wspominam? Otóż opisany przed momentem, bardzo ograniczony szczególnym poszukiwaniem dobrej jakości dźwięku proces charakteryzuje jedynie konstrukcje wybitne. Jak coś jest dobre, to gra od pierwszego strzału. Jak coś ową dobroć udaje, trzeba usilnie szukać ratunku, bo nie wypada, żeby się wyłożyło. W tym przypadku aplikacja w tor ograniczona była do minimum, potwierdzając tym sposobem kilkukrotnie sprawdzoną u mnie, wspomnianą przed momentem prawdę o radzeniu sobie wytrawnych konstrukcji bez siłowego poszukiwania ich zalet. Dobrze, wystarczy słodzenia. Przejdźmy do konkretów, czyli próby przybliżenia Wam, jak te dwie wierze naprawdę zagrały.
Pierwsze co mnie urzekło, to swoboda grania. Nie siłowe udowadnianie, że jesteśmy mistrzyniami świata w dosłownie każdym aspekcie, tylko prezentacja mocnych, do tego zaskakująco nisko schodzących jak na średniej wielkości przetworniki, przy tym nienachalnych niskich tonów. To nie było kopanie przeciwnika, jak to ostatnimi czasy pośród producentów kolumn nawet z najwyższej półki jest bardzo popularne i zazwyczaj sprawia, że będący muzykiem sesyjnym kontrabasista zawsze gra tak zwane pierwsze skrzypce, nawet w momencie cichych partii. Bas pojawiał się wówczas, gdy był zarejestrowany na płycie i tylko w takim wymiarze, jak przewidział to realizator. Nie snuł się malowniczo po podłodze, grając tym sposobem na naszych potrzebach, zazwyczaj zbytecznego w danym materiale, ale za to mimo nadmiaru, jakże przyjemnego masowania trzewi. Był szybki, mocny i nisko-schodzący. Naturalnie w bardzo trudnych momentach, które notabene celowo często mu serwowałem, czasem słychać było prawa fizyki – nie dostawałem takiej masy podmuchu jak z membran 12 lub 15 cali, ale zapewniam Was, konia z rzędem temu, kto na bazie małych membran zestroi tak informacyjny, niski, twardy i pełen werwy pomruk bez oznak braku kontroli. Ale żeby nie było, w tym momencie idąc z ewentualnym, acz w moim odczuciu zbędnym ratunkiem naszym bohaterkom, muszę wspomnieć fakt, że ten zakres w domenie ilości, konturowości i szybkości mogłem jeszcze podkręcić lub poluzować dostępną regulacją, czego chcąc utrzymać test w jednym standardzie jakości dźwięku, celowo zaniechałem, a co Wy z premedytacją możecie wykorzystać. I jeszcze jedno. Wyartykułowana fizyka sprowadzała ową reprodukcję basu do delikatnej inności jego podania, a nie degradacji, czyli klasyczne coś za coś w znakomicie rozwiązanym wydaniu.
Kolejna sprawa to środek pasma. Przecież w opinii wielu malkontentów kreowała go dzwoniąca porcelana, to gdzie tu szukać plastycznego i soczystego czy to ludzkiego głosu, czy choćby brzmienia strojonego kawałkiem drewna saksofonu. To przecież nie miało racji bytu. Tymczasem okazało się, że się da. Mało tego, przy całej otoczce szukania prawdy o wspomnianych generatorach dźwięku fenomenalnie słychać było ich nawet najdrobniejszy niuans brzmieniowy. Bez żadnego szelestu, podnoszenia poziomu sybilantów, czy wywołanego chwilę temu do tablicy nieprzyjemnego dzwonienia, tylko gładkość, zjawiskowa krągłość, zarezerwowana dla najlepszych energia i jakże istotna do realnego oddania nawet najbardziej szalonych popisów chadzających w zakresie tego pasma instrumentów z gardłowymi włącznie, informacyjność. Sam nie wierzę, że to piszę, ale jakby co, mam kilkunastu świadków, że mimo pandemicznych ograniczeń nie bredzę, tylko zdaję prawdziwą relację.
Na koniec wysokie tony. Jednak nie dlatego, że były najsłabsze. Bynajmniej, bowiem ich miejsce w szeregu jest li tylko pochodną zachowania poprawnej kolejności w odniesieniu do obserwacji pasma począwszy do mitologicznego Hadesu. To było kolejne, jakże pozytywne zaskoczenie. Mało tego. Jestem w stanie wygłosić opinię, iż to jest chyba crème de la crème tych konstrukcji. Diamentowy Accuton śpiewał jak słowik. Ani za mocno, ani za słabo, po prostu dźwięcznie, kiedy trzeba dostojnie, innym raczej nad wyraz melodyjnie, ale nigdy, przenigdy nie potknął się w swojej fenomenalności. Był pełen blasku, witalności przenikliwości, ale przy tym bez względu na fakt jak dziwnie to zabrzmi, soczysty i ciepły, a czasem nawet intymnie wycofany. Idealnie stroił się do poczynań reszty pasma bez względu na rodzaj słuchanej muzyki. A muszę przyznać, że słuchałem jej pełne spektrum w dosłownie i przenośni na każdym poziomie głośności. I uwaga, w ustawieniu zworek na zero! Nie wiem, jak ten diamentowy gwizdek to zrobił, ale bez jakiejkolwiek zadyszki wyszedł z tego z tarczą.
Po tak owocnym w same peany słowotoku trudno jest mi coś sensownego dodać. Jednak żeby to uwiarygodnić wyrywkowo wspomnę jedynie najciekawsze prezentacje i ich duchowy feedback, rozpoczynając od zjawiskowo oddanego srebrnego krążka oficyny wydającej muzykę na taśmach magnetofonowych 2XHD FUSION. Tak, to jest sampler. Jednak nie w rozumieniu podkręcania suwakami jakości nagrań za wszelką cenę, żeby spowodować w słuchaczy swoiste „łał”, gdyż to mają już w standardzie podczas procesu rejestracji muzyki. To jest sampler pokazujący ich ofertę, która jak na tak niewielką wytwórnię jest różnorodna. Sporo jazzu, muzyki klasycznej i dawnej, do tego wszystko nagrywane na legendarny magnetofon szpulowy Nagra. Co w tym takiego odkrywczego? Otóż wybrałem tę produkcję z bardzo prozaicznej przyczyny. Wiedząc, że nasze bohaterki są ofertą bardzo polaryzującego rynek odbiorców ze wskazaniem na wyczynowość grania, w przypadku zderzenia ich z materiałem z założenia analogowym, jedynie dla potrzeb marketingowych zremasterowanym na płytę kompaktową, w momencie podążania tą drogą stracę zarezerwowane dla analogowej aury „to coś”. Tymczasem nic z tych rzeczy. Muzyka aż kipiała od będącej synonimem dla taśmy namacalności na tyle sugestywnie, że czasem zastanawiałem się, czy aby na pewno membrany są ceramiczne.
Ale to był dopiero pierwszy krok wtajemniczenia, gdyż bardziej chodziło mi o sprawdzenie możliwości zejścia w czeluści dolnych rejestrów tych kolumn na trzecim kawałku z organami wykorzystującym piszczałkę 16Hz jako akompaniament dla przepięknie śpiewającej w kościelnej kubaturze divy. W efekcie dostałem znakomite, bo zebrane w sobie, nie miękkie, tylko odpowiednio twarde, sejsmiczne pomruki w pełnej kontroli. Owszem, z wielkiej membrany pewnie byłoby bardziej zjawiskowo w zakresie dobiegającej do mnie masy niczym nieograniczonego najniższego dźwięku. Jednak o dziwo to, co zaproponowały mi Gaudery Darc 140, bez najmniejszych problemów stawia je w jednym rzędzie z najlepszymi konstrukcjami świata jakie u siebie miałem, ze wskazaniem na bliższą prawdy walkę ich małych membran, niż wiele innych większych z tą, nie oszukujmy się, bardzo trudną do odtworzenia materią soniczną. To było niewiarygodne, ale jakże realne.
Kolejny sprawdzian to pokazanie pracy saksofonu. Bodajże w 10 utworze miał swoje świetne pięć minut. Świetne, bo z pełnego gardła i do tego w małym pomieszczeniu, co smukłe Niemki wyśmienicie nie tylko zaprezentowały, ale do tego wiernie zawiesiły. Przemieniające się w dźwięk rozwibrowane drewno stroika tętniło nie tylko nadającym mu dźwięczności konsensusem drzazgi z metalem jako budulec głównej części instrumentu, ale również wyraźnie pokazywało znajdujący się tuż na muzykiem, typowo dla małych klubów jazzowych ograniczający jego rozmach strop pomieszczenia. Było z tak lubianym przeze mnie rozmachem brzmieniowym instrumentu, ale przy tym z wyraźnymi ograniczeniami jego propagacji, co dodatkowo podnosiło efekt poczucia osobistego udziału w procesie realizacji tego krążka.
Jako muzyczne zwieńczenie tego testu przywołam tak zwaną jazdę bez trzymanki w postaci drugiego występu zespołu Metallica z formacją klasyczną zatytułowanego „S&M2”. Raz, że miałem okazję sprawdzić, czy aby fajność grania taśmowych realizacji nie uśredni wytworów typowo cyfrowych. A dwa, miałem na celu sprawdzenie, czy wytwarzanie basu kilkoma głośnikami rozrzuconymi po dwa na górze i dwa na dole, podczas zapotrzebowania na jego mocne i często natychmiastowe uderzenie nie będzie zbyt symboliczne. Ku mojemu zaskoczeniu w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nie było. Było za to, znowu na ile pozwoliła fizyka – oczywiście tylko jako skutek pewnych wyborów, a nie braku umiejętności – pełne dynamiki, energii i szybkości i co ważne informacji. Do czego piję, pisząc o informacjach w przecież mającym wywołać jedynie trzęsienie Ziemi basie? Otóż nie wiem, czy wszyscy wiedzą, że nawet w największym łomocie dobre kolumny potrafią wyodrębnić wytwarzające go wibracje membran bębnów, a nawet elektronicznych rozwibrowań. To nie są pojedyncze strzały bliżej niekreślonej magmy, tylko pakiety fal, bez wiedzy o których, w tym zakresie częstotliwości, zwyczajnie wieje nudą. Tutaj znowu bardzo mnie zaskakując, ale przy tym przywracając wiarę w umiejętności niektórych producentów kolumn było wszystko. Atak, masa, energia i zejście, czyli to co tygrysy, w tym przypadku rockmeni lubią najbardziej. I wbrew pozorom nie myślę jedynie o bębniarzu, ale całym składzie, gdyż w sukurs najniższym składowym szła dobrze osadzona w barwie średnica, która znakomicie podbudowywała wszelkie nie tylko gitarowe, ale także często kontrabasowe i wokalne partie. Jednym słowem była niezbędna dla tego typu muzyki moc. Ani krzty zadyszki, tylko przysłowiowy ogień.
Ok. w końcu przyszedł czas na zebranie powyższego monologu w jedną strawną całość. Jak wynika z tych kilku akapitów, kolumny naprawdę są zaskakujące w każdym aspekcie i to bez względu na wycinek pasma akustycznego – bas, środek, góra. Na ile zaskakujące? Powiem tak. Na bazie mojej kilkuletniej walki testowej z produktami z tego zakresu cenowego naprawdę ciężko będzie znaleźć coś, co będzie w stanie bezwzględnie je pokonać, a pokusiłbym się o stwierdzenie, że choćby im dorównać. Powiem więcej. Gdybym miał robić jakiś zgrubny ranking, te niepozorne, bo wąskie, wysokie i z maleńkimi głośniczkami paczki widziałbym co najmniej na pudle, co jeśli mnie choć trochę znacie, już o czymś świadczy. O czym? Dla przykładu o tym, że z jednej strony potrafią sprawdzić się w bardzo trudnym repertuarze typu służąca do wywoływania emocji u romantyka muzyka dawna, a z drugiej bez obaw o tak zwany wygar spokojnie radzić sobie w siermiężnym rocku. A wszystko praktycznie od przysłowiowego pierwszego strzału, gdyż jak wspominałem, zastosowałem jedynie podwójne okablowanie i ustawiłem potencjalną regulację kolumn na zero. I właśnie ta łatwość adaptacji i uniwersalność repertuarowa skłania mnie do stwierdzenia, że dla tytułowych kolumn Gauder Akustik Darc 140 jedynym ograniczeniem może być docelowe pomieszczenie. Jeśli nie macie z tym problemu, bez obaw o podołanie praktycznie każdej muzyce z dobrym wynikiem sonicznym powinniście ich posłuchać. Naprawdę warto.
Jacek Pazio
Opinia 2
Wielokrotnie w ramach kuluarowych dyskusji oraz naszej radosnej twórczości recenzenckiej pojawiały się kwestie może nie tyle problematycznego przyrostu jakościowego w High-Endzie, bo takowy jest bezdyskusyjny, co nakładów finansowych z nim związanych. Nie bez kozery padały wówczas porównania do królowej motosportu, czyli F1, gdzie walka o setne i tysięczne sekund okupiona jest wieloma miesiącami i milionami, bądź dziesiątkami, jeśli nie setkami milionów walut wymienialnych i bynajmniej nie mam w tym momencie na myśli Rupii indyjskich. Do tego, już na naszym audiofilskim polu zainteresowań, dochodzi nie mniej kontrowersyjny aspekt mniej bądź bardziej oczywistego i oficjalnego pozycjonowania nie tylko poprzez jakość, wkład materiałowy i odpowiednio zaawansowane know-how, lecz również poprzez cenę. Co jednak ciekawe, o ile zakup horrendalnie drogiej łodzi, apartamentu, samochodu, czy nawet zegarka niezwykle sporadycznie prowadzi do przejawów ostracyzmu, czy wręcz hejtu ze strony osób postronnych, to nie wiedzieć czemu odchudzenie domowego budżetu o podobne kwoty na wysokiej klasy sprzęt grający budzi wręcz skrajne emocje.
Jeśli zastanawiacie się Państwo czemu ma służyć powyższa pseudo-socjologiczo-ekonomiczna refleksja spieszę z wyjaśnieniem, że niczemu innemu, jak oczyszczeniu przedpola i przygotowaniu Was na spotkanie z bohaterkami dzisiejszego spotkania, czyli kolumnami Gauder Akustik Darc 140. Cóż w nich takiego kontrowersyjnego? Pozornie nic, ot model usytuowany w firmowym portfolio oczko wyżej od całkiem przyjaznych użytkownikowi 100-ek sygnowany przez wytwórcę mającego w pełni zasłużoną i ugruntowaną renomę a przy tym kojarzonego z czysto inżynierskim podejściem do tematu a niespecjalnie z kontrowersyjnymi teoriami z pogranicza audio-voodoo i pomysłami wyssanymi z niekoniecznie najczystszego palca. Jak to jednak w życiu bywa pozory mylą i choć przynajmniej na razie nic na to nie wskazuje tytułowe 140-ki mogą, choć wcale nie muszą zmienić Państwa zdanie w kilku poruszonych przed chwilą kwestiach.
