Monthly Archives: maj 2021


  1. Soundrebels.com
  2. >

Kinki Studio EX-M1+

Link do zapowiedzi: Kinki Studio EX-M1+

Opinia 1

Choć świat przez ostatnie kilka dekad zauważalnie się skurczył, jego status osiągnął rangę globalnej wioski a w związku z powyższym część wytwórców zmieniła swój model sprzedaży z globalnej sieci dystrybucji na bezpośrednią, to nadal pewien odsetek odbiorców nadal lubi przed zakupem wypatrzony w sieci towar pomacać. Niby jest trochę drożej, jednak odpada problematyka związana z ewentualnym odsyłaniem nietrafionego nabytku a i wizyta w pobliskim, wyspecjalizowanym salonie audio zawsze może skończyć się negocjacją ceny i/lub drobnym, acz cieszącym tak oko, jak i ucho gratisem. Czemu o tym wspominam? Oczywiście nie bez powodu, gdyż będąca bohaterem niniejszej recenzji chińska manufaktura Kinki Studio do niedawna dostępna (globalnie) była głównie poprzez stronę singapurskiego sklepu Vinshine Audio. Tak jak jednak wspomniałem szczytne idee redukcji poszczególnych ogniw łańcucha dystrybucyjnego sobie a realia, vide przyzwyczajenia i oczekiwania odbiorców, sobie. Dlatego też zaglądając do stosownej zakładki na stronie producenta, listę lokalnych przedstawicieli w kilkunastu krajach jednak znajdziemy. Tym oto sposobem dochodzimy do sedna, czyli do informacji, iż dzięki uprzejmości jaworskiego AVcorp Poland trafił do nas wielce urodziwy wzmacniacz zintegrowany Kinki Studio EX-M1+.

Choć już sam producent z wielką troską zadbał o bezpieczeństwo swojego wyrobu pakując go w solidny podwójny karton a znajdujący się w foliowym worku wzmacniacz usadawiając w wykonanym ze sztywnej pianki łożu, to znając rodzime realia AVcorp Poland dołożył od siebie pancerną drewnianą skrzynię z ułatwiającymi działania spedycyjne uchwytami. Mała (oczywiście umownie, bo sama skrzynia jest najdelikatniej rzecz ujmując „spora”) rzecz a cieszy. Dzięki powyższym zabiegom egzemplarz testowy dotarł do nas nie tylko wygrzany, lecz i w idealnym stanie. Pierwszy rzut oka na aparycję dzisiejszego bohatera okazał się nader pozytywnym doznaniem, gdyż Kinki wygląda nie tyle atrakcyjnie, co wręcz obłędnie i to nie tylko z odległości dwóch, czy trzech metrów, jak to jeszcze niedawno miało miejsce w przypadku wyrobów pochodzących z CHRLD, lecz i z dystansu, gdzie mój astygmatyzm przestaje upiększać obserwowaną rzeczywistość. Ba, precyzja wykonania i jakość anodowania (oprócz czarnej wersji dostępna jest również srebrna) przywodzi na myśl ofertę Jeffa Rowlanda, bądź Constellation a sami musicie Państwo przyznać, iż to marki z innej – nieco wyższej ligi. Front to masywny, centymetrowej grubości płat poziomo ponacinanego aluminium z centralnie umieszczonym, szalenie czytelnym, dającym się zarówno przyciemnić, jak i kompletnie wygasić, wyświetlaczem i dwiema masywnymi gałkami, z których lewa odpowiada za wybór źródła a prawa za regulację głośności. Firmowy logotyp precyzyjnie wycięto nad wyświetlaczem a włącznik ukryto tuż pod dolną krawędzią frontu – w połowie jego szerokości. Ściany boczne są gładkie i niczym specjalnym się nie wyróżniają, w przeciwieństwie do płyty górnej, w której zamiast standardowych nacięć zapewniających cyrkulację powietrza w trzewiach, po obu stronach wycięto prostokątne otwory z których wyzierają poprzewiercane fronty masywnych i pyszniących się złotem bloków radiatorów. Rzut gałki, tym razem ocznej, na ścianę tylną i kolejny powód do zadowolenia. Obie flanki okupują masywne, zakręcane, przypominające nieco te stosowane w Vitus Audio RI-101 MkII terminale głośnikowe, których nie przykręcono bezpośrednio do obudowy, lecz zamontowano w ww. blokach radiatorów (wcielenie w życie maksymalnego skrócenia ścieżek sygnału), dla których wycięto jedynie niewielkie okienka. Rozmieszczone symetrycznie interfejsy we/wyjściowe okupują centrum pleców i obejmują parę wejść zbalansowanych Neutrika, trzy pary RCA, wyjście z przedwzmacniacza, oraz bezpośrednie wejście na końcówkę mocy. Możemy zatem używać tytułowego wzmacniacza jako klasycznej integry, przedwzmacniacza, bądź końcówki mocy i/lub poprowadzić stosowne połączenie do kolumn półaktywnych, jak w przypadku rezydujących u nas Tridentów Gryphona, lub chociażby subwoofera. Centrum dolnego pasa zajmuje zintegrowane z komorą bezpiecznika świetne gniazdo zasilające IEC… FI-03 Furutecha a tuż obok niego przycupnęły dwa zaciski – uziemienia i masy . A właśnie, masę można samodzielnie przełączyć zlokalizowanym w pobliżu stosownym mini przełącznikiem hebelkowym a po przeciwległej stronie znajdziemy bliźniaczy pstryczek aktywujący filtrację DC. Do listy należy jeszcze dopisać toczone i podklejone w celu ochrony podłoża nóżki na jakich posadowiono EX-M1 + i stanowiący standardowe wyposażenie masywny aluminiowy pilot zdalnego sterowania.
Uff, to tyle wrażeń czysto wizualnych. Wychodząc jednak z założenia, żeby nie oceniać książki po okładce zasadnym wydaje się pytanie odnośnie tego, co siedzi w trzewiach naszego bohatera. A tam, cytując klasyka „jest jakby luksusowo”. Począwszy od odpowiadającej za regulację głośności 100-krokowej drabinki rezystorowej JRC MUSES 72320 uwagę zwraca nad wyraz estetyczna topologia dual mono, w której każdy, dysponujący niebagatelną mocą 215 W przy 8Ω kanał obsługują dwie pary angielskich MOSFET-ów Exicona i osobne – dedykowane lewemu i prawemu kanałowi zaekranowane w stosownych puszkach, również pochodzące z wysp, 400VA toroidy AMPLIMO. Z kolei za zasilanie sekcji przedwzmacniacza dbają dwa niskoszumowe transformatory Talemy a całość uzupełniają amerykańskie kondensatory Vishay BC. Jakby tego było mało, ścieżki na płytkach drukowanych pokrywa 0.2µm warstwa złota. I to wszystko w cenie nieprzekraczającej 16 kPLN!

Skoro uznaliśmy, iż wartość postrzegana, w tym również tzw. wkład materiałowy znacznie przekracza oczekiwaną przy kasie kwotę dochodzimy do momentu, w którym wywindowane na podstawie dotychczasowych obserwacji wymagania znajdą odzwierciedlenie w dźwięku, bądź też legną w przysłowiowych gruzach stanowiąc kolejny dowód na to, że nawet „rasowe” komponenty i zachwycający design plus świetne wykonanie nie gwarantują nie tylko sukcesu, co tak po prawdzie niczego. Ponieważ dystrybutor marki zapewnił nas, iż dostarczony na testy egzemplarz ma na swym koncie przebieg znacznie przekraczający zalecany przez producenta 300h przebieg, na redakcyjną akomodację przeznaczyliśmy jedynie kilka dni. Przy okazji empirycznie pozytywnie zweryfikowaliśmy deklarację, iż po każdym dłuższym nieużywaniu, co osobiście zdefiniowałem jako 6-8h, warto dać Kinkiemu przynajmniej dwa-trzy kwadranse na dojście do pełni możliwości. W tym czasie jego brzmienie wyraźnie ewoluuje z lekko bezdusznej analityczności do pełnej blasku i emocji rozdzielczości. Warto jednak już na wstępie wspomnieć, iż EX-M1 + nie ma aspiracji do bycia „dobrym wujkiem” pobłażliwie podchodzącym do niesubordynacji i wybryków towarzyszącej mu dziatwy. Mówiąc wprost nie spodziewajcie się Państwo po nim maskowania błędów i ułomności, może z jednym wyjątkiem, o którym wspomnę dosłownie za chwilę, podpiętych do niego źródeł i kolumn. To zupełnie nie ta liga i nie ten pomysł na granie. Tutaj liczy się timing, precyzja i krystaliczna wręcz czystość dźwięku, jednak bez jakiejkolwiek nerwowości, sztucznego podkręcania tempa, czy antyseptycznej i zabijającej muzykalność analityczności. Oznacza to jednak również brak autorskiego, emocjonalnego „dopalania” przekazu poprzez podnoszenie jego temperatury i/lub saturację barw. W związku z powyższym jeśli podepniecie pod niego nazbyt entuzjastycznie nastawione do sybilantów i laboratoryjnego chłodu źródło, plus gustujące w podobnej estetyce okablowanie, to chińska integra bez mrugnięcia okiem Was po prostu ogoli. I to na sucho. Dlatego też, żeby już nie było żadnych niedomówień szczerze sugeruję i gorąco rekomenduję aplikację Kinkiego w systemy, gdzie będzie on najtańszą składową Waszej misternej układanki. A, jeszcze wspomniany wyjątek. Otóż jedyną „ułomnością” jaką nasz bohater jest zdolny tolerować w swoim towarzystwie to lekko pluszowa misiowatość dołu pasma w kolumnach, które mówiąc wprost łapie stalowym uściskiem krótko przy pysku i stawia do pionu. Coś Państwu to przypomina? Mi na pewno, gdyż z podobną estetyką obcuję od kilku lat niemalże na co dzień za sprawą końcówki Bryston 4B³. Oczywiście chodzi o pomysł na dźwięk a nie identyczność, gdyż kanadyjski piec ma nieco większą moc i kilka asów w rękawie, ale zdecydowanie to ten sam kierunek poszukiwań dla miłośników mocnych wrażeń. Zaskoczeni? Biorąc pod uwagę różnicę cen obu urządzeń ów stan wydaje się całkiem uzasadniony.
Przechodząc do konkretów, czyli udokumentowanych stosownymi linkami przykładów muzycznych tym razem w ramach swoistego resetu a zarazem prewencyjnego wygaszenia jakichkolwiek zarzutów o drukowanie meczu, zamiast czarujących karmelową słodyczą i aksamitną zmysłowością pozycji z płytoteki idealnych na romantyczny wieczór we dwoje szansonistek sięgnąłem po buntowniczy i szorstki jak papier ścierny „Never Mind The Bollocks, Here’s The Sex Pistols” Sex Pistols a potem poprawiłem „London Calling” The Clash. Czyli klasyczna punkowa garażówa sprawdzająca się co najwyżej jako trigger spontanicznego pogo? Nic bardziej mylnego. Jest to bowiem świetny materiał weryfikujący jak z ową surowością radzi sobie konkretny komponent. A Kinki poradził sobie wybornie nie dość, że nie próbując nadać całości jakiejś bardziej uczesanej, cywilizowanej formy, to jeszcze bezpardonowo oddając zawarte tam emocje. Owszem, było surowo, brudno i ze świecą można było szukać tam soczystości średnicy, czy mięsistości w krótkim i kopiącym basie, ale właśnie tak te albumy brzmieć powinny. A romantyzm? Przepraszam, ale to zły adres.
Podobne obserwacje poczyniłem przy nieco cięższych klimatach, choć elektroniczne – syntezatorowe otwarcie „Queen of Time” Amorphis, czyli utwór „The Bee” nie zwiastowało niczego niepokojącego. Jednak już wściekły ryk Tomiego Joutsena jasno dał do zrozumienia, że tutaj również nie będzie miejsca na nudę i wytchnienie. I tak też jest w istocie, choć oprócz stricte deathmetalowej brutalności sporo tu łagodniejszej, nader udanie romansującej z folkiem melodyki. Co ciekawe Kinki bezpardonowo smagając słuchaczy gitarowymi riffami, których nie szczędzą Esa Holopainen i Tomi Koivusaari, ani na moment nie popadał w zupełnie niepotrzebną napastliwość. Nie oznacza to bynajmniej wycofania, czy też złagodzenia przekazu a jedynie wierność oryginałowi – materiałowi źródłowemu. Było piekielnie mocno, brutalnie i apokaliptycznie, jednak nie dość, że w tej ścianie dźwięku ani na moment nie zapomniano o detalach, niuansach i wieloplanowości, to chińskiej integrze udało się zachować zdolność stopniowania tak emocji, jak i dynamiki na poziomach, gdzie większość, czasem znacznie droższej i utytułowanej konkurencji, już dawno poszłaby na łatwiznę ujednolicając przekaz. Weźmy na warsztat taką perełkę jak daleko nie szukając epicki „Daughter Of Hate”, gdzie wydawać by się mogło chóralne wstawki, growl Joutsena i typowa deathmetalowa nawalanka powodują dojście do przysłowiowej ściany i szklanego sufitu, czyli moment, gdzie robi się tylko głośniej a dynamika niestety nie wzrasta. W tym momencie potęgując wrażenie „końca świata” odzywa się saksofon Jorgena Munkeby, co powoduje odruchowe zdjęcie nogi z gazu. Tymczasem Kinki reaguje zupełnie na odwrót – wbija pedał gazu w podłogę i odjeżdża niczym GTR z nitro z takim samym przyspieszeniem jakby startował od zera a nie od niemalże dwóch stów na liczniku. Jak głośno może zagrać niestety się nie dowiedziałem, gdyż w obawie tak o własny słuch, jak i dobrosąsiedzkie relacje pierwszy powiedziałem pas, ale czuć było, że skubany cały czas ma zapas i to nie tylko pod względem zwiększania dawek decybeli, co również a może przede wszystkim dynamiki. To nie był jednostajny, skompresowany łomot, lecz prowadzony żelazną ręką, w pełni kontrolowany spektakl, gdzie każdy dźwięk miał swoje ściśle określone miejsce, początek i koniec a przy tym idealnie wkomponowywał się, współtworzył w pełni logiczną i koherentną całość.
Czyżbyśmy mieli zatem do czynienia z konstrukcją predestynowaną do roli odtwórcy Aimona Freya – Niszczyciela Światów? Niekoniecznie. Wystarczy bowiem zapewnić EX-M1+ strawę w postaci eterycznej i misternie utkanej wielowątkowej jazzowej pajęczyny „Lund Quartet”, czy pulsującej gorącymi rytmami „Stay Tuned!” Dominique Fils-Aimé a odkryjemy zdecydowanie bardziej ludzką twarz tytułowej amplifikacji. Pojawi się skupienie, w pełni naturalna umiejętność gry ciszą i świetne operowanie oscylującymi na granicy percepcji a jednocześnie nieodzownymi przy kreowaniu klimatu akcentami. Barwy pozostaną jednak nadal naturalne, bez podkręcenia ich intensywności a różnicowanie nagrań oczywiste, więc cały czas sięgając po określoną produkcję będziemy mieli pewność, że usłyszymy to, co i jak rzeczywiście na niej zostało zarejestrowane a nie autorską interpretację.

