Nie wiem jak Państwo, ale ja doskonale pamiętam czasy, gdy o ile w poniedziałkowe wieczory w tzw. „oknie na świat” królował nomen omen wyborny Teatr Telewizji, to środy były wybitnie piłkarskie. Oczywiście jednostki niezainteresowane obserwacją wyczynów dwudziestu spoconych chłopów ganiających za szmacianką z nad wyraz kiepskimi rezultatami mogły z powodzeniem decydować się na alternatywę np. w postaci programu popularnonaukowego „Szkło” produkcji CSRS emitowanym na „Dwójce”. Całe szczęście realia przez ostatnie dziesięciolecia uległy diametralnej zmianie, kanałów w TV mamy bezlik i wydawać by się mogło, że niewiele współcześnie egzystującym jednostkom homo sapiens do szczęścia brakuje. Okazuje się jednak, że nie wszyscy preferują tępe wpatrywanie się w migające na coraz większych ekranach obrazki, zamiast tego woląc czas wolny spędzać na eksploracji co i rusz pojawiających się nowości dedykowanych tym, którzy ponad walory wizualne wyżej cenią doznania nauszne. Dlatego też korzystając z okazji, a tak po prawdzie zaproszenia Sieci Salonów Top HiFi & Video Design, postanowiłem rzucić tak uchem, jak i okiem na zupełnie niedawno debiutujące na światowych scenach kolumny Bowers & Wilkins 802 D4, które od kilku tygodni ekipa stołecznego salonu na Gen. Andersa 12 mozolnie wygrzewała.
O ile goszcząca u nas na testach blisko sześć lat temu odsłona D3 802-ek była swoistą rewolucją w portfolio angielskiego producenta, to czwartą generację 800-ek śmiało można określić mianem przejawu ewolucji. Wprowadzone w tzw. międzyczasie zmiany dotyczą bowiem głównie zmodyfikowanego i ulepszonego układu napędowego, w tym całkowicie nowego zawieszenia biomimetycznego przetwornika średniotonowego FST Continuum oraz poprawy sztywności konstrukcji obudowy z całkowicie nową aluminiową górną płytą i wstawkami ze skóry Connolly. Z bardziej szczegółową wiwisekcją wstrzymam się jednak do momentu, aż wiadomy dystrybutor w końcu uzna za stosowne dostarczyć wygrzaną parę 802-ek do naszego OPOS-a, a do tego czasu ograniczę się do mniej zobowiązujących uwag. W końcu salonowy odsłuch to jakby nie patrzeć co najwyżej wieczorek zapoznawczy na turnusie rehabilitacyjnym w jednym z popularnych uzdrowisk, podczas którego można li tylko uszczknąć drobiny drzemiącego w danej konstrukcji potencjału. Tak też było i tym razem, gdyż po pierwsze kubatura, będąca pochodną m.in. niezbyt imponującej wysokości, sali odsłuchowej w jakiej ustawiono 802-ki nie pozwalała na rozwinięcie przez nie skrzydeł, a po drugie towarzysząca im elektronika – występujący w roli źródła Linn Selekt DSM i dzielona amplifikacja PASS-a (preamp XP-22 & monobloki X 260.8), oraz okablowanie AudioQuesta (w tym głośnikowe Thunderbird-y) również stanowiły trudny do zdefiniowania zbiór niewiadomych. Dlatego też jadąc na Żoliborz nie miałem praktycznie żadnych oczekiwań.
Wchodząc jednak do pokoju odsłuchowego już od progu wiedziałem, że przynajmniej jeśli chodzi o stabilizację termiczną i elektryczną systemu nie będzie się do czego przyczepić. W pomieszczeniu było bowiem ciepło i to bardzo a źródło owej temperatury okazało się dziecinnie proste do zidentyfikowania, gdyż obie końcówki PASS-a grzały jak rasowe farelki. Jeśli zaś chodzi o będące daniem głównym niniejszej zajawki kolumny, to jak to większość dystrybutorów ma w zwyczaju również i tym razem zdecydowano się na rozpieczętowanie „pianoblacków”, które może i są najbezpieczniejszą opcją od strony handlowej, lecz na zdjęciach, jak i w praktyce prezentują się może i dystyngowanie, lecz nieco problematycznie. Nie dość bowiem, że palcują się i kurzą niemalże od samego patrzenia, to i odbija się w nich dosłownie wszystko wokół niczym w czarnym zwierciadle. Niemniej jednak nie sposób odmówić im elegancji i o ile tylko nie będziemy się im zbytnio przyglądali a przy tym wykazywali się graniczącą z nerwicą natręctw alergią na wszelakiej maści pyłki i kurz, to wszystko będzie w jak najlepszym porządku.
Pomijając walory estetyczne kluczową kwestią wymagającą chociażby pobieżnej weryfikacji była oczywiście zdolność czwartej generacji 802-ek do zamiany dostarczanych do nich impulsów elektrycznych na dźwięki. I tu dochodzimy do sedna, gdyż właśnie na tym polu Bowersy okazały się wręcz zjawiskowo kremowe i gęste niczym wyborny Porter Bałtycki. Był to zarazem jasny sygnał potwierdzający podążanie drogą obraną przez pokolenie D3, któremu nie sposób było zarzucić braku kultury i finezji najwyższych tonów, co część „życzliwych” potrafiła uparcie wypominać wcześniejszym pokoleniom brytyjskich flagowców. Podobną estetykę prezentowała również średnica, która na delikatnym i eterycznym „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda nad wyraz udanie materializowała niewielki skład w salonowym wnętrzu usilnie starając się chociażby o metr, bądź nawet dwa podnieść jego sklepienie dając namiastkę kamiennych komnat Opactwa Noirlac. Z kolei najniższe składowe z racji trzymania kolumn na przeznaczonych głównie do transportu rolkach, zamiast docelowych kolcach i wspomnianych warunków lokalowych operowały głównie po bardziej mięsistej i stroniącej od gwałtownych zrywów stronie mocy. Dlatego też zarówno „Black Market Enlightenment” Antimatter, jak i „Lotus” Soen nie były w stanie nadać ruchom czterech 20 cm wooferów zaimplementowanych w parze tytułowych podłogówek odpowiedniej werwy i tempa. Nie oznacza to bynajmniej niemożności uzyskania krótkiego i twardo kopiącego basu, gdyż śmiem twierdzić, iż bez większych problemów w innych okolicznościach przyrody, czyli pomieszczeniu i elektronice udałoby się to stosunkowo szybko, jednak to nie czas i nie miejsce na takie dywagacje, gdyż zaprezentowana została mi taka a nie inna konfiguracja. Poniekąd taką decyzję rozumiem, ponieważ jej brzmieniu nie sposób odmówić czaru, czy elegancji, które z pewnością znajdą nader liczne grono wiernych akolitów, a że ja usilnie próbuję doszukać się dziury w całym i dzielić włos na czworo, to już taka moja rola.
Niemniej jednak z finalnym werdyktem wstrzymam się do czasu odsłuchów w bardziej kontrolowanych a tym samym optymalnych warunkach, na chwilę obecną stwierdzając, iż Bowers & Wilkins 802 D4 zdradzają wielce obiecujący potencjał, który z dziką chęcią spróbujemy uwolnić we własnych cztere … znaczy się ośmiu kątach redakcyjnego OPOS-a. A na razie serdecznie dziękuję obsłudze stołecznego salonu za gościnę i skoro najbliższe Audio Video Show zostało zaplanowane na listopad 2022, to w tzw. międzyczasie liczymy, iż dane nam będzie zasmakować brytyjskich delicji we własnym systemie.
Marcin Olszewski
Opinia 1
Jak to zwykle w Internecie bywa jakakolwiek wzmianka o high-endowych przewodach, akcesoriach a coraz częściej wręcz czymkolwiek wybijającym się poza hipermarketową przeciętność wywołuje falę pierwszej wody hate’u. Nie wiedzieć skąd nagle pojawia się zgraja zacietrzewionych i aż tupiących ze złości krzywymi i zapewne odzianymi w skarpety frotte oraz sandały nóżkami trolli głoszących wszem i wobec, że owo coś, to ewidentna ściema i nabijanie naiwnych w przysłowiowe bambuko. Wystarczy bowiem wykonać ślepy test a okaże się, że król jest nagi, vide topowych przewodów uznanych wytwórców nie odróżni się od przysłowiowego kabelka od lampki, bądź nawet aluminiowego wieszaka a wzmacniacz wielkości lodówki będzie grać tak samo jak polutowany przez nich na desce projekt z „Młodego technika”. Nieważne, że nie widzieli, nie słyszeli, a o istnieniu danego komponentu dowiedzieli się właśnie z opluwanej jadem publikacji. Oni po prostu wiedzą a lekiem na całe zło są właśnie owe ślepe testy, no dobrze – zawsze któryś z bardziej technicznych interlokutorów ma jeszcze na podorędziu oscyloskop po dziadku i na nim też niczego widać z pewnością nie będzie. A co gdyby któryś z kierujących swoją ofertę właśnie do wytykanych i o zgrozo słyszących różnice pomiędzy audiofilskim asortymentem odbiorców producentów postanowił użyć argumentów atakujących go wszystko-sceptyków? W końcu, jak to w życiu bywa większość argumentów stanowi broń obosieczną. Jeśli Państwo nie wierzycie, to w ramach niniejszej recenzji właśnie z takim, niekoniecznie klinicznym, przypadkiem się zmierzymy. Żeby było jednak jeszcze ciekawiej, to na redakcyjny tapet wzięliśmy przewody głośnikowe z samiuśkiego topu, w dodatku przewody, których brzmienie można we własnym zakresie modyfikować przy użyciu firmowych modułów tuningowych (kolejne voodoo) i niejako przy okazji usytuowanych w cenniku na pułapie, na którym większość „normalnych” ludzi rozgląda się za samochodem. W dodatku nowym – z salonu a nie pełnoletnim „krążownikiem szos” wyklepanym z niemieckiego przystanku tramwajowego, bądź zespawanego z czterech wraków w podradomskiej szopie. Krótko mówiąc połasiliśmy się na wprost idealnego kandydata do metaforycznego ukrzyżowania, bądź spalenia na stosie przez rozeźloną ciżbę w ramach spontanicznego samosądu. Jednak hola, hola. Okazuje się bowiem, że w tym momencie wkracza do akcji sam producent wszem i wobec oznajmiając, iż „stroił” ów przewód „podczas sześciomiesięcznych ślepych testów odsłuchowych”. Zatem szach-mat, proszę się rozejść, a z samosądu i hucznych tańców na jeszcze ciepłej mogile nieszczęśnika nici. Któż zatem był na tyle perfidny, by zaorać oponentów ich własną bronią? Nie kto inny, jak goszcząca już na naszych łamach m.in. z okazji testu fenomenalnego Galileo SX Ethernet amerykańska manufaktura Synergistic Research, z której portfolio polski dystrybutor – rezydujący w Łodzi Audiofast był uprzejmy dostarczyć kolejnego przedstawiciela serii Galileo – przewód głośnikowy Galileo SX SC.