Już na pierwszy rzut oka widać, że Darc 140 to model niespecjalnie wpisujący się profil statystycznego posiadacza M3. 190 cm wzrostu i 100 kg wagi już na starcie dokonują naturalnej selekcji wśród potencjalnych nabywców. A to przecież dopiero wstęp do dalszych i przynajmniej dla zaznajomionych z tematem akolitów konstrukcji powstających pod czujnym okiem Dr. Rolanda Gaudera wyzwań. Warto bowiem mieć świadomość, że podobnie jak dotychczas goszczące na naszych łamach niemieckie rodzeństwo, 140-ki nie zadowolą się byle czym jeśli chodzi o wzmocnienie, a i w kwestiach dedykowanego im metrażu lepiej nie wykazywać się szkocką oszczędnością. Zanim jednak zajmiemy się kwestiami natury aplikacyjnej pozwolę sobie na krótką charakterystykę walorów wizualnych, jak i kilku szczegółów ukrytych przed wzrokiem ciekawskich.
Skoro wzięliśmy na redakcyjny tapet przedstawiciela usytuowanej tuż pod flagowymi Berlinami serii Darc nie powinien dziwić fakt, iż ich budowy wykonano z aluminiowych wręg pomiędzy którymi umieszczono przekładki tłumiące a jakby tego było mało wewnątrz zastosowano gęsty, przypominający wielopiętrowy, złożony z aluminiowych plastrów miodu labirynt, system wzmocnień. Te sześciogłośnikowe, trójdrożne a zarazem zaskakująco smukłe i strzeliste konstrukcje zgodnie z tradycją oparto na przetwornikach Accutona. Tym razem zdecydowano się na cztery porcelanowe basowce i pojedynczy, również ceramiczny, średniotonowiec barwione na czarno a z kolei tweeter oprócz wersji nieodbiegającej pod względem materiałowym od pozostałych drajwerów w ramach opcji można zastąpić jednostką diamentową i właśnie w takim, „wypasionym” wypuście tytułowe Gaudery do nas dotarły. Z racji designerskiej inspiracji Berlinami RC-11 centrum konstrukcji zajmuje zamknięta komora średnio-wysokotonowa a usytuowane na obu – górnym i dolnym, skrajach dwugłośnikowe sekcje niskotonowe są z kolei wentylowane a ich pracę regulujemy stosownymi, widocznymi zarówno na, jak i pod poprawiającym stabilność aluminiowym cokole.
Jeśli zaś chodzi o parametry techniczne, to przynajmniej my już dawno zdążyliśmy się przyzwyczaić do legendarnej wręcz lakoniczności Dr. Gaudera. O ile bowiem 4 Ω impedancję bez większych problemów znajdziemy w materiałach firmowych a i nachylenie zwrotnic wynoszące strome 60dB/oktawę nie stanowi większej tajemnicy, to schody zaczną się w momencie gdy zaczniemy indagować producenta odnośnie skuteczności jego wyrobów, do których bezsprzecznie zaliczyć należy ww. dwie wieże. Zapadnie wtenczas albo niezręczna cisza, albo padnie kurtuazyjna odpowiedź … „wystarczająca”. I jeśli mógłbym w tym miejscu cokolwiek zasugerować, to lepiej od razu porzucić płonne nadzieje i wykluczyć choćby cień szansy na sukces dysponując niezbyt dopracowaną konstrukcyjnie amplifikacją. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć i pod żadnym pozorem nie uważać za audiofilskie wcielenia „Kubusia fatalisty” gdyż finał takiego mezaliansu może okazać się tragiczny i wysoce frustrujący, jak daleko nie szukając sytuacja z jednej edycji monachijskiego High Endu, gdy podłączone do Berlin RC11 topowe monobloki jednego z bardziej znanych niemieckich producentów zastrajkowały i odmówiły dalszej współpracy już po kwadransie niezbyt intensywnej rozgrzewki. Przypadek? Nie sądzę.
Przejdźmy jednak do sedna, czyli jak 140-ki grają. Zacznijmy jednak od początku, czyli od pierwszego wrażenia, które jak wiadomo można zrobić tylko raz. I wcale nie chodzi mi o impresje powstałe podczas styczniowego unboxingu, gdyż akurat one były zjawiskiem już niejako wtórnym. Aby dotrzeć do owego początku potrzebna jest nieco głębsza, sięgająca ostatniego Audio Video Show retrospekcja, gdyż to właśnie w listopadzie w sali zajmowanej przez katowicki RCM miała miejsce potrójna premiera – super-integry Vitus Audio SIA-030, autorskiego, RCM-owskiego ultra high-endowego phonostage’a BigPhono i właśnie tytułowych 140-ek. Wracam do tamtej prezentacji nie bez przyczyny, gdyż nawet w najdelikatniej rzecz mówiąc niekoniecznie optymalnych hotelowo – wystawowych warunkach, ów system cechowała zaskakująca swoboda i niewymuszoność. Mając jednak na uwadze ilość zmiennych wyciąganie bardziej wiążących wniosków odłożyłem na bliżej nieokreśloną przyszłość. I właśnie ta przyszłość dzieje się teraz.
Gaudery Darc 140 grają bowiem zaskakująco koherentnie a przy tym, zupełnie nieadekwatnie do swoich gabarytów … „monitorowo”. Nie chodzi mi jednak w tym momencie o jakiekolwiek ograniczenia tak w skali, jak i rozciągnięciu reprodukowanego pasma, lecz typową dla większości konstrukcji podstawkowych punktowość i zdolność znikania ze sceny. I to właśnie 140-ki robią. Prawdę powiedziawszy z czymś takim spotkałem się do tej pory jedynie podczas odsłuchów uznawanych za niedościgniony wzorzec w tej dziedzinie Raidho i czego jak czego, ale takich atrakcji po Gauderach się nie spodziewałem. Tymczasem z płyty na płytę coraz częściej łapałem się na tym, że zamiast krytycznie podchodzić do przedmiotu niniejszego testu już po kilku taktach przygotowanych na sesję płyt niemalże całkowicie pochłaniało mnie delektowanie się zarejestrowanym na nich materiałem a nie przysłowiowe szukanie dziury w całym. Bardzo możliwe, że moja niesubordynacja wynikała z faktu posiłkowania się pozycjami, który nie tylko znam, ale i lubię, jednak nie wyobrażam sobie sytuacji by katować się dźwiękami, które ewidentnie by mi nie leżały, tylko dlatego, że zostały np. referencyjnie nagrane, bądź podpisał się pod nimi jakiś wielce szanowany jegomość. Bardzo przepraszam, jednak zabawę w Hi-Fi / High-End cały czas staram się traktować jako formę odskoczni od szarej rzeczywistości i jako hobby, czyli coś, co w swoim założeniu ma sprawiać przyjemność. I tak też było tym razem. Nasz dyżurny „Ariel Ramirez: Misa Criolla / Navidad Nuestra” w mistrzowskim wykonaniu Mercedes Sosy zabrzmiał wprost zjawiskowo. Sędziwa solista z jednej strony świetnie odcinała się od stojącego nieco za nią chóru, jednak nie była kompletnie odseparowanym bytem, lecz świetnie widoczne/słyszalne były jej interakcje z resztą aparatu wykonawczego. Ponadto 140-ki bez chwili zastanowienia oddały właściwą wysokość studia nagraniowego i co równie istotne lokalizację poszczególnych wokalistów nie tylko pod względem odległości od słuchacza w poziomie – głębokości/szerokości, lecz również pionie. Jeśli szukaliby Państwo równie ciekawych porównań do zabawy w pokazywanie palcem (choć to niezbyt ładnie), gdzie kto stoi i jakiego jest wzrostu, polecę dość przypadkowego „debeściaka”, czyli „The Three Tenors – The Best of the 3 Tenors”, na którym z łatwością wychwycicie Państwo również oczywiste różnice w sile emisji. Śmiem wręcz twierdzić, że o ile tylko nie jesteście uzależnieni od ruchomych obrazków serwowanych przez wielocalową, wiszącą na ścianie ciekłokrystaliczną płaszczkę, to ze 140-kami w systemie śmiało możecie z TV zrezygnować, gdyż wszelkiej maści wydarzenia sceniczne i tak i tak będziecie mieli na przysłowiowe wyciągniecie ręki i to w co najmniej 4K, 5D i co tam tylko dusza zapragnie. Przesadzam? Bynajmniej, wystarczy bowiem cierpliwie poczekać na orkiestrowe tutti, by na własnej skórze przekonać się, że niemieckie „dwie wieże” nie tylko mają czym dmuchnąć, lecz i kontrolą najniższych składowych nie muszą się martwić. Oczywiście piszę to z perspektywy odsłuchów prowadzonych z użyciem Gryphona Mephisto, jednak jak już zdążyłem wspomnieć i z topową integrą Vitusa osiągnięty efekt był wielce satysfakcjonujący. Czy można w kwestii reprodukcji basu pójść jeszcze dalej? Z pewnością, można też podejść do tej kwestii nieco inaczej, co za każdym razem pokazują nasze dyżurne Consequence’y, gdzie wolumen fundamentu basowego jest nieco większy, choć niemieckie słupy pod względem timingu i zróżnicowania miały przewagę.
Skoro sekcja średnio wysokotonowa została poniekąd odseparowana, to i reprodukowanym przez nią paśmie pozwolę sobie skreślić kilka odrębnych zdań. Zacznę jednak przewrotnie od dementi jakoby Accutony miały jakieś niedomagania natury barwowej i emocjonalnej, czyli grały zbyt technicznie. Cóż, siląc się na możliwie dyplomatyczną odpowiedź proponowałbym tym, którzy nie potrafią ich prawidłowo aplikować przerzucić się na „łatwiejsze” i wymagające mniej wiedzy, czy też mniejszych nakładów finansowych przetworniki. A wszystkich tych, który zamiast „miejskich legend” wolą wierzyć własnym uszom polecam posłuchać, co Dr.Gauder był w stanie z owego „niemuzykalnego” Accutona wycisnąć. Jest soczyście, karmelowo słodko a w dodatku pierońsko szybko i przy tym liniowo. Otrzymujemy dzięki temu świetną komunikatywność nie będąc narażonymi na zbytnio wypchniętą a tym samym przybliżoną sceną, która nie wszędzie i nie wszystkim pasuje. Podobnie jest z górą, choć o nią dziwnym zbiegiem okoliczności byłem zupełnie spokojny, bo przynajmniej w „gauderowskim” wydaniu jeszcze nie udało mi się usłyszeć źle zestrojonego diamentu a takowy przecież w „naszych” 140-kach siedział. Żeby jednak nie było zbyt miło zamiast, jak to zwykł mawiać mój dobry znajomy „wzbudzającej się pani” w stylu Roberty Mameli sięgnąłem po „Shapeshifting” Joe Satriani’ego, na której jeśli cokolwiek byłoby nie tak to z Darcami w systemie pierwsi byśmy o tym wiedzieli. Tym bardziej, że Joe swojej przecudnej urody chromowanego Ibaneza (JS30th) nie oszczędza wyciskając z niego takie dźwięki, przy których nietoperze tracą orientację. A na 140-kach wszystko było najwyższej próby. Z pazurem, lecz bez ofensywnej agresji i granulacji. Oczywiście o ile tylko jakiś riff miał zabrzmieć brudno, to tak właśnie było, lecz był to efekt zamierzony – natywny i fizycznie zarejestrowany a nie będący efektem niewydolności tweetera.
Tym razem, zamiast standardowego podsumowania, już na koniec mam dla Państwa dobrą radę. Otóż po odsłuchu Darców, tylko nie jakimś przypadkowym, ale kilkugodzinnym, a najlepiej kilkudniowym – we własnych czterech kątach, zalecam co najmniej dzień, bądź dwa abstynencji od innych kolumn Z przykrością bowiem muszę stwierdzić, że mało jest na rynku konstrukcji na które przesiadka z Gauderów Darc 140 nie będzie boleć.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: RCM
Cena: 90 000€, 99 000€ (Diament ver.)
Dane techniczne
Konstrukcja: Trójdrożna, bass-reflex
Impedancja: 4 Ω
Moc: 820 W
Wymiary (W x S x G): 190 x 22 x 35 cm
Waga: 100 kg/szt.
Początek roku 2021 przyniósł sensacyjną wiadomość – Transrotor wycofuje z oferty ramiona gramofonowe produkowane dotychczas według ścisłej specyfikacji przez SME, wprowadzając w zamian modele własnej pomysłu, nad powstaniem których czuwał przez ostatnie dwa lata zespół pod kierownictwem właściciela firmy – Jochena Rake.
Na pierwszy ogień idzie, opatrzone charakterystycznym logo JR, high-endowe 9-calowe ramię TRA 9, wykonane ze stopów aluminium, stali nierdzewnej, mosiądzu, materiałów ceramicznych i magnetycznych. Składa się ono z dwóch profili rurkowych wykonanych z różnych stopów aluminium, z których moduł zawierający wkładkę jest idealnie wpasowany w drugi, mający kształt lekko stożkowy. Pierwszy jest umocowany w środku drugiego śrubkami w trzech miejscach. Rozwiązanie takie gwarantuje dużo lepszą sztywność konstrukcji, brak podatności na rezonanse własne i skuteczne rozpraszanie niepożądanych wibracji pochodzących z zewnątrz. Ramię spoczywa na poziomym łożysku stalowym produkcji wyspecjalizowanej japońskiej firmy oraz ceramicznym pionowym. Są one zespolone ze sobą pod niezmiennym kątem 90 stopni za pomocą systemu śrub zabezpieczonych tłumiącym woskiem zastosowanym w celu jak najlepszej eliminacji drgań. Aluminiowa przeciwwaga zawiera wymienne mosiężne ciężarki o chromowanej powierzchni, których wielkość można dostosować na zamówienie do rodzaju i ciężaru wkładki. Siłę nacisku ramienia można wyregulować bardzo precyzyjnie, do drugiego miejsca po przecinku, za pomocą dwóch śrubowych trzpieni. Osobno ustawia się wysokość ramienia względem płyty służy i kąt nachylenia VTA. Antyskating zrealizowano w postaci magnetycznej, co umożliwia bardzo dokładną regulację osobnym pokrętłem.
Priorytetem dla firmowych ramion Transrotora jest dokładność i stabilność ustawień parametrów, połączona z łatwością montażu ramienia, nawet przez początkującego adepta winylowej pasji. Okablowanie ramienia to czyste srebro Seven Stream produkcji holenderskiego Van den Hula, z beztlenową izolacją na zewnątrz i w środku silikonowych tulei tłumiących drgania w punktach połączenia ze srebrnymi lutowaniami oraz wyprowadzeniami na zewnątrz. Wtyki ramienia można wybrać w wersji srebrzonych RCA lub pokrytych specjalną warstwą przewodzącą XLRów produkcji WBT.
