Monthly Archives: kwiecień 2021


  1. Soundrebels.com
  2. >

Oyaide Continental 5S V2 USB

Link do zapowiedzi: Oyaide Continental 5S V2

O ile lata temu pewna szalenie zmysłowa platynowa blondynka śpiewała o tym, że „Diamenty są najlepszym przyjacielem kobiety”, o tyle wśród audiofilów o status podobnej relacji stara się również mające jubilerski rodowód srebro. Nie ma co się bowiem łudzić i zaklinać rzeczywistości, tylko uczciwie na forum publicum przyznać, że od miedzi przecież każdy z nas zaczynał i wraz ze wzrostem doświadczenia, osłuchania, wyrafinowania systemu, czy też zasobności portfela sięgał po ów surowiec o coraz większej czystości w stylu Acrolinków szczycących się 7, czy nawet 8N , jednak to dalej jest, była i będzie … li tylko miedź. Z kolei zdecydowanie bardziej szlachetne srebro niby kusi swą ekskluzywnością, lecz niesie ze sobą również dość powszechnie znane zagrożenia zbytniej ofensywności i odchudzenia przekazu. Warto jednak doprecyzować, iż powyższe anomalie dotyczą głównie produktów wykonanych z pośledniej jakości (czystości), oraz niezbyt udanie zaimplementowanego surowca. A że jakość kosztuje szanse na trafienie srebrnego, przystępnego cenowo a przy tym reprezentującego wysoką klasę brzmienia srebrnego przewodu przypominają opowieści o potworze z Loch Ness, o którym każdy słyszał, ale na własne oczy niestety przyjemności zobaczyć nie miał. Tymczasem japońscy mistrzowie metalurgii działający pod banderą Oyaide Elec. Co., Ltd od blisko dekady, czyli od 15 października 2011 r. w swoim niezwykle rozbudowanym portfolio mają a raczej mieli, gdyż niedawno go odświeżyli, spełniający powyższe kryteria kabelek. Mowa oczywiście o przewodzie Continental 5S V2 USB, czyli właśnie najnowszej inkarnacji 5S-ki. Jeśli zatem zastanawiacie się Państwo co reprezentowanej w naszym kraju przez Nautilusa ekipie z Tokio udało się wycisnąć ze srebra o czystości 5N nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was do lektury moich wynurzeń.

Rzucając okiem na Oyaide Continental 5S V2 USB napotkamy zewnętrzną polietylenową, transparentną koszulkę pod którą widoczny jest połyskliwy ekran ze srebrzonej miedzi. Aby dotrzeć do kolejnych warstw konieczna jest bądź to brutalna wiwisekcja naszego gościa, bądź posłużenie się materiałami prasowym, więc biorąc pod uwagę fakt, iż nie odnajdujemy nijakiej przyjemności w czynnościach natury destrukcyjnej wybraliśmy bramkę numer dwa. Idąc zatem dalej dotrzemy do kolejnego, tym razem z aluminiowego, ekranu a pod nim już czekać będzie właściwy „wkład materiałowy”, czyli sygnałowe 0,5 mm solid core’y – wykonane ze srebra i zasilające (plecionka po 19 drutów o średnicy 0,16mm) – z miedzi PCOCC-A żyły w izolacji PFA przełożone rurkami z elastomeru PE i jedwabnymi rdzeniami. W celu wyeliminowania ewentualnych wzajemnych interferencji linie sygnałowe i zasilające są nie tylko odpowiednio skręcone, lecz również całkowicie odseparowane miedzianą folią zapewniająca 100% ekranowanie. Z nie mniejszą troskliwością potraktowano kwestię konfekcji, gdyż obszar lutowania przewodów z wtykiem zabezpieczany jest metalową osłoną a zewnętrzną powłokę wtyków wykonano z mosiądzu. Z kolei same styki są miedziane, lecz ich warstwa wewnętrzna jest posrebrzana a zewnętrzna rodowana.
Jak już zdążyłem wspomnieć może nie tyle serce a krwiobieg przewodu stanowią rdzenie wykonane ze srebra jubilerskiego o czystości 5N, które podczas obróbki formowane są w okrągłe pręty o średnicy 15 mm, następnie ich średnicę zmniejsza się podczas 19 krotnego walcowania na zimno a następnie ciągnięcia z małą prędkością aż do uzyskania 1,05 mm. To jednak nie koniec, gdyż jeszcze poleruje się ich powierzchnię aż do uzyskania lustrzanej gładkości a następnie powolnie usuwa się powstałe naprężenia i odkształcenia podczas wyżarzania w piecu w obojętnym środowisku gazowym a tak uzyskane przewodniki aż do momentu ich zaizolowania przechowuje się w azocie.

Nie chcę wyjść na miłośnika teorii spiskowych, czy też fantastę upatrującego zmian brzmienia własnego systemu w intensywności promieniowania kosmicznego, czy też plam na słońcu, jednak już po wygrzaniu (testowy egzemplarz dotarł do nas w dziewiczym – fabrycznym stanie) bardzo szybko doszedłem do wniosku, iż leżakowanie w atmosferze azotu w procesie produkcyjnym i obecność w trzewiach jedwabiu nie były obojętne i przypadkowe. Okazało się bowiem, że jego szybkość reakcji i zdolność oddania nawet najbardziej opętańczych temp przypominają jazdę wspomaganym nomen omen „nitro” GTR-em, lecz nie jazdę po stołecznych wertepach a po gładkim jak stół asfalcie dedykowanego podobnym rajdom toru. Czyli układ, w którym jedynym ograniczeniem jest tzw. Czynnik ludzki, czyli my a dokładnie nasze zdolności percepcyjne. Proszę tylko wygodnie rozsiąść się w ulubionym fotelu, umieścić na playliście „F8” Five Finger Death Punch, z którego pomocą będziecie mogli zweryfikować nie tylko wspomnianą przed dosłownie momentem zdolność japońskiego kabelka do „wypluwania” dźwięków szybciej aniżeli para szybkostrzelnych (650-950 strz./min) M240-ek montowanych na UH-60V Black Hawk, lecz również brak jakichkolwiek znamion granulacji, czy też ofensywności, co przy proponowanym repertuarze wydaje się wręcz niemożliwe. To nie jest bowiem miłe i asekuracyjne pitu-pitu, tylko bezkompromisowa kanonada potężnych perkusyjnych uderzeń, której wtórują równie apokaliptyczne gitarowe riffy i nie mniej zajadłe partie wokalne. Tymczasem Oyaide nic sobie z tej kumulacji najczystszej wściekłości sobie nie robiąc robił swoje, czyli przesyłał dostarczane mu przez Lumina informacje z wrodzoną elegancją i sumiennością starając się jednocześnie możliwie najmniej dawać o sobie znać. Zamiast bowiem na każdym kroku odciskać własną sygnaturę co chwila podkreślając swoją obecność S5 V2 pełni rolę nad wyraz transparentnego brzmieniowo medium transportowego. Dlatego też pomimo najszczerszych chęci nie udało mi się przyłapać go na próbach narzucania własnej narracji, czy też sugerowania własnych preferencji. Grał, to co dostawał i nie grymasił,. Akceptował zarówno ciężki rock w stylu ww. 5FDP, jak i jeszcze bardziej brutalne pozycje jak daleko nie szukając „Lamb of God” Lamb of God, które miały właściwy ciężar i niosły ze sobą odpowiedni ładunek agresji wgniatając swą potęgą w fotel, lecz nie miał najmniejszych problemów z oddaniem delikatności „Death And The Flower” Keitha Jarretta. Nie bez powodu przywołałem ten krążek, gdyż choć ma na karku niemalże 5 krzyżyków to nadal brzmi niezwykle świeżo i współcześnie łącząc jazzową improwizację z gorącymi afrykańskimi rytmami. Bogactwo egzotycznych perkusjonaliów suto okrasza fortepian mistrza i klasyczną sekcję rytmiczną (niezastąpieni Charlie Haden i Paul Motian) momentami powodując na scenie niezły rozgardiasz, lecz zamiast nieskładnej kakofonii Oyaide cały czas panował nad reprodukowanym spektaklem delikatnie prowadząc słuchacza przez magiczny świat dźwięków.
A jak z odwzorowaniem barwy ludzkiego głosu? W punkt. Nawet na mocno skompresowanym „Priceless ( )” Kelly Price może i spadała holografia i trójwymiarowość przekazu, jednak zarówno sama wokalistka, jak i towarzyszące jej chórki, oraz mniej, bądź bardziej cyfrowy akompaniament bynajmniej nie szły w stronę pocztówkowej dwuwymiarowości. Wystarczyło jednak sięgnąć po koncertowy „The Summit: Live on Soundstage” The Manhattan Transfer & Take 6, by poznać pełnię możliwości japońskiej łączówki. Swoboda a zarazem koherencja wokalnej polifonii nie pozostawiały złudzeń, że jeśli chodzi o relację jakość/cena szalenie trudno będzie znaleźć równie ciekawą propozycję. Ponadto nie widzę najmilejszych przeciwwskazań, by aplikować go w naprawdę wysokiej klasy systemach, gdyż po pierwsze nie spowoduje ograniczenia ich rozdzielczości a po drugie pod względem barwowo-emocjonalnym z racji swojej neutralności ma szanse wkomponować się niemalże wszędzie.

Czyżbyśmy mieli zatem do czynienia z audiofilskim odpowiednikiem przysłowiowej kremówki ze Shreka, którą wszyscy lubią? Śmiem twierdzić, że nawet jeśli wśród potencjalnych nabywców znajdzie się przypadek za takowym przysmakiem nieprzepadający, to nawet on nie będzie w stanie określić Oyaide Continental 5S V2 USB inaczej aniżeli porządnego. A że nie wpisze się w jego gusta, to już zupełnie inna sprawa. Jeśli zatem szukają Państwo przewodu, który zamiast rewolucji i wprowadzenia własnych rządów ma za zadanie jedynie przesłać sygnał i dyskretnie usunąć się w cień, to poszukiwania proponuję rozpocząć właśnie od tytułowej łączówki.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Nautilus
Ceny: 990 PLN / 0.6 m; 1 290 PLN / 1.2 m; 1 590 PLN / 1.8 m; 2 190 PLN / 3.0 m

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

  1. Soundrebels.com
  2. >

Unison Research Performance
artykuł opublikowany / article published in Polish

Niby klimat się ociepla, kalendarzowo wiosna w pełni a za oknem co i rusz prószy śnieg. Krótko mówiąc pomieszanie z poplątaniem.  Za to u nas, zwiastując wakacyjne wojaże pojawił się arcyciekawy gatunek śródziemnomorskiej płaszczki – włoski Unison Research Performance.

Cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Air Tight ATM-2211

Link do zapowiedzi: Air Tight ATM-2211

Opinia 1

Mówiąc nieco żartobliwie, z tytułową marką znamy się jak „łyse konie”. Powodem jest kilka testowych, co znakomicie pozwala je zapamiętać, bardzo dobrze odebranych w odniesieniu do finalnego wyniku sonicznego, spotkań we własnych warunkach lokalowych i sprzętowych. Naturalnie stricte audiofilskiego smaczku naszej znajomości dodaje fakt wpisanego w kod DNA całego portfolio marki, wykorzystania w układach elektrycznych lubianych nie tylko przez nas, ale również przez znakomitą część z Was, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, przyjemnie stygmatyzujących dźwięk szklanych baniek. Oczywiście chcąc zaspokoić wszelkie oczekiwania potencjalnych nabywców zastosowanych według różnych konfiguracji od push-pull po triodę w układzie Single Ended, jednak fakt jest faktem, że lampa elektronowa jest sercem każdej wprowadzonej na rynek konstrukcji. Co odwiedziło nas tym razem? Zapewniam, iż bardzo intrygującego, w postaci najnowszej odsłony japońskiego sposobu aplikacji triody we wspomnianym kilka linijek wcześniej układzie SE na bazie zaraz po 300B, drugiej na liście ukochanej przez audiofilów lampie 211 jako monofoniczne końcówki mocy. To po bez mała sześciu latach nasze drugie spotkanie z tego typu konstrukcją. Jednakże tym przypadku naturalną koleją rzeczy zderzamy się ze swoistą nowością, w celach zasygnalizowania wdrożonych zmian sygnowaną nazwą Air Tight ATM-2211, której odwiedziny zawdzięczamy warszawskiemu dystrybutorowi SoundClub.

Jak można domniemywać, zazwyczaj następca w znakomitej większości swojej konstrukcji bazuje na protoplaście. Oczywiście z widocznymi gołym okiem, drobnymi zmianami natury wyposażeniowej i prawdopodobnie również lekkimi korektami układów elektrycznych, co wydarzyło się i tym razem. Jednak gdy wspomniane aspekty każdy wielbiciel marki ze zrozumieniem i niejednokrotnie oczekiwaniem przyjmie do wiadomości, to w tym przypadku wielu z nich dodatkowo może targać kluczowa dla finalnego brzmienia końcówek, nutka niepewności, jaką jest pokoleniowa zmiana kultowych transformatorów Tamura na wykorzystywane w tym projekcie Hashimoto. Jaki jest efekt pokoleniowej zmiany okaże się w dalszej części tekstu. Zanim jednak do tego dojdziemy, jestem zobligowany wspomnieć o aspektach organoleptyczno-manualnych dzisiejszej nowości. Wszyscy wiemy, iż Air Tight jako obudowę wykorzystuje pomalowaną na wysoki połysk zgaszoną ciemną zielenią, typową platformę nośną. Na niej skryto w mieniących się połyskującym, również stonowanym barwowo błękitem zlokalizowane po prawej stronie transformatory, na lewej lampy elektronowe z dumną 211-ką tuż przy froncie i obok nieco inny wizualnie niż poprzednio, bo obecnie podłużny, a nie okrągły wskaźnik wartości biasu lamp elektronowych. Świetnie wpisujący się w projekt plastyczny jasno-grafitowy front wykonano z grubego, podciętego skośnie w dolnej i nadbudowanego w górnej części płata aluminium i wykończono w technice szczotkowania. Jego oferta manualna patrząc od lewej strony, opiewa na dwie okrągłe gałki – lewa Atenuator, czyli coś na kształt potencjometru głośności, druga inicjuje proces regulacji biasu lamp oraz na drugim biegunie okrągły włącznik główny. Jeśli chodzi o temat kompatybilności opiniowanych końcówek z potencjalnym zestawem audio, obecny tylny panel w odróżnieniu do poprzednika daje nam do dyspozycji dwa wejścia liniowe w standardach RCA i XLR, przełącznik wyboru pomiędzy nimi, również inaczej niż poprzednio, bo teraz dwa wyjścia na kolumny 4 i 8 Ω, gniazdo bezpiecznika, a także terminal sieciowy IEC. Ostatnią istotną informacją jest stabilizacja konstrukcji na podłożu przy pomocy solidnych, okrągłych srebrnych stóp.

No dobrze. W miarę zwięźle przybliżyłem temat naszego spotkania, zatem przyszedł czas na kilka uwag w kwestii prezentowanych walorów brzmieniowych. Jak wskazują fotografie, z tytułowymi piecykami zaliczyłem dwie sesje odsłuchowe. Oczywiście nie ma co się oszukiwać, przy wiedzy o prądożerności posiadanych przeze mnie Dynaudio Conseqence pierwsza była jedynie potwierdzeniem pewnych cech tych wzmacniaczy, a nie próbą ich pełnoprawnej oceny. Ten proces odbył się już przy w pełni spełniających założenia synergii prądowej kolumn ze wzmocnieniem, wysokoskutecznych zespołów głośnikowych angielskiego specjalisty od tego typu konstrukcji – Tannoy Kensington. Co mogę powiedzieć o pierwszej części testu? Zapewniam, że coś bardzo ciekawego, czyli bez względu na heroiczną walkę o prądowe przetrwanie – niestety Japończyk jak na triodę oferując solidne 32W i tak na tle potrzeb duńskich kolumn wypadał dość symbolicznie – cieszyłem się świetną magią dobiegającego do mnie dźwięku. Faktem jest, że bas był jedynie sygnalizowany, ale już od jego wyższych partii przez średnicę po górne rejestry prezentacja oferowała zarezerwowane jedynie dla triody SE pokłady esencjonalności i eteryczności. Tego nie da się podrobić żadną inną inkarnacją szklanej bańki, co mimo ekstremalnych warunków pracy Air Tight znakomicie potwierdził. Powiem więcej. Zrobił to na tyle zjawiskowo, że przyznając się bez bicia, właśnie to skłoniło mnie do zadbania o odpowiednie kolumny do pokazania maksimum jego możliwości. Nie pierwsze z brzegu, aby były nieco bardziej przyjazne, tylko wręcz zalecane obciążeniowo. Tak więc szacun dla konstruktorów za odporność ich dzieła na przeciwności losu. Jak zatem wyglądał świat muzyki w dobrze skonfigurowanej układance?
Próbując przybliżyć drugi etap testu z pomocą paczek Tannoy’a, nie będę owijał w bawełnę, tylko powiem, iż jak rzadko kiedy, dosłownie po kilku przesłuchanych płytach po raz kolejny naszła mnie chęć złożenia w obecnie wolnym, niegdyś głównym pomieszczeniu testowym, drugiego seta opartego o triodę w układzie SE i wysokoskuteczne kolumny. To zdarza się niezwykle rzadko, dlatego tym bardziej jestem zaskoczony, z jaką łatwością japońskie wzmocnienie zawładnęło moimi zmysłami. Czym konkretnie? Może się zdziwicie, ale pewnego rodzaju „niedopowiedzeniem” wszystkiego do końca. Jednak zalecam spokój, gdyż to co było zapisane na płytach, bez dwóch zdań wybrzmiewało z kolumn, a w wyżej wziętym w cudzysłów określeniu chodziło mi jedynie o specyficzny dla opisywanych konstrukcji sposób pokazania świata muzyki w eteryczny, pozbawiony bezpardonowej dobitności, ale pełen informacji sposób. Nie dostałem ciętej skalpelem krawędzi, przy tym kwadratowego basu, powodującej arytmię serca, nienaturalnie pulsacyjnej średnicy i kruszących kieliszki wysokich tonów. Ale natychmiast zapewniam, otrzymałem to wszystko jedynie w inny, zaskakująco lotny, w pełni informacyjny o energii, ataku i dźwięczności każdej nuty, tylko nienachalny sposób. Scena pełna światła, do tego rozległa w wektorach szerokości i głębokości, ale również w fenomenalnej projekcji 3D ze szczególnym uwzględnieniem namacalności każdego (nawet najodleglejszego) kreowanego w eterze bytu. Co istotne prawie bez znaczenia jakiego repertuaru słuchałem. I właśnie to powodowało, że mając w teorii lepszego, bo teoretycznie kładącego Japończyka na łopatki w osiąganiu granic możliwości każdego aspektu prezentacji muzyki Gryphona Mephisto, kolejny raz byłem wręcz brutalnie weryfikowany w kwestii niezbędności posiadania podobnego do dzisiejszego clou spotkania, lampowego zestawu. Zaskoczeni? Nie odpowiadajcie. To nie ma znaczenia z jednego powodu. Otóż osobnicy świadomi o czym pisałem, podczas osobistego odsłuchu z pewnością potwierdzą moje rozterki, zaś błądzący we mgle, dość szybko bez najmniejszych problemów je zrozumieją. Ważne jest jednak, co miałem na myśli, pisząc o „prawie” każdym świetnie prezentowanym nurcie muzycznym tak skonfigurowanego zestawu.
Otóż jedynymi tworami nutowymi, które niestety z racji komputerowego rodowodu, a przez to generowania często nienaturalnie karykaturalnych dla naszego środka zarządzania ciałem dźwięków, mogą malkontentom posłużyć jako temat do narzekań, jest muzyka elektroniczna. Naturalnie zestaw zagra ją z pewnego rodzaju pazurem i odpowiednią dynamiką, jednak triodowe wzmocnienie SE plus skuteczne kolumny nie oddadzą drzemiącej w niej nieobliczalności. Może inaczej. W pewien sposób oddadzą, tylko dla wielbiciela tego rodzaju muzyki być może nazbyt gładko i zachowawczo. Jednak trochę wspierając w nierównej walce naszych bohaterów dodam, iż będąc rozumnym melomanem, nie wyobrażam sobie osobnika, który do odtworzenia kakofonicznych spiętrzeń dźwiękowych wybierze zestaw od początku do końca bazujący na ostatnio niemodnej sonicznej kindersztubie. To niestety się nie uda. Za to wszystko uda się z resztą muzycznych opowieści z w teorii wulgarnym, a przez to wymagającym rockiem włącznie. Fakt, być może z rockiem nie na setkę jeśli chodzi o w pełni kontrolowany wolumen dźwięku, ale już w oddaniu prawdy o instrumentach i bez znaczenia czy wyśpiewanej, czy wykrzyczanej wokalizie bez problemu. Idealnie udowodnił to krążek Deep Purple „inFinite”. Odpalenie tej płyty znakomicie pokazało fenomen wyczuwalnego ogrania się ze sobą całego zespołu, barwę i energię poszczególnych instrumentów i potęgę odbioru namacalnie zaprezentowanego głosu frontmena. Były mocne akcenty perkusisty, soczyste gitarowe popisy i pełne emocji partie wokalne. I co w tym było dość nieoczekiwane, taki stan trwał do zaskakująco wysokiego poziomu głośności. Oczywiście bardzo łatwo mogłem osiągnąć kres akceptowalnej jakości, ale jak pisałem, testowałem wzmocnienie do tak zwanych zdań specjalnych, a daję Wam przykład z całkowicie innej, ale gdy spojrzymy na nią w skierowany na prawdę o barwie i namacalności prezentacji sposób, równie dobrze prezentowanej bajki.
Innym, tym razem ewidentną wodą na młyn tego testu, materiałem była kompilacja Jordi Savalla „Espirt Des Balkans – Balkan Spirit”. W tym przypadku nie było niedomówień. Pełna ekspresji, bardzo żywa, bo Bałkańska, zrealizowana na najwyższym poziomie, fenomenalna barwowo, muzycznie i witalnie muzyka nie pozostawiała złudzeń, co jest główną domeną tytułowej sekcji wzmocnienia. Pozwolicie, że nie będę uzewnętrzniał się nad w tym przypadku przyziemnym temacie oddania świetnej barwy i namacalności każdego generatora dźwięku, tylko wspomnę o ich zjawiskowym oderwaniu się od kolumn. Zapisany na płycie materiał nie był odtwarzany, tylko wręcz realizowany w moim pokoju. Powodem była, niestety przyznaję to z bólem, ciężka do uzyskania nawet przez duńskiego smoka, realistyczna namacalność każdego z artystów. Niby w podobnym stylu obcuję z nimi na co dzień, jednak w tym przypadku słowo „niby” oznacza zaczerpniętą z reklamy frazę „prawie”, co jasno oddaje cisnące się na moje usta myśli. Ale również zaznaczam, że to jedyny, za który oddałbym skrzynkę jabłek, lepszy w wartościach bezwzględnych aspekt od mojego wzmacniacza. Reszta mojego i pewnie wielu z Was pozytywnego postrzegania japońskiego wzmocnienia bazowała lub będzie bazować nie na jego ściganiu się z konkurencją w domenie każdorazowego postawienia kropki nad „i”, tylko na wspomnianym na początku dzisiejszego testu czarowaniu planowym niedopowiedzeniem wszystkiego do końca, co określiłbym jako coś na kształt kobiecej zalotności. Jednak zapewniam, zalotności przez duże „Z”.
Powoli zbliżając się ku końcowi tej epopei, bez najmniejszego naciągania faktów stwierdzam, iż w powyższej estetyce wypadała znakomita większość słuchanego repertuaru, aż przyszedł czas na gwóźdź programu. Jednak proszę o spokój. Nie była to zwykła, nawet najbardziej pieczołowicie zrealizowana muzyka o rodowodzie cyfrowym, tylko owszem wydany na płycie CD, ale materiał nagrywany na magnetofon szpulowy Nagra z oficyny 2XHD Fusion „Analog Collection VOL.2”. Tak, to jest sampler. Jednak w tym przypadku nie w odniesieniu do wyrywkowego przyłożenia się do realizacji kilku pozycji płytowych, tylko sampler jako materiał poglądowy szerokiego, co ważne, analogowego portfolio wydawnictwa. I wiecie co? Jeśli wiecie, co oferuje prezentacja materiału z nawet bliskiej kopii taśmy matki z magnetofonu szpulowego, to oczywiście ten krążek nie mając najmniejszych szans na identyczną prezentację, był jej bardzo bliski. Przyznaję, zjawiskowo dobrej prezentacji gdzieś w duchu się spodziewałem. Jednak przyznam szczerze, nie aż tak realistycznej. To była wręcz muzyka na jawie. Krągłość i trójwymiarowość źródeł pozornych dzięki topologii końcówkach mocy była poza zasięgiem tranzystorów. Muzycy byli dosłownie na wyciągnięcie ręki. Słuchałem ten krążek i niedowierzałem, aż nadszedł brutalny koniec i sprowadzając mnie na ziemię, że takich realizacji jest jak na lekarstwo, laser powrócił do stanu zero. Czy żałuję tej konfrontacji z obecnie panującym, z reguły cyfrowym zapisem muzyki? Nic z tych rzeczy, gdyż nawet ta zrealizowana w domenie zero-jedynkowej z pomocą takich jak tytułowe lampowe końcówki mocy, jak wynika z powyższego testu, w pewnych aspektach również potrafi zjawiskowo rozwinąć skrzydła, przed czym z przyjemnością chylę czoła.