Nie ma co się oszukiwać, tylko trzeba uczciwie przyznać, że Kinki Studio EX-M1+ to kawał fenomenalnego wzmacniacza, który równie obłędnie wygląda, co gra. Jak jednak na wytrawnego gracza przystało warto zapewnić mu odpowiednie warunki egzystencji i zadbać, by nie grał z byle czym i byle czego. Jeśli tylko powyższe kryteria Państwo spełnicie, to szanse na to, by zagościł u Was na długie lata są całkiem spore.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jeśli już, to naprawdę pomylę się stosunkowo nieznacznie, gdy powiem, że dla znakomitej większości audiofilów pochodzenie danego sprzętu ma bardzo duże znaczenie. Wszyscy chcieliby móc pochwalić się zabawkami z Japonii, USA, czy Europy, brutalnie spychając w tym rankingu, nie oszukujmy się, największą fabrykę tego typu akcesoriów – Chiny – na brutalny koniec wyliczanki. Na szczęście wiele coraz ciekawszych w odbiorze rynkowych nowości z tego landu ww. trend wyraźnie zmienia. Przyczyna jest banalna i na bazie wieloletnich działań sprowadza się do wyciągania wniosków przez Państwo Środka. Jakich? Ja widzę co najmniej trzy. Pierwszym jest dawniej oferowana w imię jak najniższej możliwej ceny dla klienta, obecna eliminacja wprowadzania na światowe rynki marnej jakości swoich produktów. Drugim unikanie kontrowersyjnych kształtów komponentów. Zaś trzecim hołdowanie wizerunkowemu spokojowi awersu. Naturalnie w zalewie sprzętu z tamtych stron nadal bez problemu znajdziemy przypominające dawne czasy potworki, jednak to zdaje się być w wyraźnym odwrocie, czego idealnym przykładem jest dzisiejszy bohater. Tak tak, produkt z Chin nawet dla wymagającego wielbiciela muzyki może być bardzo przyjazny. Przyjazny dwojako, bowiem nie tylko pod względem wyglądu, ale również oferowanego dźwięku. Co to za cudo? Już zdradzam. Otóż dzięki stacjonującemu w Jaworze dystrybutorowi AVcorp Poland udało nam się pozyskać na testy udowadniający moją tezę, znakomicie zadający kłam dawniejszym, niezbyt dobrze postrzeganym praktykom chińskiej myśli technicznej, oddający niebagatelne 215W mocy na kanał, zintegrowany wzmacniacz Kinki Studio EX-M1+. Oczywiście jest to jeden z wielu przedstawicieli nowego rozdania, dlatego jestem pewien, że w obecnych czasach bylejakości za sprawą podobnego podejścia do tematu przez chińską myśl techniczną ów trend stosunkowo szybko się ugruntuje i lokowanie państwa zza wielkiego muru na liście pożądania wreszcie zacznie piąć się ku górze. Zaintrygowani? Jeśli tak, z pewnością znacie dalszą procedurę, czyli najzwyczajniej w świecie przeczytajcie poniższy tekst.

Gdy powiedziało się „a”, należy powiedzieć „b”, dlatego na początek opisu budowy czym prędzej spieszę zdradzić, co takiego tytułowa integra oferuje w kwestii designu i wyposażenia. Po pierwsze mamy do czynienia z dość spokojną wizualnie, prostopadłościenną bryłą. Dość spokojną, a nie monotonną, gdyż w przypadku wersji testowej, kruczoczarną czerń wykończenia (dostępna jest również wersja srebrna) wyraziście, ale na szczęście ze smakiem, przełamuje złoty akcent w postaci zorientowanych w tylnej części górnej powierzchni obudowy, dwóch prostokątnych bloków wentylujących układy wewnętrzne wzmacniacza. Świetnie wyglądający, bo ryflowany poprzecznie awers EX-a w swej ascezie proponuje użytkownikowi jedynie dwie wielkie, zagłębione na przedniej powierzchni gałki wzmocnienia i selektora wejść liniowych oraz centralnie umieszczony, wielki, bardzo czytelny z daleka, mieniący się błękitnymi pikselami na czarnym tle wyświetlacz. Temat pleców opiewa na rozlokowaną symetrycznie względem osi serię wejść liniowych – trzy RCA i jedno XLR, jedną przelotkę z preampa oraz jeden bypas jedynie w standardzie RCA, pod nimi gniazdo zasilania IEC, lekko na boku zaciski masy i uziemienia, a także na skrajach pojedyncze zaciski kolumnowe. Oczywiście w standardzie ze wzmacniaczem otrzymujemy pilot zdalnego sterowania.

Gdybym miał opisać brzmienie tytułowego wzmacniacza, powiedziałbym, że zdefiniowanie go nie było łatwe. Powodem było fajne granie skrajami pasma z niezłym nasyceniem środka, ale znowu z pewnego rodzaju doświetleniem jego wyższego podzakresu. Bas raczej z tych mocnych i obfitych, rysowanych niezbyt ostrą kreską, ale nie rozlany. Góra dźwięczna, jednak nie przekraczająca nadpobudliwości. Natomiast wspomniany środek z jednej strony – mam na myśli jego dolny zakres – był przyjemnie gęsty, ale za to z drugiej – czyli wyższy – czasem powodował zbytnią lekkość ludzkich głosów. To nie był efekt na poziomie jakiegoś wielkiego problemu, jednak wyraźnie słyszalny. Oczywiście nie zdziwię się, gdy wielu osobnikom to nawet się spodoba, jednak w oparciu o prezentację reszty pasma przywołany temat był delikatnym, bo nieszczególnie bolesnym, ale jednak odejściem od pełnej spójności, mimo nadal ciekawego przekazu. Jakiego?
Na początek woda na młyn Kinki’ego w postaci mocnego uderzenia Dream Theater „The Astronishing”. Dobrze oddana agresja muzyki z jej wyraźnym zaznaczeniem przekazania sporej dawki energii, czerpała z oferty brzmienia wzmacniacza pełnymi garściami. Mocne uderzenia perkusji, ciężkie gitarowe przebiegi i zaskakująco lekko zaprezentowana w założeniu pełna energii fala dźwiękowa nie były w stanie wybić chińskiego piecyka z rytmu. Mało tego. Dzięki wyartykułowanemu na początku tego akapitu spisowi zalet Kinki ani przez moment nie złapał nawet najmniejszej zadyszki, tylko brutalnie realizował zamierzenia artystów. To zaś dobitnie pokazywało jego pierwszą grupę docelową, czyli przedstawicieli gatunku homo sapiens, którzy lubią przeżyć muzykę nie tylko organami przyswajania fonii, ale również całym ciałem. Ale zaznaczam, wygłoszona teoria jest z gatunku tych dobrych, a nie ostrzeżeniem przed bliżej nieokreśloną kakofonią. No dobrze. Jeśli dobry atak dźwięku, natychmiastowe zmiany rytmu i zarezerwowany dla tej muzyki timing nie zrobiły na nim specjalnego wrażenia, to co wydarzy się, że gdy zorganizujemy mu pracę z bardziej wyrafinowanym materiałem? Będzie gorzej?
Na pytanie rzuci nieco światła kolejny srebrny krążek rodzimego artysty Marcina Wyrostka „Coloriage”. Jednak pewnie ku zdziwieniu kliku z Was po raz kolejny pozytywnego światła. To jest bardzo dobrze zrealizowana przez oficynę znanej piosenkarki Kayah vel „KAYAX”, co w przypadku wpadki sekcji wzmocnienia byłoby natychmiast słychać. Jednak nic takiego się nie stało. Powiem więcej. Owe doświetlenie wyższej średnicy pozwalało nie tylko pokazać się z dobrej strony towarzyszące akordeoniście instrumentarium oraz nie zaszkodzić wokalizie wspierającej go w projekcie Kayah, ale także dobrze wypaść wiodącemu pierwsze skrzypce na tej płycie Marcinowi Wyrostkowi. Chodzi o wydobycie większej dźwięczności i kolorystyki z obsługiwanego przez niego akordeonu, który dzięki dodatkowemu otwarciu wyższej średnicy był jakby ciekawszy. Co interesujące, na tyle fajnie oddany, ze nie odmówiłem sobie przesłuchać tej pozycji od deski do deski.
Na koniec płyta pokazująca w czym tkwi diabeł, jeśli chodzi o prezentację środka pasma. Mianowicie mam na myśli swoistego killera w postaci wydawnictwa muzyki Handel-a śpiewanego przez Philippe Jarousky’ego pod Artraserse „The Handel Album”. Może nie był to sprowadzający na ziemię zbyt mocno zapatrzonych w gwiazdy konstruktorów, przysłowiowy Palec Boży, jednak tak wykonywana muzyka pokazała, jak ważna dla niej jest spójna prezentacja. Jakiekolwiek faworyzowanie pojedynczego aspektu ma li tylko zależeć od artysty, a nie odtwarzającego jego pracę systemu. Jeśli tak nie jest, to tak jak na przykładowej na płycie, śpiewający już dość jasnym i lekkim jak na mężczyznę głosem – kontratenorem – wokalista potrafił być zbyt dotkliwy w najwyższych rejestrach. To co prawda były chwilowe i niezbyt bolesne „piki”, ale były. Czy to oznacza, że nasz bohater powinien chadzać od takiego repertuaru szerokim łukiem? Nic z tych rzeczy, gdyż wystarczy dokonać lekkiej korekcji reszty systemu – zastosować chociażby gęstsze okablowanie, lub idąc mocniej w działaniach któryś z komponentów i temat spokojnie jest do ogarnięcia. Osobiście tego nie zrobiłem z prozaicznego powodu sprawdzenia prawdziwego „ja” wzmacniacza, aby wskazać Wam potencjalne zagrożenie. Dlatego ferowanie jakichkolwiek krytycznych wyroków zalecam po osobistym zapoznaniu się z tematem.