TRA 9 można zamontować w dowolnej podstawce przeznaczonej dla 9-calowego ramienia SME, wyprodukowanej wcześniej przez Transrotora. Ramię jest dostępne wersji matowo czarnej, chromowanej, złoconej lub pokrytej bardzo rzadkim metalem – rutenem, a ceny wynoszą odpowiednio: 18 900, 21 900, 23 900 i 24 900 PLN
Najnowszy odtwarzacz SACD Accuphase DP-570 to przedstawiciel czwartej generacji „podstawowych” w ofercie Japończyków multiformatowców przeznaczonego przede wszystkim do odczytu płyt SACD i CD. Zastępuje on wprowadzony pod koniec roku 2016 roku model DP-560, wywodzący się od wprowadzonego w 2008 roku DP-600, zastąpionego cztery lata później przez DP-550. W stosunku do poprzednika największą uwagę poświęcono ulepszeniu napędu oraz dalszemu obniżeniu poziomu szumów i zniekształceń harmonicznych. Stosunek sygnału do szumu wynosi tu 120 dB, co odpowiada poziomowi wyjściowemu 2.5 μV i jest o 12 % lepszy niż w DP-560, a w przypadku THD+N rezultaty poprawiły się aż o 30 %. Jeśli chodzi o bezszelestny napęd o obniżonym środku ciężkości, już sama pokrywa tłumiąca mikrowibracje pochodzące od silnika i generowane przez obracającą się płytę, składa się z trzech warstw: odlewanej podstawy, stalowej izolacji i aluminiowej nakładki. Pomiędzy wszystkimi elementami napędu znajdują się liczne szczeliny powietrzne, które rozpraszają szkodliwe drgania. Moduł głowicy laserowej spoczywa na dedykowanych absorberach wykonanych z gumy butylowej, wybranej spośród wielu rodzajów specjalnie pod kątem najnowszej wersji napędu. Inżynierowie pracujący nad DP-570 skonstruowali go, przeprowadzając rozliczne analizy punktów rezonansowych całego układu, dzięki czemu udało się im wydatnie obniżyć poziom rezonansów własnych mających wpływ na dokładność odczytu danych z dysku. W sekcji przetwornika cyfrowo-analogowego zastosowano 32-bitową kość ESS Hyper Stream II ES9028PRO, czyli identyczną jak w topowym jednoczęściowym odtwarzaczu DP-750, z tym że zamiast ośmiu osobnych DACów na kanał jest skonfigurowana w cztery równoległe z zastosowaniem firmowego konwertera MDS+, z zachowaniem całkowicie symetrycznej ścieżki sygnału i niezależnego filtru dolnoprzepustowego dla każdego z wyjść. Układ ten umożliwia także podłączenie cyfrowych korektorów akustyki Accuphase.
Identycznie jak w poprzednim modelu, konstrukcja wewnętrzna składa się z osobnych modułów odseparowanych grodziami eliminującymi wzajemne zakłócenia. DP-570 dysponuje czterema wejściami cyfrowymi: Coaxial, Optical, HS-LINK oraz USB przyjmującym sygnał PCM 32 bit / 384 kHz lub DSD 11.2896 MHz w standardzie DoP i ASIO2.1. HS-LINK Ver.2 z przesyłem PCM o takich samych parametrach i DSD do 5.6448 MHz jest oczywiście kompatybilne ze starszą wersją tego standardu. Na pokładzie jest Direct Balanced Filter z osobnymi ścieżkami dla toru liniowego i zbalansowanego oraz selektor fazy dla wyjść symetrycznych. Tak jak DP-560, nowy odtwarzacz odczytuje płyty z plikami dźwiękowymi nagranymi za pomocą komputera.
Tym, co zmieniło się na pierwszy rzut oka, jest przede wszystkim wykończenie górnej płyty obudowy – zgodnie z wzornictwem ostatnich modeli jest ona wykonana z gustownego szczotkowanego aluminium o czarnej barwie. Zmieniono też układ logotypów na przednim panelu.
W swoim najnowszym odtwarzaczu Accuphase wprowadza także moduł pamięci, pozwalający na zaprogramowanie dowolnych utworów za pomocą pilota.
Accuphase DP-570 jest wyceniony na 49900 PLN
Wzmacniacze zintegrowane Accuphase mają bardzo długą i bogatą historię. Wszystko zaczęło się od modelu E-202, wprowadzonego na rynek w roku 1974. Był on jednym z pierwszych czterech urządzeń zaprojektowanych przez japońskich inżynierów, a dziś firma proponuje już czternastą generację swojej podstawowej integry oznaczonej dwójką z przodu. E-280 zastępuje model E-270, który miał premierę pod koniec roku 2016. Najnowszy model z zewnątrz jest bliźniaczo podobny do poprzednika, natomiast w E-280 zastosowano najnowszą wersję układu sterowania głośnością AAVA, dzięki czemu wzmacniacz charakteryzuje się o 12 % niższym szumem własnym w pozycji potencjometru -30 dB i aż o 44 % dla maksymalnej głośności. Osiągnięto to dzięki zastosowaniu w sekcji przetworników V/I jednej z czterech gałęzi składającej się z czterech równoległych elementów i drugiej z dwóch równoległych. Spowodowało to podwojenie prądu na wyjściu konwertera, czego wynikiem jest obniżenie oporności sprzężenia zwrotnego I/V oraz poziomu generowanego przez ten element szumu. Dla przypomnienia, układ AAVA w E-270 dysponował dwoma równoległymi elementami w jednej gałęzi konwertera V/I.
Sekcja wzmacniacza mocy wykorzystuje wzmacniacz instrumentacyjny z prądowym sprzężeniem zwrotnym, znany z topowych końcówek mocy Accuphase. Impedancja na wyjściu układu jest bardzo niska dzięki zastosowaniu wysokoprądowego, równoległego stopnia końcowego w podwojonej konfiguracji push-pull, zbudowanego z tranzystorów bipolarnych o wysokiej liniowości pasma pracy. Wzmacniacz oddaje 120 W przy obciążeniu 4 Ω i 90 W przy 8 Ω w trybie ciケgウym, a chwilowa moc maksymalna wynosi odpowiednio aż 150 i 120 W.
Podobnie do poprzednika, E-280 dysponuje układem symetrycznego poboru negatywnego sprzężenia zwrotnego przy zaciskach głośnikowych od strony sygnału oraz masy – Balanced Remote Sensing. Są też bezkontaktowe przełączniki typu MOS-FET, które charakteryzują się znikomą impedancją w porównaniu do tradycyjnych mechanicznych styków. Wynosi ona 1.9 mΩ, a ich wydajność prądowa umożliwia transmisję sygnałów o natężeniu do 130 A. Płytki z układami są podłączone bezpośrednio do terminali, dzięki czemu ścieżka sygnałowa jest skrócona do absolutnego minimum. Rozwiązania te mają na celu obniżenie impedancji wyjściowej wzmacniacza, powodujące uzyskanie jak największego współczynnika tłumienia, który umożliwia bezproblemowe wysterowanie dużych i trudnych zestawów głośnikowych. W E-280 współczynnik ten wynosi 500 i jest aż o 25 % wyższy niż w E-270.
W najnowszym modelu inżynierowie Accuphase ulepszyli również układ zabezpieczeń wzmacniacza mocy. Zaprojektowano całkiem nowy moduł ochronny, wyposażony w obwody zabezpieczające przed przeciążeniem prądowym. Dzięki zastosowanym tu transoptorom układ nie ma wpływu na jakość brzmienia, a zamontowane na obydwu radiatorach czujniki temperatury przekazują informację o przegrzaniu końcówki mocy, automatycznie odłączając sygnał wyjściowy na głośnikach. W takiej sytuacji wskaźniki mocy migają, informując użytkownika o zbyt wysokiej temperaturze wzmacniacza mocy.
Frontpanel jest niemal identyczny jak w E-270. Rozszerzono tylko zakres wychyłowych wskaźników mocy do poziomu poniżej 50 dB, a wyświetlacz bitrate’u pokazuje teraz także wielkości wyskalowane w MHz. Bardzo istotną zmianę widać za to z tyłu: są tu dwa wolne miejsca na moduły dodatkowe, w odróżnieniu od jednego w E-270. Umożliwiają one rozszerzenie funkcjonalności wzmacniacza o dwa elementy. Do wyboru jest preamp gramofonowy AD-50, przetwornik cyfrowo-analogowy DAC-50 lub płytka z dodatkowym wejściem LINE-10. E-280 współpracuje także z modułami starszego typu.
Accuphase E-280 można zakupić w cenie 24900 PLN.
Opinia 1
Fakt, że prąd dedykowany naszym drogocennym urządzeniom należy oczyszczać i uzdatniać już od dawien dawna nie podlega dyskusji. O ile jednak przy urządzeniach o niespecjalnie absorbującym poborze energii sprawa nie wydaje się być problematyczna o tyle przy odznaczających się zdecydowanie większym apetytem na Waty i Ampery amplifikacjach już tak różowo nie jest. Tzn. o ile tylko kwestiami finansowymi nie musimy zaprzątać sobie głowy, to jest w czym wybierać. Jest fenomenalny, w pełni pasywny, Furutech Pure Power 6, jest oparty na potężnym 5kVA trafie Keces Audio BP-5000 na monstrach w stylu niemieckiego Stromtanka skończywszy. Choć, jeśli tylko wystarczy nam niewielka multiplikacja gniazd dostarczających życiodajną energię do audiofilskiego ołtarzyka, można zastanowić się nad Furutechem FP-SWS-D Box R/NCF (oczywiście z dwoma gniazdami NCF), który tylko rozdziela ale ze to nawet w najmniejszym stopniu mówiąc wprost nie „muli” – nie limituje dynamiki nawet Gryphona Mephisto. Niby osiołkowi w żłobie dano, jednak doskonale zdajemy sobie sprawę, że akurat na naszym, obfitującym w niezwykle wybredną klientelę obszarze zainteresowań od przybytku głowa nie boli. Dlatego też z myślą właśnie o tych najbardziej wymagających, dzięki uprzejmości 4HIGHEND s.r.o. przez ostatni miesiąc mogliśmy gruntownie poznać bohatera naszego dzisiejszego spotkania, czyli posługując się nomenklaturą producenta „pierwszy na świecie, całkowicie pozbawiony połączeń kablowych, filtr One-Board” GMG POWER X-BLOCKER.
Jak sami Państwo widzicie GMG POWER X-BLOCKER swymi gabarytami zbytnio nie odbiega od standardowej rozmiarówki pełnowymiarowych komponentów Hi-Fi, więc ustawiony wśród nich nie powinien zbytnio się wyróżniać. Dodatkowo wykonany z masywnych, półcentymetrowej grubości płatów szczotkowanego aluminium korpus śmiało może uchodzić za domostwo jakiejś egzotycznej końcówki mocy, więc nabywcy powinno udać się uniknąć nad wyraz irytujących uwag nieobeznanych z tematem znajomych odnośnie faktu, iż im do pełni szczęścia wystarcza hipermarketowy rozgałęziacz, jakich setki zalegają w wielkopowierzchniowych sklepach m.in. sieci, która dziwnym zbiegiem okoliczności, od momentu, gdy jej „twarzą” został beczący niczym zarzynana owca jegomość z Podlasia, zaprzestała selekcji na wejściu ograniczającej dostęp do jej asortymentu idiotom. Frontowy płat w centralnej części, wzdłuż swojej górnej krawędzi został wycięty a w trapezoidalnym podfrezowaniu wkomponowano nazwę modelu z dyskretnie podświetlonym na biało-niebiesko X-em. Z kolei firmowy logotyp zdobi płytę górną filtra. Za to widok ściany tylnej jest prawdziwą ucztą dla oczu i przykładem przemyślanego połączenia minimalizmu, elegancji i symetrii. Centralnie ulokowano rodowane zasilające gniazdo wejściowe Furutech IEC C20 a po jego obu stronach po dwa wyjściowe, również rodowane i pochodzące od Japończyków NCF-y – każde zdolne poradzić sobie z obciążeniem 3 700W. Całość usytuowano na czterech masywnych, toczonych nóżkach a biorąc pod uwagę blisko 20kg masę filtra warto ustawić go w miejscu gdzie dostęp do jego zakrystii nie będzie wymagać zbytnich ekwilibrystyk, o wysuwaniu / przesuwaniu lepiej nie wspominając. Oprócz widocznej na powyższych zdjęciach wersji utrzymanej w naturalnym kolorze aluminium dostępna jest również opcja czarna. Żadnego włącznika nie przewidziano, więc X-BLOCKER-a do życia budzi wpięcie do sieci. Proekologicznie zorientowanych odbiorców z pewnością ucieszy fakt, iż nasz dzisiejszy bohater sam z siebie praktycznie nie zużywa prądu, nie licząc 2 mA dla ukrytego pod X-em LED-a.
Podzielone masywnymi aluminiowymi grodziami na sześć komór wnętrze szczelnie wypełnia czterowarstwowy laminat PCB z grubymi ścieżkami z platerowanej i pokrytej 24-karatowy złotem miedzi. Sięgając do materiałów promocyjnych wypada również zwrócić uwagę, iż mamy do czynienia z konstrukcją opartą na „filtrach hartowanych” zapobiegających propagacji zakłóceń RF wewnątrz urządzenia a rezygnacja z połączeń przewodowych wyeliminowała problem ich „zbierania” zakłóceń EMI. Z kolei w pełni symetryczna topologia ma zapewnić idealny rozkład obciążeń zaimplementowanej siedmiostopniowej filtracji i sześciostopniowych filtrów. Skuteczność filtracji, w zależności od częstotliwości, waha się od 15 do 98 dB w paśmie od 1 kHz do 3 GHz.