Puentując powyższy słowotok, chciałbym wyraźnie zaznaczyć, iż będący głównym punktem programu lampowy tandem wzmacniający sygnał Air Tight ATM-221 nie jest dla każdego. Jednak natychmiast muszę dodać, że jeśli nie jesteście ortodoksyjnymi poszukiwaczami pewnego rodzaju nachalnej bezkompromisowości w pokazaniu świata muzyki, nawet minimalnie oddając pola zawartym w duszy pokładom romantyzmu, po osobistym kontakcie z dobrze zestawionym torem macie duże szanse się w nim nawet zakochać. Zbyt daleko posunięte przypuszczenia? Bynajmniej, czego ewidentnym przykładem jestem ja, na co dzień zatwardziały orędownik dobrego tranzystora w klasie „A”. Oczywiście nie mówię o nieodzowności tego wydarzenia, ale zapewniam, ta zapisana w kodzie DNA dobrze zaaplikowanej triody SE – w tym przypadku lampy 211 – magia dźwięku jest na tyle czarująca, że mówiąc w przenośni, jeśli nie dzisiaj, nie jutro, to być może pojutrze lub jako drugi zestaw audio ma niebagatelne szanse zagościć na stałe w Waszych progach. Bez wyścigu o wyczynowość dźwięku, tylko z zarezerwowaną dla tego typu wzmacniaczy namacalnością Japończyk od pierwszych dźwięków wręcz zniewala. Czy na tyle mocno, aby z nim pozostać na stałe, to już zależeć będzie od preferencji i słuchanej muzyki. Jednak bez względu na wszystko, nawet w momencie innych docelowych oczekiwań oceniając jego walory, nigdy nie powiecie, że był nudny. Nie przy tak fenomenalnie zaaplikowanej triodzie 211.

Jacek Pazio

Opinia 2

O ile dla świadomej konsekwencji populacji dziatwy szkolnej kombinacja jedynek i dwójek budzi w pełni uzasadnione obawy co do atmosfery podczas niedzielnego obiadu, o tyle wśród zorientowanych w tematyce lampowej audiofilów wywołuje równie intensywne, acz jednoznacznie pozytywne emocje. I bynajmniej nie chodzi o to, że nikt nie będzie stał im nad głową egzekwując konieczność opanowania chociażby podstaw wielce przydatnej podczas codziennej egzystencji wiedzy, lecz o fakt dokonania w pełni świadomego kierunku własnych poszukiwań i wyborów. Śmiem bowiem twierdzić, iż jeśli tylko ktoś będzie miał to szczęście, by w możliwie dobrze sobie znanych i mniej, bądź bardziej kontrolowanych warunkach zasmakować walorów oferowanych przez potężne triody 211, to szanse na to, że wpadnie w ich sidła niczym przysłowiowa śliwka w kompot są zdecydowanie większe aniżeli ustrzelenie nawet nie szóstki, o kumulacji nawet nie wspominając, co najzwyklejszej niskopłatnej trójki w Totka. I nie piszę tego li tylko z kurtuazji i chęci przypodobania się ekipie SoundClubu – dystrybutorowi będących przedmiotem niniejszej recenzji urządzeń, lecz opierając się wyłącznie na własnych doświadczeniach empirycznych, czyli historii naszych spotkań z ową triodą wysokiej mocy zdolną oddać w zależności od producenta i implementacji około 20-25W. Spotkań, które de facto swój początek miały blisko sześć lat temu, gdy w OPOS-ie pojawiła się parka wielce urodziwych japońskich monobloków Air Tight ATM-211 a potem … potem już nie było odwrotu, tylko trwające blisko pięć lat oczekiwanie na będące ucieleśnieniem łacińskiej maksymy „Ommne trinum perfectum” potężne ATM-3211. Jasnym również stało się, że gdy tylko rodzimemu dystrybutorowi udało się ściągnąć do Polski parkę ATM-2211 czym prędzej zgłosiliśmy szczerą chęć przygarnięcia jej pod swój dach, czego pokłosiem jest niniejsza recenzja.

W ramach przedstawienia naszego dzisiejszego duetu warto mieć na uwadze przynajmniej dwa fakty. Pierwszy dotyczący „stażu” ich protoplastów, czyli wprowadzonych na rynek dwie dekady temu – w 2001 r. ATM-211, jak i niedawnych obchodów 35-lecia powstania Air Tight. Chodzi bowiem po pierwsze o świadomość niezwykłej, jak na dzisiejsze, pełne niezrozumiałego pędu, realia stabilności portfolio japońskiej marki a z drugiej pewność, iż ewentualne zmiany mają twarde podstawy natury technicznej – wynikające z rozwoju dostępnych technologii a nie li tylko czysto optycznego liftingu. Co z resztą widać już na pierwszy rzut oka, gdyż ATM-2211 charakteryzuje uderzające podobieństwo natury wizualnej do swojego przodka, lecz najważniejsze zmiany dotknęły jego trzewi i to de facto świadczy, iż mamy do czynienia z zupełnie nową generacją japońskiej myśli technicznej.
Zgodnie z tradycją zacznijmy jednak od aparycji. W porównaniu do swojego poprzednika generalny zarys bryły i iście firmowe poczucie smaku zostały nienaruszone, za to już poszczególne wymiary uległy drobnym modyfikacjom, które pół żartem, pół serio można określić mianem obniżenia ich środka ciężkości. Chodzi bowiem o to, iż 2211-ki przybrały o centymetr na szerokości, straciły podobną wartość w wymiarze głębokości a jednocześnie o 3,5cm zmalały. Jednak bez bezpośredniego sparringu konia z rzędem temu, kto owe drobiazgi zauważy. Masywne, utrzymane w tytanowej satynie fronty pozostawiono całe szczęście w stanie pierwotnym. Lewą flankę dedykując niewielkim pokrętłom regulacji głośności (na upartego można obyć się bez przedwzmacniacza) i aktywacji pomiaru biasu lamp mocy a prawą włącznikowi głównemu i z błękitną diodą informującą o stanie pracy urządzenia. Pomiędzy nimi nie zabrakło chromowanej tabliczki z logotypem i oznaczeniem modelu. Płyta górna to królestwo osadzonej w szczotkowanej niecce lampy 211 (PSVANE) w sąsiedztwie której z łatwością można zauważyć pierwsze novum, czyli już nie okrągły a podłużny wskaźnik stanu lamp. Wzdłuż lewej krawędzi, nieco wstydliwie, gdyż z tyłu przycupnęły jeszcze dwie niewielkie lampki Electro-Harmonixa – 12AX7 i 12BH7. Patrząc na 2211 z lotu ptaka uważne oko dostrzeże kolejną zmianę – pod pokrytymi zjawiskową granatowo-zielono-tytanową (dominacja poszczególnych składowych zależy od oświetlenia i kąta padania światła) powłoką lakierniczą ochronnych kapsuł zamiast transformatora wyjściowego Tamury zaimplementowano wyrób Hashimoto. Najwięcej jednak pozmieniało się na zapleczu, gdzie pojedyncze terminale głośnikowe uległy cudownemu rozmnożeniu, więc już bez konieczności ingerencji dystrybutora można samemu dokonać wyboru pomiędzy odczepami 4 i 8 Ω a gdy zajdzie taka potrzeba bez najmniejszych problemów składając zamówienie można zażyczyć sobie zastąpienie któregoś z powyższych wartością 16Ω. Poprawie uległa również funkcjonalność końcówek, gdyż obok standardowego wejścia liniowego RCA pojawiło się również gniazdo XLR.
Za to w trzewiach przeprowadzono małą rewolucję. Całkowicie zrezygnowano bowiem z negatywnego sprzężenia zwrotnego (NFB) za wtórnym uzwojeniu transformatora wyjściowego pozostawiając jego wysoki poziom po stronie uzwojenia pierwotnego, czyli płytki z lampą 211. Powyższy krok spowodował, przynajmniej według producenta, nie tylko poprawę dynamiki i rozdzielczości, lecz przede wszystkim mocy wyjściowej, która z 22W wzrosła do 32W, co znacząco poszerza spectrum kolumn, z którymi ATM-2211 można próbować zestawiać. Ponadto zastosowano niezależne transformatory dla niskich i wysokich napięć, oraz zamówiono z niezwykłą starannością wykonany dedykowany audio dławik.