Jak wynika z powyższego opisu, pojawiło się u mnie coś z Chin i ku pozytywnemu zaskoczeniu pokazało się z dobrej strony. Strony fajnego nasycenia, masy i swobody grania z lekkim otwarciem najwyższego podzakresu środka pasma. Czy ten ostatni aspekt będzie Wam przeszkadzał, pokaże konkretna konfiguracja. Jeśli tak, wiecie co zrobić. Jeśli natomiast nie, oszczędzone na końcową konfigurację środki mogą zostać przeznaczone na płyty. Komu konkretnie dedykowałbym tytułowy wzmacniacz Kinki Studio EX-M1+? To wynika z testu, czyli bez wyjątku wszystkim, poza posiadaczami już na starcie nazbyt jasnych systemów. Co prawda i takie da się skonfigurować na swoją modłę, jednak na tle reszty zestawów może to być ciężka harówka. Jednak biorąc w obronę tych ostatnich, w przypadku końcowego sukcesu nie zdziwię się, gdy zakochają się w Kinkim na zabój. Przecież od dawna wiadomo, że im w sprostaniu danego problemu nam jest trudniej, tym rozwiązanie go satysfakcjonuje nas znacznie dłużej.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: AVcorp Poland
Cena: 15 790 PLN

Dane techniczne
– Pasmo przenoszenia: 10-150 kHz (± 3dB)
– THD+N: 0,0232%; 0,006% (A-ważony)
– Stosunek S / N: > 103dB
– Moc wyjściowa: 2 x 215 W (8Ω)
– Współczynnik tłumienia: 2000
– Gain (wzmocnienie): Normal Gain 26 dB
– Wejścia: 3 x RCA, 1 x XLR, HT BYPASS x 1
– Czułość wejściowa: 2,25 Vrms – 3,6 Vrms
– Impedancja wejściowa: 50 kΩ
– Wyjście: terminale głośnikowe, wyjście przedwzmacniacza x 1
– Maksymalne napięcie wyjściowe: 55VAC
– Wymiary (S x W x G): 430 x 125 x 370 mm
– Waga: 25 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Musical Fidelity M8xi
artykuł opublikowany / article published in Polish

Długo musieliśmy na niego czekać, w dodatku zanim do nas dotarł został uznany przez EISA za „najlepszy wzmacniacz klasy hi-end 2020/2021”. A jak zagra u nas? Posłuchamy, opiszemy, a na razie bierzemy się za wieczorny unboxing … Musical Fidelity M8xi.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Vinius audio TVC-04
artykuł opublikowany / article published in Polish

Po minimalistycznej i wyposażonej jedynie w gniazda RCA 3-ce przyszła pora na w pełni zbalansowaną i „zmotoryzowaną 4-kę, czyli pasywny przedwzmacniacz Vinius audio TVC-04.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Atlas Mavros XLR

Opinia 1

Kiedy w ramach zwyczajowego researchu sprawdzałem pochodzenie dzisiejszego gościa i w oko wpadła mi nazwa Kilmarnock – miasteczka w szkockim hrabstwie East Ayrshire, coś mi się kołatało po łepetynie, że już gdzieś ją nie tylko słyszałem, co swojego czasu nader regularnie gdzieś tam przewijała się nazwijmy to oględnie w zasięgu ręki. Chwila zastanowienia i … Bingo! Przecież to miejsce tak narodzin, jak i wiecznego spoczynku niejakiego Johna Walkera, bez spuścizny którego niejedno spotkanie biznesowo-towarzyskie zakończyłoby się co najmniej klapą. Kojarzycie Państwo charakterystyczne kanciaste butelki ze żwawo maszerującym jegomościem w cylindrze (Striding Man-em autorstwa Toma Browne’a)? Z pewnością, bo Johnnie Walker to jeden z najpopularniejszych „popepszaczy percepcji” znany ludzkości od ponad … 200 lat. Znawcy tematu z pewnością nie omieszkają jednak wspomnieć, iż ostatnia butelka „Jasia wędrowniczka” zeszła z tamtejszej linii produkcyjnej w marcu 2012 gdyż Diageo -właściciel marki, zakład zamknął, czy też o sąsiadującej z ww. „źródełkiem” niemalże przez miedzę destylarnią Loch Lomond, bądź też że raptem 15 mil dalej – w Cumnock, znajdującej się kolejnej perełce – fenomenalnej The Lost Distillery, o której to wyrobach mieliśmy okazję swojego czasu wspominać w relacji z III Salonu Degustacyjnego Luksusowych Alkoholi M&P. Jednak wbrew dość mylącemu wstępowi zamiast jakiegoś tajemniczego destylatu białostockie Rafko dostarczyło nam na testy wielce urodziwe interkonekty Mavros XLR sygnowane przez założoną w 2001 r. właśnie w Kilmarnock szkocką markę Atlas Cables i to właśnie nimi, a nie dywagacjami nad bursztynowymi procentami, w ramach niniejszej epistoły się zajmiemy.

Przechodząc do opisu walorów wizualnych śmiało można uznać, że już od pierwszego rzutu oka widać, że to szkocki wyrób i bynajmniej nie chodzi o klasyczny klanowy tartan, w jaki zostały przyobleczone, lecz o tzw. optymalizację kosztów własnych, z której mieszkańcy tamtejszych ziem słyną. Oczywiście proszę się nie obrażać za powyższy, mam nadzieję, niewinny żarcik, jednakże „oszczędność” Szkotów przeszła już na stałe do codziennego słownictwa, więc chciał, nie chciał, przywołuje takie a nie inne skojarzenia,. Jednak żarty na bok. Chodzi bowiem o to, iż Mavrosy dostarczane są w eleganckich, acz skromnych, kartonowych granatowych pudełkach, więc przynajmniej na tym etapie o łapaniu za oko potencjalnych nabywców szlachetnym drewnem szkatuł i bogactwem inkrustacji mowy być nie może. Podobną elegancją mogą pochwalić się same przewody, które odziano w ponadczasową wytworną czerń bawełnianej plecionki i zaterminowano masywnymi wtykami XLR o umaszczeniu „dark Chrome”. Ponieważ Atlas Cables jest bytem całkowicie niezależnym, czyli nienależącym do żadnej globalnej grupy kapitałowej, jest też sobie sterem, żeglarzem, okrętem, więc nie tylko samodzielnie prowadzi badania, lecz również produkuje swoje wyroby wręcz obsesyjnie dbając tak o jakość ich wykonania, jak i wzajemną synergię elementów składowych – w tym samą technologię terminowania obejmującą autorskie metody zimnego lutowania, czy zaciskania wtyków bez użycia spoiwa. Co ciekawe plasujące się na drugiej od góry – zaliczanej do grona High-Endu, pozycji łączówki Mavros wykonano z miedzi OCC o czystości 6N, co na tle np. Acrolinka deklarującego operowanie „rudym surowcem” o stopniu czystości sięgającym 7 a nawet 8N, wydaje się dość skromnym osiągnięciem. Niemniej jednak w Atlasie wyżej są tylko Asimi a one z kolei wykonane są ze srebra, więc przynajmniej na razie nie wiadomo, czy akurat w tym wypadku taka czystość wystarczy, czy jednak da się w Szkocji wycisnąć więcej. Jednak ad rem. Mavros ma budowę twin multicore, czyli zarówno żyła sygnałowa, jak i powrotna składają się z przewodnika centralnego oraz 12 mniejszych żyłek w sześciu pakietach. Każdy z przebiegów jest odcinany ze 125 metrowego odcinka przewodnika ciągniętego z jednego kryształu miedzi 6N (99.99997%). W roli dielektryka użyto PTFE a ekran stanowi oplot z zaplatanej miedzi i folia mylarowa o 100% pokryciu. A właśnie. W ekranie zatopiono osłaniające przewodnik od wtyku do wtyku dwie żyły uziemiające technologii Dual Drain.
No dobrze, zacne pochodzenie, sprzyjające długim i produktywnym dysputom okoliczności przyrody oraz wykonywanie wszystkiego pod własnym dachem są niewątpliwymi atutami i całkiem zachęcającą wizytówką Atlasa. Dorzucając do tego pakiet danych technicznych, skierowany zapewne do sfocusowanej na pomiarach klienteli jasnym jest, że szkocka ekipa to nie miłośnicy voodoo, tylko w przeważającej większości ludzie z ugruntowaną inżynierską wiedzą, którzy jednak uparcie twierdzą, że ich kable nie tylko „grają”, lecz robią to lepiej od innych. Aby to zweryfikować, przynajmniej nam, nie wystarczą ani solenne obietnice producenta, ani nie wiadomo jak precyzyjne parametry, czy też dopieszczone w post-procesie zdjęcia. Po prostu nie ma innego wyjścia, jak tylko ich posłuchać, co też z niekłamaną chęcią uczyniliśmy. Oczywiście krytyczne odsłuchy poprzedziła kilkudniowa, akomodacyjna rozgrzewka, jednak nawet podczas niej jasnym było, że to nie będzie kolejna zabawa w chowanego przy użyciu czapki niewidki, czyli wpinamy coś nowego w nasze systemy i to coś po prostu znika. O nie. Mavrosy może i w oczy niespecjalnie się rzucają, za to pod względem własnej sygnatury nawet przez moment nie próbują się ukrywać. Czy to źle? Z mojego punktu widzenia absolutnie nie, o ile tylko ich szkoła grania jest zbieżna z naszymi osobistymi preferencjami. Z moimi była, więc przynajmniej ja byłem bardziej aniżeli zadowolony. Mamy bowiem do czynienia z ponadprzeciętną muzykalnością opartą na wyraźnie przyciemnionej i karmelowo-słodkiej barwie a zarazem z niepozbawioną dostarczającej pełen pakiet informacji o reprodukowanym materiale rozdzielczością. W pierwszej chwili moje skojarzenia pobiegły w kierunku duńskich Oganiców Reference XLR i im dłużej z Atlasami obcowałem, tym bardziej owe odczucia się ugruntowywały i nabierały realnych kształtów. To była szalenie zbliżona estetyka, gdzie intensywność doznań szła w parze z czerpaną z nich przyjemnością.
Zacznijmy od nawet nie tyle przepełnionego, co opartego na grze ciszą „Awase” Nika Bärtsch’sa Ronin. Album ten jest o tyle wyjątkowy, gdyż jego ideą jest grupowa improwizacja dokonywana według precyzyjnie zaaranżowanych tematów przewodnich, czyli przekładając powyższą deklarację na język zrozumiały dla ogółu jest wątek główny i to wokół niego kreowane są mniej bądź bardziej zawiłe dygresje. A Atlas ów proces nie poddaje analizie i nie rozbija na atomy, lecz pokazuje jako w pełni homogeniczny, koherentny byt nie szczędząc przy tym wysiłków, by każdy z muzyków miał swoje ściśle określone miejsce na scenie i przy okazji nie przesłaniało, zamazywało go współobecne towarzystwo. Fortepian leadera brzmi w pełni adekwatnie do swoich gabarytów, jest przy tym zarówno potężny w dole, jak i perlisty na górze, co bardzo wyraźnie słychać m.in. podczas dialogów, jakie prowadzi z saksofonem altowym i klarnetem basowym Sha. To było ewidentnie granie nastawione na uwiedzenie słuchacza, jednak nie na drodze oblepienia go lukrowym kokonem a zainteresowania i wciągnięcia, wchłonięcia w muzyczną tkankę niczym kapturnice (m.in. charakteryzujące się blisko metrowymi kielichami Sarracenia flava) łapiące na słodki nektar owady. Całe szczęście odsłuch ulubionych nagrań z Mavrosami w systemie nie jest biletem w jedną stronę, więc audiofil nie owad i po każdym albumie może spokojnie powiedzieć pas i zmienić bądź to repertuar, bądź nawet łączówki, jednak uczciwie trzeba przyznać, że vice-topowe Atlasy potrafią bardzo szybko uzależnić.
Soczystość i eufoniczność szkockich interkonektów okazała się również zbawienna dla zdecydowanie cięższych i bardziej agresywnych pozycji począwszy od „Surface Sounds” Kaleo na „Escape of the Phoenix” Evergrey skończywszy. Niby ich chropawość i ziarnistość zostały nieco wygładzone, jednak wcale nie spadł poziom właściwej im dynamiki i motoryki. Ba, śmiem twierdzić, iż na skutek wysycenia i lepszej mięsistości ich siła rażenia wręcz wzrosła a dodatkowo dało się słuchać obecnych tamże porykiwań głośniej niż zazwyczaj. Oczywiście przy black-metalowych ekstremach, jakie potrafi zaserwować imć Nergal wraz z resztą piekielnej kompanii występującej pod sztandarem Behemotha na „The Satanist” zauważalne było pewne zaokrąglenie opętańczych blastów i zaciekłych gitarowych riffów a i w ryku Adama dostrzegałem pewne liryczne nuty, jednakże byłem w stanie przystać na taką a nie inną, serwowaną przez Atlasa narrację, gdyż z pewnością był to inny punkt spojrzenia aniżeli mam na co dzień, lecz nie uznałbym go za gorszy. Mniej brutalny i zionący siarką, czy też niespecjalnie nastawiony na sfatygowanie słuchacza, lecz przez to znacząco poszerzający spektrum akceptowalnych przez większość słuchaczy gatunków muzycznych a tym samym bezsprzecznie ich ubogacający. Ba, nagle okazywało się, że wśród iście apokaliptycznej kakofonii daje się zauważyć śladowe, bo śladowe, jednak obecne akcenty melodyki, scena nie była jedynie płaską ścianą, lecz nosiła znamiona trójwymiarowości a i sama gradacja planów przestała być trudno do zdefiniowaną zmienną. Cud? Niekoniecznie, raczej autorskie przemodelowanie reprodukowanego materiału, którego oczywistym celem było jego uatrakcyjnienie i sprawienie, że chcemy słuchać więcej i głośniej.