No dobrze, wszystko pięknie, ładnie, jednak poza tym, że urządzenia wpięte w X-Blockera działają spodziewać by się należało choćby niewielkiej, bo niewielkiej, ale jednak poprawy. Żeby jednak nie było zbyt łatwo, czyli mówiąc wprost, by nie zostać posądzonym o ordynarne „drukowanie meczu”, podobnie jak to miało miejsce w przypadku Kecesa BP-5000, niejako na dzień dobry w zadek tytułowego filtra zaaplikowałem przewód zasilający nie tylko od źródła, lecz również i nader wybrednego i uczulonego na jakiekolwiek limitacje 300 W Brystona 4B³ i … . I powiem szczerze, że początkowo miałem mocno ambiwalentne odczucia. Uszczuplając bowiem swój budżet o blisko 35 kPLN spodziewałbym się efektu jeśli nie piorunującego i wyrywającego z butów, to co najmniej od pierwszych taktów wywołującego rosnący wraz z upływem czasu podziw. Tymczasem wszystko wydawało się grać po staremu. Znaczy się nie odnotowałem nijakiego spadku (tzw. „plusy ujemne”) dynamiki, lecz również i jej wzrostu, co poniekąd kwalifikowało powyższą obserwację do braku „plusów dodatnich”. Ponieważ jednak w tzw. międzyczasie miałem dość napięty grafik działań post-produkcyjnych, czyli traciłem resztki wzroku nad obróbką zdjęć, a ponadto podczas wstępnego etapu akomodacji i tak i tak staram się niespecjalnie sugerować ewentualnymi zmianami brzmienia „układającego się” w moim systemie gościa, niezobowiązująco w tle leciał jubileuszowy, blisko dwu … nastogodzinny box Jorna „50 Years on Earth”, czyli z pazurem, wykopem i w lubianym przeze mnie hard-rockowym, „whitesnake’owym” stylu. Grało dobrze, dynamicznie i konturowo, jednak do efektu znanego z Kecesa BP-5000 było daleko, szalenie daleko. Utwory „leciały” jeden za drugim, aż w chwili dojścia na playliście do ścieżki dźwiękowej autorstwa Jamesa Newtona Howarda do zrealizowanego na podstawie powieści Stephena Kinga horroru „Dreamcatcher”, coś się zdarzyło. Otóż w pewnym momencie moją uwagę przykuła cisza. Cisza kompletna i absolutna, jakby nagle „zabrakło” internetu, albo co gorsza mój system się wyłączył. Nic, nada, czarna otchłań i kompletny brak jakichkolwiek bodźców dźwiękowych. Jakbym znalazł się w komorze bezechowej i sam stał jedynym źródłem decybeli. Szybki rzut okiem na linnowskie Kazoo, z którego poziomu – desktopowo steruję Luminem. Niby wszystko działa a „licznik” niezakłócenie odmierza kolejne sekundy utworu. Display U1 Mini również wskazuje, iż wszystko jest OK a i 35-ka nie zgłasza żadnych problemów z zaprzestaniem otrzymywania sygnału. Czyli w drodze eliminacji wszystko wskazuje na to, że albo strzeliło wyjście w Ayonie, albo poleciała końcówka mocy. I w tym momencie przez mój centralny ośrodek zarządzania nieco ponad 100 kg. ciałem przemknął ciąg wyrażeń, których przytoczyć publicznie nie wypada. Zanim jednak wygenerowane w mózgowych synapsach kalumnie zdążyły dotrzeć do mego ośrodka mowy z głośników jak gdyby nigdy nic znów popłynęła muzyka. Ki czort? Zatrzymanie odtwarzacza, powrót na początek, start i … gra muzyka, cisza, że aż w uszach dzwoni i … gra muzyka. Co za czkawka? I dopiero po chili dotarło do mnie, iż sprawcą tego całego zmieszania jest nie kto inny a czeski filtr. Filtr, który robi dokładnie to, co deklarują jego twórcy – czyści prąd, jednak robi to na tyle spektakularnie i totalnie, że jeśli w nagraniu nijakich dźwięków nie ma, czyli de facto w głośnikach powinna być cisza, to owa cisza jest … „absolutna”. To nie jest brak muzyki i jakieś bliżej niezidentyfikowane szumy, trzaski i inne operujące na granicy słyszalności artefakty w tle, lecz prawdziwa nicość i czerń Vantablack.
Dlatego też od razu uprzedzę, iż pierwszy kontakt z X-Blockerem może wywołać dość mieszane i trudne do przewidzenia odczucia. Bowiem o ile przy gęstych aranżacjach jego działanie wydaje się całkowicie transparentne o tyle im bardziej będziemy redukowali instrumentarium i im bardziej zbliżać będziemy się do tzw. „gry ciszą”, tym częściej będzie on dochodził do głosu. Jednak wcale nie trzeba w ramach każdorazowego potwierdzania słuszności zakupu ograniczać się do akustycznych, purystycznych projektów w stylu skądinąd świetnego „Concierto de Aranjuez” Muñoz Coca & Santi Pavón, gdzie zawieszone z nieprzeniknionej czerni gitary stanowią jedyne obiekty mogące przykuć nasza uwagę a generowane przez nie dźwięki rozchodząc się omnipolarnie powoli gasną w bezkresnej przestrzeni. Równie przekonująco wypadają decydowanie bardziej zelektryfikowane propozycje w stylu kipiącej energią i niepozwalającym spokojnie usiedzieć w miejscu funky’owym goovem „I Told You So” Delvon Lamarr Organ Trio. Z czeskim filtrem robi się wyraźniej, precyzyjniej a prezentowany przez system spektakl staje się bardziej skupiony, skondensowany, niejako bardziej zwarty. Jednak tu nie chodzi o kompresję, czyli wzrost gęstości poszczególnych bytów scenicznych kosztem ich gabarytów a raczej zjawisko oddania bogactwa stanowiących ich „body” tkanek przy jednoczesnym zachowaniu wierności oryginalnej rozmiarówce. A to wszystko na absolutnie czarnym tle. Nic nie przeszkadza, nic nie rozprasza. Jesteśmy tylko my i muzyka.
Decydując się na GMG POWER X-BLOCKER warto mieć świadomość, że im bardziej rozdzielczym systemem będziemy dysponowali, tym więcej zalet czeskiego filtra poznamy. W dodatku zdaję sobie sprawę z faktu wynikającego poniekąd z indywidualnych przyzwyczajeń, bowiem jeśli ktoś do tej pory pochodzące z sieci elektrycznej artefakty uważał za określający akustykę pomieszczeń w jakich dokonywano poszczególnych nagrań „audiofilski plankton”, to pojawienie się X-BLOCKER-a może okazać się dla niego nad wyraz bolesnym sprowadzeniem na ziemię. Jednak budując system w oparciu o tytułowy uzdatniacz prądu mamy niebywałą okazję skupić się na tym, co rzeczywiście muzycy zagrali a nie nieprzewidywalnej interpretacji „wzbogaconej” zafundowanymi przez śmiecące w sieci peryferia „ozdobnikami”.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact; Esoteric K-03XD
– DAC: Gryphon Audio Kalliope
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Śledząc nasze zmagania z tematyką zasilania systemów audio, z pewnością zauważyliście bardzo wyraźną w tej materii dominantę mniej lub bardziej zaawansowanie poprawiających nasz prąd w gniazdku, tudzież od nowa go generujących kondycjonerów. Jednak to nie wszystkie opcje działań na tym polu, gdyż szerokie portfolio tego wycinka branży audio, oprócz przywołanych kondycjonerów, oferuje melomanom również wszelakiej maści filtry sieciowe. Oczywiście każdy ze wspomnianych komponentów jest pewnego rodzaju filtrem tego, co dostarcza nam elektrownia, jednak jak to życiu bywa, diabeł tkwi w szczegółach, czyli zastosowanych rozwiązaniach technicznych. Naturalnie nie mamy czasu na dogłębne rozwikłanie nazewnictwa poszczególnych opcji, dlatego też bez zbędnego rozwadniania tekstu zdradzę, iż w dzisiejszym odcinku testowym po ostatnich dwóch spotkaniach z wytwarzającymi nowy energetyczny sinus – kondycjonerami Keces Audio BP-2400 i BP-5000, zmierzymy się z według deklaracji producenta typowym filtrem sieciowym. Jakim konkretnie? Otóż miło jest mi poinformować, iż dzięki stacjonującemu za naszą południową granicą – Czechach – dystrybutorowi 4HGIGHEND s.r.o. do naszego audio-przybytku trafił będący wytworem tamtejszych inżynierów filtr sieciowy firmy GMG Power – X-BLOCKER.
Omawiany dzisiaj poprawiacz prądu to pokaźnych rozmiarów, osiągająca gabaryty średniej klasy wzmacniacza zintegrowanego, aluminiowa, o niebagatelnej wadze 19 kg skrzynka. Jej front zdobi wygrawerowana na centralnie zagłębionej połaci względem jego całej powierzchni, nazwa urządzenia, zaś górną płaszczyznę wielkie, okrągłe logo marki. Jeśli chodzi o ofertę przyłączeniową, to oprócz zaimplementowanego w centrum rewersu gniazda czerpiącego życiodajną energię z sieci poprzez wtyk IEC 20, daje nam do dyspozycji po dwa symetryczne rozlokowane z każdej strony, japońskie gniazda Furutech NCF. Ciekawostką jest bark jakiegokolwiek włącznika, co oznacza, ze nasz cleaner energii elektrycznej zaczyna pracę w momencie podłączenia kablem zasilającym do prądu, zaś sygnalizowane jest znajdującym się na froncie, mieniącym się bielą znakiem X. Jakie zadanie spełnia nasz bohater? Według producenta jego najważniejszym polem działań jest walka z szumami harmonicznymi sieci elektrycznej. Jako to realizuje? W teorii dość prosty sposób wykorzystując do tego celu kilka samodzielnych sekcji filtrujących. Jednak w opinii pomysłodawcy blockera pojedyncza sekcja nie spełniała wysoko zawieszonej poprzeczki jakości zabezpieczenia systemów audio przez szkodliwymi śmieciami sieci elektrycznej, dlatego też w celach spełnienia wyśrubowanego reżimu filtracji kilka wspomnianych małych cegiełek – bloków – kaskadowo połączył ze sobą w jedną całość. Jaki jest tego efekt? O tym za moment, bowiem wieńcząc akapit opisowy nie mogę nie wspomnieć o dodatkowej implementacji w naszym prądowym bodyguardzie kilku zabezpieczeń podłączonych urządzeń przed częstym w sieci wstrząsem elektrycznym i maksymalnej obciążalności całej konstrukcji na poziomie 4600W.
Gdy doszliśmy do części opisującej wynik pracy GMG Powera po aplikacji w moim systemie, istotną informacją jest fakt podłączenia do niego przeze mnie jedynie źródła cyfrowego. Dlaczego tylko źródło? Otóż wzmacniacz z poborem energii elektrycznej na poziomie 1,4 kW w stanie spoczynku, mimo deklaracji obciążeniowej producenta nie tylko mógłby zbyt mocno wysilić tytułowy filtr, ale sam z dozą prawdopodobieństwa również odczułby skutki takiego stanu rzeczy, co finalnie zakłóciłoby wynik soniczny testu, a przecież nie o to w tej całej zabawie chodzi. Jednak żeby pokazać uniwersalność naszego czyściciela energii karmiłem nim nie tylko transport i przetwornik cyfrowo-analogowy, ale również współpracujące z nimi, zasilane uważanymi za niezbyt szczęśliwe, impulsowymi modułami zewnętrzne zegary Mutec-a. Co z tego wynikło?
Szczerze powiedziawszy, spodziewałem się najgorszego. Już sama nazwa wykonywanej czynności – filtrowanie – na bazie wieloletnich doświadczeń powoduje u mnie zapalenie się czerwonej lampki. Owszem, w niedrogich, często generujących spore zniekształcenia – nie mylić z rozjaśnieniem i do tego zasilanych prądem z mocno zaszumionej tętnieniami sieci, systemach to jest wręcz zbawienie, jednak w moim przypadku zamieszkiwania w domu jednorodzinnym z dedykowaną linią do audio temat zazwyczaj wygląda zgoła inaczej. Po prostu w ekstremalnych przypadkach moja, oparta o idealne zbilansowanie swobody grania z nasyceniem i energią i do tego bez najmniejszego nadmiaru nadpobudliwości, po wpięciu w podobne ustrojstwa potrafi kolokwialnie mówiąc, jeśli nie umrzeć, to co najmniej przejawiać oznaki zażycia pavulonu. Tymczasem ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu przywołane wyniki dźwiękowe po ożenku posiadanej elektroniki z czeskim filtrem nie miały racji bytu. Naturalnie zauważyłem delikatne cofnięcie się witalności przekazu, jednakże nic a nic nie straciła przy tym energia, swoboda wybrzmiewania i rozmach generowanego dźwięku. Nadal był soczysty, mocny w dole, rozdzielczy w środku pasma, a jedynie nieco gładszy w górnych rejestrach. Nie zgaszony, tylko delikatnie mniej wyrazisty. To oczywiście było dla mnie całkowicie zrozumiałe, gdyż już bardzo dobra energia w moim gniazdku została poddana dodatkowemu procesowi obróbki, który naturalną koleją rzeczy miało swoje, opisane przed momentem, zapewniam, że delikatne i nie powodujące utraty radości ze słuchania muzyki reperkusje. Dodatkowym pozytywnym zaskoczeniem takiego stanu rzeczy był brak jakiegokolwiek wpływu na budowanie realiów wirtualnej sceny w jej trzech wymiarach, co w wielu przypadkach często kończyło się utratą informacji o jej najdalszych planach. Tutaj nic takiego nie mało miejsca, co świetnie odzwierciedlała słuchana muzyka. Jak to wyglądało na tle sprzed aplikacji Czecha w tor?
Jak wspominałem, nadal wszystko było w jak najlepszym porządku, tylko z mniejszym akcentowaniem najwyższych rejestrów i lekkim uspokojeniem krańcowych partii mikrodynamiki. Po prostu wszelkie zapisane na płytach byty okazały się być jedynie bardziej plastyczne. Jednak nie na tyle, aby coś brutalnie uśredniać, tylko podać je w bardziej intymny, ale nadal ekspresyjny sposób. Weźmy na przykład muzykę rockową. Ta z racji zazwyczaj słabych realizacji mimo opisanego działania na poziomie lotności i wyrazistości, wydawała się wręcz czerpać z owych dobrodziejstw pełnymi garściami. Nie traciła na masie, energii i co istotne szybkości, przez co nadal cieszyła uszy swą wpisaną w sceniczny wizerunek soniczną brutalnością. Ale to nie wszystkie dobre wieści z pola walki z tytułowym filtrem, gdyż takie traktowanie nie odcisnęło zbytniego piętna również na muzyce elektronicznej. Nie przeczę, była mniej przenikliwa w najostrzejszych pikach i piskach, ale nadal z wyraźnym celem zniszczenia mojego słuchu i do tego fenomenalnie próbującą wywołać u mnie spowodowaną niskimi pomrukami arytmię serca. Gdy miał być ogień, było ostro, a gdy artysta chciał zburzyć mój dom, system sprawiał wrażenie dokonywania tej czynności z dziecinną łatwością. Nie wiem, jak to się działo, ale w porównaniu z porażkami z tego typu ustrojstwami, to podejście testowe dla ciężkiej muzy okazało się być zaskakująco przyjazne.
Bardzo podobne odczucia miałem również w zderzeniu z lżejszymi gatunkami dla tak zwanego ducha. Naturalnie tak jak w poprzednim przypadku słychać było lekkie cofnięcie się perkusjonaliów bębniarza w formacjach jazzowych, jednak tylko w domenie ostrości latających w eterze iskierek, a nie ich ilości. Reszta z pracą w środku i dole pasma było w jak najlepszym porządku, czyli bez buły i ospałości nawet w karkołomnych pasażach mainstreamowych kontrabasistów typu Charie Haden, czy Gary Peacock – znawcy tematu wiedzą, co mam na myśli. Dlaczego wspomniałem akurat ich? To proste. Nie ze względu na modne ostatnimi czasy polityczne koniugacje, tylko na fenomenalne popisy na obsługiwanych przez nich wielkich skrzypcach, z czym nie oszukujmy się, wiele zestawów ma spore problemy, a co opiniowany dzisiaj filtr sieciowy nieco uspokajając propagację wysokich tonów, bez uszczerbku na rozdzielczości i kontroli środka pasma, w umiejętny, ba daleki od przerysowania sposób, znakomicie wyeksponował. Nie przerysował, tylko naświetlając wydarzenie muzyczne z ich udziałem, na tle moich codziennych odsłuchów, pokazał ich wyczyny nieco dobitniej. Czy to na pewno dobrze? W moim odczuciu tak, gdyż bardzo lubię ich wirtuozerię i wiem, kiedy system przekroczy cienką linię przesady, do czego w tym wydaniu nawet na milimetr się nie zbliżyliśmy. Dlatego też cieszy mnie fakt tak wyrafinowanego wpływu X-Blockera na mój zestaw. Nie uduszenie przekazu, tylko skierowanie jego sznytu grania w inną niż mam na co dzień, jednak pozbawioną strat w jego jakości, stronę.