Przechodząc do części poświęconej brzmieniu tytułowych monosów pragnąłbym na wstępie nadmienić, iż początkowe stadium akomodacji prowadziliśmy przy udziale Dynaudio Consequence Ultimate Edition, co z jednej strony pokazało, iż nawet z pojedynczej triody, czyli możliwie purystycznego SET-a, da się owe duńskie smoki zmusić do pracy, jednak z drugiej słowem kluczem w takiej konfiguracji staje się „zmusić”. A przecież nie o to w High-Endzie chodzi, by forsować rozwiązania siłowe, bądź zmuszające czy to amplifikację, czy kolumny do pracy na granicy swoich możliwości. Ma się liczyć nie tylko synergia, ale i brak sytuacji dla którejkolwiek ze stron niekomfortowych. Dlatego też podczas kilkudniowej rozgrzewki, zamiast zwyczajowych ciężkich riffów i iście zwierzęcych porykiwań wydzierganych jegomości królował wysoce wysublimowany jazz w stylu „Altar Quartets: November” autorstwa Nikolaja Nikitina i Ľuboša Šrámka, gdzie może i linie melodyczne dalekie są od nieskomplikowania umożliwiającego ich zanucenie, bądź zagwizdanie przy goleniu, jednak nikt tam specjalnie w sekcji rytmicznej nie próbuje jechać po przysłowiowej bandzie. Barwa instrumentów była wyborna, spójność przekazu również, jednak wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że to takie delikatne drukowanie meczu i gra według z góry ustalonych reguł, coś jak przetarg pod określonego oferenta. Czego by jednak nie mówić eksploracja krainy łagodności wcale nie oznaczała nudy i braku emocji, gdyż np. „En El Amor” projektu Nataša Mirković, Michel Godard, Jarrod Cagwin zachwycała przestrzennością i świetnym oddaniem faktury blaszanych perkusjonaliów a z kolei „From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna pokazywała prawdziwe znaczenie gry ciszą. Przy okazji wyszło na jaw, iż ATM-2211 grają zauważalnie bardziej organicznie – nieco ciemniej i soczyściej od swoich poprzedniczek, co przekładało się nie tylko na większą „dojrzałość” dźwięku, co dość ewidentne aspiracje ku temu by zacząć zastanawiać się w cichości ducha, czy tak naprawdę potrzebujemy tych 120W z ATM-3211. Od razu jednak utnę takie dywagacje i pozwolę sobie autorytatywnie stwierdzić iż o ile sygnaturę i pomysł na finalny efekt rzeczywiście obie ww. konstrukcje mają podobny, to praw fizyki nie da się oszukać. Wystarczyło bowiem włączyć nasz dyżurny „Khmer” Nilsa Pettera Molværa, by kwestia dopasowania kolumn ewoluowała z formy „czy” na „kiedy”.
Dlatego też, gdy tylko na horyzoncie pojawiła się szansa pozyskania nie tylko wysokoskutecznych (93 dB), lecz zarazem i charakteryzujących się dość przyjaznym przebiegiem znamionowo 8 Ω impedancji, czyli uroczych podłogówek Tannoy Kensington GR bez chwili zwłoki ściągnęliśmy je do siebie. I jak się miało okazać był to przysłowiowy strzał w dziesiątkę. O wspominanym zmuszaniu kogokolwiek do czegokolwiek już mowy nie było. Pojawiła się za to swoboda, rozmach i prawdziwa – w pełni namacalna dynamika zarówno w skali mikro, jak i makro, dzięki czemu nawet takie prog-metalowe popisy jak „LTE3” Liquid Tension Experiment, czy już pełnoprawny Dream, czyli „Distance Over Time” Dream Theater mogły zabrzmieć z właściwym sobie rozmachem i spektakularnością. Zagmatwane linie melodyczne i iście wirtuozerskie partie czy to perkusji, gitar, czy nawet klawiszy nie pozostawiały złudzeń, że nie jest to poziom osiągalny dla zwykłych śmiertelników. Śpiewność riffów niosła ze sobą taki ładunek energetyczny, że za którymś razem musiałem się podnieść z fotela by upewnić się, że rzeczywiście gram z japońskiej lampy a nie stojącego w drugiej linii Mephisto. Oczywiście w bezpośrednim sparringu takowych wątpliwości już nie było, jednak nie da się ukryć, iż Air Tight nader sugestywnie pokazywał, że lampowe Waty należy traktować z należytym szacunkiem.
Niejako na deser zostawiłem klasykę w jej najbardziej przekonującym wydaniu, czyli wielką symfonikę. Na playliście wylądował fenomenalny tak pod względem muzycznym i wykonawczym jak i realizatorskim album „Elgar: Violin Concerto & Violin Sonata” Renaud Capuçon/Stephen Hough/London Symphony Orchestra/Simon Rattle gdzie wieloplanowość poszczególnych partii szła w parze z ich kompletnością i podporządkowaniem całości. Chodzi bowiem o to, że zbytnia eufoniczność z reguły przypisywana lampom z jednej strony podnosi pozorną atrakcyjność przekazu, lecz jednocześnie uśrednia nieco różnorodność, przez co spada rozdzielczość. Tymczasem Air Tighty utrzymując temperaturę narracji po cieplejszej stronie skali dalekie były od jej przegrzania, cały czas pamiętając, iż na scenie oprócz pierwszoplanowych solistów mamy jeszcze potężny aparat wykonawczy i nim również warto się zajmować co i rusz wyłuskując kolejne smaczki.

Nie będę owijał w bawełnę i powiem a raczej napiszę prosto z mostu. Skoro monobloki AirTight ATM-2211 są dla najdelikatniej rzecz mówiąc nieprzypadkowego odbiorcy, czyli audiofila i melomana, który wie czego chce, wie z czym się je je i ma świadomość jakim obciążeniem są jego obecne, bądź też i docelowe zespoły głośnikowe, to szanse porażki oceniam na nad wyraz znikome. Problemem jest tylko wygospodarowanie dla japońskiej amplifikacji odpowiedniego miejsca, zapewnienie równie wyrafinowanego co one toru i kwestia całkowicie w High-Endzie pomijalna, czyli zdolność by ten słodki finansowy ciężar udźwignąć.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– wzmacniacz  zintegrowany Trigon Epilog
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Tannoy Kensington
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: SoundClub
Cena: 130 000PLN / para

Dane techniczne:
Lampy: 1 x 211 (PSVANE), 1 x 12AX7 (Electro-Harmonix), 1 x 12BH7 (Electro-Harmonix)
Moc wyjściowa: 32W (8 Ω)
Pasmo przenoszenia: 20 – 20kHz (1dB, 22W)
Czułość wejściowa: 500mV
Impedancja wejściowa: 100 kΩ
Pobór mocy: 250VA
Wymiary (S x G x W): 400 × 350 × 225 mm
Waga: 25,5 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Ricable Invictus Speaker Reference
artykuł opublikowany / article published in Polish

W ramach dalszej eksploracji portfolio starającej się zaistnieć na naszym rynku włoskiej marki Ricable tym razem zaczynamy wiwisekcję topowego przewodu głośnikowego Invictus Speaker Reference.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Gryphon Audio Trident II
artykuł opublikowany / article published in Polish

O ile większości odbiorców Gryphon Audio kojarzy się niemalże wyłącznie z referencyjną elektroniką, to nie należy zapominać, iż Duńczycy mogą pochwalić się również całkiem bogatym portfolio kolumn. Jako dowód powyższej tezy ekipa Audiofastu była niezwykle uprzejma dostarczyć do nas niemalże półtonową parkę monumentalnych … Gryphon Audio Trident II.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Exposure 5010 Preamp + 5010 PWR Mono

Opinia 1

Nie będę ukrywał, iż od czasu do czasu staramy się może nie tyle odczarowywać, bądź próbować udowodnić błędne, stereotypowe postrzeganie poszczególnych marek a tym samym torpedować usilne zabiegi zmierzające do zaszufladkowania ich w poszczególnych segmentach, co pokazywać – oczywiście na konkretnych przykładach, iż również w pozornie nieoczywistych obszarach mają one co nieco do powiedzenia. Proszę tylko spojrzeć na ewidentnie kojarzonego ze zdroworozsądkowo wycenioną „budżetówką” i cieszącego się w pełni zasłużoną renomą Exposure’a. Przecież nie dalej jak dwa lata temu jego dzielonce – 3010S2D PRE + 3010S2 PWR AMP Exposure’owi udało się załapać na nasze dolne kryterium kwotowe po przysłowiowej łyżce od butów, a to przecież nie był li tylko wstęp do jego portfolio a raczej przedsionek flagowych rozwiązań. Tymczasem dzisiejszy zestaw takowych problemów już nie przysparza. Skoro jednak klasyka angielskiego Hi-Fi, dzięki uprzejmości białostockiego Rafko, pojawiła się u nas w swej topowej odsłonie to trudno oczekiwać po niej ciągot do wspomnianej średniej półki. Chociaż … patrząc na obecne rynkowe trendy i porównując je z cennikiem działającego od 1974 r wytwórcy z Brighton śmiało można uznać, iż wyspiarze jeśli nie wypadli dawno temu z obiegu, to dalej żyją w złotej erze Hi-Fi, kiedy to wysokiej klasy sprzęt grający może nie był ogólnodostępny, lecz jego ceny, pomijając obóz tzw. Demoludów, niespecjalnie przyprawiały o palpitację serca, stany lękowe, czy ataki histerycznego śmiechu. Jeśli zatem zastanawiacie się Państwo co wyszło z próby zainteresowania swoją „osobą” bardziej wymagającej klienteli przez najbardziej zaawansowany projekt Brytyjczyków, czyli dzielony zestaw 5010 Preamp & 5010 PWR Mono nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was do dalszej lektury.