Mam cichą nadzieję, iż powyższe zdjęcia dają jako takie wyobrażenie, iż tytułowe Galileo SX SC są delikatnie rzecz ujmując zdecydowanie bardziej absorbujące gabarytowo od swojego ethernetowego rodzeństwa. Skręcone niczym liny okrętowe groźnie połyskują kruczoczarnym umaszczeniem zewnętrznego opalizującego oplotu. Dodatkowo zamiast standardowych splitterów wyposażono je w carbonowe cylindry mieszczące komórki UEF składające się z folii wykonanych z metali szlachetnych oraz teflonowych i jedwabnych dielektryków. Jakby tego było mało do zlokalizowanych od strony wzmocnienia (przewody są kierunkowe) cylindrów można podpiąć moduły tuningowe GOLD lub SILVER pozwalające na finalne „dostrojenie” brzmienia przewodów do własnych preferencji nabywcy. Na pierwszy rzut oka konfekcja widłami zabezpieczonymi zamiast konwencjonalnych korpusów wielowarstwową termokurczką wydaje nieco brutalna i przywodząca na myśl rozwiązania rodem z DIY, jednak w praktyce sprawdza się nie gorzej od bardziej łapiącej za oko audio-biżuterii. Warto jednak mieć na uwadze, iż Galileo są dość ciężkimi a przy tym sztywnymi przewodami, więc ich aplikacja do najłatwiejszych nie należy i choć jako płatna opcja dostępne jest zastąpienie standardowych wideł wtykami bananowymi, to osobiście taki „upgrade” szczerze bym odradzał.
To czego nie widać dotyczy oczywiście budowy wewnętrznej tytułowych przewodów, a ta jest nie mniej intrygująca od ich aparycji. Każdy z przewodów głośnikowych Galileo SX jest ręcznie wytwarzany w kalifornijskich zakładach Synergistic Research z dziewięciu wiązek przewodników (na kanał) w geometrii High Curent Silver Matrix oraz Tricon Silver Matrix 4 generacji a także przewodzących srebrno – grafenowo – wolframowych nici AirString. Ponadto każda z wiązek przewodzących jest indywidualnie otoczona grafenowym ekranem UEF Matrix. W słonecznej Kalifornii dokonuje się również wstępnego wygrzania przewodów prądem o napięciu bagatela … 1 mln V w olbrzymiej cewce Tesli, dzięki czemu sam proces akomodacji w systemie końcowym uległ wyraźnemu skróceniu.
Kiedy już uporałem się z okiełznaniem w swoim systemie tytułowych lin okrętowych, dzięki którym miałem pewność, że ani wzmacniacz, ani tym bardziej kolumny nigdzie nie odpłyną, o ile tylko ich gniazda głośnikowe wytrzymają takie obciążenie, wziąłem się za słuchanie i to ja, trzymając się marynistycznej metaforyki zatonąłem. Zatonąłem oczywiście w muzyce i to reproduko…, a nie, na tym poziomie spokojnie możemy mówić, że zagranej tak, jak nader sporadycznie dane jest nam nie tyle usłyszeć, co z nią obcować. Kultowy w pewnych kręgach i stanowiący swoisty wzorzec jak należy nagrywać „na żywca” album „Jazz at the Pawnshop” (tym razem w jubileuszowym wydaniu) Arne Domnérusa przeniósł mnie wprost do wnętrza gwarnego Jazzpuben Stampen. I tu ciekawostka będąca poniekąd potwierdzeniem jakości nagrania. Otóż Tidal sklasyfikował owe wydawnictwo jako … studyjne a nie live. Niemniej jednak trudno zlokalizowany na sztokholmskiej starówce klub uznać za studio a nagranie realizowane w grudniowy wieczór roku pańskiego 1976, za pomocą dwóch, naprzemiennie (taśma przy prędkości 38 cm/s starczała na mniej więcej 15-minutową rejestrację) trzymanych na kolanach przez siedzącego tuż pod sceną Gerta Palmcrantza magnetofonów Nagra IV za sesję nagraniową z prawdziwego zdarzenia. No bo i jak, skoro wokół trwała niczym niezmącona konsumpcja z oczywistym brzękiem sztućców i szkła, obsługa krzątała się tak po sali, obsługiwała kasę a i sami muzycy prowadzili między sobą konwersacje. Jednak z Galileo w torze zarówno zajmujący miejsca wokół mnie, przy niewielkich okrągłych stolikach słuchaczo-konsumenci, jak i sam obecny na niewielkiej scenie zespół byli na wyciągnięcie ręki. Tu nie było mowy o jakimś dystansie, wirtualnej kurtynie, czy też szybie oddzielającej nas od nich. To działo się tu i teraz, choć doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że tam i wtenczas, jednak były to zupełnie nieistotne niuanse niemające najmniejszego wpływu na w pełni namacalne i rzeczywiste uczucie obecności i uczestnictwa w zimowym koncercie. Kwestie adekwatności barw, właściwych gabarytów instrumentarium i rozstawienia samych muzyków na scenie pozwolę sobie uznać za oczywistą oczywistość o wierności z oryginałem na poziomie wyśmienitej fotografii wykonanej z użyciem Hasselblada 500C/M uzbrojonego w szkło Zeissa. Ot niepowtarzalne uchwycenie chwili, gdzie wszystko do wszystkiego pasuje a my zamiast dokonywać drobiazgowej analizy ową chwilą się delektujemy w cichości ducha pragnąc, by trwała wiecznie. A właśnie co do cichości, to nie mogłem odmówić sobie przyjemności sięgnięcia po zarejestrowany w uchodzącym za jedno z „najcichszych” studiów, belgijskim Galaxy „From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna, jak i nagrany w katakumbach, sygnowany przez 2L „Tomba sonora” Stemmeklang / Kristin Bolstad. W obu przypadkach czerń otaczająca wykonawców była absolutna i totalna, coś jakby ktoś napylił na ściany vantablack – słowem czarna otchłań, gdzie ginie nie tylko światło, lecz i dźwięk. Co ciekawe owe atłasowe tło bynajmniej nie powodowało wrażenia sterylności i sztucznego odseparowania poszczególnych źródeł pozornych od siebie z głuchą, bądź wręcz zerową aurą pogłosową . O nie, interakcje pomiędzy nimi były w pełni oczywiste i naturalne, tak samo jak definicja ich samych a otaczający ich mrok powodował w pełni naturalne wygaszanie dźwięków nim tonących. Po prostu eliminacji uległy wszelakiej maści czynniki degradujące i zakłócające odbiór, więc dźwięki docierały do nas w swej najczystszej, pierwotnej i nieskalanej postaci. Ponadto z racji braku pasożytniczych artefaktów wreszcie można było zasmakować potencjału mikrodynamiki, czyli wszystkiego tego, co do tej pory rozgrywało się nieco przykryte patyną i szumem tła. Każde mikrowybrzmienie, każda wyartykułowana fraza była wydarzeniem sama w sobie, lecz bez znanego z samplerów rozdmuchania i wyolbrzymienia, lecz dokładnie w takiej skali, w jakiej być powinna, a że lepiej słyszalna, to już zupełnie inna bajka.
Śmiało możemy jednak uznać, że małe składy to materiał, który, oczywiście na odpowiednim poziomie jakościowym stanowi swoisty ukłon w kierunku systemów o dość ograniczonych możliwościach dynamicznych. Ot coś gdzieś plumka, szura i brzdęka, więc odpowiednio „magiczny” efekt jesteśmy w stanie osiągnąć stosunkowo niewielkimi nakładami finansowymi, jak i przy użyciu niezbyt absorbującego seta. Schody zaczynają się dopiero w momencie, gdy do głosu dochodzi wielki aparat wykonawczy o skali dźwięku zdolnej skruszyć mury biblijnego Jerycha. Weźmy na ten przykład „Bruckner: Symphony No. 3 in D Minor, WAB 103” w wykonaniu Wiener Philharmoniker pod batutą Christiana Thielemanna, gdzie delikatny wstęp dęciaków, nie mniej eteryczne smyczki w tle nie zwiastują zupełnie tego, co nastąpi za chwilę, czyli orkiestrowego tutti wspomaganego kotłem wielkim. Mamy zatem przysłowiową ścianę dźwięku i bas schodzący bram piekielnych. W większości przypadków owe spiętrzenia rzeczywiście brzmią jak owa ściana – monolitycznie i … niestety płasko. Jednak Galileo nie dość, że nie podkręca efektu, jak to zwykło się przypisywać amerykańskim wyrobom, lecz oddając w pełni skalę spektaklu zachowuje pełną rozdzielczość nie tylko na pierwszym, ale i wszystkich pozostałych planach. I robi to nie zasadzie separacji poszczególnych źródeł pozornych, lecz w sposób całkowicie naturalny – z łatwością jesteśmy bowiem w stanie zidentyfikować, wręcz wskazać palcem, z dokładnością do kilku centymetrów, poszczególnych muzyków i grane przez nie partie, jednak z zachowaniem pełnego spektrum interakcji wewnątrz występującego składu. Do tego dochodzi niezwykle precyzyjnie zdefiniowana praca ww. gran cassy z momentem jego uderzenia, odkształcenia naciągu i powrotu do pozycji pierwotnej. Osiągnięty został zatem poziom swoistego absoluty dającego pełen wgląd w nagranie, jednak z nadrzędną ideą koherencji niezwykle skomplikowanego organizmu jakim jest orkiestra symfoniczna. Aby się jednak o tym przekonać na własne uszy należy dysponować adekwatnymi do klasy opisywanych w tym momencie przewodów kolumnami, gdyż mówiąc wprost to właśnie one będą limitowały Synergistici. Oczywiście Galileo wycisną z nich sto, albo i więcej procent drzemiącego w nich potencjału, jednak wiadomym jest, iż pewnych ograniczeń się przeskoczyć nie da, dlatego też w ramach odsłuchów posiłkowałem się również naszym głównym systemem i to w większej części już po aplikacji w nim wyposażonych w diamentowe, odpowiedzialne za górę i średnicę przetworniki, zjawiskowych Gauderów Berlina RC11 Black Edition (test wkrótce), jak i rezydujących od dłuższego czasu Gryphonów Trident II.