Czy tytułowy filtr sieciowy jest dla wszystkich? Jak wynika z powyższego testu, nie ma większych przeciwwskazań, gdyż nawet moja, raczej świetnie radząca sobie bez takich urządzeń układanka, po podpięciu do niego nie wskazywała jakiegoś poważnego odejścia do wypracowywanego przeze mnie przez lata brzmienia. O ile słyszalnej zmianie uległa nieco witalność przekazu, jednak rozpatrując to zagadnienie należy pamiętać o moich energetycznych realiach, które pozwalają z powodzeniem obyć się bez takich zabawek. Tymczasem gdy weźmiemy to pod uwagę potencjalne problemy praktycznie większości z Was, temat nawet jeśli nie zakupu, ale choćby próby na własnym podwórku wydaje się być wręcz obowiązkowym. Jak zakończy się taki sparing, to zależeć będzie od zastanych w danej konfiguracji warunków. Niemniej jednak jedno jest pewne, muzyka nabierając nieco ogłady, zwyczajnie przestanie krzyczeć, co w moim odczuciu jest już wystarczającym argumentem, by powalczyć u siebie o dobrej jakości prąd.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Darc 140
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: 4HIGHEND s.r.o.
Cena: 7 600 €
Dane techniczne
Znamionowe napięcie wejściowe: 230V ~ 50/60Hz ±10%
Maksymalny ciągły prąd wejściowy: 20A
Znamionowe napięcie wyjściowe: 230V ~ 50/60Hz ±10%
Ciągły prąd wyjściowy na gniazdo: 16A
Ciągła moc wyjściowa na gniazdo: 3700W
Moc szczytowa: 10 000W
Całkowita moc: 4600W
Zintegrowany filtr DC: Max. 3V
Max. zaabsorbowany prąd szczytowy: 100 000A (1900J puls 8×20µs)
Ochrona odgromowa:20 000A
Filtrowanie w zakresie częstotliwości: RFI/EMI 1 kHz do 3GHz 15-98dB
Gniada: 4xEU(Schuko) Furutech Rhodium NCF 16A; FURUTECH Rhodium IEC C20
Wymiary (S x W x G): 450 x 120 x 310 mm
Waga brutto: 19kg
Opinia 1
Kiedy ustalaliśmy z Nautilusem – dystrybutorem marki, standardowe kwestie natury logistycznej, czyli gdzie i na kiedy powinniśmy spodziewać się dostawy obiektu naszej dzisiejszej epistoły byłem święcie przekonany, iż zarówno z racji rozpoznawalności, jak i regularnego pojawiania się na naszych łamach Acrolinka nikomu przedstawiać nie trzeba. Ot jeden z tzw. pewniaków, jeśli chodzi o audiofilskie okablowanie i to praktycznie niezależnie od pułapu cenowego w jaki celujemy, gdyż ceny zaczynają się od nader rozsądnego 1 kPLN (vide recenzowane przez nas 7N-A2050III & 7N-A2200III) a kończą w okolicach tysięcy … pięćdziesięciu za dwumetrowy set głośnikowych MEXCEL 7N-S10000 II. Krótko mówiąc zaskakująco szeroki wachlarz możliwości. Tymczasem dokonując remanentu naszej dotychczasowej publicystycznej aktywności skupionej na efektach pracy japońskich mistrzów metalurgii ze zdziwieniem odkryliśmy, iż nie wiedzieć czemu ale po otwierających tak portfolio, jak i naszą przygodę z Acrolinkiem pod banderą SoundRebels ww. budżetowych łączówek przez ostatnie osiem lat do recenzji otrzymywaliśmy wyłącznie przewody … zasilające. Począwszy od 7N-PC9500, poprzez 7N-PC5500 Speciale Edizione, 7N-PC6700 Anniversario, na MEXCEL 7N-PC 9900 skończywszy. Przypadek? Cóż, najwidoczniej przewrotny los uznał, że każdy powinien mieć jakąś specjalizację a akurat nam przypadła „energetyka”. Skoro jednak czytacie Państwo niniejszy wstępniak, to mam cichą nadzieję, iż przynajmniej gdzieś tam, w głębokich zakamarkach podświadomości, zdajecie sobie sprawę, że tym razem będzie inaczej. I tak też jest w istocie, gdyż najwyraźniej wyczerpawszy pulę wysokonapięciową maszyna losująca skierowała do nas sygnałowe novum w ofercie Acrolinka, czyli zbalansowane interkonekty analogowe o jakże wdzięcznej i zarazem skromnej nazwie 7N-A2070 Leggenda.
Tytułowe łączówki dostarczane są w standardowym – jakiś czas temu zunifikowanym w obrębie marki kartonowym pudełku, którego zewnętrzna połyskliwa powierzchnia pokrywy górnej przypomina nieco czarno-srebrną karbonową plecionkę z jakiej wykonane są korpusy wtyków japońskiego producenta. W podobnej kolorystyce utrzymany jest również sam przewód z tą tylko różnicą, że w jego przypadku a dokładnie w przypadku zewnętrznej – poliuretanowej i odpornej na promieniowanie UV izolacji, dominuje srebrna składowa. Sam przewód jest dość sztywny, więc szczególnie przy wersji zbalansowanej warto mieć to na uwadze. Z kolei wtyki, w porównaniu z poprzednią wersją zamiast lustrzanej polerki zyskały zdecydowanie spokojniejszy satynowy finisz. Łapiący za oko detalem są ułatwiające identyfikację kanału kryształki – rubinowy dla prawego i szafirowy dla lewego. Z kolei od strony mniej jubilerskiej bardziej konstrukcyjnej warto wspomnieć, iż piny wtyków wykonano z miedzi tellurycznej i berylowej a następnie zafundowano platerowanie rodem. Same korpusy to połączenie mosiądzu i włókna węglowego.
Wracając do samych przewodów ich sercem jest oczywiście miedziany, opracowany przez Mitsubishi Cable Industries Co., Ltd. przewodnik z długokrystalicznej miedzi D.U.C.C (Dia Ultra Crystallized Copper) o czystości 7N (99,99999%). Każdy z przebiegów składa się z 19 żył o ø 0.26 a w roli izolacji wykorzystano wysokocząsteczkowa poliolefina (rodzaj polimeru) dla wiązki dodatniej i polietylen dla ujemnej. Wzdłuż przewodów sygnałowych poprowadzono zarówno dreny – wiązki absorbujące fale elektromagnetyczne, jak i jedwabne nici działające antywibracyjnie. Całość umieszczono w otulinie z mieszanki ww. poliolefiny i autorskiej kompozycji proszku amorficznego i wolframu. Zmierzając ku obwodowi natrafimy na ekran z taśmy miedzianej, plecionkę ze srebrzonej miedzi i kolejną warstwę miedzi pokrytej czarną emalią (UEW). O zewnętrznej poliuretanowej czarno-srebrnej koszulce już wspominałem, więc nie będę się powtarzał.
Jakiś czas temu w prasie głośno było o tzw. stygmatyzacji jaką mogą nieść ze sobą niekoniecznie przemyślane, acz zakładam, że w dobrej wierze nadawane przez rodziców swoim pociechom imiona. Ot aspiracyjna część populacji, wzorując się na zagranicznych serialach i popularnych w danym momencie gwiazdkach popkultury wpisuje w aktach urodzenia Dżesiki (koniecznie przez „Dż”), Isaury, Vanessy, Dżastiny (również musowo przez „Dż”) a potem taki nowy obywatel musi borykać się z uprzedzeniami zaskakująco konserwatywnego społeczeństwa. Podobnie jest na rynku dóbr, nazwijmy je umownie, konsumpcyjnych. Zbyt wyszukane i nierzadko aspirujące do grona elitarnych nazwy stricte budżetowych modeli, badź czasem jedynie dopiskiem z jednej strony może budzić, nawet podświadomie, tak zbyt wysokie oczekiwania, jak i nieufność, czy wręcz niechęć. Piszę o tym nie bez powodu, gdyż jak już zdążyliście Państwo zauważyć nasz, nader rozsądnie, oczywiście jak na audiofilskiej realia przystało, wyceniony bohater szczyci się właśnie kwalifikującym się pod ową stygmatyzację dopiskiem „Leggenda”.
Niezbyt skromnie, jednak … jak się człowiek na spokojnie zastanowi to już sprawa nie jest aż tak bardzo dyskusyjna, jakby się mogło się na pierwszy rzut oka wydawać. Jednak aby do takich wniosków dojść trzeba mieć świadomość poziomu jaki reprezentował ponad dziesięć czy jedenaście lat temu protoplasta rodu, czy chociażby istnienia poprzednika naszego dzisiejszego gościa, czyli inkarnacji 7N-A2070 II. O ile jednak pierwszej, oferowanej jeszcze w eleganckiej drewnianej skrzyneczce, wersji nie udało nam w ramach swoistej retrospekcji pozyskać, to już z II-kami takiego problemu nie było, więc przez jakiś tydzień przed krytycznymi odsłuchami „Leggendy”, kiedy to spokojnie się wygrzewała, grałem po kilkanaście godzin dziennie właśnie z II-ek. I tak pierwszą refleksją jaka mnie naszła było zaskoczenie wynikające z konfrontacji wspomnień, oczywiście obarczonych potężnym bagażem zapomnienia i wypłowienia detali, o pierwszej wersji z odsłuchiwaną, kolejną generacją. O ile bowiem senior rodu zapadł mi w pamięć jako swoisty synonim elegancji, spójności i ponadprzeciętnej muzykalności dość wyraźnie osadzonej po cieplejszej stronie mocy i akcentującej domenę barwową, o tyle 7N-A2070 II wykazywał zdecydowanie odważniejsze podejście do dynamiki i żywiołowości. Bas uległ wykonturowaniu i choć zapuszczał się naprawdę głęboko trudno było mówić o jakimkolwiek jego zmiękczeniu, czy też kreśleniu grubszą kreską nawet na jego krańcach. Podobna transformację przeszła góra – ze stadium wyrafinowanego dodatku do plastycznej i urzekającej elegancją średnicy ewoluowała wprost w otwartość i swobodę przy jednoczesnej dbałości o iście jedwabistą gładkość. Przyznacie Państwo, że wygląda to na całkiem niezły punkt wyjściowy. I tak też było w istocie, więc co i rusz zachodziłem w głowę cóż w owej zaskakująco kompletnej prezentacji można byłoby poprawić.
Odpowiedź na powyższe pytanie otrzymałem już chwilę po wpięciu Leggendy a brzmiała ona … wszystko. Jeśli Państwo są zdziwieni proszę sobie wyobrazić jaką ja musiałem mieć minę. W dodatku zmiana nie polegała na swoistej wolcie, jaką nie raz i nie dwa potrafił zafundować swoim akolitom Acrolink przy przesiadce z jednego modelu na drugi a swoistej, w pełni logicznej i na wskroś zrozumiałej ewolucji. Wspomniana odwaga skrajów reprodukowanego pasma poszła o krok, bądź nawet dwa do przodu, lecz do powyższej dwójki dołączyła również średnica najwidoczniej nie chcąc zostać w tyle. Nad wyraz intensywnie eksploatowany ostatnimi czasy przeze mnie album „Adela” tria Aleksander Dębicz, Łukasz Kuropaczewski, Jakub Józef Orliński który utwory z puli znane i lubiane potraktował w zaskakująco świeży i szalenie wyrafinowany – zostawiając „core” – szkielet linii melodycznych misternie otulił go autorską, misternie utkaną instrumentalno-wokalną tkanką. I co najciekawsze o ile na 7N-A2070 II ww. wydawnictwo zabrzmiało wybornie, to za sprawą Leggendy śmiało można było mówiąc o fenomenie na skalę poziomu jaki reprezentują nagrania sygnowane przez norweskie 2L. Mikrodynamika oszałamiała bogactwem i wieloplanowością wybrzmień, które pomimo iż delikatne okazywały się aż kipiące od energii i skrząc się niczym obserwowane przez potężną laboratoryjną aparaturę ładunki w Wielkim Zderzaczu Hadronów pędziły z prędkością światła po kolizyjnym kursie, by eksplodować dźwiękiem fortepianu bądź gitary. Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć – tu nie chodzi o wyolbrzymianie i gigantomanię zjawisk małych i egzystujących właśnie w skali mikro, lecz raczej unaocznienie ich bogactwa i różnorodności przy jednoczesnym zachowaniu właściwego im gabarytu. To jest tak, jakbyśmy posiedli zdolność obserwacji w pełni zorganizowanego życia potężnego mrowiska, które do tej pory wydawało nam się czysto przypadkową krzątaniną tych jakże pracowitych owadów.
Mało? No to proszę bardzo – arsenał możliwości tytułowych Acrolinków okazywał się niewyczerpany. Szaleńcze tempa „Inhuman Rampage” DragonForce odgrywane były z taką łatwością i swobodą jakby wirtuozerskie riffy były jedynie wprawkami w stylu wybrzdąkiwanych na trzech strunach kilku znanych wszystkim taktów „Smoke On The Water” Deep Purple a nie wywołującym rozpacz i bezsilność u większości graczy „Guitar Hero” utworami w stylu „Through The Fire And Flames”. A tu możliwość śledzenia każdego niuansu, dźwięku, artykulacji stawała się czymś po prostu oczywistym. W dodatku bez wyostrzeń, osuszenia, czy też epatowania zbyt wyostrzonymi krawędziami, czyli zupełnie, że się tak wyrażę „niesamplerowo”.
Niejako na koniec zostawiłem przykład nagrania, gdzie pozornie niewiele się dzieje a oprócz dźwięków stanowiących jego kwintesencję nie mniej istotne są fragmenty, gdzie ich nie ma, czyli mówiąc wprost – gra cisza. Chodzi oczywiście o referencyjny album „Tomba sonora”, gdzie komplementowane przeze mnie do tej pory turbodoładowanie japońskiej łączówki wydawać by się mogło na niewiele się zda. Tymczasem Acrolink niczym przysłowiowy kameleon był w stanie w tzw. okamgnieniu dostosować się do nowych realiów i zamiast generować właściwe sobie mikro-eksplozje tam, gdzie ich de facto nie ma i nigdy nie było z dziką pasją zaangażował się w eksplorację … struktur i faktur ścian kamiennych katakumb. Może i w tym momencie nieco ponosi mnie fantazja, ale Leggenda niezwykle blisko była realizmowi umożliwiającemu niemalże organoleptyczne odczucie wilgoci na nich obecnej. O ogniskowaniu źródeł pozornych, naturalności barw i wierności natywnej akustyce lokum, w który dokonano nagrań nawet nie wspomnę, gdyż to w przypadku Acrolinka punkt wyjścia a nie cel sam w sobie.