Gdyby Szkoci tytułowe przewody przyodziali w iście bizantyjskie w swym przepychu koszulki i kapiące od złota bogato zdobione wtyki z powodzeniem mogliby próbować swych sił w konkursach z gorącokrwistymi południowcami. Tymczasem Atlas Mavros XLR, chyba tylko dla niepoznaki, są niezwykle skromnymi wizualnie interkonektami, które swój prawdziwy potencjał pokażą dopiero podczas oceny nausznej. Jeśli zatem szukacie Państwo łączówek o tyleż nienachalnej aparycji co zarazem szalenie atrakcyjnych pod względem sonicznym, to gorąco polecam zainteresować się ww. szkocką manufakturą, gdzie jak mam nadzieję z powyższej epistoły jasno wynika płaci się przede wszystkim za dźwięk a nie jarmarczne błyskotki.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Z pewnością spotkaliście się z określeniem tak zwanego wyspiarskiego brzmienia systemów audio. Pokrótce, to sznyt grania stawiający na przyjemność obcowania z muzyką w głównej mierze w oparciu o zakres średniotonowy. Powodem jest determinująca odbiór muzyki, reakcja naszego ośrodka przyswajania dźwięku na ten podzakres. Oczywiście reszta pasma również ma znaczenie, jednak nie ma co się oszukiwać, wspomniana w pierwszym zdaniu fraza dobitnie mówi o wywyższaniu średnicy ponad wszystko. Po co tak uwypuklam ten temat? Z prostego powodu, jakim jest dzisiejszy bohater z działu okablowania systemów audio. Co prawda okablowanie jako takie nie było zaczynem do powstania określenia z pierwszego zdania tego akapitu, ale nasz bohater z ową maksymą ma dwojakie konotacje. Pierwszą jest rodowód, a drugą sposób prezentacji muzyki. Co mam na myśli? Otóż dzięki staraniom białostockiego dystrybutora Rafko w nasze progi zawitał idealny przedstawiciel motta dzisiejszego wstępniaka, czyli po pierwsze mogący pochwalić się szkockim rodowodem, a po drugie uprzedzając nieco fakty, swoim brzmieniem idzie tropem owej maksymy, kabel sygnałowy marki Atlas Mavros XLR. Jeśli jesteście zainteresowani, jak jego możliwości soniczne mają się do wypracowanego przez lata „wyspiarskiego sznytu grania”, zapraszam na kilka spisanych poniżej w formie kilku bloków, moim zdaniem ciekawych informacji.

Według doniesień producenta w przypadku Mavrosa mamy do czynienia z przewodnikiem wykorzystującym czystą miedź OCC klasy 6N. Ciekawostką tego modelu jest odcinanie każdego konfekcjonowanego odcinka łączówki z kabla bazowego o długości 125 mb jako wynik procesu wyciągania drutu z jednego kryształu miedzi. Jeśli chodzi o topologię pojedynczej żyły sygnałowej, ta wykorzystując firmowy pomysł o nazwie „multicore”, składa się z jednego głównego drutu i sześciu pakietów zorientowanych wokół niego po dwanaście cienkich drucików w każdym z nich. Tak splecione przebiegi osłonięto dielektryczną, mikroporowatą taśmą PTFE i ustabilizowano pianką FPE. Na koniec całość ubrano w czarną opalizującą plecionkę i zaterminowano metalowymi wtykami w technologii zaciskania i zgrzewania na zimno bez spoiwa lutowniczego. Tak wykonane sygnałówki w drogę do klienta pakowane są w wyściełane cienką gąbką pudełka.

Po wpięciu naszego bohatera w tor audio jedno było pewne. Nie da się obronić innej tezy, jak konsekwentny występ w oparciu o umiejętne podanie środka pasma. To był jak gdyby cel nadrzędny, któremu w naturalny sposób w sukurs szły skaje pasma. Co to oznacza? Niby nic nadzwyczajnego, jednak patrząc z perspektywy unikania tak zwanego przegrzania przekazu muzycznego, temat był bardzo istotny i co ważne dobrze zbilansowany. Oczywiście na tle neutralnego podejścia do tego samego materiału muzycznego szkockie kable minimalnie osłabiały atak i natychmiastowość reakcji systemu na zadany repertuar, minimalnie uspokajały – nie gasiły, a uspokajały – górne rejestry oraz delikatnie pogrubiały kreskę rysującą poszczególne źródła, jednak za to odwdzięczyły się hektarami przyjemnie dla uszu, bowiem plastycznie i esencjonalnie zagospodarowaną wirtualną sceną muzyczną. Trochę bardziej stawiającą na pierwszy plan, ale zapewniam coś w stylu przesiadki do pierwszego rzędu, a nie utraty ważnych dla wydarzenia informacji. Jak to odebrałem? Nie będę Was oszukiwał i zdradzę, iż mogę się pochwalić kilkuletnim użytkowaniem osławionych przez wielu melomanów kolumn Harbeth SHL5 i gdy zrozumiałem, co powołując do życia model Mavros konstruktorzy marki Atlas mieli na myśli, na mojej twarzy ukazał się samoczynnie wygenerowany kolokwialnie mówiąc, banan.
Pierwszym powodem takiego przyjaznego grymasu twarzy było świetne podkręcenie emocji produkcji wokalnych, których pewnie się zdziwicie, ale idealnym dla mnie przykładem była produkcja zespołu Nirvana. Jednak nie pełna skądinąd wściekłości produkcja typowo rockowa, tylko sesja sprawdzająca umiejętności posługiwania się narzędziem gardłowym „MTV Unplugged in New York”. Ta pozycja wypadła znakomicie. Pełna barw i esencji głosu artysty, co znakomicie podnosiło wymowę całego przedsięwzięcia. Mało tego. Z racji założenia nieco innej estetyki podobnych produkcji, nie było mowy o najmniejszych odstępstwach od zadziorności i dosłowności użytych podczas tego nagrania środków wyrazu. Te zaś za sprawą umiejętnego działania testowanych kabli w środku pasma zdawały się czerpać z oferty Szkotów pełnymi garściami, nie tylko w kwestii pokazania głosu artysty, ale również znakomicie dobranego zestawu instrumentów. To było dobitne pokazanie, o co chodzi w tak zwanej brytyjskiej szkole grania, co tylko znakomicie usprawiedliwiało moje dawne zauroczenie taką prezentacją.
Pewnie się zdziwicie, ale kolejna ciekawie wypadająca propozycja będzie z puli tego samego nurtu co Nirvana, jednak tym razem chodzi o pełną nienawiści do świata grupę Slayer z wymownym krążkiem zatytułowanym „Reign In Blood”. Efekt z małym „ale” był podobny do poprzedniej odsłony. Oczywiście unikając rozwodnienia tekstu nie będę rozwodził się nad superlatywami na temat przywołanego materiału, tylko potwierdzę naturalną kolej rzeczy. Niestety po tchnięciu w przekaz szczypty nasycenia, doznałem lekkiego ugładzenia ataku buntowniczych zapisów nutowych i posłodzenia dotychczas ostrych blach perkusji. Nie zdziwię się, gdy dla wielu wielbicieli tej twórczości będzie to niechciane odejście od prawdy, jednak suma summarum po zebraniu wszelkich za i przeciw tego podejścia testowego osobiście nie widzę tego w aż tak ciemnych barwach, tylko określiłbym to jaki nieco inny punkt widzenia na dany temat. Czy dla wszystkich będzie do przyjęcia, to już inna sprawa. Ważne, że nie było klapy, a jedynie z góry oczekiwane, bez przekroczenia dobrego smaku barwowe konsekwencje.
Na koniec w zależności od oczekiwań słuchacza dobre lub średnie wieści, po posłuchaniu swoistego „Bożego Palca” w postaci płyty Bobo Stensona Trio „Cantando”. W tym przypadku chodzi o wyraźniej niż wcześniej, słyszalny wpływ kabla na prezentację muzyki wykorzystującej maksimum swobody prezentacji. Jak można się domyślić, mam na myśli skutki w postaci braku odpowiedniego rozświetlenia w założeniu mających wręcz wybuchnąć pełnią ekspresji różnorodnego rodzaju perkusjonaliów i wyraźnie mniej wyrazistego w domenie krawędzi dźwięku pokazania wirtualnych bytów. Lekkie uśrednienie tego typu jazzowej wirtuozerii wielu może doskwierać. Jednak wielu nie oznacza wszystkim, gdyż muzykę nadal cechowało fajne flow i granie tak zwaną ciszą. A że z nieco większym zaangażowaniem środka pasma, gdzie przy okazji zyskiwała energia nadal pokazującego sporo palca na strunie, teraz jedynie z większym udziałem pudła rezonansowego, kontrabasu oraz swój byt mocniej akcentował wielki bęben perkusisty, temat problematyczności takiej prezentacji nie był już taki oczywisty. Było inaczej, ale czy gorzej? Osobiście w odniesieniu do zajmowanej półki cenowej przez testowany kabel, tego bym nie powiedział.

Mam nadzieję, że dobrze się zrozumieliśmy. Dostarczony do testu kabel sygnałowy Atlas Mavros XLR swoim bytem w systemie sprawi, iż ten może nie podryfuje, bo to złe i zbyt mocne określenie, ale skieruje naszą układankę w stronę barwy i magii dźwięku. Na bazie moich doświadczeń jestem w stanie podnieść tezę, iż wszystko odbędzie się pod ścisłą kontrolą, jednak w przypadku prób na własnym organizmie dokonałbym rachunku sumienia, czy posiadany set nie nosi znamion otyłości. Jeśli nie, temat potencjalnej przymiarki jest jak najbardziej na miejscu. Zatem reasumując dzisiejsze spotkanie, jeśli solidna dawka energii dźwięku i przyjemne nasycenie średnicy jest Waszym mottem obcowania z muzyką, nie widzę innej możliwości, jak pilny kontakt z dystrybutorem bądź najbliższym sklepem w tej sprawie. Nie ma na co czekać.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Rafko
Cena: 5 995 PLN / 0,5m (para), 6 795 PLN / 0,75m (para), 7 595 PLN / 1m (para), 9 195/1,5m (para)

Dane techniczne
– Konstrukcja: Twin multicore – centralna żyła otoczona 6 pakietami, każdy po 12 żyłek
– Przewodnik: monokrystaliczny odcinek miedzi OCC klasy 6N (99.99997%)
– Ekran: oplot z zaplatanej miedzi i folia mylarowa – 100% pokrycie
– Dielektryk: PFTFE (taśma teflonowa) plus FPE (spieniony etylen)
– Wtyki: metalowe, zaciskane i zgrzewane na zimno bez spoiwa lutowniczego
– Pojemność: 111.14 pF/m
– Induktancja: 0.3412 µH/m
– Rezystancja: 0.0035 Ohm/m
– VOP: 0.77
– Średnica zewnętrzna: 10.2mm

  1. Soundrebels.com
  2. >

Gryphon Audio Ethos
artykuł opublikowany / article published in Polish

Urządzenia Gryphon Audio od niepamiętnych czasów były na swój sposób tyleż szalenie eleganckie, co futurystyczne. Jednak na tle Ethosa śmiało można określić ich design jako mocno konserwatywny.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Unison Research Performance

Link do zapowiedzi: Unison Research Performance

Opinia 1

Pół żartem pół serio dzisiejsze spotkanie mógłbym z powodzeniem uznać zarazem za powrót do „smaków dzieciństwa”, jak i próbę swoistego odczarowania, bądź wręcz przełamania pewnych, nabytych podczas minionych edycji Audio Video Show jeśli nie uprzedzeń, to na pewno poczucia niedosytu. Chodzi bowiem o to, iż włoski Unison Research wyglądem swych produktów od lat budził u mnie niemalże niemy zachwyt, lecz z racji nazwijmy to najdelikatniej jak tylko można, nieco kontrowersyjnych konfiguracji serwowanych przez poprzedniego dystrybutora, cały czas jawił się jako nie do końca wykorzystany potencjał. Czasy jednak się zmieniają, marki trafiają pod nowe skrzydła lokalnych dystrybutorów a i my sami zauważamy ewolucję własnych gustów i przyzwyczajeń. Skoro zatem nadarzyła się okazja sprawdzenia, już w kontrolowanych warunkach jednego z puli niegdysiejszych obiektów westchnień, czym prędzej wyraziliśmy chęć przygarnięcia go pod nasz dach. Tym oto sposobem, dzięki uprzejmości stołecznego EIC (Electronic International Commerce) trafił do nas imponujący wzmacniacz zintegrowany Unison Research Performance.