No dobrze, skoro audiofilskie perełki spełniły rolę przysłowiowego wehikułu czasu, to co z nagraniami takowych ambicji bynajmniej nieprzejawiającymi? I tu wystarczy sięgnąć po poddaną remasterowi w 2011 r. składankę „Greatest Hits” Queen z 1981 r., by przekonać się na własne uszy, że i taki popularny repertuar broni się świetnie. Namacalność, choć ustępuje bardziej wymuskanym pozycjom jest co prawda nieco mniej zjawiskowa, jeśli jednak nieco podkręcimy głośność, to automatycznie naszą uwagę zwróci zaskakująca trójwymiarowość spektaklu i oczywiście adekwatna do rockowej proweniencji dynamika. Tym razem już w skali makro – z odpowiednim wykopem, epickimi riffami i potężną stopą. Klasą samą w sobie jest oczywiście partia basu na „Another One Bites The Dust”, choć i polifoniczne chórki w „Good Old-Fashioned Lover Boy” śmiało można uznać za prawdziwą wisienkę na torcie. Generalnie chodzi o bezpośredniość, realizm i możliwość dostąpienia łaski poznania geniuszu Freddiego i jego kompanii w tak zmaterializowanej formie. Tutaj nie ma podchodów, czy też działań pozorowanych. Jeśli ma być łupnięcie, to możecie mieć Państwo pewność, że ono się pojawi i to bez zapowiedzi i wcześniejszego anonsowania i tak jak się nagle pojawiło, tak nagle się skończy. Jeszcze wyraźniej to słychać na „Under a Godless Veil” i „Grave Image” Deathwhite, gdzie melodyjne partie wokalne szarpią growlowe wstawki a spokojniejsze rockowe fragmenty przeplata brutalna i ciężka metalowa kakofonia. Na większości systemów i z większością okablowania taki estetyczny rollercoaster powoduje jeśli nie huśtawkę nastrojów u słuchaczy, to nader bolesne wahania pomiędzy czytelnymi i całkiem rozdzielczymi, spokojniejszymi fragmentami a skompresowaną i irytująco mało treściwą metalową „sieczką”. Tymczasem na Galileo SX o ile zmiana estetyki była oczywista, to już po degradacji i spadku rozdzielczości nie było nawet śladu. Okazało się zatem, że to nie realizator dał ciała, bądź sami wykonawcy odstawili fuszerkę idąc na ilość a nie jakość generowanych decybeli, lecz to nasz system a raczej jego krwiobieg – cierpiał na ciężką niewydolność a aplikacja przewodów Synergistic Research owe katarakty zlikwidowała. Nagle wszystko stało się wyraźniejsze, czystsze i bardziej autentyczne a zatem i lepsze, lecz od razu uprzedzę, iż nie lepsze od rzeczywistości, gdyż amerykańskie kolokwialnie mówiąc druty niczego od siebie nie dodają i nie multiplikują, czy też pomnażają przenoszonych sygnałów a jedynie zapewniają im maksymalnie komfortową i bezstratną transmisję. Tylko tyle i aż tyle.
Wydawać by się mogło, iż cała ta epistoła stanowi jedynie zlepek moich mniej, bądź bardziej lapidarnych refleksji zebranych podczas odsłuchów poszczególnych albumów i to im de facto poświęconych, jednak proszę mi wierzyć, inaczej aniżeli w ten sposób tytułowego przewodu opisać się nie dało. Powodem jest jego transparentność a co za tym idzie brak własnego charakteru, brzmieniowej sygnatury. Oczywiście zabawa modułami tuningowymi GOLD i SILVER zauważalne zmiany finalnie daje, jednak nie polegają one na jakiejś rewolucji, czy też diametralnym voltom, gdyż pełnią one jedynie rolę szczypty przypraw dopasowujących danie główne do podniebienia konkretnego odbiorcy, tym bardziej, że Synergistic Research Galileo SX SC można z powodzeniem używać w wersji sauté – bez dodatkowej biżuterii i właśnie wtedy mamy ową krystaliczną czystość. Jeśli jednak poczujemy chęć delikatnego przesunięcia estetyki czy to w kierunku dosłownie muśnięcia wysyceniem (Gold), czy przestrzennością (Silver), to wystarczy podnieść się z fotela i sięgnąć po odpowiedni moduł. Która z opcji bardziej przypadnie do gustu, to już klasyczna ruletka i wróżenie z fusów, jeśli jednak miałbym coś od siebie podpowiedzieć, to z oceną ich wpływu bym się nie spieszył i każdej z nich dał, zgodnie z resztą z zaleceniami producenta, przynajmniej 72h, podczas których emocje powinny opaść a górę wziąć zdrowy rozsądek. A z resztą, skoro oba moduły znajdują się na wyposażeniu fabrycznym, to spieszyć się nie ma gdzie i po co, a że przy okazji zakupu zyskamy zajęcie na coraz dłuższe jesienne wieczory, to wypada się tylko cieszyć, skoro będzie czym karmić audiophilię nervosę i to w dodatku zupełnie bezkosztowo.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– DAC/Preamp: Meitner Audio MA3; Moon 390
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Szczerze powiedziawszy, mimo naszego swobodnego brylowania pośród ekstremalnie drogich komponentów audio, jakoś nieszczególnie nam po drodze z chadzającym szczytach cenników wszelkiej maści okablowaniem. Owszem, kilka cukiereczków typu zestaw In-Akustik Reference Pure Silver, Silltech Triple Crown, Transparent Opus, Shunyata Research Omega QR, czy Skogrand Beethoven mieliśmy okazję bliżej poznać i potem opisać na naszych łamach, jednak nie oszukujmy się, na prawie 8 lat naszych spotkań to przysłowiowa kropla w morzu. Co prawda często bardzo mocno polaryzująca postrzeganie naszego hobby nawet pośród pobratymców, jednak bez względu na ewentualną kolejną wojnę domową z naszego puntu widzenia nazbyt skromna. Dlatego też trochę przypadkiem, gdyż w efekcie końcowego strojenia testowego systemu z kolumnami Gryphon Trident II w roli głównej, poprosiliśmy łódzkiego dystrybutora AudioFast o coś ekstra, co pomoże zbliżyć nas do złapania tak gloryfikowanej przez wszystkich audio-maniaków nogi Pana Boga. Co zatem miało nam w tym pomóc, a przy okazji zakończyło się osobnym testem? To zdradza już tytuł, czyli na chwilę obecną drugie w cenniku kable głośnikowe amerykańskiej marki Synergistic Resrearch Galileo SX SC. I nawet nie pytam, czy jesteście zainteresowani, gdyż mniemam, że bez względu na szaleństwo cenowe tego modelu warto jest wiedzieć, czego po takich rozmiarowych i cenowych monstrach można się spodziewać. Zatem jeśli jesteście na tak, zapraszam lektury poniższej epistoły.
Analizując choćby same fotografie, gołym okiem widać, iż konstrukcja rzeczonego kabla głośnikowego jest geometrycznym szaleństwem. Świadczy o tym kilka skręconych wokół siebie kilkunasto-drucikowych, oczywiście ekranowanych według specyfikacji producenta wiązek, które w końcowej fazie rozchodzą się na również skręcone wokół siebie sygnałowe warkoczyki plusa i minusa. Dlatego też aby nie rozwadniać tekstu, z uwagi na zapewniony byt tych informacji pod recenzją, pominę drobiazgowe przybliżanie niuansów, tylko w skrócie wspomnę, iż w tytułowym kablu głównym przewodnikiem jest wiele odmian monokrystalicznego srebra o różnej czystości czasem wspieranego różnej postaci miedzią. Temat ekranowania zaś w zależności od konkretnego przewodnika – dodam, że jest ich spora liczba w różnorodnych konfiguracjach, również w zależności od konkretnego przewodnika opiewa na srebrną siatkę oraz firmowe technologie Ground Plane i UEF Ground Plane. Oczywiście ważnym elementem każdego przewodu są dielektryki, w roli którego wykorzystano materiał o symbolu PTFE oraz poduszkę powietrzną. Jednak to nie koniec ciekawostek, gdyż przed montażem organoleptycznie sprawdzana jest kierunkowość dosłownie każdego użytego w tej konstrukcji przewodnika, co w końcowej fazie przekłada się na kierunek podłączania gotowego wyroby do potencjalnego systemu. Jak się domyślacie, patrząc na zaawansowanie technologiczne modelu Galileo, to nadal nie jest koniec istotnych danych, gdyż oprócz powyższej listy dodatkowo zastosowano w nim dwie aktywne komórki UEF na bazie miedzianej i srebrnej folii z teflonowym dielektrykiem, z których wyprowadzono bananowe konektorki dla dodatkowych modułów tuningowych we wskazującymi kierunek dryfowania dźwięku kolorze srebra (szybciej i bardziej zwarcie) i złota (soczyściej z dłuższymi wybrzmieniami i cieplejszą aurą) – jeśli je w ogóle wykorzystamy. Tak prezentujące się amerykańskie węże Boa ubrano w czarno-srebrną opalizującą plecionkę, w testowej wersji zaterminowano widłami WBT, a na koniec spakowano w wyściełane profilowaną gąbką zgrabne kartony.
Zanim przejdę do konkretów płytowych, chciałbym bez owijania bawełnę nakreślić zastaną przez tytułowe druty sytuację i efekt ich działania. Otóż według kilkuletniej stopki pod recenzjami na co dzień od lat używam znakomicie broniących się Tellurium Q Silver Diamond. Powodem jest świetna prezentacja najniższego – bez przysłowiowej buły, braku znaczącej ingerencji w niższą średnicę i otwartego, ale nie przerysowanego najwyższego zakresu. To powoduje, że dźwięk emanuje zaskakującą energią przy unikaniu przegrzania centrum pasma, które gęste z jednej strony bardzo lubię, ale z drugiej gdy jest go zbyt dużo, odczuwam efekt zatkanych zatok, a przekładając efekt na zagadnienia muzyczne, nagle kontrabasista staje się notorycznym frontmanem. Owszem, to może się podobać, jednak gdy po ściszeniu muzyki on nadal jest głównym artystą, czasem nawet jako solista, ewidentnie system mam problem. Po co o tym piszę? Otóż dotychczas na temat oferty Synergistica słyszałem wiele opinii o nadmuchiwaniu dźwięku. Podobno jest amerykański pełną gębą i zawsze powiększa źródła pozorne i ogólnie pompuje przekaz. Tymczasem podczas testu sprawy miały się zgoła inaczej. Nie dość, że nic z powyższych opinii się u mnie nie sprawdziło, to jeszcze w ważnych dla mnie aspektach Amerykanin przeskoczył posiadanego wyspiarza. W jaki sposób? Po pierwsze – z pozoru świetny bas dodatkowo zebrał w sobie, jednak nie robił z niego czegoś na kształt suchego kopnięcia, tylko zamieniał w dodatkową, skupioną na jego najniższych poziomach, energię. Co ważne, nie dotykał przełomu ze średnicą, co jest częstą bolączką takich zabiegów. Natomiast po drugie – dotychczas otwarte, ale nie przerysowane tony znakomicie oczyścił. Minimalnie cofnął ich natężenie, za to zaoferował większą dawkę informacji, co w konsekwencji odebrałem jako zmniejszenie zniekształceń. Nagle system nie dość, że zaczął schodzić niżej – przypominam, iż moje Dynaudio na dole sięgają 17Hz, to jeszcze potrafił zagrać z większym wglądem w muzykę. Bez najmniejszych przerysowań, tylko z zaskakująco większą energią, konsekwentnie z dotychczasową plastyką i większym niż kiedyś, teraz mocniejszym oddechem. A to wszystko przy stanie zero, czyli bez znajdujących się w komplecie pasywnych modułów przypominających paluszki AA. Zapytacie, co działo się po ich aplikacji? Otóż srebrny dodatkowo skracał natężenie niskich tonów, przez co dźwięk przyspieszył, ale w mojej konfiguracji ucinał wybrzmienia. Zaś złoty odwrotnie. Delikatnie nasycał przekaz i zwiększał namacalność przyjemne rozwibrowanego dźwięku, co w oparciu o posiadany bardzo rozdzielczy system poskutkowało użyciem tego drugiego modułu w całym procesie testowym. Z jakim skutkiem?