Mówiąc zupełnie szczerze nie mam bladego pojęcia co i jak zrobiła ekipa Acrolinka, że 7N-A2070 Leggenda gra tak, jak gra i prawdę powiedziawszy mało mnie to obchodzi, gdyż liczy się efekt a ten jest piorunujący. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu, więc zamiast zwyczajowych kurtuazyjnych formułek w ramach puenty powiem tylko tyle – dostarczona przez Nautilusa metrowa parka 7N-A2070 Leggenda po testach w naszych systemach wróci do dystrybutora. Jednak odeślę ją dopiero wtedy, gdy dotrze do mnie jej półtorametrowe rodzeństwo, które zamówiłem na swój prywatny użytek. Czy to będzie dla Państwa jakaś wskazówka, czy też rekomendacja, nie mi to oceniać, jednak czysto subiektywnie śmiem twierdzić, że na tym pułapie cenowym 7N-A2070 Leggenda nie ma sobie równych a godnych sparingpartnerów lepiej zacząć mu szukać w okolicach 10 kPLN i to raczej po tej drugiej – droższej stronie.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact; Esoteric K-03XD
– DAC: Gryphon Audio Kalliope
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Tytułowego producenta okablowania systemów audio nie muszę nikomu przedstawiać. Bez najmniejszych podejrzeń o jakiekolwiek sprzyjanie marce jestem w stanie stwierdzić, iż jest jednym z wiodących na światowym rynku brandów tego wycinka gospodarki. To są twarde, wielokrotnie potwierdzone na naszych łamach fakty. Jednak w naszej wieloletniej przygodzie z różnymi modelami jego szerokiego portfolio jest mały może nie zgrzyt, ale zawsze powtarzalna prawidłowość omijania w testach sekcji okablowania kolumnowego. Nie za bardzo wiem, jaka jest tego przyczyna i naturalnie biorąc pod uwagę fajne spotkania z resztą oferty, nie będę z tego powodu rozpaczał, jednak sprawiający psikusy los potwierdzając rozdawanie kart według własnego logarytmu, mimo chęci zmierzenia się z kolumnówkami, również w tym spotkaniu nie pozwolił nam na zaopiniowanie. Szkoda? Zapewniam Was, że nie, gdyż dzisiejszy temat jest równie fascynujący. Powód? Dla mnie bardzo istotny, bowiem dostarczony do testu przez warszawsko-krakowskiego dystrybutora kabel sygnałowy Acrolink 7N-A2070 Leggenda XLR jak niewiele podobnych konstrukcji, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, oczywiście mając na uwadze uszy, spowodował u mnie przysłowiowy wytrzeszcz oczu. Co takiego się wydarzyło? O nie, rozbiegówka to zbyt wczesne miejsce na dogłębne informacje, na które zapraszam do poniższego tekstu.
Jak sygnalizuje nazwa naszego bohatera, model A2070 Leggenda Acrolinka jako przewodnik wykorzystuje miedź o czystości 7N. Zagłębiając się nieco w temat jego wewnętrznej budowy, z materiałów informacyjnych wynika, iż mamy do czynienia z dwoma żyłami składającymi się z19 cienkich nitek o średnicy 0.26 mm każda. Kwestę izolacji każdej z żył rozwiązują: poliolefina na przebiegu dodatnim i polietylen na ujemnym. Taki układ osłania konglomerat wysoko-cząsteczkowej poliolefiny, proszku amorficznego i proszku wolframu. Na to producent nałożył otulinę z miedzianej folii, a następnie otulił siatką z miedzi srebrzonej. Zaś do wykonania zewnętrznego ubranka wybrał poliuretan jako wykorzystujący wzór srebrno-czarnej jodełki. Temat wtyków XLR rozwiązano na bazie miedzi tellurycznej dla szpilek męskich, miedzi berylowej dla żeńskich, rodu jako wykończenie powierzchni wspomnianych styków oraz mosiądzu wespół z włóknem węglowym jako budulec korpusów. Tak prezentuje się druty uzbrojono w stosowne certyfikaty i spakowano w typowe dla tego producenta, nadające im elegancji, przyjemne w odbiorze wizualnym pudełka.
Co, przywołując pozytywny sygnał ze wstępniaka, spowodowało mój, będący zazwyczaj skutkiem nadczynności tarczycy, soniczny wytrzeszcz oczu? Naturalnie oferta brzmieniowa sygnałowej Leggendy. Gdybym osobiście nie dokonywał aplikacji testowanego kabla w swój tor, nigdy bym nie powiedział, że mam do czynienia z Acrolinkiem. Nie dlatego, że słabo, albo źle wpływał na wynik muzycznego meczu. Przeciwnie, robił to znakomicie. Tylko problem polegał na tym, że robił to jak żaden dotychczas opiniowany przez nas produkt www. kablowego eksperta. Zazwyczaj miałem do czynienia z silniejszym lub słabszym operowaniem wokół barwy jako jednym z głównych celów, tymczasem tytułowy 7N-A2070 działał na innych płaszczyznach. Gdybym miał w miarę skrótowo je określić, powiedziałbym, iż skupił się na skrajach pasma. Oczywiście to nie oznaczało nagłego hołubienia jedynie szybkości narastania sygnału i konturowości dźwięku ponad wszystko, tylko jakimś sposobem Japończykom udało się połączyć wodę z ogniem. Otóż nasz obiekt zainteresowań przy odczuciu jedynie minimalnego zmniejszenia nasycenia dźwięku wziął się za tak zwane bary z dolnym i górnym zakresem pasma przenoszenia. Bas nagle dostał przysłowiowego kopa, przy okazji zebrał się w sobie, ale nic a nic nie stracił na masie. Podobnie było z najwyższymi rejestrami, które przyjemnie wybuchły feerią informacji, naturalnie bez szkód typu nadpobudliwość dźwięku. Było zwiewniej, a przez to w wyższym środku swobodniej, za to nigdy w estetyce krzykliwości. Nie wiem, czy nie odbierzecie tego jako zbyt siłowe lokowanie produktu, jednak bez względu na to nazwałbym to brzmienie zjawiskowym, bowiem odczuwalna w pierwszym momencie delikatna redukcja nasycenia środka pasma, po kilku utworach stawała się niezauważalna z mocną tendencją do utwierdzania się w opinii występowania podprogowej potrzeby podobnego zastrzyku rozdzielczości dla posiadanej konfiguracji. Czy zauważyłem jakieś minusy tak dosadnego pokazania sfery informacyjności świata muzyki? Moim zdaniem nie były to minusy, tylko bardzo częsta po zmianie jakiegokolwiek okablowania, symboliczna korekta wagi dźwięku i przy okazji pozycjonowania wszelkich wirtualnych bytów w praktycznie każdym rodzaju słuchanej przeze mnie muzyki. Co takiego się wydarzyło? Nic złego. Po prostu w zderzeniu z konfiguracją odniesienia odczułem większą witalność i przybliżenie przekazu względem miejsca odsłuchowego. Jednak zapewniam, nic a nic nie wpłynęło to negatywnie nie tylko na ogólną muzykalność systemu, ale również na zagospodarowanie międzykolumnowej przestrzeni w jej tylnych parcelach. Nadal spektakl muzyczny rozgrywał się na bezkresnych rubieżach, z tą tylko różnicą, że z braku miejsca w szóstym, ponoć najlepszym rzędzie, usiadłem sobie w trzecim. Tylko tyle i aż tyle. Chyba nie muszę tłumaczyć, iż dla mnie nie było najmniejszym problemem, tylko pokazaniem tego samego świata z nieco innej perspektywy. Jedyne, co musiałem przy tym zrobić, to przestawić się emocjonalnie na fundowany przez japoński kabel pakiet zjawiskowych informacji. Tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli, informacji w praktycznie każdym wycinku pasma od dolnego począwszy, przez fajnie doświetloną średnicę, na wysokich tonach skończywszy. A zjawiskowych, bo dalekich od powodujących ból uszu, za to z uwagi na tchnienie dodatkowej dawki życia w muzykę, w czasach zimowego mroku za oknem bardzo pożądanych.
Jak to wpływało na konkretny materiał muzyczny? Nie będę robił szczegółowej wyliczanki, tylko zaznaczę, iż ten sznyt grania okazał się być pozytywny dla praktycznie każdego repertuaru. Oczywiście powodem było odpowiednie ustawienie lotności i informacyjności dźwięku w stosunku do jego ciężaru. Dlatego też bez względu czy słuchałem mocnego rocka, jazzu, tudzież wokalistyki, system nigdy nie przekroczył cienkiej linii natarczywości. Kiedy trzeba, było mocno, szybko, z energią,. Ale nigdy beznamiętnie, bo szczupło. Jak to udało się zrobić, specjalnie mnie nie interesuje. Ważne, że w ofercie tego kablowego giganta znajdziemy produkty nie tylko stawiające na barwę z mniejszym lub większym nasyceniem, ale również pokazujące ją w jaśniejszym, co istotne, pełnym witalności świetle, bez najmniejszych oznak nadinterpretacji.
Czy to jest już przysłowiowy ogonek tak poszukiwanego przez nas króliczka? Jak to w życiu bywa, wszystko zależeć będzie od posiadanego zestawu. Owszem, tytułowy kabel sygnałowy XLR Acrolink 7N-2070 Leggenda nie ma tendencji do serwowania użytkownikowi latających w eterze żyletek, ale nie oszukujmy się, zawsze może okazać się, iż w danej konfiguracji z poszukiwaniem swobody już przed aplikacją samuraja w tor poszliśmy o oczko za daleko. Dlatego zanim przystąpimy do prób, każdy musi przyznać się przed sobą gdzie popełnił błąd. I jeśli takowy tkwi w zbytniej opieszałości lub nawet otyłości posiadanej układanki, Acrolink sprawdzi się znakomicie. Ba nawet w systemach chadzających drogą neutralności ma bardzo duże szanse znaleźć z nimi nić porozumienia. Jedynym przeciwwskazaniem będą jedynie zbieraniny dotknięte anoreksją i męczącym rozjaśnieniem. Jeśli jednak od takowych stronicie, powinniście posłuchać tytułowego Japończyka. Naprawdę warto.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0 , Melco N1Z/2EX-H60
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Darc 140
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Nautilus
Cena: 5 690 PLN / 1m (para)
Dane techniczne
• Przewodnik: 7N D.U.C.C, technologia Stressfree, 2 x ø 0.26 x 19 żył
• Izolacja: poliolefina wysokocząsteczkowa (dodatnia), polietylen (ujemna)
• Warstwa wewnętrzna: poliolefina o wysokiej masie cząsteczkowej + proszek amorficzny + proszek wolframu
• Ekranowanie: taśma z folii miedzianej + srebrzony drut miedziany + czarny UEW
• Warstwa zewnętrzna: poliuretan odporny na promieniowanie UV
• Oporność przewodnika: 19 mΩ/m
• Pojemność elektrostatyczna: 57 pF/m
• Impedancja (XLR): 110 Ω
Wtyk XLR
• Piny: miedź Tellurium / miedź berylowa
• Platerowanie: rod
• Pokrycie: mosiądz + włókno węglowe
Opinia 1
Nie chcę wyjść na osobę cierpiącą na manię prześladowczą i miłośnika teorii spiskowych, jednak odnoszę nieodparte wrażenie, iż nie wiedzieć cemu jakiś tajemniczy i zarazem wszechwładny „Master of puppets” zobaczył w nas właściwy materiał na audiofilskich „Pogromców mitów” (ang. MythBusters). W dodatku poprzez swoją „obsługę naziemną” i zbiegi okoliczności sprawił, że po raz kolejny trafił do nas tzw. przypadek kliniczny wymagający ewidentnego odczarowania. Nie wiecie Państwo o co mi chodzi? Czyżbyście zatem niezbyt uważnie śledzili nasze dotychczasowe poczynania? Proszę tylko zerknąć na ostatni miesiąc. Najpierw przyszło nam udowadniać, że Avantgarde Acoustic potrafi robić nie tylko świetne, tubowe kolumny, lecz również i wcale nie gorszą elektronikę, czego nader namacalnym dowodem był wzmacniacz XA Integrated, potem dawaliśmy odpór krzywdzącym opiniom o rzekomej prosektoryjnej analityczności na wskroś wyrafinowanego i przy tym muzykalnego odtwarzacza Esoteric K-03XD, by teraz wziąć na warsztat kolejny pozornie niepasujący do stereotypowych opinii „wybryk natury”. Chodzi bowiem o nie dość, że wiekowy, to wyłamujący się z powszechnie zakorzenionego wizerunku marki produkt. Mowa o duńskim, sygnowanym przez specjalistę od potężnych, dzielonych amplifikacji –Gryphon Audio, przetworniku cyfrowo analogowym Kalliope.
Przecież tak zupełnie na serio i starając się zachowywać daleko posunięty obiektywizm wydawać by się mogło, iż w związku z nawet nie tyle dynamiką rozwoju elektroniki, co wręcz szalonym pędem pojawiania się coraz to nowszych rozwiązań dedykowanych domenie cyfrowej, nawet najbardziej zatwardziali audiofile musieli pogodzić się z faktem, iż większość dostępnych na rynku przetworników „starzeje się”, pod względem technologicznym, równie szybko co zalegające na sklepowych półkach komputery. Tymczasem nasz dzisiejszy gość nic a nic z mijającego czasu sobie nie robiąc egzystuje sobie w „smoczym” portfolio od … 2014 r. czyli jak by nie patrzeć właśnie stuknęło mu siedem (!!!) lat. W dodatku kiedy Kalliope po raz pierwszy ujrzał światło dzienne nie dość, że niejako z automatu został zakwalifikowany do nader elitarnego, ultra high-endowego grona, to w tamtych czasach był jednym z najdroższych przetworników na rynku. Nie minęła jednak nawet dekada a konkurencja (vide MSB, Wadax), przynajmniej pod względem koniecznych do wyasygnowania przy zakupie ich „zabawek” kwot, już dawno zostawiła Duńczyków w końcówce peletonu. Jednak przynajmniej z naszego punktu widzenia, pozycjonowanie li tylko poprzez cenę a nie klasę oferowanego brzmienia i jakość wykonania mija się najdelikatniej z sensem a i w nas samych budzi mocno ambiwalentne odczucia. Dlatego też będąc zaimpregnowanymi tak na magiczną regułę CCC (Cena Czyni Cuda), jak i zabiegi marketingowców oraz nie zważając na nader podeszły wiek naszego bohatera, postanowiliśmy na spokojnie go we własnych systemach posłuchać i możliwie szczerze opisać jak zniósł próbę czasu i jak gra.
Zanim jednak do tego przejdziemy wypadałoby, chociażby pokrótce, dokonać jego charakterystyki, co też niniejszym czynię. Jak na Gryphona przystało barwą nie tyle dominującą, co praktycznie – nie licząc pleców, jedyną jest czerń i to w kilku odmianach. Mamy zatem front złożony z okalającego sztabę szczotkowanego aluminium kruczoczarnego akrylu jedwabistym połysku, biegnącą przez środek korpusu karbowaną osłonę „wału napędowego” rozdzielającego ozdobione firmowymi logotypami (obowiązkowe Gryfy) solidnie dokręcone płaty płyt górnych. Zgodnie z tradycją awers DAC-a pozbawiono jakichkolwiek manipulatorów, pokręteł i przycisków zastępując je ukrytymi, podobnie jak krwistoczerwony logotyp i błękitny wyświetlacz, pod taflą czernionego akrylu. I tak, patrząc od lewej mamy włącznik główny, wyciszenie (Mute), selektor wejść, wspomniany dwuwierszowy wyświetlacz, wybór filtra, aktywator upsamplingu, odwrócenie fazy i wejście do menu.