Już pierwszy rzut oka na naszego dzisiejszego gościa wskazuje na niezbity fakt iż Unison Research Performance jest zaskakująco … rozłożysty. W dodatku wraz z jego ponadnormatywną – 60 cm szerokością idzie w parze nader słuszna, wynosząca 50 kg waga. Krótko mówiąc kawał wzmaka. Myliłby się jednak ten, kto spodziewałby się zwalistej, czy chociażby przyciężkiej optycznie sylwetki. O nie, URP (Unison Research Performance) prezentuje się bowiem wybornie oddając swym designem hołd ponadczasowym kanonom piękna włoskiej szkoły wzornictwa przemysłowego. Tutaj nic nie jest dziełem przypadku, czy zrobione jedynie po to, by działało. Proszę tylko spojrzeć na finezyjnie wyprofilowany wiśniowy front i pozostałe wstawki z tego szlachetnego drewna idealnie komponujące się z surowością szczotkowanych blach stanowiących platformy okalające pyszniące się lampy, czy z równym pietyzmem wykonane masywne, toczone gałki z litej antymagnetycznej stali nierdzewnej. Do tego kruczoczarne kolumny kondensatorów i matowe prostopadłościenne sześciany skrywające trafa. Przecież on nawet jakby miał jedynie stać i nie grać, to warto byłoby wygospodarować miejsce, by go postawić, umieścić w gablocie i podziwiać. Skoro jednak (podobno) gra, to tym lepiej dla niego. Wracając do opisu walorów wizualnych bryła tytułowej integry będąc pochodną topologii dual mono została podzielona na wyraźne dwa moduły przywodzące na myśl skrzydła egzotycznego motyla, bądź steampunkową wariację na temat potężnej płaszczki. W centrum wspomnianego frontu mamy bowiem cyklopie oko czujnika IR, poniżej którego zalotną ciepłą zielenią wzrok przyciągają cztery niewielkie diody informujące o wyborze konkretnego źródła. Jeśli chodzi o toczone manipulatory, to lewą flankę przydzielono włącznikowi głównemu i regulacji głośności a prawą selektorowi źródeł i aktywatorowi pętli magnetofonowej. Z kolei płaszczyzna górna to już królestwo osadzonych na szczotkowanych metalowych płatach symetrycznie rozmieszczonych lamp. Każdy z kanałów obsługuje pracujący w stopniu wejściowym duet mieszany, czyli niewielkie ECC82 wraz z ECC83 a w stopniu wyjściowym mamy trzy oddające w klasie A 45W 6550 Tung-Sola, które z powodzeniem możemy zastąpić KT88. Tuż za nimi przedpole sześcianów chroniących trafa okupują potężne kubki sygnowanych przez Itelconda kondensatorów. Ściany boczne mają z kolei budowę hybrydową – w postaci srebrnych grzebieni radiatorów w sekcji lamp i delikatnie ponacinanych czarnych blach na wysokości traf. A właśnie, warto zwrócić uwagę na ich „dachy”, gdyż to właśnie na nich znajdziecie Państwo ściągę dotycząca prawidłowego umiejscowienia poszczególnych lamp. Również ścianie tylnej szalenie daleko do li tylko użytecznej skromności. Zdublowane terminale głośnikowe dla obciążeń 4 i 8Ω zamykają umownymi klamrami centralnie umieszczone interfejsy sygnałowe RCA z czterema parami wejść liniowych oraz pętlą magnetofonową. W lewym narożniku znajdziemy również wielopinowy terminal zasilający phono-stage’a a w prawym zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo zasilające IEC. Na wyposażeniu nie zabrakło również eleganckiego drewnianego pilota systemowego.

Prawdę mówiąc przystępując do odsłuchu nie miałem absolutnie żadnych oczekiwań co do oferowanego przez Unison Research Performance brzmienia i jedynie, gdzieś tam w cichości ducha liczyłem, że będzie lepiej aniżeli na AVS. Pierwsze uruchomienie, pięciosekundowa procedura startowa i zalecany przez producenta kwadrans na stabilizację i osiągnięcie pełni możliwości poświęciłem bardziej na podziwianie projektu plastycznego integry aniżeli definiowanie jakichkolwiek cech jej brzmienia. Jednak wraz z upływem czasu akcent z bodźców wizualnych przesuwał się ku doznaniom nausznym, które bez wymuszonej kurtuazji śmiało mogłem uznać za wielce satysfakcjonujące. Bowiem brzmienie oferowane przez Unisona było w pełni zgodne z jego aparycją, czyli bogate, wyrafinowane i … potężne. Próżno było szukać w nim anorektycznej eteryczności ledwie muskającej dolną średnicę i kończącej swoją eksplorację niskich tonów na partiach tamburynu, bądź nawet nie tyle gitary, co lutni. O nie, to był przysłowiowy „kawał soczystego dźwięku” serwowany z taką mocą i energią, że deklarowaną w danych technicznych, wynoszącą 45W moc spokojnie można byłoby uznać za co najmniej dwukrotnie niedoszacowaną. Ponadto ów efekt nie wynikał z siłowego rozdmuchiwania gabarytów źródeł pozornych, lecz wierności oddania ich naturalnych rozmiarów. Krótko mówiąc fortepian Gonzalo Rubalcaby na „Minione” Anny Mari Jopek miał w pełni realistyczną i zgodną z rzeczywistością bryłę, lecz z racji delikatnego cofnięcia w stosunku do ustawionej na pierwszym planie naszej blondwłosej szansonistki z powodzeniem mieścił się „optycznie” na scenie. Ot zwykła perspektywa a nie zabawy ze komputerowym zagnieżdżaniem przeskalowanych brył w wirtualnej przestrzeni. W dodatku nie sposób nie skomplementować barwy i zmysłowego wysycenia serwowanego przez włoską integrę. Jednak od razu mała uwaga. Proszę nie mylić stereotypowego, lampowego przesłodzenia właśnie z owym wysyceniem, bo to tak, jakby pod przysłowiowy ulepek w stylu kupnych i niemalże utopionych w lukrze keksów podpinać wszelakiej maści domowe wypieki. Unison bowiem zachowuje umiar, nie przekracza cienkiej czerwonej linii a jedynie z właściwym sobie wdziękiem roztacza eufonię i czar na reprodukowany materiał. Dlatego też fortepian Rubacalby lśni a głos AMJ z lekko szeleszczącego ewoluuje w stronę oprószonej złotem perlistości. Czy jest to w 100% zgodne ze stanem faktycznym? Nie mam nawet najmniejszych wątpliwości, że … nie, jednak przyjemność delektowania się takim efektem finalnym jest niewysłowienie większa, aniżeli wersją owych zabiegów pozbawioną.
Zmieniając nieco bardziej niż nieco klimat sięgnąłem po „13”-kę Suicidal Tendencies. Jeśli komuś z Państwa w tym momencie zapaliła się czerwona lampka, że serwując rustykalnemu lampiakowi potężną dawkę iście wybuchowej mieszanki drapieżnego i bezkompromisowego hard core’a okraszonego thrashową motoryką z jedynie niewielką szczyptą melodyjnego punka i odrobiną funky, mam zamiar rozłożyć do nie tyle na łopatki, co części pierwsze, spieszę donieść, żeby się niepotrzebnie nie niepokoić. Okazuje się bowiem, że pozornie dystyngowany przedstawiciel włoskiej myśli technicznej pod nienagannie skrojonym garniturem Cerruti’ego może pochwalić się nie tylko wielce imponująca kolekcją dziar, lecz przede wszystkim godną mistrza crossfitu muskulaturą. Wali zatem prosto między oczy potężną dawką fenomenalnie kontrolowanych decybeli pamiętając również o tym, by nieco ucywilizować zbyt szeleszczące w oryginale zapamiętale smagane przez Erica Moore’a blachy. Dodaje też od siebie nieco mięcha i krwistości gitarowym riffom, przez co ww. album brzmi jeszcze potężniej i bardziej angażująco. O dziwo lampowa saturacja nie zaszkodziła też Mike’owi Miurze, który opętańczo wydzierając się do mikrofonu zachował swoją lekką matowość, lecz jednocześnie jego glos nabrał głębi i mocy, której o ile pamięć mnie nie myli nigdy mu nie brakowało. W rezultacie motoryka osiągnęła iście pandemiczną zaraźliwość, generowana przez Unisona ściana dźwięku nader udanie przywodziła na myśl koncertowo-klubowe doznania i jedynie dbałość o międzysąsiedzkie relacje powstrzymała mnie przed dalszym podkręcaniem głośności.
Niejako na deser do playlisty dodałem nostalgiczny album „Songs From Isolation” A.A. Williams i odpłynąłem. Niby instrumentarium po części zgodne z otwierającym niniejszą recenzją „Minione” a ładunek emocjonalny diametralnie inny. To niezwykle wyciszone, minorowe aranżacje wydawać by się mogło ogranych do znudzenia przebojów, lecz wystarczy tylko pierwszych taktów by poczuć ich zupełnie niespodziewaną moc. Unison dodatkowo ją intensyfikuje i ciągnie słuchacza w głąb mroku niczym młyński kamień u szyi w głębinę. Porównywalny efekt zaobserwowałem przy „Hurt” z „American IV: The Man Comes Around” Johnny’ego Casha. Unison na powyższych albumach udowadnia, iż moc wcale nie musi wynikać z iście zwierzęcego ryku, lecz również z ciszy pomiędzy pozornie delikatnymi dźwiękami. Aby jednak do takich wniosków dojść trzeba Performance posłuchać na spokojnie u siebie.

Oj nie sposób ukryć, że spodobał mi się ten rozłożysty Włoch. Niby trzeba mu przygotować dedykowany stolik i zrezygnować z XLR-ów, jednak gdy w końcu złożę cierpliwie czekający na nowe lokum Solid Tech Radius Duo 3, to nie wykluczam powtórki z rozrywki i weryfikacji, czy przypadkiem Unison Research Performance nie powinien zagościć u mnie na stałe w roli alternatywnej dla mocnego tranzystora, jakim jest mój dyżurny Bryston 4B³, amplifikacji. A już nieco bardziej obiektywnie jeśli poszukujecie Państwo wzmacniacza łączącego niespożytą energię i dynamikę z muzykalnością i wyrafinowaniem, to tytułowa integra zdecydowanie powinna znaleźć się w kręgu Waszego zainteresowania.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Być może za moment wygłoszona przeze mnie teoria nie nosi znamion aksjomatu, ale jestem dziwnie przekonany, iż pochodzenie danej marki w wielu przypadkach już na starcie pozwala kreować w zmysłach nie tylko efekt soniczny danego komponentu, ale również zaproponowany przez konstruktorów design, a czasem nawet rozmiar. Śmiejecie się z ostatniego znaku szczególnego? Niepotrzebnie, gdyż akurat to jest tak zwany audiofilski elementarz, który od lat udowadnia, że jeśli coś z segmentu High End, a takim się przecież zajmujemy, pochodzi zza oceanu, w założeniu jeśli nie jest największe, to co najmniej musi być duże i tak bardzo często jest. Zgadza się? Nie odpowiadajcie, to pytanie retoryczne. Jednak ku nie tylko mojemu, ale prawdopodobnie również Waszemu zaskoczeniu dzisiejsza opowieść może nie diametralnie storpeduje, jednak na tle światowej konkurencji przynajmniej nieco zdewaluuje rozmiarową dominację Amerykanów. Kto i czym potrafi stawić czoła jankesom? Spokojnie, już zdradzam. Otóż dzięki współpracy z warszawskim dystrybutorem EIC udało nam się pozyskać na testy lampowy wzmacniacz włoskiej marki Unison Research, który w moim odczuciu dwojako pokazał konkurencji palcem miejsce w szeregu. Po pierwsze jak to u Włochów zazwyczaj bywa, jest wizerunkowym dziełem sztuki użytkowej, a po drugie będąc wzmacniaczem zintegrowanym, jest niezaprzeczalnie … wielki. Owszem, światowa oferta jest w stanie wygenerować potężniejsze gabarytowo konstrukcje, jednakże trzeba zaznaczyć, iż rozmawiamy o elektronicznym bycie w założeniu potrafiącym wpisać się w najbardziej wymagające gusta, co sprawia, że rozmiar ma bardzo wielkie znaczenie. A to dopiero pierwszy stopień wtajemniczenia, gdyż w całej zabawie w produkowanie zabawek dla melomana nie można oczywiście zapominać dodatkowo o ofercie brzmieniowej takiego ekstra mebelka. Nieprawdaż? Jak zatem wywołane do tablicy trzy wspomniane kwestie wypadły w zderzeniu z redakcyjnymi oczekiwaniami? Jeśli chcecie wiedzieć co miał do powiedzenia oparty o lampy mocy 6550, pochodzący z Italii Unison Research Performance, po odpowiedź na to pytanie zapraszam do kilku poniższych akapitów.