Skoro, chociażby pobieżnie, zerknęli Państwo na powyższą galerię nie będę nawet próbować zaklinać rzeczywistości i udowadniać, że tytułowe Exposure’y są w stanie zwrócić na siebie uwagę potencjalnego nabywcy swą szalenie atrakcyjną aparycją, gdyż tak po prostu … nie jest. Nie mówię, iż takowej nie posiadają, lecz pół żartem, pół serio można byłoby wręcz uznać, iż mamy do czynienia z tzw. nad wyraz mało absorbującą urodą określaną mianem „radiowej”. A tak po prawdzie, zerkając na wspomniane we wstępniaku 3010-ki, bez większego wysiłku da się obronić tezę o wierności firmowym „kanonom piękna”, czyli powszechnej, będąca pochodną optymalizacji kosztów własnych unifikacji. Mamy zatem do czynienia z dość niewielkimi, acz utrzymanymi w pełnowymiarowych ramach, pokrytymi chropawą powłoka lakierniczą korpusami i płatami szczotkowanego aluminium na frontach. Ich monotonię przełamują jedynie okupujące lewe górne narożniki logotypy z błękitnymi diodami informującymi o statusie pracy i zlokalizowane nieco niżej włączniki główne. Oczywiście w przedwzmacniaczu nie zabrakło umiejscowionych na prawej flance gałek regulacji głośności i wyboru źródła a w końcówkach biegnącej mniej więcej w 1/5 wysokości poprzecznej bruzdy. Do wyboru są dwie wersje kolorystyczne – całkowicie czarna i ze srebrnym, nie wiedzieć czemu, określanym przez producenta mianem tytanowego frontem.
Rzut oka na zaplecze również nie powoduje większych emocji. Przedwzmacniacz może pochwalić się czterema parami złoconych gniazd wejść RCA, pętlą magnetofonową i możliwością rozszerzenia o kartę przedwzmacniacza gramofonowego, bądź DAC-a. Wyjść liniowych mamy trzy pary – zdublowane RCA i pojedyncze XLR-y. Wyliczankę zamyka gniazdo zasilające IEC. Z kolei widok zakrystii 5010 PWR Mono może wprawić nieobeznanych z tematem akolitów wyrafinowanych dźwięków w lekką konsternację. O ile bowiem wejścia RCA/XLR z dedykowanym im przełącznikiem nie powinny dziwić, to już zastąpienie klasycznych terminali głośnikowych „dziurkami” akceptującymi jedynie wtyki BFA wcale nie jest takie powszechne i oczywiste. Taki jednak urok brytyjskiego Hi-Fi i nic na to nie poradzimy, więc jeśli dysponujecie Państwo przewodami zakończonymi widełkami to wraz zakupem 5010-ek czekają Was kolejne zmiany, bądź przynajmniej „rekonfekcja” okablowania od strony amplifikacji. Przy okazji nieśmiało tylko wspomnę, iż owe plastikowe terminale niespecjalnie lubią ciężkie przewody, więc dla świętego spokoju sugeruję zainteresować się lekkimi taśmami Nordosta, Neytona, bądź Tellurium Q, ewentualnie posiłkować się jakimiś podkładkami pod kable w stylu Boosterów Furutecha, lub CIS-35 Graphite Audio w celu odciążenia układu.
Od strony technicznej przedwzmacniacz bazuje na 200VA toroidzie Noratela, baterii 24 elektrolitów o pojemności 1 000 μF każdy, niebieskim Alpsie i stopniu wyjściowym pracującym w klasie A. Z kolei w AB-klasowych końcówkach mocy znajdziemy 800VA trafa, duet 10 000 μF elektrolitów i po cztery pary tranzystorów Toshiba 2SC5200+2SA1943.

A jak Exposure’y grają? W telegraficznym skrócie można stwierdzić, że po pierwsze spełniają oczekiwania odbiorców poszukujących umownej – stereotypowej „brytyjskiej szkoły” brzmienia a z drugiej są na tyle uniwersalne, by umknąć krzywdzącemu je zaszufladkowaniu. Zamiast bowiem eksponować którykolwiek z podzakresów „łapiąc nim” za ucho odbiorcę stawiają na daleko posunięte opanowanie mogące początkowo uchodzić za wyspiarską zachowawczość. Oczywiście bazując li tylko na audiofilskich samplerach i azjatyckich coverach evergreenów, gdzie perfekcja techniczna nader skutecznie zabiła jakąkolwiek spontaniczność i naturalność można tylko utwierdzić się w powyższych wnioskach, jednak o ile tylko nie jesteśmy uzależnieni od usypiająco – zwiotczającej twórczości Lany Del Rey i innych jej podobnych wytworów to tytułowy tercet jest w stanie w tzw. okamgnieniu zaprezentować swoje zdecydowanie mniej nonszalanckie oblicze.
Zacznijmy jednak delikatnie i elegancko, czyli od fenomenalnego albumu „Blues On Bach” The Modern Jazz Quartet, gdzie nieśpieszne tempa pozwalają w skupieniu delektować się każdym dźwiękiem. Pierwsze takty i … bardzo miłe zaskoczenie, gdyż angielska dzielona amplifikacja zaoferowała zaskakująco wyrafinowany sposób prezentacji, gdzie precyzja kreślenia źródeł pozornych nieco grubszą aniżeli mam na co dzień – w wydaniu Brystona 4B³, kreską nawet w najmniejszym stopniu nie wpływała na przestrzenność przekazu nader wyraźnie pokazując, iż mamy do czynienia ze zdecydowanie bardziej dojrzałą, aniżeli w przypadku serii 3010 odsłoną. Powyższa obserwacja dotyczyła również dynamiki, biorąc pod uwagę odsłuchiwany repertuar szczególnie w jej odmianie mikro, gdyż sugestywniej wypadała natychmiastowość tak generowania, jak i wygaszania dźwięków. Niemniej jednak, gdy była potrzeba podkreślenia pogłosu, jak daleko nie szukając na naszym dyżurnym „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, to Exposure’om nawet przez myśl nie przyszło zachowywać dla siebie jakiekolwiek informacje. Jedyne na co warto zwrócić uwagę, to fakt iż tytułowy „tercet egzotyczny” preferował nieco bardziej przyciemnioną aniżeli redakcyjna estetykę. Jak jednak zdążyłem nadmienić nie oznacza to jakiegokolwiek spadku rozdzielczości a jedynie nieco inną „optykę”.
Najwyższa pora na zmianę estetyki na nieco bardziej dynamiczną, czyli prog-metalowy krążek „Esoteric Symbolism” australijskiej formacji Teramaze a następnie, nie ruszając się z ojczyzny uroczych i utrzymujących permanentny stan lekkiej nieważkości misiów Koali, thrashowego „Submission For Liberty” 4 Arm. I tutaj kolejna, jak by nie patrzeć miła niespodzianka, gdyż do skomplementowanej przy jazzie mikrodynamiki dołączyła jej makro-odmiana a tym samym 200W końcówki wreszcie miały okazję pokazać na co tak naprawdę je stać. Okazało się bowiem, że im bardziej wściekłe blasty przy wtórze podwójnej stopy serwowali perkusiści i im bardziej bezlitosne riffy kąsały moje synapsy, tym Exposure’y żwawiej wchodziły na obroty. Jednak zamiast iść w stronę spontanicznej kanonady zachowywały stoicki spokój z żelazną konsekwencją wyprowadzając kolejne ciosy. Śmiem wręcz twierdzić, iż początkowo można było odnieść wrażenie, że 3010-ki pod tym względem szły nieco dalej w swej spektakularności, jednak wystarczyło poczekać na kulminacyjne momenty, by zrozumieć, iż młodsze rodzeństwo starało się nieco nadrabiać miną i ratować się podbiciem dołu w momencie, gdy zaczynało już tracić nad nim kontrolę. Tymczasem 5010 pod tym względem niczego maskować i pozorować nie czuło potrzeby, więc stawiając na liniowość grało więcej i dokładniej, więc wraz z ilością szła również jakość reprodukowanego pasma.

Może i tytułowy, angielski tercet egzotyczny, czyli Exposure 5010 Preamp i 5010 PWR Mono nie wyróżnia się łapiącą za oko aparycją, a i początkowo brzmieniowo nie wciśnie Was w fotel, jednak wystarczy dać mu spokojnie się rozegrać i odpowiednio dopieścić kablami, w tym zasilającymi, a bardzo szybko przekonacie się Państwo, że właśnie taki całkowity brak parcia na szkło nie jest może lekiem na całe zło, lecz z pewnością może pełnić rolę recepty na długoletni, udany związek. Nie dość bowiem, że zagra praktycznie wszystko i ze wszystkim, to jeszcze daleki będzie od narzucania Wam własnego charakteru.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Gdybyśmy chcieli niezobowiązująco sklasyfikować marki na szeroko rozumianym rynku audio w odniesieniu do ich założeń egzystencjonalnych, śmiało można byłoby wytypować trzy grupy. Pierwszą – przeznaczoną dla tak zwanego zwykłego Kowalskiego, czyli z racji oscylowania w zakresie niezbyt wygórowanych cen często będącą przedmiotem pierwszego wyboru, z reguły wydającą jedynie przyzwoity dźwięk, określiłbym jako masówka. Drugą – znacznie bardziej przykładającą się do oferowanej jakości brzmienia, czasem w imię przeznaczenia środków w zastosowaną technologię, a nie design, przez to mniej efektowną grupą jest segment producentów solidnego Hi-Fi. Zaś trzecią, już podczas tworzenia biznesplanu celującą w najwyższe standardy jakości brzmienia swojej oferty są przedstawiciele ostatnimi czasy mocno zdewaluowanego segmentu High End. Jaki jest cel tego, zaznaczam bardzo symbolicznego, wywodu? Zaskakujący, gdyż wbrew zazwyczaj panujących u nas standardów w tym odcinku testowym nie wzięliśmy na tapet oferty typowego przedstawiciela cenowo-jakościowego ekstremizmu, tylko markę z tak zwanej grupy środka. Czyli? Już zdradzam. Otóż w poniższej epistole przyjrzymy się komponentom, bez prób ścigania się z najlepszymi, za to na pierwszym miejscu stawiającego na co najmniej solidne brzmienie swoich produktów brytyjskiego Exposure’a w postaci przedwzmacniacza liniowego 5010 PREAMP oraz dwóch monofonicznych końcówek mocy 5010 MONO, których wizytę w naszych progach zawdzięczamy białostockiemu dystrybutorowi Rafko.