Delikatnie ponacinane krawędzie boczne zapewniają grawitacyjną cyrkulację powietrza wewnątrz dość zauważalnie nagrzewającego się korpusu. Z kolei utrzymana w naturalnej kolorystyce aluminium ściana tylna prezentuje się nad wyraz przyjaźnie i cokolwiek by to miało znaczyć … „normalnie”. Lewy górny narożnik przejęło we władanie zintegrowane z komorą bezpiecznika trójbolcowe gniazdo zasilające IEC C14, dostępne zarówno w standardzie XLR (zalecany), jak i RCA terminale wyjściowe rozlokowano symetrycznie po bokach, natomiast lewa strona przypadła w udziale konwencjonalnym interfejsom wejściowym AES/EBU i trzem S/PDIF (BNC), mniej więcej w centrum mamy wyjście cyfrowe AES/EBU a na prawo od niego wejście i wyjście na zewnętrzny zegar i 12V trigger. Jednak „piętro wyżej” jest coś, bez czego obecnie Kaliope mógłby sam z siebie wystąpić o skierowanie do muzeum techniki, czyli obowiązkowy port USB.
Całość ustawiono na czterech nóżkach, z czego przednie mają kształt walca a z kolei tylne są skierowanymi wierzchołkiem do dołu stożkami. W komplecie nie zabrakło również pilota zdalnego sterowania, którego zarówno brutalna aluminiowa bryła jak i monstrualna rozmiarówka osadzonych w nim przycisków bardziej przywodzi na myśl sterownik do suwnicy bramowej aniżeli high-endowego DAC-a.
Nawet pobieżny rzut oka do trzewi u większości zainteresowanych (czemu nie u wszystkich wyjaśnię dosłownie za chwilę) powinien wywołać pełnię szczęścia. Mamy bowiem do czynienia z klasycznym układem dual mono, w którym do niezbędnego minimum zredukowano wszelakiej maści połączenia kablowe, więc nic się nie plącze, czy też wije pomiędzy pozostałymi komponentami. Każdy kanał może pochwalić się własnym 65VA toroidalnym transformatorem i imponującą baterią pozornie niewielkich 28 kondensatorów o łącznej pojemności … 35.000 μF. Sercem sekcji cyfrowej są przetworniki ESS SABRE ES9018, również po jednym na kanał sterowane zaprojektowanymi przez Gryphona zegarami taktującymi (oscylatorami kwarcowymi) – jednym o częstotliwości 22,5792 MHz (wielokrotność 44,1 kHz) i drugim 24,5760 (wielokrotność 48 kHz). Warto chwilę zatrzymać się przy wejściu USB, które potraktowano z zaskakującą atencją, gdyż nie dość, że dopieszczono je osobną linią zasilającą, to wyposażono w dedykowaną baterię elektrolitów, które nader skutecznie sprawdzają się w roli „wirtualnej baterii”
Z kolei, również symetryczny, analogowy stopień wyjściowy pracuje w klasie A. W tym momencie pozwolę odwołać się do instrukcji obsługi, w której czarno na białym stoi, iż orientacyjny czas „wygrzewania” ww. urządzenia wynosi około 50 godzin (normalnej pracy) a pełnię swoich możliwości od momentu wybudzenia Kalliope osiąg po mniej więcej trzech kwadransach. Dlatego też zalecane jest pozostawianie tytułowego DAC-a non stop pod prądem. Tak, tak, już widzę srogie miny wojujących ekologów (to właśnie o tę grupę nie do końca zachwyconych odbiorców mi chodziło), jednak o ile tylko będziecie Państwo mieli taką możliwość spróbujcie chociażby na weekend nie wyłączać Gryphona a zaręczam, że będziecie woleli w ramach zadośćuczynienia raz na kilka miesięcy posadzić nowe drzewko wspierając program zalesiania pobliskich nieużytków aniżeli każdorazowo usypiać duńskie urządzenie po odsłuchu. Miłym dodatkiem jest możliwość obniżenia sygnału wyjściowego (z poziomu menu) o -6 dB, co powinno ucieszyć posiadaczy nazbyt skorych do przesterowywania przedwzmacniaczy.
Przystępując do odsłuchu doskonale zdawałem sobie sprawę z co najmniej dwóch rzeczy. Pierwszej, czyli obciążenia genetycznego, jakie ciągnie się za wykorzystywanymi przez Gryphona kośćmi przetworników. Krótko mówiąc chipy Sabre, choć zachwycające pod względem parametrów aż nazbyt często uznawane były za zbyt analityczne a przez to niezbyt wpisujące się w wyobrażenia odbiorców o tzw. muzykalności. I drugiej – mocno podeszłego, jak na rynkowe realia wieku. Mówiąc wprost miałem przed sobą coś na kształt szklanej ściany zbudowanej z podejrzeń, domniemań, stereotypów i czysto wyimaginowanych uprzedzeń. Tymczasem już pierwsze takty „Dark Passion Play” Nightwish sprawiły, że owe – wirtualnie piętrzące się problemy, pękły niczym bańka mydlana a wspomniana przed chwilą szklana ściana posypała się jak szyby w wiatach przystankowych przy przejściu narodowców 11 listopada. Po pierwsze, pomimo najszczerszych chęci nie byłem w stanie odnaleźć nawet najmniejszych śladów przypisywanych kościom DAC-ów bezdusznej i ocierającej się o szklistość analityczności. Ba, śmiem twierdzić iż brzmienie Kalliope z powodzeniem można byłoby uznać za stosunkowo ciemne, acz szalenie rozdzielcze. W dodatku niezwykle żywiołowe a przy tym gęste, acz dalekie od spowalniającej bieg wydarzeń lepkości, wysycone tak pod względem barwowym, jak i emocjonalnym. Słychać bowiem wszystko, jednak bez wyostrzeń i sztucznego podkreślania góry. Brak tu przejaskrawień i szklistości mogących początkowo zachwycać wielością informacji, lecz na dłuższą metę zabijających przyjemność odsłuchu. W zamian za to otrzymujemy estetykę zbliżoną niemalże do organicznej gładkości – lampowego sznytu Brinkmann Audio Nyquist mk2 z tą tylko różnicą, że Duńczyk gra z większym rozmachem i potęgą.
Świetnie wypadają dzięki temu nieraz nieco patetyczne nagrania wokalne, w których akcent stawiany jest na jak największą atrakcyjność pierwszoplanowych wykonawców. Weźmy na ten przykład „Rethroned” Northern Kings, gdzie czterech ponurych jegomościów serwuje nam wielce eklektyczny mix coverów w stylu symfoniczno-metalowej „bajaderki”. Niby podchodzę do takich wynalazków z w pełni uzasadnioną ostrożnością, jednak akurat ten fiński krążek w duńskiej interpretacji wypadł wielce przekonująco. Orkiestracje miały swoje jasno zdefiniowane role i stanowiły sugestywne tło do popisów solowych ww. wokalistów a mroku i apokaliptyczności na „I Should Be so Lucky” nie powstydziłby się sam władca piekieł dyrygując zastępami swych demonów. Zamiast jednak powiększać i przybliżać źródła pozorne Gryphon spokojnie czekał i jak na scenie, podobnie jak w polskich filmach, nic się nie działo, to i on zgrywał oszczędnego w wyrażaniu emocji introwertyka, wystarczyło jednak orkiestrowe tutti, albo zmasowany atak wydzierganych szarpidrutów (vide ww. cover Kylie Minogue) a w potulnym do tej pory baranku budzi się zionący ogniem demon. Co ciekawe Gryphon bez trudu angażuje słuchacza nawet na spokojnym i kameralnym repertuarze. Operuje wtenczas w skali mikro, co wymagać będzie od samego słuchacza odrobiny intelektualnego wysiłku i dobrej woli. Proszę jednak tylko spróbować zapewnić mu strawę w postaci „Sefardix” i „Maggid” autorstwa projektu Oleś Brothers & Jorgos Skolias a zobaczycie, tzn. usłyszycie Państwo, że czasem mniej znaczy lepiej. Oszczędne, lecz niezwykle przemyślane instrumentarium potrafi bowiem z powodzeniem wykreować własny mikrokosmos i zupełnie niepostrzeżenie nas weń wchłonąć. Kolejność powyższych albumów bynajmniej nie jest przypadkowa, gdyż choć oba bazują na motywach … sefardyjskich, to „Sefardix” jest bardziej ortodoksyjny, bliższy oryginałowi i surowszy, za to na „Maggid” udział autorskich interpretacji i własnych pomysłów twórców zauważalnie wzrasta. Do głosu dochodzi klimat śródziemnomorski, pojawiają się elementy mające swój bałkański, grecki, marokański czy berberyjski rodowód. Dźwięki, smaki i zapachy zaczynają się mieszać w muzycznym kotle, lecz zamiast kakofonicznej improwizacji w stylu uwielbianego przez Jacka free, otrzymujemy twór niezwykle koherentny, czy wręcz monolityczny. Wszystko do wszystkiego pasuje wzajemnie się uzupełniając i nader skutecznie zapobiegając nudzie. Kalliope po mistrzowsku rozmieszcza poszczególne instrumenty na obszernej, wirtualnej scenie, pozwala im swobodnie wybrzmiewać i co istotne wchodzić we wzajemne relacje. To nie są sterylne, odseparowane od siebie byty, lecz grający ze sobą skład, stanowiący byt sceniczny zespół. Zwróćcie Państwo uwagę skąd dochodzi gwizd Skoliasa na „I pirkaja tis Thessalonikis” – on nie jest doklejony, wmiksowany, lecz wypełnia przestrzeń pomiędzy perkusjonaliami a kontrabasem. Ponadto jest złożony i trójwymiarowy – na wskroś realny.
Warto jednak mieć na uwadze, że nie jest to na pierwszy rzut ucha materiał lekki, łatwy i przyjemny jaki umili nam słoneczne popołudnie w greckiej tawernie, lecz propozycja, nad którą trzeba się skupić i wyciszyć. Niby kontrabas i perkusjonalia okraszone wokalem to dość skromny skład, jednak jeśli zamiast skocznych przyśpiewek serwuje nam skomplikowane metra i nieoczywiste podziały rytmiczne, których spoiwem stają się dalekie od konwencjonalnych, nomen omen greckich, wersów iście jazzowe wokalizy Skoliasa jasnym powinno być, że codzienna krzątanina podczas odsłuchu jest nie tyle nie na miejscu, co wręcz niemożliwa. A Gryphon każdy, nawet najmniejszy dźwięk dopieszcza i cyzeluje pokazując jego strukturę i charakterystykę impulsową. Zarówno bowiem trącenie, bądź pociągnięcie smyczkiem każdej ze strun, jak i uderzenie pałką, bądź miotełką perkusji ma swój wyraźny początek, narastanie dźwięku a następnie jego mniej, bądź bardziej natychmiastowe wygasanie, czyli klasyczny cykl życia składający się na większą całość – konkretny motyw, czy w szerszej perspektywie utwór.
A na koniec mała dygresja, skoro bowiem producent był na tyle miły, że udostępnił użytkownikom końcowym możliwość nie tylko włączenia/wyłączenia upsamplingu do postaci 384 kHz/32 bit, lecz również i dobór najbardziej wpasowującego się w nasze gusta filtra (fast / slow dla PCM i 50, 60, 70 Hz IIR dla DSD), nie omieszkałem sprawdzić ich wpływu na walory soniczne. I tutaj niespodzianka, bowiem o ile przynajmniej do tej pory lwia część odtwarzaczy i przetworników z jakimi miałem przyjemność, nie wyłączając mojego dyżurnego Ayona CD-35, zdecydowanie grała lepiej, bądź jak kto woli bliżej moim osobistym preferencjom, o tyle w Kaliope oferowany upsampling sięgałem nad wyraz sporadycznie. Powodem takiego stanu rzeczy okazywały się każdorazowo ciągoty Gryphona do pewnej wyczynowości. O ile operując na sygnałach konwertowanych z nienaruszonej, natywnej postaci równowaga pomiędzy muzykalnością a rozdzielczością była wręcz perfekcyjna o tyle upsampling przechylał szalę zwycięstwa na stronę rozdzielczości i nieco zbyt dosadnego, przynajmniej w moim systemie, udowadniania własnej wyjątkowości, czy wręcz zajebistości. Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż w systemach zbyt ospałych, bądź cierpiących na niedobory emocji taki zastrzyk adrenaliny może okazać się zbawienny, jednak osobiście takowego „hollywoodzkiego” sznytu nie potrzebowałem. Zdecydowanie delikatniejszą sygnaturą odznaczały się za to poszczególne filtry i tutaj już żonglowałem nimi zdecydowanie częściej, co wcale nie oznacza, że decydując się na jeden, najbardziej pasujący nam w pierwszej fazie zapoznawania się z przetwornikiem, nie możemy na nim poprzestać. Jeśli jednak ktoś cierpi na nerwicę natręctw, to śmiem twierdzić, że spokojnie w miejscu nie usiedzi, co i rusz sięgając po pilota.
Ktokolwiek z Państwa liczył na to, że ekipa Gryphon Audio zapomniała o Kalliope i trzyma go w swoim portfolio li tylko z sentymentu? Prawdę powiedziawszy ja nie miałem złudzeń i niemalże czułem w kościach, że upływ czasu, jak i zmieniające się realia obeszły się z duńskim DAC-iem nader łaskawie. Nie sądziłem jednak, że tak „dojrzała” (brzmi zdecydowanie lepiej aniżeli „wiekowa”) konstrukcja nadal będzie mogła uchodzić za swoistą referencję pokazującą miejsce w szeregu młodszej i przynajmniej teoretycznie bardziej zaawansowanej konstrukcyjnie konkurencji. Referencję, która całą sobą skupiona jest na muzyce i dostarczeniu słuchaczom wszelkich zawartych w niej informacji, w tym również emocji. Jest to też nader namacalny dowód na to, że niekoniecznie liczy się sama kość przetwornika a jej świadoma, bądź nie aplikacja. A wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że rezydujący w Ry zespół, zamiast ślepo powielać defaultowe schematy z datasheetów poszedł własną drogą a osiągnięty przez nich efekt przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. Jak Kalliope wpisze się w Państwa gusta niestety nie wiem, jednak jeśli poszukujecie referencyjnego przetwornika na długie lata, to w wolnej chwili rzućcie na tego mrocznego Duńczyka okiem i uchem, bo coś mi się wydaje, że podobnie jak „mała czarna” Coco Chanel on się chyba nigdy nie zestarzeje.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Mam nadzieję, iż nie tylko ja, ale również Wy macie nieodparte wrażenie, że będąca inicjatorem naszego dzisiejszego spotkania duńska marka Gryphon Audio pośród szerokiej rzeszy miłośników muzyki, zyskała miano niekwestionowanej kultowości. Praktycznie nie ma znaczenia, po jakiej stronie barykady stoimy – mam na myśli obóz tranzystorowy vs lampowy, jeśli nie zawsze, to prawie zawsze wypowiadamy się o tym producencie co najmniej pozytywnie. Co dokładnie jest tego powodem, nie mam do końca pojęcia, jednak po swoim doświadczeniu z komponentami wzmacniającymi sygnał audio śmiało mogę stwierdzić, iż jednym z przemawiających za wspomnianym określeniem kultowości aspektem jest oferowana jakość dźwięku. Jednak nie szukająca małej grupki melomanów kochających konkretny aspekt brzmienia jej komponentów, tylko wręcz bezkompromisowa w domenie pełnej kontroli nad każdym wycinkiem pasma, oparta na dobrej motoryce średnicy, nie zapominając przy tym o ważnym dla muzyki aspekcie zwanym PRAT, zjawiskowo swobodnej w kreowaniu świata muzyki dbałości o jej najdrobniejszy detal. To oczywiście w kontrze do przywołanego obozu ortodoksyjnie traktujących swoje wybory osobników homo sapiens jest świadomym postawieniem przez producenta sprawy na tak zwanym ostrzu noża, ale jak widać po kuluarowym feedbacku, okazało się być wielkim sukcesem. Co soniczne oznacza ów sukces? Z pierwszymi jaskółkami i skutkami tych wydarzeń w życiu portalu mogliście zapoznać się przy okazji testów szczytowych końcówek mocy Antileon i Mephisto. Jednak gdy powiedziało się „A”, kolejnym naturalnym posunięciem testowym powinno być „B”, dlatego też z wielką przyjemnością zapraszam zainteresowanych wynikiem tego podejścia, na kolejną przygodę z duńską myślą techniczną w postaci przetwornika cyfrowo/analogowego Gryphon Audio Kalliope, o którego pojawienie się w naszej redakcji zadbał stacjonujący w Łodzi AudioFast.