Na początek kwestia basu. W tym z pomocą przyszedł mi bardzo kontemplacyjny, wykorzystujący kilka różnej wielkości bębnów materiał Matsa Eilertsena, Harmena Fraanje i Thomasa Strønena „And Then Comes The Night”. To jest tak zwana gra ciszą, z tą tylko wisienką na torcie, że prym w tym trio dla mnie wiodą kotły. Schodzą zaskakująco nisko i do tego czasem są lekko muskane, co przy braku możliwości oddania ich nawet najcichszej, niezbędnie rozwibrowanej energii, daje efekt jedynie sygnalizowania ataku i w najlepszym wypadku w dalszej części prezentacji jako jednej zlane, ledwo słyszalnej masy, albo ich całkowite natychmiastowe wygaśnięcie. Tymczasem to co wydarzyło się po aplikacji Jankesów, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nawet najmniejsze, być może czasem przypadkowe dotknięcie membrany, nie dość że było znakomicie akcentowane, to praktycznie. jako mini-trzęsienie ziemi nie miało końca. Podobne zaskoczenie zaliczyłem w przypadku mocnego uderzenia w któryś z atrybutów perkusisty. Wówczas bez jakichkolwiek uśrednień poziom wspomnianych mikro-trzęsień natychmiast wybuchał dobijając do maksimum skali Richtera. Jednak nie masą jako taką, tylko pełnym pakietem wibracji membrany. To było tak wymowne w odbiorze, że uzyskany efekt określiłbym nie jako świetny, tylko wręcz jako zjawisko, którego nie spodziewałem się w najśmielszych snach.
Kolejnym etapem testu była weryfikacja najwyższych rejestrów. W tym pomogła mi mocno podkręcona realizacyjnie Cassandra Wilson „Blue Light ‘Til Down”. Tak, tak, w głównej mierze chodziło o wysokie tony, gdyż przy braku gmerania testowego zestawu w środku pasma chciałem zmierzyć się z poziomem generowanych sybilantów. Czy szły w szelest, cykanie, czy jakąś inną inkarnację tych często bolesnych artefaktów. Na szczęście temat podryfował w opisaną na samym początku tego akapitu stronę, czyli lekko cofając ich wyrazistość system nieco je dociążył i na tyle rozkminił informacyjnie, że w naturalny sposób zaczęły być gładsze. Jednak nie szeleszczące i szare, tylko przyjemniejsze w odbiorze. Co z resztą pasma? Spokojnie, również było znakomicie wyartykułowane. Artystka czarowała magią gęstego wokalu i wszechobecnymi smaczkami mimiki twarzy, a instrumentarium z gitarą na czele, brylowały nie tylko pełnią danych na temat struny, palca i pudła rezonansowego, ale dodatkowo z fajną ekspresją wypełniało moje pomieszczenia. Jednym słowem, ops frazą, przekaz brzmiał tak jak powinien, czyli z dużym realizmem.
Na koniec mocne uderzenie w wykonaniu Nirvany „Nevermind”. To był test na umiejętność radzenia sobie ze ścianą niezbyt wyrafinowanego dźwięku – znacząca większość tej płyty, a czasem psychodeliczną balladą typu: „Something In The Way”. W tym przypadku efekt soniczny po wpięciu Synergistic Research Galileo SX SC również pozytywnie ewaluował. Z tą tylko różnicą, że gdy granie pełnego składu wypadało jedynie jakby mniej boleśnie, to już mroczną solową opowieść z gitarą jako jedyny, bardzo wyrazisty, bo mocny akompaniament, kolejny raz w tym teście określiłbym jako zjawisko. Tego kawałka mogę słuchać na przysłowiowym boombox-ie, by bez problemu wejść w odpowiedni trans. Jednak gdy do tego doszła większa energia wiosła, konsekwentnie mocny, jednak teraz bardziej rozdzielczy wokal, zaliczyłem ten kawałek trzy razy z rzędu, za każdym razem pławiąc się w pewnego rodzaju mistycyzmie. Nie wiem, czy to pochodna posiadania duszy romantyka, czy zwyczajnie kręcą mnie takie psychiczne wynaturzenia, wiem natomiast, że teraz na każdej prezentacji puszczam go moim znajomym. To tylko dwa generatory fal dźwiękowych, ale każdego, powtarzam, każdego przenoszą w stan hipnozy. Magia? Być może. Jednak ewidentnie podkręcona testowanymi drutami.
Pewnie zastanawiacie się, ile w powyższej opinii jest najprawdziwszej prawdy. Niestety jeśli węszycie spisek, jesteście w błędzie. W przypadku tytułowego kabla głośnikowego mamy do czynienia z bardzo rozdzielczym oraz energetycznym podaniem materiału muzycznego i to co sam zaobserwowałem, powinno potwierdzić się również w Waszych konfiguracjach. Oczywiście zawsze jest ryzyko, iż coś wypadnie inaczej. Jednak jeśli źle, będzie to winą zastanego systemu z problemem ekstremalnego odejścia od neutralności lub Waszych zbyt wygórowanych oczekiwań, a nie tytułowych przewodów. Te bowiem w wersji sauté są neutralne i transparentne, a dodatkowo dają możliwość delikatnego strojenia, co niejako z automatu czyni je bardzo uniwersalnymi. Zatem porażka jest możliwa jedynie w przypadku bardzo ekstremalnego odstępstwa od przyzwoitości sonicznej, czego nie będą w stanie naprawić nawet wspomniane moduły korygujące dźwięk. Czy Wasze zabawki do takich należą? Niestety to można zweryfikować tylko na podstawie własnych doświadczeń. Jednak bez obaw, jeśli zdecydujecie się na ewentualną próbę, potencjalna totalna porażka raczej nie wchodzi w grę. Raczej optowałbym za drobną niezgodnością muzycznych charakterów, co jest pewnego rodzaju solą naszej zabawy. Ale pamiętajcie, co posłuchacie, to Wasze. A ja, w ramach ugruntowania własnych obserwacji dodam tylko tyle, że po tym czego doświadczyłem na przestrzeni ostatnich tygodni, kable nie wracają do dystrybutora.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Wzmacniacz zintegrowany: Pilium Audio Odysseus
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa
Dystrybucja: Audiofast
Cena: 74 320 PLN / 1,8m + 3 740 PLN / 30 cm
Krakowski Circle Labs z dumą prezentuje jeszcze ciepłą i pachnącą fabryką nowość, a raczej dwie nowości – przedwzmacniacz liniowy P300 i końcówkę mocy M200.
Końcówka mocy stereo M200:
Zasilacz oparty o transformatory o łącznej mocy 850W.Końcówka mocy jest zbudowana w topologii dual-mono. Toroidalne transformatory są specjalne wykonywane wg. naszej specyfikacji z najwyższej klasy materiałów we wiodącej pod względem jakości firmie POLTRAFO. Transformatory są osobne dla każdego kanału, a w sekcji pre lampowego zastosowano osobny transformator na rdzeniu EI ekranowany miedzią i całkowicie niezależnie tory zasilania dla obydwóch kanałów.
W zasilaczach końcówek mocy zastosowano specjalne przystosowane do pracy z wysokimi prądami kondensatory firmy KEMET z wyprowadzeniami śrubowymi o łącznej pojemności 200 000 µF.
W stabilizowanym zasilaniu przedwzmacniacza lampowego użyto kondensatorów polipropylenowych. W torze przedwzmacniacza zastosowano triodę NOS produkcji Siemensa z lat 60tych która jest dodatkowo poddawana starannej selekcji selekcji.
Przedwzmacniacz wykorzystuje stałą polaryzację przez co składa się tylko z jednej lampy, jednego rezystora i jednego najwyżej klasy srebrno-złotego kondensatora sygnałowego Mundorf. Rozwiązanie to umożliwiło połączenie najkrótszej ścieżki sygnałowej i najlepszych parametrów.
Końcówki mocy Circle Power są najbliższe topologii wzmacniaczy SE przy zachowaniu wysokiej sprawności i mocy przez co detaliczność i barwa wzmacniaczy SE łączą z kontrolą basu wzmacniaczy wysokosprawnych.
W stopniach końcowych M200 pracują zwielokrotnione najbardziej-wysokoprądowe tranzystory bipolarne produkowane przez firmę Sanken przez co wzmacniacz dysponuje jeszcze większą dynamiką i kontrolą głośników oraz ultra szerokiemu pasmu przenoszenia.
Za oddawanie sygnału do głośników odpowiedzialne są gniazda firmy WBT z serii nextgen.
Wzmacniacz może pracować w trybie zbalansowanego monobloku.
Dane techniczne
Pasmo przenoszenia M200: 2hz-1MHz (-3db)
Moc: 150W/8Ω, 300W/4Ω
Tryb monobloku: 600W/8Ω
Przedwzmacniacz liniowy P300:
Przedwzmacniacz P300 jest konstrukcją w pełni zbalansowaną od wejścia do wyjścia. Wyposażony jest wejścia liniowe 2 x XLR i 3 x RCA.
Przedwzmacniacz został zbudowany w oparciu o najnowsze tranzystory typu jfet i btj w autorskiej topologi Circle Amp. Ideą było zbudowanie przedwzmacniacza o jak najkrótszej ścieżce sygnału i najmniejszej liczbie stopni wzmocnienia. Przyczyniło się to do uzyskania brzmienia bardzo bogatego w niuanse i szczegóły połączonego z muzykalnością i dynamiką.
Regulacja głośności realizowana jest przez sterowaną przekaźnikami drabinkę rezystorową firmy Khozmo. Regulacja o rozdzielczości 63 kroków jest wyposażona w aluminiowy pilot zdalnego sterowania.