Jak znakomicie dokumentują fotografie, w tym przypadku opis wyglądu konstrukcji włoskich mistrzów sztuki użytkowej nie będzie przysłowiową bułką z masłem. Powodem jest pomysł na ubranko dla układów elektrycznych. Ciężko je opisać, bowiem dla mnie cały designerski myk na pierwszy rzut oka wygląda na umieszczenie trzewi w pięknie nie tylko obrobionym, ale również nietypowym w kwestii bryły dla tego typu urządzeń kawałku drewna. Oczywiście użycie tylko jednego, nawet idącego obecnie z trendami wyposażenia wnętrz, naturalnego półproduktu mogłoby trochę wiać nie tylko nudą, ale przy tych gabarytach również zwalistością, dlatego designerzy doskonale znając się na rzeczy, ozdobili ów przypominający płaszczkę drzewiec kilkoma zlokalizowanymi na froncie, górnej półkolistej połaci i plecach urządzenia metalowymi akcentami. Jeśli chodzi o awers, ten dla uniknięcia szkodliwego wizerunkowego przeładowania oferuje użytkownikowi jedynie cztery symetrycznie rozlokowane, przyjemnie dla oka i podczas użytkowania, nietypowo na tle konkurencji wydłużone, obłe pokrętła typu (włącznik główny, głośność, selektor wejść i wybór pomiędzy opcjami Source/Monitor), centralnie umieszczony odbiornik fal pilota zdalnego sterowania oraz tuż pod nim zlokalizowane cztery diody sygnalizujące aktualnie użytkowane wejście liniowe. Temat górnej części wzmacniacza jest równie interesujący jak front. Oczywiście realizując założenia nietuzinkowości wizualnej, zorientowania z przodu sekcja z lampami elektronowymi, od znajdującej się w tylnej części platformy z prostopadłościennymi czarnymi kubkami skrywającymi transformatory, została oddzielona płynnym łukiem i nieco opuszczona, by na koniec zostać pokrytą świetnie współbrzmiącą kolorystycznie z brązem drewna szczotkowaną stalą, pod którą na bocznych ściankach jako kontynuację motywu srebra metalu umiejscowić chłodzące wnętrze wzmacniacza radiatory. Po kilku zdaniach na temat cieszących nasze oczy frontowej i górnej części wzmacniacza przyszedł czas na tylny panel przyłączeniowy. Ten w dbałości o dostosowanie integry nie tylko do potencjalnych kolumn, ale również wymagań docelowego klienta daje nam do dyspozycji dwa komplety wyjść kolumnowych dla 4 i 8 Ohm każde, z lewej strony gniazdo umożliwiające skonfigurowanie go z phonostagem, w centrum sekcję 4 wejść liniowych w standardzie RCA z dodatkową przelotką dla magnetofonu, a na prawej flance gniazdo zasilania. Wieńcząc opis jestem winny dodatkowo zobligowany poinformować Was, iż przy zastosowaniu po trzy lampy 6550 na kanał Unison Research Performance jest w stanie oddać 45 W mocy, a także wspomnieć o standardowym wyposażeniu go w wykorzystujący motyw drewna jako część nośna, pilota zdalnego sterowania.

Tak się ciekawie złożyło, że ocena tytułowego wzmacniacza była jakby kontynuacją testowania dwóch innych tego typu konstrukcji. Rodzimej spod znaku Audio Reveal model Second Signature z będącymi swoistą nowością na rynku audio lampami KT 170 na pokładzie, oraz japońskiej Air Tight ATM-2211 w sekcji wzmocnienia wykorzystującej triody 211. Wynikiem tej serii testowej były znakomicie słyszalne różnie w ich brzmieniu. Oczywiście każda oferowała pokłady lampowej plastyki, jednak w nieco innym wymiarze i przy okazji stawiając na odmienne akcenty soniczne testowo skonfigurowanego zestawu. W telegraficznym skrócie mogę powiedzieć, że Polak świetnie, bo bardzo czytelnie w kwestii skrajów pasma rysował źródła pozorne, natomiast Japończyk w imię hołdowania magii dźwięku, wykonując tę czynność z maksymalnym zaangażowaniem, przy okazji podając całość z zarezerwowany dla najlepszych sposób, umiejętnie nie dopowiadał wszystkiego do końca. To oczywiście bardzo skrótowy opis specyfiki ich grania, ale bardzo istotny w kontekście dzisiejszego testu, gdyż Włoch łącząc przysłowiową wodę z ogniem, ze swoimi walorami uplasował się w środku tej stawki. Z jednej strony wyraźnie – czytaj z dobrą krawędzią i energią, ale znowu z drugiej nie nazbyt idealnie, ale za to z bardzo dobrym poziomem nasycenia kreował pojawiające się w moim pokoju sceniczne byty. Była energia, czytelny rysunek, ale przy tym niezbędna dla lampy miękkość dźwięku. I co w tym całym przedsięwzięciu było istotne, wszystko odbywało się z zachowaniem pełnej kontroli najniższych rejestrów, zjawiskowej krągłości średnicy i lotności wysokich tonów. Nic, tylko pławić się w muzyce, czego nie omieszkałem zakosztować i o czym poniżej w trzech obrazujących poszczególne walory prezentacji, tekstach postaram się zwięźle napisać.
Na pierwszy ogień wziąłem muzykę pozoru lekką, łatwą i przyjemną Cassandry Wilson „Blue Light `Til Dawn”. Jednak to w wielu przypadkach jest złudne, bowiem oddać tak charyzmatyczny głos bez przerysowania go nadmierną soczystością lub ostrością nie jest łatwo. Do tego sama realizacja jest mocno podkręcona masteringowo, co zwiększało szanse na spektakularną, bo zbyt ofensywną brzmieniowo porażkę. Na szczęście Unison Research umiejętnym dozowaniem wagi niskich rejestrów i nasycenia środka pasma oraz unikaniem popadania w nadpobudliwość wysokich tonów zdał egzamin na piętkę. Artystka czarowała pracą pełni gardła z jego najdrobniejszymi artefaktami bez jakiegokolwiek wrażenia nachalnej infantylności. Muzyka z jednej strony kipiała od sonicznych artefaktów, a z drugiej nie przekraczała cienkiej czerwonej linii dobrego smaku. I co dla mnie, wielbiciela podobnych, około-jazzowych produkcji, było istotne, nie była to jedynie zasługa wspomnianej divy, ale również idealnie współbrzmiącego z nią, również świetnie wypadającego instrumentarium.
Po weryfikacji systemu w kwestii oddania środka pasma, kolejny krążek miał pokazać umiejętności w radzeniu sobie z tak zwanym graniem ciszą, czego wręcz książkowym przedstawicielem była formacja Marcina Wasilewskiego Trio z gościnnym występem Joe Lovano „Arctic Riff”. Ten rodzaj muzyki oprócz opisanych powyżej aspektów kładzie bardzo mocny nacisk na umiejętność stosownego do zamierzeń artystów, przecinania ciszy. Raz lekkim zwiewnym blaskiem blach, innym razem natychmiastowym atakiem stopy perkusji, ale za każdym razem z wyraźnym początkiem i końcem każdego interwału, a także ze szczególnym uwzględnieniem zawieszenia tych chwilowych bytów w trójwymiarze. To oczywiście bardzo mocno determinuje umiejętność oddania ostrości krawędzi dźwięku, która według moich wcześniejszych zeznań w przypadku Włocha nie była wyczynowa, ale nadal odpowiednio wyrazista, co może nie w sposób szczytowych modeli konkurencji, ale w moim odczuciu wypadło znakomicie. Nic, tylko wszechobecna cisza, czasem pojawiające się na jej tle wywołane naturalnymi instrumentami majestatyczne dźwięki i ja, pełen skupienia odbiorca ze szklaneczką dymnego Kilchomana 100% Islay whisky w ręku. Bez pogoni za wyczynowością, tylko zdrowe podejście do najważniejszych cech dobrego dźwięku.
Na koniec mocne uderzenie kultowej Nirvany w produkcji „Nevermind”. Cel był jasny, czyli jak traktujący wszystko z pewnego rodzaju przyjemną dla ucha wstrzemięźliwością wzmacniacz radzi sobie w natychmiastowych zmianach akcji spod znaku rockowego łomotu. Czy nie uśrednia wpisanego w ten rodzaj muzy szaleństwa? Ba, mógłbym nawet podnieść tezę, czy zwyczajnie nie muli tego pełnego emocji muzycznego buntu. Naturalnie nic z tych rzeczy nie miało miejsca. Owszem, nie raz słyszałem znacznie bardziej ekspresyjne prezentacje, ale wówczas były to albo wzmacniacze lampowe naśladujące tranzystory – czytaj mocne i często ostre granie bez krzty posmaku lampy elektronowej, albo mocne rasowe trany. Tymczasem Performance pokazując ten krążek nieco inaczej, zrobił to z pełnym pakietem zawartych w tym rodzaju twórczości emocji. Nieco podkolorowanych szklaną bańką, ale nadal pełnych wigoru i oddechu, co dla wielu z Was może okazać się wręcz idealnym partnerem na lata. Powiem więcej. W przypadku pragnienia posiadania w torze lamp elektronowych z powyższą prezentacją również ja mógłbym żyć bez najmniejszych problemów, gdyż jak pisałem kilka akapitów wcześniej, w sobie znany tylko sposób łączy wodę z ogniem, czyli potrafi pokazać atuty nie tylko jazzu, wymagającej wokalistyki, ale również mocnego rocka.

Mam nadzieję, że na bazie opisanych przeze mnie doświadczeń dobrze zrozumieliście powyższy tekst. Jeśli nie, spieszę z krótkim resume. Otóż w przypadku włoskiego ogiera Unison Research Performance mamy do czynienia z ciekawym, bo zdroworozsądkowym połączeniem magii lampy, kontrolowanej energii i swobody prezentacji. Co to oznacza, łatwo zweryfikować zapoznając się ze wspomnianymi we wstępniaku dwoma innymi recenzjami. Tak pokrótce chodzi o to, że przy fajnym zebraniu się dźwięku dostajemy w pakiecie przekaz zarezerwowany dla umiejętne trzymanych w ryzach w teorii wolnych elektronów. Niby soczysty i lotny, ale również w krytycznym momencie mocny. Czy dla każdego? Powiem tak. Jeśli nie jesteście żądnymi krwi z uszu podczas obcowania z muzyką za czasów prószkowskiego gangu tak zwanymi młodymi wilkami, nawet w przypadku nieco innego wzorca dźwięku, po ewentualnych próbach na własnym żywym organizmie być może będziecie mieli nie lada problem ze zwróceniem go do sklepu. On jest jak narkotyk. Łatwo uzależniający, ale trudny w kwestii detoksu.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Tannoy Kensington
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: EIC
Cena: 43 999 PLN

Dane techniczne
Konstrukcja: Dual mono,
Stopień wyjściowy: single-ended parallel ultralinar A class
Moc wyjściowa: 45 W / kanał
Wejścia: 4 pary RCA, pętla magnetofonowa
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Wyjścia: pętla magnetofonowa, głośnikowe bi-wiring
Impedancja wyjściowa: 4 – 8 Ω
Feedback factor: 16 dB
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 30 kHz
Zastosowane lampy: 6 x 6550/KT88 , 2 x ECC82 , 2 x ECC83
Pobór mocy: 500VA max
Wymiary (S x G x W): 60cm x 48cm x 23,5 cm
Waga:50 Kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Engström ARNE
artykuł opublikowany / article published in Polish