Opisując aparycję recenzowanych produktów nie mogę powstrzymać się od określenia ich wyglądu mianem dostojnego minimalizmu. I zapewniam Was, piszę to z pełną świadomością, bowiem wizerunkowo pozbawione są jakichkolwiek zbędnych podczas użytkowania, organoleptycznych fajerwerków. Oczywiście idąc tym tropem nikt chyba nie będzie zdziwiony, gdy dodam, iż w imię unifikacji wyglądu obudowy tak przedwzmacniacza, jak i końcówek mocy są niemalże identyczne, a jedyne czym poszczególne produkty się różnią, to wyposażenie frontów i pleców oraz masa własna. I tak rozpoczynając awersu pre, owa połać grubego, szczotkowanego, z zaokrąglonymi narożnikami aluminium patrząc od lewej strony, oferuje nam okrągły włącznik, tuż nad nim diodę oznajmiającą stan urządzenia, mniej więcej po środku odbiornik fal pilota zdalnego sterowania i na prawej flance dwie sporej wielkości okrągłe gałki: Volume i selektora wejść. Jeśli zaś chodzi o tylny panel przyłączeniowy, jakby na przekór ogólnemu minimalizmowi angielscy inżynierowie nie pożałowali funkcjonalności i zafundowali użytkownikowi solidną partię wejść liniowych w standardzie RCA: PHONO, CD, TUNER, AUX, AV, pętlę magnetofonową i dwa wyjścia na końcówki mocy jako RCA i XLR. Oprócz tego znajdziemy jeszcze niezbędny podczas pracy z gramofonem zacisk masy i życiodajne gniazdo zasilania IEC. Dzieło wyposażenia liniówki wieńczy pilot zdalnego sterowania. W przypadku monobloków z racji bardzo prostego zadania – wzmacniania sygnału audio – ów z braku jakichkolwiek manipulatorów, mogący trącać nudą front w dolnej części jedynie przecięto poziomym frezem, ubogacono identycznym do przedwzmacniacza okrągłym włącznikiem i zorientowaną nad nim diodą sygnalizującą pracę urządzenia. Przemierzając obudowę piecyków ku tyłowi, z łatwością zauważamy dwa wertykalne bloki porzecznych nacięć jej górnego płata jako grawitacyjna wentylacja trzewi. Natomiast jeśli chodzi o plecy, te uzbrojono w wejścia RCA/XLR, guzikowy przełącznik ich wyboru, dwa znane jedynie z wyposażenia kultowych brytyjskich marek nazywając to brutalnie po imieniu, „dziurkowe” gniazda kolumnowe i terminal zasilania.

Przystępując do opisu brzmienia tytułowego zestawu, chciałbym pochwalić producenta za podążanie wspomnianą przeze mnie drogą walki o solidną jakość oferowanego dźwięku. Jednak w tym przypadku mówiąc solidność, mam na myśli wymuskaną do granic możliwości jakość wysokiej jakości dźwięk Hi-Fi. Myślicie, że to jest lekko deprymujące określenie? Nic z tych rzeczy. Powiem więcej. Wiele marek odcinając się od mocno zdewaluowanego pojęcia High End, w ten sposób buduje swoją wiarygodność, co z kuluarowych wypowiedzi wiem, ostatnimi czasy pośród miłośników dobrej jakości dźwięku jest bardzo szanowane. Co w przypadku Exposure’a oznacza najwyższych lotów Hi-Fi? Postaram się opisać to w oparciu o dwa rodzaje współpracujących z testowanym zestawem, pochodzących całkowicie z innej bajki, ale dających podobne wyniki soniczne kolumn głośnikowych.
Prawdopodobnie niewielu. z Was zaskoczę, gdyż jak na Anglika przystało, będący owocem pracy wyspiarzy zestaw znakomicie pracował w oddaniu najważniejszego dla nas wycinka pasma, jakim jest średnica. To było na tyle determinujące całość prezentacji, że tak górny, jak i dolny zakres całkowicie poddały się w służbie centrum pasma przenoszenia. Oczywiście to nie oznaczało całkowitego uduszenia dźwięku brakiem informacji na jego skrajach, ale wysokie choć lotne były plastyczne, a bas bez poszukiwania cięcia skalpelem oferował sporo nieźle kontrolowanej masy. Gdybym miał opisać tę prezentację jednym zdaniem, powiedziałbym, iż po wpięciu 5010-ek w tor zrozumiałem, o co chodzi w tak zwanej angielskiej szkole grania, czyli średnica, średnica i jeszcze raz średnica. Czy tylko? Nic z tych rzeczy, gdyż wiele gatunków muzycznych dobitnie pokazało, że owszem, centrum jest ważne, ale w elektronice i mocnym rocku, gdy trzeba było przyłożyć, system trząsł moim pokojem bez litości, a jak sponiewierać moje bębenki, gwizdki moich kolumn mściły się na mym zmyśle słuchu bez żadnego oporu. Owszem, za każdym razem z lekkim odcieniem pasteli, ale bez oznak szkody, tylko na innym poziomie jaskrawości. A żebyście zrozumieli, co mam na myśli, wspomnę tylko, iż w tej części testu posiłkowałem się takimi krążkami jak Massive Attack „Mezzanine” i najnowszy projekt AC/DC „Power Up”. Puryści zapewne będą kruszyć kopie, że wspomniana muza nie była do końca pełnoprawnym beneficjentem oferty brzmieniowej Exposure’a, jednak ja bazując na testowym doświadczeniu bez problemu jestem w stanie powalczyć z nimi o dobre imię tych prezentacji chociażby z perspektywy soczystości i energii instrumentarium i naturalności czasem preparowanej, a innym razem wykrzyczanej wokalizy. Ale zostawmy ów spór, gdyż to, po której stronie barykady staniecie, będzie zależeć od Waszych preferencji, ważne jest jednak, że w moim odczuciu tak wymagająca pazura muzyka miała go pod pewnego rodzaju dostatkiem. Dostatkiem z możliwością podkręcenia odpowiednim okablowaniem, jednak z uwagi na próbę przybliżenia prawdziwego oblicza omawianej sekcji wzmocnienia świadomie pominiętego.
Na koniec kilka zdań o twórczości wręcz idealnej do współpracy z naszym punktem zainteresowań. Nie wiem, czy ku Waszemu zaskoczeniu, czy nie, ale mam na myśli nie tylko wszelkiego rodzaju występy oparte o struny głosowe, której idealną przedstawicielką jest ostatnio mocno eksplorowana przeze mnie Melody Gardot w nowym dwupłytowym albumie „Live In Europe”, ale również bardzo wymagający jazz spod znaku chociażby Marcina Wasilewskiego Trio z Joe Lovano w roli gościa „Arctic Riff”. W pierwszym przypadku sprawa jest oczywista, kobieta, niebagatelny zestaw instrumentalistów, a więc sukces murowany. Jednakże w drugim pewnie trochę się zdziwiliście. Piję do ważnych dla tego rodzaju zapisów nutowych aspektów dotyczących ponadprzeciętnego oddechu prezentowanego dźwięku. Powód? Przecież wspominałem o lekkim uplastycznieniu tego typu artefaktów, to gdzie jest miejsce na przecinające grobową ciszę, mieniące się srebrem perkusjonalia. Spokojnie. Otóż gdy do kompleksowego rozliczenia tej muzyki doliczymy występ saksofonu, bilans nawet lekko ugładzonych wysokich tonów i świetnego oddania drewnianego stroika atrybutu J. Lovano wyjdzie co najmniej na zero, jeśli dla wielu z Was nie na spory plus. Czy dla wszystkich, to już inna inszość, gdyż praktycznie nie ma na to szans. Niemniej jednak dla mnie, zakochanego w takim graniu całość była na tyle intrygująca, że nie omieszkałem o tym wspomnieć. Dlatego chwaliłem producenta za pieczołowitość oddania średnicy przez swoje produkty, gdyż w odpowiednich momentach nie zapominał oddać nieco pola innym akcentom dźwięku.

Myślę, że powyższy tekst jasno dał do zrozumienia, co oferuje angielski zestaw. To oczywiście praca nad centrum pasma przenoszenia. Na szczęście nie za wszelką cenę, jednak z wyraźnym wskazaniem na przyjemność obcowania z wyrafinowaniem, a nie nerwowością słuchanej muzyki. Oczywiście wspomniany sznyt grania stosownymi roszadami kablowymi da się nieco ukształtować na swoją modłę, jednak przestrzegałbym przed zbytnim narzucaniem naszym bohaterom świata latających w eterze żyletek, gdyż finalnie może okazać się, że bez pełnego sukcesu w domenie ostrego rysunku słuchanej muzyki, straciliśmy oferowaną przez nią magię. Dla mnie dobrze jest, jak jest.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– wzmacniacz zintegrowany Trigon Epilog
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Tannoy Kensington
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Rafko
Ceny
Exposure 5010 Preamp: 11 495 PLN
Exposure 5010 PWR Mono: 25 995 PLN (2 szt.)

Dane techniczne
Exposure 5010 Preamp
Wejścia: 6 par RCA (możliwość zastąpienia pary RCA modułem phono)
Wyjścia: 2 pary RCA, para XLR
Klasa pracy: A
Wzmocnienie: +9dB na wyjściu RCA / +15dB na wyjściu XLR
Czułość: 500mV
Maksymalne napięcie wyjściowe: >9V RMS (RCA)
Pasmo przenoszenia: 1Hz – 57kHz
Zniekształcenia THD: <0.005%
Odstęp sygnał/szum: >98dB
Separacja między kanałami: >60dB
Pobór mocy: <25W
Wymiary (W x S x G): 90 x 440 x 300mm
Waga: 6 kg

Exposure 5010 PWR Mono
Moc wyjściowa: 200W / 8Ω, 370W / 4Ω
Wejścia: RCA, XLR
Klasa pracy: AB
Stosunek sygnał/szum: 120dB
Zniekształcenia THD: 0.005%
Impedancja wejściowa: 75kΩ
Pobór mocy: <800W
Wymiary (W x S x G): 115 x 440 x 300 mm
Waga: 14 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Wilson Audio Alexx V

Opinia 1

Co bardziej spostrzegawczy z Was obejrzawszy poniższą serię fotografii, mogą podnieść tezę, że z uwagi na kolokwialnie mówiąc, pandemiczne wywrócenie świata do góry kołami, prawdopodobnie mamy pewnego rodzaju problem z pozyskaniem komponentów audio do typowego procesu testowego i pod płaszczykiem troski o Wasz stan ducha emitujemy tak zwane zapchaj-dziury. Do czego piję? Już wyjaśniam. Otóż powodem takich domysłów naturalną koleją rzeczy ma prawo być stosunkowo częste – w tym tygodniu już drugie – pojawianie się na naszych łamach relacji z wizyt w rozrzuconych po całym kraju salonach audio. Jednak już w zarodku dusząc tak absurdalne teorie, zapewniam wietrzących nasze jakiekolwiek problemy w temacie testowego zatowarowania, iż nic z tych rzeczy, bowiem dzisiaj przybliżany, kolejny wyjazdowy audio-miting wydarzył się w oparciu o bardzo elektryzujące w ostatnim czasie audiofilski świat słowo klucz. Jakie? Wilson Audio Alexx V. Zaskoczeni? Jeśli tak, zatem zapraszam zainteresowanych na kilka zapamiętanych myśli z ostatniej wizyty w siedzibie łódzkiego Audiofastu, której celem było premierowe, oczywiście z uwagi na nieznajomość warunków lokalowych, wstępne zapoznanie się z ofertą brzmieniową przywołanej przed momentem, gorącej nowości amerykańskiej myśli technicznej.