Specjalnie do tej konstrukcji opracowany został ultra niskoszumny zasilacz oparty na transformatorach z rdzeniami LL oraz kondensatorami Elma silmic ll. Zasilacz posiada dwa kaskadowo połączone stopnie stabilizacji. W dużym stopniu separuje to czuły tor audio od zakłóceń sieci. W stabilizatorach tych zastosowano matrycę LED jako źródło napięcia referencyjnego. Charakteryzują się one wielokrotnie niższymi szumami niż np. stosowane tradycyjnie w tych miejscach Diody Zenera lub stabilizatory scalone.
Obudowa jest frezowaną z aluminium 5754 na cyfrowych obrabiarkach CNC.
Dane techniczne
Wzmocnienie: 8db
Wejścia liniowe: 2 x XLR, 3 x RCA
Wyjścia liniowe: 2 x XLR
Impedancja wejściowa: 33 kΩ RCA, 66 kΩ XLR
Impedancja wyjściowa: 15Ω
Pasmo przenoszenia: 2Hz-500kHz (-3db)
Chord Electronics oferuje technologię ULTIMA w swoim pierwszym małym wzmacniaczu stacjonarnym.
Nowy Anni wprowadza technologię ULTIMA do współczesnych słuchawek o wysokiej wydajności jak i do kompaktowych głośników podstawkowych.
Kent, Wielka Brytania, 21 września 2021 r.
Chord Electronics wprowadził na rynek swój pierwszy mały zintegrowany wzmacniacz stacjonarny Anni. Zdolny do napędzenia zarówno słuchawek jak i kompaktowych głośników, nowy Chord Anni kontynuuje wzornictwo linii Qutest i ma te same wymiary co Chord Huei i Chord Qutest. Anni korzysta z autorskiej topologii obwodu ULTIMA oraz jest idealnie przygotowany do wykorzystania pełnego potencjału high-endowych słuchawek, kompaktowych monitorów i źródeł dźwięku o wysokiej rozdzielczości.
Nowy wzmacniacz zintegrowany Anni stanowi część linii produktowej Qutest i doskonale uzupełnia możliwości naszego wielokrotnie nagrodzonego przetwornika cyfrowo-analogowego Qutest i przedwzmacniacza gramofonowego Huei. Jako system, te trzy komponenty linii Qutest zapewniają bezkonkurencyjne rozwiązanie dla domowego, stacjonarnego systemu audio, oferując wiodące technologie cyfrowe i analogowe dla współczesnego miłośnika muzyki. Firmowy stojak QSS oferuje doskonałe wsparcie i prezentację tych urządzeń, jednocześnie posiada możliwość położenia jeden na drugim.
Anni oferuje niedawno zaprezentowane rozwiązanie Chord Electronics – topologię układu korekcji błędów z podwójnym sprzężeniem do przodu, niezależnie od tego, czy używa się słuchawek, czy kompaktowych głośników. Zaawansowana technologia Anni pozwala na ciągłe kontrolowanie każdego błędu obciążenia słuchawek, monitorowania i kompensowania go przez cały czas.
Urządzenie zostało wyposażone w wyjście słuchawkowe 3,5 mm, jak i ¼ cala (6,35 mm), które mogą być wykorzystywane jednocześnie, oraz wyjścia głośnikowe 4 mm na wtyk bananowy, Anni zapewnia 10 watów wzmocnienia w technologii ULTIMA sterowane za pomocą zamontowanej z przodu regulacji głośności, która służy również jako przełącznik wyboru wejścia dla dwóch wejść liniowych Anni. Dwustopniowa regulacja wzmocnienia (gain) dla głośników zapewnia dodatkową elastyczność przy wyborze kolumn głośnikowych.
Anni korzysta z tej samej, precyzyjnie wykonanej w Wielkiej Brytanii, wysokiej jakości aluminiowej obudowy wykonanej w technologii CNC, która jest wspólna dla wszystkich produktów Chord Electronics. Wzmacniacz jest w całości zaprojektowany, skonstruowany
i zbudowany w Wielkiej Brytanii. Polichromatyczne kule kontrolne będące znakiem firmowym Chord Electronics regulują sterowanie mocą i wzmocnieniem, uzupełniając montowany na konsoli regulator głośności/wejściowy selektor. Anni zasilana jest z zewnętrznego zasilacza 15 V
i korzysta z wyjścia 12 V DC, które może zasilać Qutest DAC i przedwzmacniacz gramofonowy Huei, gdy jest używany z nowym zasilaczem z serii Qutest (w zestawie).
Dostępność: Wysyłki produktu zaczynają się w tym tygodniu. Sugerowana cena detaliczna to 6499 zł
Opinia 1
Choć należący do Kanadyjczyków z Simaudio znany i lubiany Moon już jakiś czas temu (w lipcu 2018 r.), zmienił polskiego opiekuna, to dopiero teraz do naszej redakcji z nowego „źródełka” trafiło małe co nieco. W dodatku owo coś mające na karku ponad trzy lata, gdyż debiutujące podczas majowej wystawy High End 2018 w Monachium, co jak na urządzenie w znacznej części operujące w domenie cyfrowej oznacza niemalże pełnoletniość. No dobrze, z tą pełnoletniością nieco (sporo?) przesadziłem, jednak zwykło się uważać, iż właśnie w domenie cyfrowej postęp technologiczny gna w tak szalonym tempie, że nawet coroczne zmiany modeli u co poniektórych wytwórców za nimi nie nadążają. Ile jest prawdy w tych stereotypach i jak radzi sobie nasz dzisiejszy bohater na tle morderczej a zarazem znacznie młodszej konkurencji okaże się już za moment. A na razie pozwolicie Państwo, że przedstawię obiekt, nad którym będziemy się wespół zespół z Jackiem pastwić w ramach niniejszej epistoły. Oto przejaw idei maksymalnej integracji w kanadyjskim wydaniu, czyli Moon 390. Z premedytacją w poprzednim zdaniu nie podałem, czymże owa, dostarczona przez krakowskie Audio Center Poland, 390-ka jest, gdyż pół żartem, pół serio łatwiej byłoby określić czym nie jest. A tak po prawdzie mamy generalnie do czynienia z przedwzmacniaczem liniowym doposażonym w przedwzmacniacz gramofonowy MM/MC, przetwornik cyfrowo-analogowy oraz streamer i jakby tego było mało do tej już i tak imponującej listy dorzucono obsługę, a raczej ekstrakcję ścieżek audio w ramach tranzytu sygnałów wizyjnych (4k, HDCP 2.3, Deep Color włącznie). Jednym słowem prawdziwe centrum sterowania naszym audiofilsko – kinofilskim wszechświatem.
Ale zaraz, zaraz. Przecież patrząc, przynajmniej en face na 390-kę śmiało możemy uznać, że jej aparycja nie odbiega nawet o jotę od tego, co przynajmniej od … dekady znajdujemy w kanadyjskim portfolio. To dokładnie to samo połączenie nieprzesadzonego minimalizmu, elegancji i ergonomii z jakimi od lat kojarzą się Moony. Mamy zatem strzeżony na obu flankach przez łukowato zaokrąglone narożniki z nader udanie imitującymi aluminium tworzywa równie masywny płat już 100% aluminiowego frontu z centralnie umieszczonymi, przedzielonymi błękitną diodą niewielkim monochromatycznym wyświetlaczem OLED i firmowym szyldem logotypu. Od razu, w ramach niewinnej dygresji, wspomnę, iż choć sam display nie zachwyca przekątną a podawane na nim parametry są niezbyt czytelne z większej aniżeli metr odległości, to każdorazowa zmiana natężenia dźwięku jest potwierdzana pełnoekranowymi wskazaniami. Z lewej strony umieszczono w dwóch kolumnach sześć przycisków funkcyjno – nawigacyjnych wśród których znajdziemy Standby, regulację jaskrawości wyświetlacza, wyciszenie, odłączenie wyjść i selektor źródeł. Z kolei po prawej ulokowano piątkę bliźniaczych guzików odpowiedzialnych za szybki wybór presetów, dostęp do menu i potwierdzenie wyboru uzupełnione o wyjście słuchawkowe akceptujące wtyki 6,3mm (duży jack ) a tuż za nimi masywną gałkę regulacji głośności. Pokrętło porusza się praktycznie bez zauważalnego oporu lecz w zakresie 0–30dB regulacja odbywa się 1-decybelowymi krokami, a powyżej tej wartości co 0,5dB, więc ryzyko zbyt spontanicznego zwiększenia dawek decybeli dochodzących z głośników praktycznie nie istnieje. Za powyższą precyzją stoi jednak nie klasyczny potencjometr a dwa stereofoniczne scalaki Muses 72320 firmy NJR. Boki wykonano w formie podłużnych, schowanych w obrysie urządzenia radiatorów, których głównym zadaniem jest usztywnienie konstrukcji a nie jej chłodzenie, gdyż to już domena płyty górnej solidnie ponacinanej wzdłuż tylnej krawędzi, co zapewnia odpowiednio wydajną, grawitacyjną cyrkulację powietrza rezydującym w trzewiach układom.
Wystarczy jednak przenieść wzrok na ścianę tylną i tu już nie da się ukryć, iż mamy do czynienia z pełnokrwistą XXI w., wybitnie zorientowaną cyfrowo bestią. Domenę analogową reprezentują bowiem jedynie dwie pary wejść RCA (w tym jedna phono z dedykowanym zaciskiem uziemienia), para XLR-ów oraz zdublowane wyjścia RCA – jedne stałopoziomowe a drugie regulowane uzupełnione już samotną parą XLR. Jeśli zaś chodzi o szeroko rozumianą cyfrę to mamy istną klęskę urodzaju. Poczynając od dwóch anten Wi-Fi, poprzez podwójne porty Ethernet (RJ-45) pozwalające pełnić Moonowi rolę minimalistycznego switcha np. jednocześnie podpiętego pod router i np. NAS-a lub smart TV, kończąc na zestawie dwóch gniazd USB (USB-B, czyli wejście na USB-DACa i USB-A – host do zewnętrznych pamięci masowych), przynajmniej jeśli chodzi o współczesne wymogi rynku Audio, chociaż … Chociaż, to wcale nie koniec, bowiem na pokładzie nie zabrakło bezprzewodowej komunikacji po Bluetooth (z kodekiem aptX) i czterech wejść oraz pojedynczego wyjścia HDMI (ARC) zdolnych z powodzeniem obsłużyć sygnały 4K. Grubo. A przecież w kolejce czeka do wymienienia bateria klasycznych interfejsów pod postacią wejść koaksjalnego, toslink i AES/EBU. Tę jakże sążnistą wyliczankę zamykają złącze 12V triggera, wejście IR, dwa gniazda Simlink (In/Out) dla innych komponentów kanadyjskiego producenta oraz zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające IEC. I tu pozwolę sobie na drobną uwagę. Otóż jeśli planują Państwo wpiąć weń standardowy, znajdujący się na fabrycznym wyposażeniu „komputerowy” przewód zasilający, to nijakich problemów, poza świadomą, bądź nie, jednak dokonywaną niejako na własne życzenie, degradacją dźwięku nie przewiduję. Jednak aplikacja jakiegokolwiek przewodu zakonfekcjonowanego porządnym wtykiem dostęp do włącznika głównego niejako ogranicza niemalże do zera. Oczywiście przedstawicielki płci pięknej z odpowiednio długimi paznokciami sobie poradzą, jednak reszta populacji będzie musiała się zadowolić trzymaniem 390-ki non stop pod prądem / w trybie standby. Wspominam o tym bynajmniej nie przez złośliwość, lecz jedynie z czystko kronikarskiego obowiązku, gdyż takie a nie inne umiejscowienie pstryczka – elektryczka wyraźnie wskazuje, że producent jasno daje do zrozumienia, żeby odcinać tytułowe ustrojstwo od prądu jedynie przed dłuższą nieobecnością domowników. Jest to o tyle zrozumiałe, że nieco uprzedzając fakty, „wygrzany” Moon gra o niebo lepiej aniżeli wyciągnięty bezpośrednio z pudełka, bądź po kilku / kilkunasto- dniowym poście.