Co prawda nie wiemy jak jest po szwedzku „do trzech razy sztuka”, jednak skoro Engström ARNE zwrócił naszą uwagę podczas swojego debiutu na monachijskim High Endzie 2018 a i na ostatnim Audio Video Show nie dało się przejść obok niego obojętnie, to najwyższa pora na spokojnie posłuchać go we własnym systemie.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Cambridge Audio Edge NQ & M
artykuł opublikowany / article published in Polish

Ponieważ przyroda nie znosi próżni a niegdysiejszy High-End coraz częściej krąży na nieosiągalnych dla większości śmiertelników pułapach cenowych, to powstałą lukę zaczynają zagospodarowywać marki, które przynajmniej do tej pory, w rejony powyżej mainstreamowego Hi-Fi raczej się nie zapuszczały. Jednym z takich śmiałków jest Cambridge Audio, który swą topową serią Edge próbuje zwrócić uwagę bardziej wymagających odbiorców. Skoro zatem w naszym zasięgu znalazły się wyposażony w streamer przedwzmaczniacz NQ i monobloki M od razu je przygarnęliśmy.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Synergistic Research Galileo SX Ethernet

Opinia 1

Pomimo nieukrywanego entuzjazmu z jakim podchodzimy do wszelakiej maści akcesoriów i okablowania, w tym zasilającego i cyfrowego, z pewnym zdziwieniem odkryliśmy, iż mimo najszczerszych chęci, przynajmniej do tej pory, do takiego prawdziwego – hardcore’owego pułapu ultra High-Endu przewodów ethernetowych jeszcze dotrzeć nam się nie udało. Oczywiście dla nieskażonych audiophilią nervosą melomanów poziom reprezentowany przez Audiomica Laboratory Anort Consequence Ethernet, JCAT Reference LAN Cable GOLD, czy nawet fidatę HFLC to swoiste Himalaje (dla antykablarzy, płaskoziemców i wykształconych ponad własną inteligencję przede wszystkim absurdu), jednak mając całkiem pokaźny podkład natury empirycznej, czyli wiedzy i doświadczeń zdobyty nie na podstawie zdjęć i opinii osób trzecich, lecz odsłuchów i to w większości prowadzonych we własnych systemach doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że do przysłowiowego Olimpu jeszcze długa droga. Cały czas jednak monitorowaliśmy rynek i o ile kuszącego drewnianymi baryłkami i złotą konfekcją Nordosta Valhalla 2 jeszcze w rękach nie mieliśmy, to już dzięki uprzejmości ekipy łódzkiego dystrybutora Audiofast zdołaliśmy na testy pozyskać przewód jeszcze bardziej intrygujący, czy też ze względu na zastosowane technologie wręcz unikalny – Synergistic Research Galileo SX Ethernet.

Skoro osiągnęliśmy stratosferę High-Endu spodziewać by się można co najmniej ręcznie rzeźbionej i bogato inkrustowanej, wyściełanej jedwabiem szkatuły. Tymczasem Synergistic Research Galileo SX Ethernet dostarczany jest końcowemu odbiorcy w eleganckim, acz dalekim od tak materiałowego, jak i stylistycznego rozpasania szaro-czarnym kartonowym pudełku, w którego centrum wklejono wycięty z szarej pianki walec pełniący rolę swoistego etui dla … sieciowego wtyku schuko i dwóch przypominających naboje modułów tuningowych. Sam przewód prezentuje się, jak na tzw. „skrętkę”, również dość zaskakująco. Pomijając bowiem solidną konfekcję Telegärtnera i opalizującą czerń zewnętrznego oplotu znajdziemy na nim, od strony źródła (tak, ten przewód jest kierunkowy) tajemniczy carbonowy cylinder, oraz dwa intrygujące „wąsy”, z których jeden zakończono miniaturowym banankiem a drugi mini-jackiem. Zaspakajając Państwa ciekawość od razu zdradzę, iż z pomocą owego „bananka” łączymy Galileo SX z uziemiającym przewodem Ground Plane (jak w ramach niniejszej recenzji), bądź opcjonalnym modułem Ground Block, co zgodnie z zapewnieniami producenta, w obu przypadkach, zapewni eliminację degradujących brzmienie ładunków elektrostatycznych gromadzących cię na powierzchni przewodów. Z kolei wtyk mini jack dedykowany jest modułom tuningowym Gold i Silver UEF, czyli autorskim układom strojącym umożliwiającym zaakcentowanie idącej w parze z ciepłem detaliczności (Silver), bądź jedwabistą gładkość oraz napowietrzenie (Gold). Natomiast wspominany cylinder to nic innego, jak filtr UEF drugiej generacji, który cytując materiały producenta „wykonano z czystego srebra, grafenu oraz dielektryków teflonowych i jedwabnych (…) bezpośrednio filtruje ekran i jest indukcyjnie związany z sygnałem, z którego eliminuje szum i pozwala informacjom na niczym niezakłócony przepływ między oboma końcami przewodu”. Jeśli zaś chodzi o same ekranowanie, to Synergistic Research jako pierwsza firma na świecie, w swym topowym modelu zastosował będący nadprzewodnikiem bez potrzeby chłodzenia … grafen a specjalne ułożenie wokół przewodników siatki ekranu UEF ochrzciła jako Matrix Shield.
Uff, po tej jakże potężnej dawce iście futurystycznych informacji od siebie jedynie dodam, iż Galileo SX jest dość sprężystym i przy tym sztywnym przewodem, w czym nieco przypomina moją wiekową, wykonaną ze srebrnych i zalanych tajemniczą miksturą drutów łączówkę USB Goldenote Firenze Silver, więc warto mieć ów fakt na uwadze planując jego aplikację. Chodzi bowiem nie tylko o zapewnienie mu odpowiedniej ilości miejsca, co również o zapobieżenie ewentualnej lewitacji spiętych nim, chodzących z reguły w wadze muszej urządzeń w stylu switchy (vide Silent Angel Bonn N8 / NuPrime Omnia SW-8) i routerów. Jednostkom bezkompromisowo podchodzącym do tych zagadnień z czystym sumieniem mogę w tym momencie polecić zainteresowanie się np. „cegłą” Thixar Eliminator a wszystkim pozostałym powszechnie dostępnymi i z powodzeniem stosowanymi przez piszącego niniejsze frazy, ciężkimi stalowo-gumowymi stoperami do drzwi.

No dobrze. Skoro już jesteśmy po dawce PR-owo marketingowych słodkości i bez potężnego zaplecza laboratoryjnego, bądź chociażby bestialskiej dewastacji przewodu, trudnych do zweryfikowania technikaliów i biorąc pod uwagę fakt, iż papier jest w stanie przyjąć praktycznie wszystko, chyba, że jakaś mikra persona uzna, iż to, co wydrukowane w trybie ASAP być powinno, takowej – opublikowanej formy wcale przybierać nie musi, a tym samym wejść w życie / nabrać mocy prawnej nie może, do nausznej części testów podchodziłem bez nie wiadomo jakich, znaczy się wygórowanych, oczekiwań. Ot przewód jak przewód a że jakieś zmiany wprowadzi, to raczej nikogo, mającego chociażby śladowe doświadczenie empiryczne, dziwić nie powinno. Nie znając przebiegu otrzymanego na testy egzemplarza, zgodnie z zaleceniami producenta wpiąłem go „sauté”, czyli bez modułów tuningowych, w system (pomiędzy zasilanego Foresterem Silent Angela Bonn N8 a Lumina U1 Mini) i zastępując nim Audiomica Laboratory Anort Consequence Ethernet, dałem czas na nieśpieszną, wynikającą z braku presji czasu, ponad 96h akomodację.
Pierwsze wrażenia? Sformułowanie „porażające” wydaje się w tym momencie zbyt autorytatywne i nieco przesadzone, nieadekwatne pod względem ładunku emocjonalnego, więc posłużę się zwrotem zdecydowanie bardziej wyważonym, jakim jest „obiecujące”. Bynajmniej nie chodzi mi w tym momencie o kurtuazyjne „ma potencjał”, po którym zazwyczaj następuje rozwadniające ewentualne pozytywy „ale …”, lecz o samą intensywność i sygnaturę zmian, jakie aplikacja Galileo SX wprowadziła. To, że było lepiej nie ulegało bowiem nawet najmniejszej dyskusji, jednak aby określić skalę poprawy musiałem dać sobie znacznie więcej czasu. A tego, jak już zdążyłem wspomnieć, miałem pod dostatkiem.
Przyczyny tego, że było lepiej należało upatrywać zarówno w nieskrępowaniu pod względem dynamicznym, jak i, a raczej przede wszystkim, informacyjnym. Słychać było bowiem właśnie przede wszystkim więcej. Wynikało to jednak nie ze zwykłego podkręcenia analityczności i wykonturowania poszczególnych dźwięków a jeśli nie wzrostu rozdzielczości, co zmniejszenia stopnia degradacji wprowadzanej przez medium dane muzyczne przesyłające. Warto bowiem mieć świadomość pewnego, wydawać by się mogło oczywistego, dogmatu. Otóż żaden przewód, abstrahując od tego w jakiej domenie działający, sam z siebie do użytecznego sygnału nic nie doda. Chociaż może inaczej – żeby być lepiej zrozumiałym. On nie odtworzy utraconych wcześniej danych, dźwięków, etc. Jedyne co może dodać to … mówiąc wprost „śmieci”, bądź zebrane z otoczenia, bądź wygenerowane w nim samym, a lwia część wysiłków konstruktorów, oczywiście w większości wytłumaczalnych przypadków, skupia się na minimalizacji zjawiska utraty, czyli de facto zachowywania dla siebie (bądź potomnych ;-) ) owych użytecznych danych. Jeśli zatem słychać więcej a zarazem lepiej, to znak, że nie tyle Galileo SX cokolwiek „dokleił i dosypał”, co nic, bądź mniej od szanownej konkurencji po drodze „zgubił” a przy tym zdołał uchronić transferowany pakiet informacji przed degradującym wpływem czynników tak wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Doskonale było to słychać na pełnym ciszy „Lontano” Tomasz Stanko Quartet, jak i podkreślonego basową, syntetyczną składową ambientowego tła „Sounds Of Mirrors” Dhafera Youssefa. Czy to było rzeczywiście wszystko, co z ww. albumów można wycisnąć tego nie jestem w stanie autorytatywnie stwierdzić, choć śmiało mogę założyć, że … nie. Nie wykluczam bowiem, że gdzieś, kiedyś, ktoś stworzy, bądź nawet już to zrobił przewód zdolny pokazać jeszcze więcej. Jednak na tę chwilę tytułowy model Synergistic Research mogę uznać zarówno za najlepszą, jak i najbardziej transparentną a przy tym komunikatywną (chodzi tak o wolumen, jak i jakość dostarczanych informacji) łączówkę z jaką miałem przyjemność się zetknąć. Czemu o tym piszę tu a nie w podsumowaniu? Bo to kluczowa informacja i fakt. A z faktami się nie dyskutuje. Dzięki temu, już bez dyskusji mogłem przejść do stanu, w którym jeśli w głośnikach pojawiały się jakakolwiek ostrość, czy też ziarnistość, miałem 100% pewność, że nie wynikały one z obecności artefaktów powstałych na drodze transmisji a były natywnymi cechami wykorzystywanego przez muzyków instrumentarium. Proszę tylko zwrócić uwagę na partie trąbki Stańki – jak zmienia się jej brzmienie, jak przepływa przez nią powietrze i co się z nim dzieje. Ot taki mikrokosmos składający się na większą, w pełni kompletną i koherentną całość.