Jak wynika ze wstępniaka, naszym głównym celem było posłuchanie pachnącej jeszcze transportową folią nowości jednego ze światowych tuzów rynku zespołów głośnikowych – amerykańskiego producenta Wilson Audio. Oczywiście chodzi o w moim odczuciu, przypominające naszą rodzimą Husarię – mam na myśli pojawiające się w górnej części konstrukcji jako stelaż dla sekcji średnio-wysokotonowej, w tym przypadku pochylone do przodu, wzorowane na skrzydłach przywołanej formacji bojowej designerskie akcenty, dostojnie prezentujące się kolumny Alexx V. Dlaczego aż tak mocno gloryfikuję wygląd naszych bohaterek? Nie oszukujmy się, przy wadze około 200 kg, sporym litrażu skrzynki sekcji basowej i do tego niebagatelnej jak na kolumny wysokości, ciężko jest sprawić, aby pewnego rodzaju mniej lub bardziej ozdobiony, do tego pionowy klocek nie sprawiał wrażenia zbyt przysadzistego lub nawet przytłaczającego. Tymczasem może zdjęcia tego nie oddają, ale zderzenie organoleptyczne z clou tej relacji nawet przez moment nie zbliża się do wspomnianych akcentów. Powiem więcej, bryła wydaje się być zaskakująco lekka, a przez to – oczywiście w oderwaniu od rzeczywistych potrzeb kubatury nagłaśnianego pomieszczenia – potrafiąca wpisać się w nawet w tak zwane „japońskie budki dla chomików”. Oczywiście lekko koloryzuję wrażenia, ale zapewniam, iż spotkanie oko w oko oraz głośnik vs ucho ze wspomnianym modelem Alexx V, w praktycznie każdym aspekcie stawia je w bardzo pozytywnym świetle. Świetle, które w bardzo łatwy sposób, nie tylko przy użyciu znajdujących się na plecach obudów zworek, ale również wespół z wręcz jubilerską aplikacją głośników średniego i górnego zakresu pracy w stosunku do miejsca odsłuchowego oraz doborem okablowania bardzo łatwo jesteśmy w stanie skonfigurować na swoją modłę. Skąd to wiem? Naturalnie jako wstępna aplikacja dwa pierwsze punkty przed naszą wizytą wykonał dystrybutor. Jednak jaki to zwykle bywa, w ferworze odsłuchowym nie obyło się bez dodatkowych, idących z oczekiwaniami słuchaczy korekt okablowania od sieciowego do przedwzmacniacza począwszy, a na łączówce LAN w torze plikowym skończywszy. Jak przygotowany zestaw zabrzmiał?

Co prawda na końcu pojawi się dokładna wyliczanka sprzętowa, ale na początek trzeba zaznaczyć, iż łódzki dystrybutor znakomicie zadbał o towarzystwo dla Amerykanów podczas tego odsłuchu. Do dyspozycji mieliśmy dwa źródła oparte na tym samym przetworniku. Pierwszym był odtwarzacz CD Gryphon Ethos. Zaś drugim odtwarzacz plików Taiko z mocno rozbudowanym zapleczem zasilania dostarczający sygnał do wewnętrznego DAC-a Gryphona. Jako przedwzmacniacz liniowy pracował duński Gryphon Essence. Jeśli chodzi o kocówki mocy, ten temat ogarniały piecyki D’Agostino Progresion Mono. Dzieło sesji odsłuchowej w głównej mierze wieńczyło wysokiej półki okablowanie spod znaku Synergistic Research oraz Shunyata.

Efekt takiej konfiguracji był zaskakująco lepszy od jakieś dwa lata temu odsłuchiwanego poprzedniego modelu Alexx -ów. Swoboda w średnicy i wysokich tonach. Mocny i do tego zróżnicowany bas. Ale chyba największym pozytywnym zaskoczeniem okazała się znakomita rozdzielczość, a przez to pozwalająca realistycznie zawiesić dźwięk w estetyce 3D, witalność górnego zakresu. Co ważne, zestaw znakomicie różnicował materiał w zależności od słuchanych nurtów. Nie było uśredniania przekazu, co z jednej strony ratowałoby ten słabej jakości, a z drugiej wpływało na odejście od naturalnej transparentności dobrze dobranego zestawu. Oczywiście dobrze dobranego w danej estetyce, którą w tym przypadku nieco formowały końcówki D’Agostino. Spokojnie, było zjawiskowo, jednak z autopsji wiem, że zastosowanie w tym przypadku posiadanego przeze mnie na co dzień Gryphona Mephisto, bez najmniejszej szkody dla lotności dźwięku, delikatnie inaczej zdefiniowałoby percepcję środka pasma. Nadal wszystko byłoby podane z animuszem i zarezerwowaną dla najlepszych otwartością prezentacji, tylko z inną temperaturą w centrum pasma. Jednak proszę o spokój, bowiem w tym momencie rozprawiam o tym, co akurat mnie bardziej przypadłoby do gustu, a nie o tym co byłoby lepsze.
Jak wspominałem, przygotowany zestaw był najwyższej próby. Mało tego, próby pokazującej, że źródło plikowe może śmiało konkurować, a nawet pod pewnymi aspektami bardziej wpasowując się w dany gust, przeskoczyć odtwarzacz płyt kompaktowych. Oczywiście będąc w pełni profesjonalnym, trzeba wspomnieć o korzystaniu przez ocierający się z wszelkimi peryferiami za prawie 200 tys złotych plikograja z wewnętrznego DAC-a/CD-ka, co przy cenie tego ostatniego na poziomie ok 160 tys jasno pokazuje proporcje kwotowe każdego z dawców zero-jedynkowego sygnału. Jednak niezaprzeczalnym jest fakt, że dla osobnika chcącego zbudować bezkompromisowy tor plikowy ewidentnie nawet nie pojawiło się, ale już niczym halogenowa lampa, jasno świeci niegdyś symboliczne światełko w tunelu. Jak oceniłbym główne różnice pomiędzy obydwoma dawcami sygnału? Z plików w zależności od kabla USB było jakby energiczniej i esencjonalniej. Z tą tylko uwagą, że wielu z Was mogłoby to odbierać jako pewnego rodzaju brak flow – jakby lekkie napompowanie dźwięku, czyli mimowolnego narzucania się prezentacji. Ale zaznaczam, to z uwagi na nieznajomość systemu było wychwytywalne jedynie w momencie zmiany jednego źródła na drugie. Bez tego, z braku zapisanego w pamięci wzorca po kilku kawałkach temat ulegał akomodacji jako coś naturalnego. Na tyle ciekawego, że cedując potencjalnie stracony na słuchanie zjawiskowo podanej muzyki, czas, proces bratobójczej walki czytników zapisanych na różnych nośnikach zer i jedynek, ograniczyliśmy do minimum.

Puentując opisywane spotkanie z amerykańską nowością, mogę powiedzieć jedno – było zaskakująco i zarazem świetnie brzmieniowo. Oczywiście jak wspomniałem, zastosowałbym inną elektronikę wzmacniającą sygnał. Ale zapewniam, tylko dlatego, że wiem, co dodatkowo mógłbym zrobić w kierunku swoich preferencji. Jednak gdybym nie posiadał obecnych doświadczeń, prawdopodobnie temat zamknąłby już przygotowany na ten pokaz zestaw. Jak grają same kolumny? Niestety z uwagi na wiele zmiennych mogę przypomnieć jedynie wygłoszoną wcześniej opinię o znacznie lepszej rozdzielczości najwyższych rejestrów, mocniejszym, ale pod pełną kontrolą podaniu basu i mimo osobistego poszukiwania większej krągłości, to na tle poprzedniego spotkania ze starymi Alexx -ami, uzyskaniu nieco gęstszej średnicy. Czyli jakby nie liczyć, na każdym polu walki Amerykanie już podczas niezobowiązującego odsłuchu pokazali się z lepszej strony, za co należy się szacun. Na ile lepszej w wartościach bezwzględnych, to niestety może pokazać jedynie próba na znanym sobie podwórku, do czego być może kiedyś dojdzie.

Jacek Pazio

Opinia 2

Niby wiedza o bezsensowności wynajdywania koła na nowo i wyważania już otwartych drzwi wydaje się powszechna i o ile w życiu codziennym sprawdza się lepiej niż dobrze, o tyle w audio, a szczególnie w High-Endzie śmiało możemy uznać, iż najdelikatniej rzecz ujmując jest mało przydatna. Dziwne? Bynajmniej, bowiem gdyby było inaczej od lat panowałby w leżącym w kręgu naszych zainteresowań obszarze ludzkiej działalności totalny marazm i bezruch. Raz stworzona referencja pozostawałaby takową przez dziesięciolecia a jej ewentualne modyfikacje dotyczyłyby zapewne szaty wzorniczej i ewentualnych, wynikających z postępu funkcjonalności. Ale zaraz, jakiego postępu? Przecież jeśli coś raz zrobione uznawano by za spełnienie wszelkich marzeń osobników homo sapiens, to wprowadzenie owego czegoś do obiegu byłoby zarazem końcem jego rozwoju. Szach-mat. Tymczasem na brak nowości i rozwój technologii wszelakich narzekać nie możemy, więc jednak są wśród nas jednostki, którym zastane status quo jest może nie tyle nie w smak, co zamiast stanowić koniec poszukiwań jest li tylko punktem wyjścia do stworzenia zdecydowanie doskonalszej inkarnacji. I tak właśnie jest w przypadku bohaterek niniejszej, wyjazdowej relacji, podczas której, korzystając z gościnności łódzkiego Audiofastu mieliśmy okazję wstępnie zapoznać się z możliwościami najnowszej odsłony amerykańskiej myśli technicznej, czyli zjawiskowymi i budzącymi respekt swą nader potężną posturą kolumn Wilson Audio Alexx V.

Pierwszy rzut oka i … kolumny jak kolumny, w dodatku bliźniaczo podobne do pierwszej, zaprezentowanej w 2016 r. wersji Alexx®-ów, jednak jak to w High-Endzie, i nie tylko, bywa pozory mylą, gdyż zgodnie z materiałami promocyjnymi „każda część i każdy komponent, z których zbudowano kolumny Alexx V zostały zaprojektowane na nowo i znacząco ulepszone.” Jednym słowem rewolucja, lecz rewolucja wewnętrzna, gdyż z zewnątrz zmiany śmiało można określić mianem kosmetycznych. Ot Alexx V™ urosły o jeden cel i o taką samą wartość uległy pogłębieniu, co przełożyło się m.in. na 20% zwiększenie pojemności obudowy basowej. Z rzeczy oczywistych na pewno warto wspomnieć o zastąpieniu pełnych bocznych paneli ramy sekcji średnio-wysokotonowej ich zdecydowanie bardziej ażurowymi a tym samym lżejszymi optycznie odpowiednikami z najnowszej wersji materiału X. Poprawiono również precyzję systemu ustawiania pozycji głośników. Natomiast z niuansów, które aż tak w oczy się nie rzucają, o ile tylko nie dysponujemy na podorędziu protoplastami, należy wspomnieć o nowym, opracowanym pierwotnie dla XVX, 7” średniotonowcu z układem magnetycznym Alnico QuadraMag®, jak i będącym novum, wyposażonym w tylną komorę drukowaną w technice 3D z wykorzystaniem włókien węglowych, 1” przetworniku wysokotonowym Convergent Synergy® Carbon [CSC]. Mniejszy drajwer średniotonowy, czyli górną jednostkę 5.75” pozostawiono w spokoju.
Lista mniej, bądź wręcz niewidocznych bez gruntownej wiwisekcji modyfikacji naszych bohaterek objęła również redukcję ilości elementów w zwrotnicach i użycie większej ilości złota w płytkach i połączeniach, oraz nowe kondensatory AudioCapX®, co przełożyło się na większą (92 dB vs 91 dB) skuteczność i nieco mniej mordercze minimum (2,0 Ω vs 1,5 Ω) impedancji. Zaimplementowano również nowy system prowadzenia okablowania, stopki Acoustic Diode i terminale głośnikowe o zwiększonej powierzchni styku.