W komplecie nie zabrakło oczywiście firmowego i nad wyraz elegancko połyskującego fortepianową czernią pilota, który z powodzeniem może służyć do zbierania materiału daktyloskopowego, gdyż palcuje się niemalże od samego patrzenia. Całe szczęście 390-ką daje się z powodzeniem sterować, włącznie z usypianiem i wybudzaniem (co już nie jest wcale takie oczywiste) z poziomu dedykowanej apki MOON MiND Controller. A właśnie, skoro już padła nazwa MiND, to sekcja streamera bazuje na platformie MiND 2 (moduł StreamUnlimited Stream 810), zapewniającej obsługę najpopularniejszych platform streamingowych w najbardziej audiofilskich odmianach, jak Tidal Masters, Deezer Hi-Fi, Qobuz Sublime+ a dla mniej wymagających odbiorców oczywiście Spotify Connect i AirPlay 2. Moon może też się pochwalić certyfikatem Roon Ready.
Z kolei sercem sekcji DAC-a jest ośmiokanałowa kość ESS Technology Sabre ES9026PRO odpowiedzialna za dekodowanie zarówno sygnałów PCM/MQA do 384kHz i DSD do 11,8MHz, przy czym sygnały z konwencjonalnych wejść cyfrowych trafiają do niej z odbiornika AKM AK4115VQ i upsamplera AKM AK4137EQ a z USB z układu XMOS.
Ciężkim grzechem zaniedbania byłoby pominięcie kwestii zaaplikowanego przedwzmacniacza gramofonowego, który zamiast, jak to zwykle nawet na tych pułapach cenowych, pozwalać wybrać co najwyżej typ obciążenia (MM/MC), po wejściu w zakładkę „Advanced” okazuje się szalenie konfigurowalną jednostką z regulacją wzmocnienia (40, 54, 60, 66 dB), obciążenia (100 Ω, 470 Ω, 1 kΩ, 47 kΩ), pojemności a nawet korekcji (RIAA, IEC), co już zakrawa na winylową rozpustę w najczystszej postaci. Z równą atencją potraktowano niepozorną dziurkę na froncie, czyli wyjście wzmacniacza słuchawkowego, który jak się okazuje dysponuje wcale niebagatelną mocą 100 mW przy 600 Ω i 0,8 W przy 50 Ω, co powinno wywołać uśmiech na twarzy nawet miłośników słuchawek planarnych, które do najłatwiejszych obciążeń mówiąc najdelikatniej nie należą.
Jeśli natomiast chodzi o zasilanie, to bazuje ono na zasilaczu impulsowym MHP (Moon Hybrid Power) wykorzystującym zarówno właściwe impulsówkom przełączanie, jak i rozwiązania typowe dla tradycyjnych zasilaczy liniowych.
Nie da się ukryć, iż nawet pobieżnie wertując listę wizytujących nas urządzeń jasnym stanie się, że w SoundRebels jesteśmy sfokusowani na High-Endzie i to nader często w jego najbardziej ekstremalnych odmianach. Niemniej jednak nie zapominamy o potrzebach nieco mniej bujających w obłokach i mających jasno sprecyzowane limity wydatków na to bądź co bądź li tylko hobby audiofilów i melomanów. Dlatego też bierzemy na redakcyjny tapet konstrukcje znajdujące się w zasięgu zdecydowanie szerszego, aniżeli liczonego w pojedynczych sztukach, grona potencjalnych nabywców, po cichu licząc, że będzie co najmniej zadowalająco. No dobrze, już bez owijania w bawełnę – wybór lwiej części pojawiających się na naszych łamach zdroworozsądkowych propozycji poprzedzały mniej, bądź bardziej dociekliwe poszukiwania, uważne wsłuchiwanie się w to, co w trawie piszczy i o czym szumią stare wierzby, zaufaniu do poszczególnych wytwórców i dystrybutorów, bądź też najzwyklejsza ludzka ciekawość, która w połączeniu z intuicją przynajmniej na razie jeszcze nas nie zawiodły. Z naszym dzisiejszym bohaterem było podobnie, gdyż choć przygodę z elektroniką Moona zaczęliśmy z wysokiego C, czyli od combo pre/power EVO 740P & EVO 870A, to później bez większych oporów przygarnialiśmy pod swój dach zdecydowanie bardziej budżetowe urządzenia, jak daleko nie szukając uroczy wzmacniacz słuchawkowy z funkcją DAC-a Moon 230HAD, czy ledwo spełniającą nasz dolny próg kwotowy dla pełnowymiarowych komponentów integrę Neo 240i, cały czas po cichu licząc na dostawę 888-ki, do której to nie tylko mieliśmy okazję zajrzeć, ale i posłuchać podczas monachijskiego High Endu w 2017 r. Jak jednak sami Państwo widzicie przewrotny los wespół z rodzimym dystrybutorem postanowili nieco inaczej i prawdę powiedziawszy nie widzę nawet najmniejszych powodów do utyskiwań. Po prostu tytułowa 390-ka gra nie tyle dobrze, co po prostu świetnie, więc zamiast marudzić czekając nie wiadomo na co, już od pierwszych taktów zaserwowanych przez ten wszystkomający preamp oddałem się czysto atawistycznej przyjemności obcowania z ulubioną muzyką. Skoro bowiem puszczony wyłącznie w ramach rozgrzewki, szalenie daleki od ideału pod względem brzmieniowym, zazwyczaj szorstki i płaski „Anno Domini High Definition” Riverside zaczął wykazywać przebłyski koherencji i muzykalności, to był to oczywisty znak, że wszystko idzie ku dobremu. I tak też było w istocie, gdyż nagminnie katowany ostatnimi czasy przeze mnie „Black Market Enlightenment” Antimatter po prostu wgniatał w fotel impetem, potęgą i w pełni kontrolowanym nie dość, że muzykalnym (coś czuję w kościach, iż termin ten będę odmieniał przez wszystkie przypadki), to w dodatku zaskakująco, na tym pułapie cenowym, rozdzielczym dźwiękiem. Dla pewności właściwego odbioru podkreślę – chodzi o realną rozdzielczość a nie budowanym na chłodnej, antyseptycznej analityczności, bądź co gorsza podbiciu góry i podkreśleniu sybilantów jej substytucie. A tu mamy istny ogrom informacji tak w górze – z perlistymi blachami i wwiercającymi się w mózgowe zwoje riffami, jak i dole – z iście subsonicznymi, lecz nie wiedzieć jakim cudem (ponownie zerknąłem dla pewności do cennika) kontrolowanymi pomrukami. No i jest jeszcze średnica, której nie sposób odmówić iście lampowej, w dobrym tego słowa znaczeniu, komunikatywności i holograficznej wręcz namacalności. Co ciekawe, ów trudny do początkowego zaakceptowania (w końcu jak na nasze realia to przecież klasyczna „budżetówka”) z racji swojej przebojowości i wyrafinowania przekaz wcale nie był siłowo wypychany w kierunku słuchacza a jedynie rozpościerał się przed nim pod postacią szerokiej i intrygująco głębokiej sceny dźwiękowej. Niby mieliśmy już do czynienia z preampami potrafiącymi takie cuda a nawet ciut więcej, ot chociażby rodzimy Vinius audio TVC-04, jednak po pierwsze za owe „ciut” trzeba było wyasygnować nieco więcej, a po drugie mieliśmy do czynienia jedynie z pasywną regulacją głośności zamkniętą w jednym korpusie z selektorem wejść, czyli zaledwie jedną z trzech funkcjonalności jakimi kusi Moon. Ok, całkiem niedawno gościł u nas mogący pochwalić się bliźniaczym wyposażeniem Bryston BR-20, jednak w jego przypadku dokooptowanie phonostage’a i interfejsów HDMI podnosiło cenę końcową o dość zauważalne 11 kPLN. Ponadto brzmienie Brystona zdecydowanie bliższe było naturalnej i zarazem neutralnej „studyjnej” wierności oryginałowi a Moon co nieco w tej materii mając za uszami wydaje się bardziej dążyć do szeroko rozumianej przyjemności odbioru, nawet poprzez świadome odejście od ww. studyjnego wzorca.
Nie powiem Państwu w tym momencie co jest lepszym wyborem, czy też bardziej właściwą drogą ku własnej upragnionej audiofilskie nirwanie, tak samo nie mi wyrokować, czy lepsze są urugwajskie Tannaty, czy toskańskie Primitivo lub torfowo-jodynowy Laphroaig od migdałowo-miodowego Blanton’s-a, gdyż owe dylematy nie dotyczą kwestii lepszy – gorszy a naszych indywidualnych upodobań i gustów a o nich, jak wiadomo dyskutować nie wypada.