Kierując się nie tylko czysto atawistyczną ciekawością, lecz i wynikającą z roli recenzenta funkcją sprawozdawczą, po kilku dniach sięgnąłem po „złoty nabój”, zaaplikowałem go na dedykowanym wtyku i chciał, nie chciał, po raz wtóry musiałem uzbroić się w cierpliwość. Cierpliwość, która została sowicie wynagrodzona, lecz nie w sposób, który całkowicie zmieniłby moje postrzeganie tytułowego przewodu. Jego kluczowe cechy pozostały bowiem na swoim miejscu, jednak niemalże kosmetycznej zmianie uległa „optyka” samej prezentacji. Przykładowo Youn Sun Nah na „Same Girl” potrafiła dać czadu wydobywając ze swojego filigranowego ciałka iście zwierzęcy ryk, jednak nawet w owym ryku nie brakowało kobiecego seksapilu i zalotności. A że owa zalotność miała w sobie coś z wdzięku modliszki, to już zupełnie inna sprawa.
Po przesiadce z Golda na Silvera dźwięk uległ utwardzeniu, kontury stały się ostrzejsze a prezentacja zyskała na intensywniej zaczernionym tle, przez co nawet koncertowe nagrania w stylu „Unplugged” Erica Claptona , czy drugi krążek (ten z 5 lipca 1997 z mini-koncertu Tokyo, wydany również jako „Starkers In Tokyo”) z „Unzipped (Super Deluxe Edition)” Whitesnake (a tak po prawdzie jedynie Davida Coverdale’a na wokalu i Adriana Vandenberga na gitarze akustycznej) zabrzmiały nieco bardziej studyjnie. Nie oznacza to bynajmniej wycięcia, czy też schowania w cień publiczności, bo niezależnie od stopnia żywiołowości reakcji, doskonale ją słychać, lecz również cały czas mamy wierne oddanie kubatury sali w jakiej realizacji dokonano. Tu raczej chodzi o samo ogniskowanie ostrości, o skupienie uwagi słuchaczy na samych muzykach. Coś w stylu umiejętnego operowania światłami śledzącymi i podkreślającymi ruch sceniczny. Ponadto sygnatura blach ewoluowała z bardziej złotej w kierunku nieco chłodniejszego srebra. Wywołana różnym umaszczeniem „nabojów” autosugestia? Śmiem wątpić, gdyż to nie chodziło o niuanse w stylu muskania perkusjonaliów przez nobliwego Stonesa na „Charlie Watts Meets The Danish Radio Big Band (Live At Danish Radio Concert Hall, Copenhagen / 2010)”, lecz o pełną bezpardonowych ataków Mike’a Portnoy’a na nad wyraz imponujący zestaw „garów” prog-metalową perełkę, czyli „Psychotic Symphony” Sons Of Apollo. Tu nie ma miejsca na „chyba”, czy „wydaje się”. Po prostu dostajemy strzał w ucho i wiemy po której stronie mocy była i jaką temperaturę barwową miała dana blacha.

Najwyższa pora kończyć ten pean ku czci ekipy Synergistic Research i ich topowej łączówki Galileo SX Ethernet, bo jeszcze komuś z Państwa cukier skoczy. Jednak pomimo najszczerszych chęci i usilnych starań podczas kilkutygodniowych testów nie udało mi się przyłapać jej na jakimkolwiek, nawet najmniejszym uchybieniu, czy chociażby próbie pójścia na łatwiznę. Ot bezkompromisowa jakość i dźwiękowy absolut, choć gdybym miał się wykazać małostkowością, mógłbym gdzieś między wierszami napomknąć, że okupiony pewnymi (znacznymi?) kosztami, oraz wspominanymi wcześniej uwarunkowaniami natury ergonomicznej. A że małostkowy nie jestem, to wypada mi tylko z wielkim bólem serca ów przewód wypiąć i odesłać do dystrybutora jednocześnie wpisując na listę pobożnych życzeń odnośnie prezentów spodziewanych pod tegoroczną choinką.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Prawdopodobnie większość z Was pamięta czasy, gdy świadomość ważkości okablowania i jego wpływu na finalne brzmienie zestawów audio dopiero kiełkowała. Na szczęście począwszy od sygnałowych, poprzez głośnikowe, po sieciowe, po latach sporów temat dało się nieco mniej ordynarnie – siłowo, aniżeli obecnie w polityce, przepchnąć, tylko kilku niedowiarkom w prosty sposób – empirycznie udowodnić, przez co larum samoczynnie wygasło. I gdy wydawałoby się, że po tej burzy nastąpi dłuższy czas spokoju, dla jednych nieoczekiwanie, a dla innych jako naturalna kolej rzeczy przyszedł czas na kolejną batalię, tym razem w temacie okablowania cyfrowego z przesyłającymi zera i jedynki kablami USB i LAN w roli głównej. Niestety na obecną chwilę dla wielu sprawa jest nie do przełknięcia, dlatego bój trwa. Jakie są szanse, aby go zażegnać, nie mam bladego pojęcia. Jednak tak po prawdzie to nieistotne, bowiem przezornie nie chcąc pozostać poza burtą wiedzy o nieuchronnych zmianach w dbałości o jakość sygnału cyfrowego, jedna z najnowszych odsłon łączówek ethernetowych wielkiego gracza światowego rynku będzie punktem zapalnym dzisiejszego odcinka. Oczywiście jak to u nas bywa, pojechaliśmy po przysłowiowej bandzie i dzięki przychylności łódzkiego dystrybutora Audiofast udało się nam pozyskać na testy flagowy model kabla LAN amerykańskiej marki Synergistic Research Galileo SX Ethernet. Zainteresowani? Jeśli tak, wiecie co robić.

Jeśli chodzi o technikalia, tak prawdę mówiąc, próba ich dokładnego wyartykułowania wiązałaby się z rozwodnieniem tekstu do granic rozsądku, dlatego też odsyłając po najdrobniejsze szczegóły – oczywiście zdroworozsądkowo chroniące know-how produktu – na stronę producenta, wspomnę kilka najważniejszych zagadnień. Idąc za informacjami producenta, wiemy, iż najnowsza odsłona flagowego kabla LAN SR Galileo SX Ethernet opiera się na udoskonaleniu technologii ekranowania i filtrowania przepływającego w przewodnikach sygnału z użyciem stosunkowo niedawno zaistniałego na rynku jako konstrukcyjny półprodukt, grafenu. Zastosowane w kablu filtrowanie na bazie firmowej technologii UEF realizowane jest przy pomocy niedużego karbonowego cylindra w służbie czyszczenia sygnału wykorzystującego technologiczny mariaż srebra, grafenu oraz teflonowych i jedwabnych dielektryków. Do ich kompetencji należy filtracja ekranu przewodu, a z drugiej indukcyjnie wpływają na przepływający w nim sygnał, czyszcząc go z szkodliwych szumów. Ponadto w komplecie startowym otrzymujemy dwie różne barwowo baryłki. Srebrna oferuje dźwięk szybki i zwarty, zaś złota do wspomnianych atrakcji dodaje szczyptę nasycenia i plastyki, co pozwala dobrać estetykę pracy kabla w zależności od potrzeb czy to zastanego systemu, czy upodobań klienta. Kolejnym tweak-iem poprawiającym przepływ sygnału w omawianej łączówce cyfrowej jest technologia połączenia zakończeń przewodów Ground Plane z uziemieniem lub Ground Boxem. To działanie usuwa nagromadzone na powierzchni przewodów ładunki elektryczne, przez co według zapewnień producenta i co oczywiście nie omieszkam sprawdzić, znacznie poprawia się prezentacja mikrodetali w słuchanej muzyce. Wieńcząc dzieło tak zwanego „od-szumiania” wrażliwych na zewnętrzne zakłócenia sygnałów, pochodzący zza oceanu producent, wspomniany na wstępie tego akapitu grafen zaprzągł do pracy dodatkowo jako ekranującą przewody siatkę w zewnętrznej otulinie o firmowej nazwie Matrix Shield. Cel? Poprzez zmniejszenie szumów w sygnale poprawia się muzykalność przekazu, czemu również postaram się głębiej przyjrzeć. Tak po krótce mają się sprawy techniczne. Skomplikowane? Nie? Spokojnie, to pytanie retoryczne, gdyż dla nas ważny jest efekt końcowy, który postaram się w miarę strawnie przybliżyć poniżej części.

Dla łatwiejszego zrozumienia o co w tym wszystkim chodzi, tytułowy LAN skonfrontowałem ze zwykłą, dostarczaną ze streamerem sznurówką. To było swoiste trzęsienie ziemi. Muzyka przestała być krzykliwa, siać sybilantami i odznaczać się bolesną dla ucha, pozbawioną body anoreksją. Nagle przekaz wyrównał potencjał nasycenia, dzięki czemu instrumenty i wszelkiego rodzaju wokalistyka zaczęły brzmieć nad wyraz realistycznie. Pozbyłem się nieprzyjemnego rozjaśnienia, zaś w to miejsce otrzymałem solidne pokłady namacalności. Jednak to nie było zwyczajne dociążenie muzyki, które zazwyczaj w zamian skutkuje utratą ważnych dla realnego oddania świata muzyki informacji. Nic z tych rzeczy. Dźwięk przy fenomenalnym konsensusie pomiędzy barwą, atakiem i lotnością zyskał dodatkowy pakiet witalności. Jak to możliwe? Słowo, a raczej fraza klucz, to znacznie lepsza rozdzielczość prezentacji. W stosunku do wersji startowej, testowany kabel sprawił, że w pierwszej kolejności na środku zrobiło się delikatnie ciemniej i gęściej, ale przy tym dźwięk odznaczał się większą iskrą w górze i solidniejszą podstawą w dolnych rejestrach, co suma summarum przekładało się na lepsze oddanie – czytaj bardziej rozdzielcze – niesionej muzyką energii. Jak to możliwe? Według producenta wystarczy wyczyścić dostarczany do streamera sygnał, co przywołanymi w poprzedniej części zabiegami ekranowania i filtrowania uczynił. Czy to jedyne zastosowane zabiegi? Tego nie wiem. Za to wiem, że muzyka w dobrym tego słowa znaczeniu, nagle wybuchła. Co to oznacza? Z uwagi na fakt opisywania kabla cyfrowego nie będę się rozwodził nad poszczególnymi płytami tylko wspomnę, iż twórczość rockowa oraz elektroniczna, gdy było to zamierzeniem artystów, swoją energią, bezkompromisowością ataku i wyrazistością w oddaniu poziomu decybeli podczas popisów pełnego składu, tak jak powinna, brutalnie niszczyła moje narządy słuchu, jazzowa czarowała pełnią informacji na temat zlokalizowanych na pozbawionej kresu wirtualnej scenie bytów, a wokalna, w szczególności zrealizowana w wielkich przybytkach sakralnych, bez oznak najmniejszych ograniczeń zdawała się zabierać mnie osobiście na słuchane koncerty. I co najciekawsze, nie miał znaczenia zadany na źródle poziom wzmocnienia, byłem tylko ja i nadzwyczaj realnie, czyli czytelnie i płynnie wykonywana muzyka. Dlaczego o tym wspominam? To proste. Wcześniej poziom zniekształceń był tak duży, ze już minimalne wyższe, aniżeli średnie, odkręcenie gałki Volume, z uwagi na nieodfiltrowanie szkodliwych zanieczyszczeń sygnału, powodowało słyszalne pogorszenie się dźwięku, co jeśli nawet w jakiś sposób przez moment mojemu mózgowi udawało się odfiltrować, to na dłuższą metę okazywało się męczące, by w porywach stawać się nawet nie do wytrzymania. Powiem szczerze, aż takiego spektaklu się nie spodziewałem. Owszem, zakładałem poprawę brzmienia poprzez nasycenie przekazu, jednak natychmiast w pakiecie czekałem na zazwyczaj jego lekkie uśrednienie w domenie witalności, a tutaj taki pozytywny „zonk”. To w zależności od użytego modułu tuningowego było świetne połączenie ataku, masy, barwy i detalu, co zazwyczaj zdarza się stosunkowo rzadko, a czego ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu doświadczyłem podczas tego testu, za co konstruktorom należy się zasłużony szacunek.

Nie wiem, czy mieliście okazję zderzyć się z aż tak dużymi pozytywnymi zmianami. Najczęściej poprawa jest co najwyżej wyraźna. Tymczasem w rym podejściu testowym była dramatycznie duża in plus. Muzyka nabrała masy, a mimo tego nic nie straciła na transparentności. Ba, jak wspominałem, nawet w tym aspekcie się poprawiła. Czy użycie tytułowego kabla Synergistic Research Galileo SX Ethernet sprawdzi w każdym systemie? Powiem tak. Jeśli nie – piję tutaj do porażki w stylu zbyt lekkiego dźwięku, oznaczać to będzie jedynie, że Wasz zestaw ociera się o umiejętnie skrywaną niedowagę. Jednak i w tym przypadku jeśli wiecie, o co w naszej zabawie w zaawansowane podejście do zagadnienia audio chodzi, nawet przy braku decyzji zakupowej, docenicie wykonany przez Amerykanów kawał dobrej roboty.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bonn N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Audiofast
Cena: 14 000 PLN / 1m + 2 340 PLN za dodatkowe 0,5m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Luxman C-700u & M-700u
artykuł opublikowany / article published in Polish

Po fenomenalnym i szalenie ciepło przez nas wspominanym topowym duecie C-900u & M-900u przyszła pora na młodsze pokolenie Luxmana – zestaw pre/power C-700u & M-700u.

cdn. …