Zanim przejdę do mocno niezobowiązującego, gdyż wynikającego z wyjazdowego charakteru odsłuchu, a więc trudnej do zignorowania kumulacji zmiennych począwszy od samego nieznanego mi pomieszczenia na samym systemie skończywszy, opisu brzmienia pozwolę sobie na wylistowanie pozostałych elementów przygotowanego przez ekipę Audiofastu seta. I tak, startując od źródła do dyspozycji mieliśmy futurystyczny odtwarzacz pracujący również w roli DACa Gryphon Ethos, gdy zamiast srebrnych krążków sięgaliśmy po pliki serwowane przez Taiko Audio SGM Extreme (przewód zasilający Shunyata Sigma NR V2). W roli przedwzmacniacza wystąpił Gryphon Essence Pre a amplifikacja przypadła w udziale zjawiskowym końcówkom mocy Dan D’Agostino Progression Mono. Nie mniej ambitnie potraktowano okablowanie, gdzie zauważyć można było pomiędzy zasilanym Synergistic Research SRX Ethosem a Pre interkonekty Synergistic Research Galileo SX, biegnące do zasilanych Synergistic Galileo SX końcówek Shunyata Sigma V2 XLR. Na zapleczu nie zabrakło również recenzowanego przez nas switcha Telegärtner M12 SWITCH GOLD z zasilaczem Keces P8 mono i Shunyatą Sigma V2 NR. Uff …

No to najwyższa pora na najważniejszy i główny powód naszej sobotniej eskapady, czyli brzmienie, które jak się miało okazać warte było pobudki bladym świtem i drogi w gęstej niczym 36% śmietana mgle. Aby jednak zasłużyć na komplementy należało spełnić przynajmniej jeden kluczowy warunek – ustawić odpowiedni poziom głośności, gdyż przy cichym, stanowiącym li tylko tło rozmów graniu Wilsony nie zdradzały nawet ułamka drzemiącego w nich potencjału. Dopiero osiągnięcie „roboczego”, bynajmniej dalekiego od męczącego, natężenia dźwięku pozwoliło im w pełni rozwinąć skrzydła. Uwagę zwracała niezwykła precyzja i rozdzielczość z jaką prezentowane były na imponującej pod względem rozmiaru scenie poszczególne instrumenty. Choć salonowe pomieszczenie nie należało do najmniejszych, to niezależnie od repertuaru zarówno rozstaw kolumn, jak i same zaadaptowane akustycznie ściany nie stanowiły dla niej najmniejszego ograniczenia. Ponadto mające nieco ponad dwutygodniowy przebieg Alexxy z każdą godziną nabierały coraz większej krągłości i wysycenia średnicy idealnie wpisującej się w potężny, acz świetnie kontrolowany i zróżnicowany bas, oraz odważną i zarazem krystalicznie czystą górę.
Na „Convergence” ciepły, niski i głęboki wokal Malii świetnie odcinał się od elektronicznych „fajerwerków” autorstwa Borisa Blanka. Syntetyczny dół pasma był iście apokaliptyczny, jednak cały czas kolumny nie popadały w zbytnią euforię, więc jego kontrola i zróżnicowanie nie pozostawiały niedosytu. Świetnie wypadały również momenty, gdy ciemną soczystość wokalu przełamywały smagające nasze uszy elektroniczne, pojawiające się znikąd transjenty, nader namacalnie ukazując zdolności amerykańskich kolumn pod względem swobody w operowaniu jakże różną estetyką przekazu. Kipiąca radosną energią blues-rockowa „Made Up Mind” Tedeschi Trucks Band, gdzie klimat południowej, małomiasteczkowej potańcówki ujęty został w nieco bardziej wyrafinowane studyjne ramy pokazała kolejne, zgoła odmienne oblicze Wilsonów. Nie oznacza to bynajmniej utraty natywnej szorstkości wokalu Susan Tedeschi, czy spontanicznej niewymuszoności bodajże jedenastoosobowego składu. I to właśnie było najlepsze, gdyż patrząc na „listę płac” można byłoby spodziewać się tłoku na scenie, tymczasem każdy z muzyków miał swoje własne, precyzyjnie określone miejsce i nikt nikomu na plecy wchodził. Żeby jednak nie było tak różowo za namową Jacka (nie poznaję Kolegi !!!) włączyliśmy „Highway to Hell” AC/DC i pojęcie ściany dźwięku nabrało zupełnie innego wymiaru. Brzmienie było ewidentnie … złe, jednak wbrew logice, to dobrze, gdyż właśnie tak to powinno brzmieć – płasko i ofensywnie, bo tak zostało zarejestrowane. Wilsony nawet przez chwilę nie próbowały uładzić i ucywilizować bezdyskusyjnie jazgotliwego przekazu dostarczając pełen pakiet informacji o iście garażowym podejściu do melodyki i finezji środków artystycznego wyrazu.

Niby kilka godzin w towarzystwie Wilson Audio Alexx V to zbyt mało, by cokolwiek sensownego o nich powiedzieć, jednak nawet takie krótkie i poniekąd obarczone potężnym marginesem błędu sobotnie tête-à-tête pokazało, że najnowsza odsłona amerykańskich kolumn idzie nie tyle o krok, co dalece powyżej tego, co prezentowały ich pierwotne wersje. Choć ich cena dość drastycznie ogranicza grono docelowych odbiorców, jednak bądźmy szczerzy – mówimy o ekstremalnym High-Endzie a ten nigdy nie był, nie jest i śmiem twierdzić, że nigdy nie będzie z samego założenia ogólnodostępny, więc nam – zwykłym śmiertelnikom pozostaje jedynie cieszyć się z wybitnie okazjonalnego z nim obcowania a nielicznym szczęśliwcom wypada pozazdrościć możliwości posiadania ich na stałe. Jeśli zatem należycie Państwo do grona szczęśliwców mogących sobie na tytułowe kolumny pozwolić, to szczerze zachęcam do ich odsłuchu, gdyż może to oznaczać koniec Waszych poszukiwań.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >

Synergistic Research Galileo SX Ethernet
artykuł opublikowany / article published in Polish

Po świetnym a zarazem nad wyraz przystępnym przewodzie ethernetowym Furutech Lan-8 NCF przyszła pora na przeciwległy kraniec skali i swoiste, naszpikowane autorskimi patentami ekstremum, czyli ultra high-endowy Synergistic Research Galileo SX Ethernet.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audio Reveal Second Signature
artykuł opublikowany / article published in Polish

Z perspektywy czasu uczciwie musimy przyznać, że debiut rodzimej manufaktury Audio Reveal, czyli model First był nader udany. Tym bardziej cieszy nas dostawa najnowszego dziecka Michała Posiewki – Second Signature.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Przejazdem w Delta-Audio

Próbując wytłumaczyć sens dzisiejszego, bez dwóch zdań lifestyle’owego tekstu, powiem tak, Lockdown lockdownem, ale mając na uwadze Wasz upodlony zamknięciem w domu spokój ducha melomana, podczas ostatniej wyprawy przez pół Polski na moment zatrzymałem się pod Jasną Górą. Tak tak, co prawda nie wespół z tysiącami nielegalnie zebranych na błoniach pod klasztorem motocyklistów, ale rzucony nieprzewidywalnością losu odwiedziłem Częstochowę. Powód? W teorii bardzo prozaiczny, a z drugiej myślę, że ciekawy, bo informacyjny, czyli będąca kontynuacją niezapowiedzianych odwiedzin saga na temat rozrzuconych po naszym kraju różnorodnych salonów audio. Jak widać po tytule i symbolicznej serii fotografii, tym razem padło na częstochowski salon Delta-Audio.

Jak można się domyślić, nie było to spotkanie stricte odsłuchowe, gdyż jak pokazuje wcześniejsza kilkuodcinkowa praktyka, było całkowicie przypadkowe, co przełożyło się na spotkanie z zestawem skonfigurowanym dla jednego z wcześniejszych klientów. Lepszym, czy gorszym nie miało znaczenia, bowiem pisząc o odsłuchach na wyjeździe, nigdy nie wygłaszam wiążących opinii. A że moja wizyta naprawdę była prawdziwym zaskoczeniem, potwierdza system opierający się o niedrogą elektronikę Emotivy i Arcama we współpracy z kolumnami Martin Logan. Muszę przyznać, że co prawda grało bez napinki na zdobywanie wszystkich ośmiotysięczników całego świata, ale za to bardzo przyjemnie. Jak w wartościach bezwzględnych? Niestety nie mogę odnieść tego do realiów w moim pomieszczeniu z bardzo prozaicznego powodu, jakimś dziwnym trafem jest brak zapytań dystrybutorów o możliwość przetestowania wspomnianej elektroniki i kolumn. A trzeba przyznać, iż kontaktujemy się dość często. W takim wypadku nie pozostaje mi nic innego, jak zacytować klasyka „Nic to” i zwrócić Waszą uwagę na często odwiedzającą nasze skromne progi, dystrybuowaną przez gospodarza opisywanego spotkania markę Gold Note. Ta co prawda jeszcze nie wystawiła do walki wyglądającego jak współczesne dzieło sztuki użytkowej flagowego gramofonu Mediterraneo, ale bez najmniejszych obaw o końcową ocenę sparowała z naszymi punktami odniesienia dwa phonostage PH-10 i PH-1000 oraz świetnie brzmiący system marzeń od źródła po kolumny – CD-1000, P-1000, 2XPA-1175 i XS-85.

Jak można się spodziewać, mój niespodziewany niemalże jak Potop Szwedzki lockdownowy, najazd na okolice Jasnej Góry praktycznie wyeliminował jakikolwiek odsłuch wykorzystujący komponenty tego brandu, czego nie ukrywam, trochę żałuję. Dlatego też, na bazie swoich dotychczasowych pozytywnych doświadczeń, nieco ukierunkowując melomanów zainteresowanych ciekawą elektroniką, nie mogłem przemilczeć stacjonowania tego włoskiego ogiera w salonie z widokiem na niezdobyty przez Szwedów klasztor Paulinów. Czy wspomniani poszukiwacze sedna muzyki z tej informacji skorzystają, tego nie będę miał szans się dowiedzieć. Za to puentując tę epistołę, jedno wiem na pewno. Spędzony w salonie Delta-Audio w Częstochowie czas, dzięki smacznej kawie i miłej atmosferze podczas niezobowiązujących rozmów, pozostanie w mej pamięci na długo. Jeśli tak traktowani są zwykli klienci, to pełen szacun.

Jacek Pazio