Z powodzeniem jednak możemy skupić się na konkretach, czyli faktach, ich ewentualną interpretację i ocenę pozostawiając samym zainteresowanym, czyli Państwu. Kwestię równowagi tonalnej i barw mamy już niejako na ukończeniu, gdyż Moon od Brystona gra nieco ciemniej i choć nie szczędzi góry, to akcent stawia na średnicy i wyższym basie, przez co brzmi mięsiściej i pozornie ma więcej dołu, choć de facto to BR-20 schodzi niżej i przekazuje więcej informacji o wydarzeniach rozgrywających się niemalże w czeluściach piekieł. Jest bowiem bardziej liniowy, więc nic nie łapie w pierwszej chwili za ucho, wymaga przez to więcej czasu, by z ową liniowością się oswoić. Z kolei 390-ka scenę buduje nieco bliżej od swojego kanadyjskiego ziomka, przez co egzystującym na pierwszym planie solistom nieco łatwiej, aniżeli w Brystonie, skupić na sobie uwagę i skraść serce słuchacza. Jednak największą różnicą, przynajmniej w moim mniemaniu, jest podejście obu ww. konstrukcji do sposobu prezentacji w ujęciu globalnym. O ile bowiem 390-ka stawia na punkt widzenia melomana, gdzie liczy się wrażenie zdobyte na podstawie kontemplacji całości dzieła, czy też aparatu wykonawczego, to BR-20 reprezentuje studyjno-audiofilskie podejście z wyraźnym wyodrębnieniem poszczególnych składowych, które ową, w dodatku bezsprzecznie homogeniczną całość tworzą. Dlatego też w telegraficznym skrócie, używając słów – kluczy, tytułowego Moona z powodzeniem można określić mianem reprezentanta obozu melomanów ukierunkowanych na gładkie, iście analogowe doznania, a z kolei Brystona jako ideał akolitów dążących do najgłębszych źródeł pierwotnej prawdy. Chociaż nie da się ukryć, że przecież 390-ka też nie próbuje tuszować mizerii materiału źródłowego, co poniekąd udowodniła na ww. „Anno Domini High Definition”, z kolei z „Wasteland” tej samej formacji wyciskając nad wyraz sugestywną przestrzeń i adekwatne do talentu tworzących Riverside muzyków doznania nauszne, przy jednoczesnym pokazywaniu ograniczeń natury produkcyjnej Serakos Studio, ale to już temat do zupełnie innej dyskusji. Warto jednak zaznaczyć, iż po przekroczeniu cienkiej czerwonej linii, za którą zaczyna się mówiąc najogólniej poprawny dźwięk Moon wyraźnie rozwija skrzydła i nabiera wiatru w żagle, mogąc wreszcie rozpocząć roztaczanie swego uroku. I wcale nie potrzebuje do tego wieloosobowych aparatów wykonawczych, choć po prawdzie odsłuch z jego udziałem ścieżki do „Gladiatora” sprawił, że poczułem przemożną chęć ponownego obejrzenia tej oskarowej superprodukcji, gdyż nawet na tak minimalistycznych wydawnictwach, jak „Paradise Lost” sopranistki Anny Prohaski i pianisty Juliusa Drake’a emocje wręcz kipią i nawet na moment nie pozwalają na oddech, czy utratę atencji. W dodatku oszczędny akompaniament i solowy wokal z jednej strony są świetnie zdefiniowane a jednocześnie nie czuć ich wzajemnej alienacji, przez co nagranie nie brzmi sterylnie a raczej intymnie i kameralnie.
W ramach finalnego podsumowania nie sposób nie skomplementować Moona za wręcz zaskakująco bogato wyposażony przedwzmacniacz zintegrowany ze streaming DAC-iem o łatwym do zapamiętania oznaczeniu 390. Jest to bowiem urządzenie po pierwsze nad wyraz rozsądnie wycenione a po drugie oferujące dźwięk naprawdę wysokiej klasy. Przy czym klasy nieosiągalnej dla poszczególnych – wyspecjalizowanych komponentów, gdybyśmy próbowali złożyć z nich zestaw adekwatny z możliwościami 390-ki, przynajmniej w tej cenie. I mówię tu jedynie o samych urządzeniach. A gdzie okablowanie? Gdzie stolik na którym mogły by stanąć? Gdzie wreszcie czas, który de facto jest coraz droższy, poświęcony na mozolne kompletowanie takiego zestawu? Jeśli zatem nie macie Państwo ani czasu, ani nerwów, ani zbędnych środków na mozolne poszukiwania i nietrafione wybory a chcecie kupić coś raz a dobrze posłuchajcie Moona 390 a potem go zabierzcie ze sobą do domu i cieszcie się Waszą ulubioną muzyką.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– DAC/Preamp: Meitner Audio MA3
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Co prawda od strony postrzegania tematu przez pryzmat posiadanej wiedzy, będącego w znaczącej mniejszości, ortodoksyjnego audiofila powiedziałbym, iż niestety nastały niezbyt ciekawe czasy, jednak dla znakomitej większości populacji miłośników zdroworozsądkowego słuchania muzyki w dobrej jakości, stwierdzę, że tak dobrze jeszcze nie było. Co mam na myśli? Oczywiście pozwalającą zminimalizować ilość często drogich, zazwyczaj zajmujących zbyt dużo miejsca na stoliku, wielofunkcyjność audio-komponentów. Owszem, to zawsze jeśli nawet nie zmusza producentów do pewnego jakościowego kompromisu, to w teorii upychanie wielu zadań w jednej obudowie często niesie ze sobą mniej lub bardziej słyszalne straty w jakości dźwięku. Jednak wszelkich malkontentów upraszam o powstrzymanie się od podnoszenia natychmiastowego larum. Przecież wiadomym jest, iż potencjalne skutki w obydwu przypadkach jak to w codziennym życiu melomana jest standardem, uzależnione są od poziomu jakości produktu, a co za tym idzie, pozycjonowania go w cenniku. To jest pewnego elementarz i nie ma co z tym dyskutować. Niestety nikt nie obiecywał, że w naszej zabawie będzie łatwo i nie ma innego wyjścia, jak się z tym pogodzić. Dlatego przechodząc nad tym problemem do porządku dziennego, w poniższym teście postaram się przedstawić coś, co w oparciu o wypracowane przez lata zaufanie klientów pozwala domniemywać, iż wydane nań pieniądze od strony oferty sonicznej zostaną rozsądnie ulokowane. Z czym dzisiaj się zderzymy? Moim zdaniem z najbardziej poszukiwanym przez melomanów produktem, czyli w teorii przetwornikiem cyfrowo/analogowym, z tą tylko różnicą, że wyposażonym w wewnętrzny streamer, phonostage MM/MC i pozwalającą wyeliminować przedwzmacniacz liniowy regulację głośności. Zainteresowani? Jeśli tak, zatem zapraszam na spotkanie z kanadyjskim przetwornikiem D/A Moon 390, którego wizytę w naszych okowach zawdzięczamy krakowskiemu dystrybutorowi Audio Center Poland.
Być może wielu z Was wyda się to dziwne, ale rzeczony przedstawiciel kraju klonowego liścia mimo sporej funkcjonalności, nie jest przesadnie wielki. To zaś pozwala sądzić, iż znacząca większość przeznaczonych na ten projekt środków poszła na to, co trzeba, czyli wartości muzyczne, a nie wizerunkowy blichtr. Jednak myliłby się ten, kto sądziłby, że mamy do czynienia z tak zwanym brzydkim kaczątkiem. Co to, to nie. Jego aparycja jest konsekwentną kontynuacją znanego od kilku lat designu. Ten opiera się na stosunkowo prostym, skręconym z blach korpusie i podzielonym na trzy parcele, wykonanym z grubego płata aluminium i plastikowych narożników froncie. Rozpoczynając bliższe spotkanie od tego ostatniego, spieszę donieść, iż w celach uniknięcia lekkiego wizerunkowego przytłoczenia nasz bohater może pochwalić się nadającą mu pewnego rodzaju drapieżności kolorystyką srebra zewnętrznych połaci, oraz wszelkich manipulatorów typu: przyciski pozwalające na obsługę urządzenia wraz ze sporej wielkości gałką wzmocnienia i czernią części centralnej. Oczywiście owe srebro dodatków funkcyjnych ma sens jedynie jako kontrast dla czerni, co naturalną koleją rzeczy lokuje je na środkowym panelu jako pogrupowane po bokach czytelnego wyświetlacza, kilku-przyciskowe sekcje, oraz zlokalizowaną z prawej strony na połączeniu dwóch kolorystycznie bloków, gałkę wzmocnienia. Krocząc dalej drogą wyglądu obudowy, nie mogę nie wspomnieć o bocznych ściankach jako pewnego rodzaju poziomo usadowionych radiatorach oraz górnej płaszczyźnie z ulokowanymi w tylnej części kilkoma blokami poprzecznych otworów w roli grawitacyjnej wentylacji układów elektrycznych. Po dojściu do pleców staje się jasne, że ten z pozoru prosty DAC jest swoistym omnibusem, gdyż może pochwalić się nie tylko analogowymi sekcjami wejściowymi i wyjściowymi XLR/RCA, ale również wejściem na phonostage z niezbędnym uziemieniem, a także dwoma wejściami sieciowymi LAN, kompletem wejść cyfrowych (USB, OPTICAL, AES/EBU, SPDIF), trzema wejściami i jednym wyjściem HDMI, dwoma terminalami dla anten Wi-Fi, wieńcząc dzieło kompletu przyłączy zintegrowanym z włącznikiem gniazdem zasilania. Oczywiście jako to w przypadku tego typu komponentów jest standardem, w komplecie znajdziemy również pilota zdalnego sterowania. To jednakże dopiero techniczne przedbiegi, gdyż jego najważniejszymi atutami jest funkcjonalności opiewająca na: obsługę wielu popularnych serwisów streamingowych, kompatybilność z Air Play 2, certyfikat Roon Ready, dekodowanie MQA oraz DSD, wspomniany, konfigurowany w menu przedwzmacniacz gramofonowy MM/MC oraz przetwarzanie przez wejście USB sygnałów PCM do 384 kHz/32-bit. A to nadal nie wszystko. Jednak wiedząc, że pełna wiedza na temat jego specyfikacji znajdzie się na końcu testu, poprzestając na powyższych danych, przejdę do części przybliżającej sposób prezentacji tytułowego Kanadyjczyka.
Gdy przed procesem testowym zastanawiałem się, czego po tym dość niedużym jak na dzisiejsze high end-owe standardy, klocku mogę się spodziewać, na myśl przychodziła mi tylko jedna myśl. Mianowicie miałem nadzieję, że w imię pogoni za transparentnością lub nadmierną muzykalnością 390-ka nie przerysuje lub nie udusi oferowanego dźwięku. Ja wiem, każdy ma inne potrzeby i inaczej postrzega ten sam materiał muzyczny, ale dobrze jest, gdy konfigurację w konkretnym kierunku zostawia się nabywcy, a nie brutalnie narzuca. Na szczęście nic takiego nie miało. miejsca. Ba, byłem raczej zaskoczony, że przetwornik w udany sposób połączył obie wspomniane na wstępie przeze mnie opcje, czyli serwując dobrą barwę i wypełnienie przy odpowiedniej kontroli dolnego zakresu, nie poskąpił również oddechu oraz swobody wybrzmiewania najwyższych rejestrów. To zaś w naturalny sposób pozwoliło mu dość dobrze kreować solidnie rozciągniętą wszerz i w głąb, dodatkowo fajnie realizującą efekt 3D wirtualną scenę. Bez siłowego prężenia muskułów, ani zbytniej lotności, przez cały okres zabawy pławiłem się w dającym radość ze słuchania praktycznie każdym repertuarze. Czy dotknąłem absolutu? Niestety jeszcze się taki nie urodził, który pozwoliłby na to każdemu, dlatego powiem, że jak na stosunkowo niedrogi produkt – oczywiście w odniesieniu do ekstremalnego High Endu – oferta brzmieniowa Moon-a jest uniwersalna, co w kilku akapitach postaram się opisać na konkretnych przykładach.