Przechodząc do opisu budowy Kalliope, chyba nikt nie będzie zaskoczony, gdy powiem, iż ogólny pomysł na wygląd idzie oznaczoną przez flagowe wersje drogą czerni aluminium połączonego ze świetnie współgrającym wizualnie ze wspomnianą inkarnacją glinu, również czarnym akrylem części frontowej. W przypadku rzeczonego DAC-a mamy do czynienia z wręcz identycznym jak w końcówce mocy Mephisto, powieleniem wystającego poza obrys korpusu akrylowego awersu, w który wstawiono usytuowaną poziomo aluminiową belkę z umieszczonymi na trapezowej, oczywiście akrylowej połaci, ukrytymi pod odpowiednimi ikonami różnych funkcji, dotykowymi sensorami i centralnie zorientowanym, mieniącym się wściekłą czerwienią logo marki. Jeśli chodzi o resztę obudowy, ta została podzielona na dwie części bardzo przyjaznym wzrokowo, ciągnącym się od przodu po same plecy, karbowanym wzdłuż jego przebiegu niewielkimi rowkami półwałkiem. Być może komuś może wydać się to dziwne, ale jak rzadko w tego typu konstrukcjach – mam na myśli przetwornik D/A – Kalliope na ściętych krawędziach ścianek bocznych został uzbrojony w co prawda niewielkie, ale w celach bezpieczeństwa pozwalające grawitacyjnie wentylować trzewia, serie poprzecznych nacięć. Po dotarciu do rewersu jedno okazuje się być pewne. To znaczy? Otóż panowie inżynierowie stanęli na wysokości zadania i pomyśleli o wszystkim, bowiem znajdziemy na nim nie tylko analogowe wyjścia w standardzie RCA i XLR, pięć wejść cyfrowych: 3 x SPDIF w wersji BNC, jedno AES/EBU oraz jedno USB, ale również wejście i wyjście na zewnętrzny zegar. Co w tej wyliczance jest aż tak ciekawego? Oczywiście możliwość zastosowanie zewnętrznego zegara, co po pierwsze podczas mojej decyzji o nabyciu przetwornika dCS-a było tak zwana kropka nad przysłowiowym „i”, a po drugie sporo namieszało również podczas tego testu. Tak prezentujący się DAC podążając drogą reszty braci i sióstr z portfolio marki, została posadowiony na czterech stopach, z czego dwie przednie są sporej średnicy walcami, a tylne stożkami.
Wprowadzając pewnego rodzaju nutkę ciekawości w tę opowieść testową, jestem zobligowany nadmienić, iż do mojego ośrodka gromadzenia życiowych doświadczeń jako przed-testowy, kuluarowy feedback na temat tytułowej konstrukcji dochodziły dwie opinie. Pierwsza niosła ze sobą same superlatywy, od szybkości, energii i rozdzielczości prezentowanego dźwięku. Zaś druga do powyższej wyliczanki natychmiast dodawała określenia typu: w konsekwencji zastosowania trudnych do aplikacji kości SABRE przekaz jest pozbawiony emocji z tendencją do bezduszności. Owszem, z pazurem, tylko jakoś mało muzykalnie. To oczywiście na bazie dotychczasowych starć z sekcją wzmocnienia tego producenta nieco podkopywało zdobytą dotychczas na własnym podwórku wiedzę, jednak znając życie od strony nieobliczalności, dla spokoju ducha wpinałem Kalliope bez większych uniesień z obecnym gdzieś w zakamarkach duszy spokojem o brak szans na pokonanie stacjonującego u mnie DAC-a dCS-a włącznie. Odpaliłem system i? Szczerze? Ok, szczerze. Już sama rozgrzewka tak skonfigurowanego zestawu spowodowała mocne, co najciekawsze, bardzo pozytywne zaskoczenie. Jednak to były dopiero przedbiegi, bowiem gdy chcąc zagrać w pełni fair, nakarmiłem Gryphona identycznymi kablami co mojego Anglika, plus podałem mu sygnał z zewnętrznego zegara, nagle zacząłem obawiać się powrotu na stare śmieci. Cytując klasyka z filmu „Bad Boys 2”: „Nagle zrobiło się poważnie”. Powód?
Gryphon Kalliope był jak w dobrym tergo słowa znaczeniu, rozjuszony byk. Dosłownie każdy rodzaj twórczości od jazzowego plumkania, przez muzykę dawną, wszelkie odmiany rocka, po najbardziej wredną elektronikę podawał nie tylko z tak uwielbianym przeze mnie wyśmienitym nasyceniem i jego zjawiskową energią, ale przy tym ani razu nie pozwolił sobie na jakiekolwiek potknięcie w oddaniu mistrzowskiej kreski schodzących prawie do podziemi mojego domu dolnych rejestrów. Mało tego. Na domiar „złego”, jako zwieńczenie znakomitego panowania nad swoimi poczynaniami jako swoisty bonus świetne pokolorował wysokie tony, jednak przy tym nawet na milimetr nie ograniczając ich witalności, a jedynie nadając im nieco innego ciężaru i lekko skierowanego w tron złota koloru. Gdybym miał obrazowo określić krzyżujących szpady cyfrowych adwersarzy, powiedziałbym że Duńczyk na tle Anglika był bardziej umięśniony. Jednak ku mojemu zaskoczeniu nic a nic nie tracąc na swobodzie zawieszania dźwięku na szerokiej i znakomitej w domenie głębokości wirtualnej scenie. To były dwie identyczne jakościowo szkoły grania z docelowym wskazaniem na konkretny sznyt grania. Ale uspokajam, osobiście dysponując już mocno soczystym zestawem, gdybym wcześniej nie spotkał na swojej drodze audio przedstawiciela znad Loary, testowanego Skandynawa po tym teście z pewnością nie wypuściłbym już z rąk. Zaskoczeni? Jak wynika z dotychczasowej relacji, ja również. Jednak zapewniam Was, takie „zonki” są tym, co sprawia mi najwięcej przyjemności. Nie potwierdzenie obiegowych, nawet najbardziej znakomitych opinii, tylko przekonanie się, że mocna, bardzo często oparta na prezentacjach na różnego rodzaju wystawach polaryzacja opinii publicznej ma się nijak do w pełni profesjonalnie, bo zapewniając optymalne warunki pretendentowi do laurów, przygotowanego testu. W tym przypadku śmiało mogę powiedzieć, że końcowy efekt soniczny bez najmniejszych problemów przebił nawet najbardziej optymistyczne oczekiwania. Jaki to efekt?
Na początek przywołam tak zwaną pościelową muzykę Metody Gardot z płyty „Sunset in The Blue”. W tym odtworzeniu magia już bardzo eterycznego wokalu artystki po odkodowaniu zer i jedynek przez Duński przetwornik nabrała jeszcze głębszego wymiaru. Jednak nie okazało się to być prostym tchnięciem w wokal dodatkowego ciężaru, tylko jakby zwiększenie jego nadal pełnej informacji energii, a przez to nieco inną, dla jednych lepszą, a dla innych tylko ciekawą projekcję w domenie trójwymiarowości. Nadal wszytko pięknie płynęło, z tą tylko różnicą, że wspomniana diva w swojej pracy była jakby bardziej dosadna. Nie w kwestii brutalności – czytaj nachalnego wbijania się w moją głowę, a jedynie w estetyce soczystości, co dCS robił to minimalnie zwiewniej. A to dopiero preludium do odbioru płyty jako całości, gdyż opisany sznyt brzmieniowy Kalliope z pełną premedytacją wykorzystała sekcja instrumentalna nader umiejętnie dozując pakiet pełnego energii barwowego pigmentu.
Kolejnym krążkiem tego testu była koncertowa kompilacja Joe Bonamassy „Live At The Sydney Opera House”. Cel? Nagrana jest bez szaleństwa. Fajnie, ale zazwyczaj słucham jej ze względu na wsad emocjonalny bez szukania nadmiernego uniesienia w aspektach realizacyjnych. Tymczasem nasz opiniowany, na potrzeby testu kolokwialnie nazwany bykiem DAC swoimi atutami spowił, że nie tylko wokalista z chórkami, ale również szerokie zaplecze instrumentalistów z dęciakami włącznie, pokazali się z ciekawej, bo tym razem nieźle opartej o barwę, w dotychczasowej estetyce swobody wypełniania mojego pokoju, strony. Nagle pojawił się tak doskwierający mi podczas dotychczasowych odsłuchów tego materiału czynnik namacalności poszczególnych bytów na wielkiej scenie, co bezwarunkowo zmusiło mnie do odbębnienia krążka od dechy do dechy ze szczególnym uwzględnieniem tym razem co jakiś czas mających swoje trzy grosze pasaży instrumentalnych.
Kontynuując miting muzyczny przyznaje się bez bicia, poprzednie pozycje płytowe były pewnego rodzaju wodą na młyn gęsto grającego zestawu audio. Dlatego też w trzecim podejściu sięgnąłem po coś bardzo trudnego do oddania. Owa trudność polega na oddaniu nie tylko świetnej barwy i nasycenia, ale również natychmiastowego ataku, energii, a wszystko powinno być okraszone odpowiednim zbilansowaniem pomiędzy inicjacją dźwięku i jego współpracą z specyfiką wydobywającego go instrumentu. Czyli przekładając z polskiego na nasze, fortepian ma być nie tylko majestatyczny, ale również bardzo dźwięczy i czasem wręcz zwiewny, kontrabas powinien dobrze oddać palec na strunie, samą strunę i jej brzmienie przy wykorzystaniu pudła rezonansowego, zaś zestaw perkusji ciśnienie wytwarzanego przez uderzenie stopą powietrza i z gracją rozrzucić w eterze mieniące się milionem odcieni kakofoniczne pakiety różnego rodzaju przeszkadzajek. O jakim krążku mowa? Oczywiście Palulu Bley’u, Garym Peacocku i Paulu Motianie w po raz kolejny koncertowym materiale „When Will The Blues Leave”. Jaki był efekt? Znakomity. Oczywiście bardziej pulsujący energią niż w moim flagowym zestawieniu, jednak nieskażony jakimkolwiek uśrednieniem informacji w nawet najbardziej skomplikowanych przebiegach nutowych często szalejącego na wielkich skrzypcach Garego Pecocka. To była feeria mocnych, ale szybkich, kiedy trzeba ostrych, innym razem pełnych dźwięków, które w moim odczuciu powodowały, że bez obrazy, ale w teorii wiodący prym na tej płycie fortepian zdawał się być oczywiście bardzo ważnym, ale jednak pewnego rodzaju tłem. Tylko nie odbierajcie moich słów jako szkodliwego przearanżowania zamierzeń muzyków przez przetwornik, tylko z uwagi na preferowane przeze mnie przedkładanie przyjemności słuchania bardzo trudnego do pokazania w pełni prawdy kontrabasu nad fortepian, na potrzeby dobitnej oceny usłyszanego wyniku na bazie osobistych priorytetów celowo zmieniłem ich dominantę w tym wydarzeniu muzycznym. Patrząc na całość z perspektywy widzianej okiem zwykłego Kowalskiego, wszystko było w idealnym, bo wręcz książkowo namalowanym porządku.
Być może opisując swoje około-testowe emocje, trochę się zagalopowałem, jednak jak wielu z Was wie, gdy mnie coś mocno ruszy, nie szczędzę komplementów. I tak było tym razem. Prawdę mówiąc, bazując na opiniach ludzi – nawet tych najprzychylniejszych – nigdy takiego wyniku się nie spodziewałem, dlatego gdy zaznałem go na własnej skórze, popuściłem wodzę melomańskiej fantazji. Czy Gryphon Audio Kalliope jest dla każdego? Jak najbardziej z jednym ale. Mianowicie chodzi o to, że na tym pułapie nie tylko cenowym, ale również jakościowym często na śmierć i życie bijemy się o najdrobniejsze detale. I tylko one, czyli mocne nasycenie naszego bohatera w zderzeniu z podobnie skonfigurowanym zestawem może okazać się nazbyt rubaszne. Nie wiedzę innej opcji, gdyż jakość dźwięku umiejętnie dobranego seta audio po wpięciu Duńczyka nigdy nie ucierpi. Co najwyżej minimalnie przesunie akcenty malujące świat muzyki. Niestety te postrzegane są już bardzo indywidualnie, na co nawet najbardziej spektakularnie brzmiący produkt nie ma już wpływu. Po prostu życie.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0 , Melco N1Z/2EX-H60
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: PMC MB2 XBD SE
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Audiofast
Cena: 112 030 PLN
Dane techniczne
Zastosowany przetwornik: po jednym ESS SABRE ES9018 na kanał
Wejścia cyfrowe : 110Ω AES/EBU, 3 x 75Ω BNC (PCM 192 kHz/24 bit), USB (PCM 384 kHz/32 bit, DSD 512)
Wyjścia cyfrowe: AES/EBU
Wyjścia analogowe: para XLR, para RCA
Napięcie wyjściowe: 4,3Vrms (XLR), 2,15Vrms (RCA)
Odstęp S/N: < -118dB
Zniekształcenia THD+N: <0,0070% @ 0dB, <0,0025% @ -6dB
Pasmo przenoszenia: 0 – 192 kHz
Impedancja wyjściowa: 300 Ω
Pobór mocy: <0,5W (Standby), 50W (bez sygnału), 54W (max)
Wymiary (S x W x G): 48 x 13.5 x 38.7 cm
Waga: 10,6 kg
Najnowsze komentarze