Na pierwszy ogień poszedł Gary Peacock Trio „Now This”. Chyba nie muszę nikogo uświadamiać, jaki cel mi przyświecał. Chodziło oczywiście w głównej mierze o pracę frontmana, jakim jest niewątpliwie kontrabasista. A ten muszę przyznać wypadł bardzo intrygująco. Oczywiście sowicie pomagali mu w tym partnerzy z dobrze osadzonym w dole i fajnie wybrzmiewającym w wyższych partiach fortepianem i wyraźnie sygnalizowaną stopą wraz z dźwięcznymi przeszkadzajkami perkusją. Jednak to on wiódł prym na tym krążku, gdyż z jednej strony kontrabasowi nawet w szybkich pasażach nie brakowało masy generowanej pudłem rezonansowym, a z drugiej wyraźnie słychać było palec na strunie. Muzyka nie przytłaczała energią, a zarazem nosiła znamiona pełnej ekspresji, co nie jest łatwym do osiągnięcia, gdyż nadużycie jednej z estetyk grania często zbyt mocno spowalnia albo szkodliwie odchudza przekaz. Dla mnie było to zaskakująco fajne, okraszone pełnym zaangażowaniem emocji spotkanie z tym materiałem.
Jako drugi przedstawiciel sztuki generowania zsynchronizowanych przebiegów nutowych wystąpił projekt polskiego zespołu Riverside „Wasteland”. W tym przypadku było podobnie do materiału jazzowego. To znaczy, że gdy prym w nagraniu wiodła kilkukrotnie rozpoczynająca kawałki, mocno potraktowana pogłosem wokaliza, ta zjawiskowo, czyli fajnie doświetlona dosłownie po brzegi wypełniała moje pomieszczenie, zaś gdy do głosu dochodziła często ripostująca owe popisy sekcja gitarowa, jeśli nie była zbyt skompresowana – niestety to występuje, ale na szczęście czasem udało się jej nie popsuć, system wręcz atakował mnie dobrze oddającą moc i drapieżność owych wioseł energią. Lubię tę płytę i ostatnio słucham jej stosunkowo często, dlatego również tę sesję spokojnie zaliczam do zbioru co prawda nieco inaczej podanych niż z mojego przetwornika, bo z nieco mniejszą wyrazistością każdego z podzakresów, ale nadal pełnych przyjemnych odczuć wydarzeń. A przypominam, iż konfrontuję urządzenia z diametralnie innych stref cenowych, dlatego proszę nie odbierać mojej obserwacji jako problem, tylko skutek pewnych wyborów przy założonym przez producenta budżecie, które notabene suma summarum okazały się być udanymi.
Na koniec z pomocą rzucenia uchem na propagację damskiego wokalu przyszła mi Cassandra Wilson z materiałem „Blue Light ‘Til Down”. Chodziło mi o przyjrzenie się nie tylko jej mistycznemu, bo esencjonalnemu tembrowi głosu, ale również oddaniu nieco przerysowanej w witalności górnego zakresu realizacji płyty. Czyli tłumacząc z polskiego na nasze, czy cyrklowanie przetwornika w umiarkowane pokazanie ilości muzyki w muzyce – wspominałem we wstępniaku jego fajne, bo łączące witalność i masę cechy, po pierwsze – artystka nie popadła w anoreksję, a po drugie – nie zabijała przy tym sowicie występującymi na płycie sybilantami. Efekt? Bardzo dobry. Głos barwny, odpowiednio mocy, a wszelkie syki w normie. Oczywiście w normie w rozumieniu poziomu dostępnej w tym urządzeniu rozdzielczości, jednak bez szkodliwych wyskoków. Czyli? Po prostu ani złośliwie nie syczały, ani nieprzyjemnie nie szeleściły.
Wieńcząc to spotkanie, jestem winien Wam odpowiedź, czy nasz przedstawiciel nacji klonowego liścia jest potencjalną propozycją dla każdego? I wiecie co, jak rzadko kiedy jestem wręcz przekonany, że jak najbardziej, bez jakichkolwiek wyjątków, tak. To oczywiście jest pokłosiem wyartykułowanych w teście zalet unikania przez przetwornik naginania świata muzyki w którąś z estetyk grania. Nie kierował zbytnio dźwięku w stronę nadinterpretacji barwowej ani ponadprzeciętnej transparentności, tylko krocząc drogą umiarkowania, malował każde z wydarzeń przyjazną dla każdego uniwersalną kreską. Co istotne, kreską, którą stosownymi roszadami kablowymi łatwo da się przearanżować na swój ulubiony sznyt grania. I właśnie te dwie cechy bez jakiegokolwiek podejrzenia o stronniczość z dystrybutorem pozwalają mi ferować opinię o cało-populacyjnej uniwersalności tego produktu.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Wzmacniacz zintegrowany: Pilium Audio Odysseus
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa
Dystrybucja: Audio Center Poland
Cena: 27 990 PLN
Dane techniczne
Impedancja wejściowa – wejście analogowe: 22 kΩ
Napięcie wejściowe (max): 5 V RMS
Wzmocnienie (max): 10 dB
Impedancja wyjściowa: 50 Ω
Przesłuch między kanałami: -116 dB
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 200 kHz (-0,5 dB/-3 dB)
Stosunek sygnału do szumu: 125 dB
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD+N): 0,0004 %
Zniekształcenia intermodulacyjne (IMD):0,0003 %
Obsługiwane serwisy streamingowe: Tidal Masters, Deezer Hi-Fi, Qobuz Sublime+
Kompatybilność: Spotify Connect, AirPlay 2, Roon Ready
Obsługiwane sygnały cyfrowe: 44,1 – 384kHz (PCM/MQA); 2,86-11,8MHz (DSD)
Wyjście słuchawkowe
– moc wyjściowa (600 Ω/300 Ω/50 Ω): 100 mW/200 mW/0,8 W
– zniekształcenia harmoniczne: 0,005 %
– zniekształcenia intermodulacyjne (IMD): 0,005 %
Pobór mocy: 25 W (bez sygnału wejściowego), 20 W (standby), 4 W (low power standby)
Wymiary (S x W x G): 429 x 89 x 333 mm
Waga: 10 kg
Po topowym zestawie dzielonym, czyli Delta Pre & Delta Mono przyszła pora na solowy występ, tym razem już stereofonicznej końcówki mocy Classé Audio Delta Stereo.
cdn. …
Opinion 1
Despite undisputed proof, that the world got “smaller” lately, of course figuratively, so in most cases the travel from point A to point B on our globe (leaving the disruptions caused by COVID-19 quarantine or lockdowns aside) within hours, while a package arrives within days, regardless where it was sent. However many buyers, from habit or other reasons, still wants to have the possibility of touching the product they want to buy beforehand. This is the reason, that while we have no objection to test products, that do not have any distribution in our country, we have the pleasure to inform you, that reviewing again a product from the exotic, sunny Bali (for the non-geographically gifted – this is an island in the Indonesian archipelago of Lesser Sunda Islands) we can now not just give you the contact details for the manufacturer, but also for the Polish distributor, as the Gliwice based 4HiFi recently was officially appointed the distributor for Vermöuth Audio. This one man company, run by Hendry Ramli, has recently broadened its portfolio with two new products in the Reference series – the currently tested Phono interconnect, in the RCA/RCA version, and the USB cable.
As this is now our fourth encounter with the Bali technical thinking in its top, reference form, I will treat the issues related to packaging and looks quite sparsely. The cable is placed in a minimalistic black cardboard box, protected from any injuries by a linen sack. The only thing missing was the authenticity certificate. If we want to describe the looks, then we could say, that the tested cable is kind of a miniature of the loudspeaker cables, where instead of the banana plugs or spades RCA plugs were mounted, and besides the signal wires there is also a green grounding connection. All the rest is exactly the same, of course appropriately smaller. The proprietary carbon splitters, the plugs made from the same material, the opaque, white braid with an interwoven black thread – all this makes us believe, that this interconnect is not something created by chance, and it should easily fit into the Indonesian “royal family”. Finally, while we are at describing the cable from outside, the VARP (Vermöuth Audio Reference Phono) is very flabby, what makes its application in any system a breeze, even in tight places around the connected devices.
As this cable is part of the Reference series, it should not surprise anybody, that the construction, as well as the used materials, are in general the same like in the other interconnects we tested. But, as you can see at first glance in this phono cable, the wires used have a smaller cross-section (24AWG) and a slightly different geometry. The signal runs in two wires with two conductors each, were each strand of copper (OCC) wires with different cross-sections is FEP isolated. The runs for both channels are additionally PVC insulated. The ground wire made from OFC copper is run separately in PVC isolation. All the three wires were placed in a polyester filling on which a braid OFC copper mesh was placed, acting as a shield. The outside consists of two layers – the internal PVC sheath and the external white braid with the black thread (also made from PVC).
As both from outside and inside we have, in general, the same items as in previous products, it seems logical, that the sound aesthetics will also be similar to the older brethren. And this is true, as the VARP offers the incredible wealth and saturation of timbres, as well as splendid resolution and pacing. It is a purebred Vermöuth. But if someone did not have the opportunity to get acquainted with the Bali cable, and would like some more obvious comparisons, then we can compare it to the offerings from Denmark, Organic Audio, also from the Reference line. Is this coincidence? I do not think so. For me this only means, that connecting the VARP to my turntable I had a hard time switching from the hedonist mode of just listening to the music repertoire that was served to me – or rather, which I served myself, as my family does not want to touch my system – to the reviewer mode, which is required to scrutinize the tested gear. Instead of focusing on searching for the eventual assets and shortcomings, I rather enjoyed the pretty sounds reaching my ears. I am writing this with full forethought and being fully conscious, that although I always try, as does Jacek, approach the listening sessions very seriously, inform the readers about the subjectivity of the opinions uttered each and every time and finally to point out the key aspects of the devices or items being tested, this time I quit writing anything just a moment after turning on another record. Simply put, after a few days of burn-in (we received the cable fresh from the factory) the VARP fitted in my system so well, that you might say it grew into it, so that I treated its existence there as something absolutely obvious. Maybe it was not such a shot of energy like with the XLRs, but the analogies to the RCA interconnects were fully substantiated. What is important, having both interconnects in the sound path, there was no exaggeration, there was not too much “sugar in sugar”. The energy of the sound was underlined instead, and its almost organic homogeneity.
As an example, on the aggressive “RECHARGED” by Linkin Park, based on heavy riffs and electronic harshness, the whole gained juiciness and palpability. Those were no dry mixes anymore, put together in a computer, but a nicely compiled concept-album. The vocals were characterized by appropriate emotionality and strength, while all kinds of loops, samples and bits were placed on a fully defined, three-dimensional stage, surprisingly precise. An important thing is, that my on duty cartridge, the very energetic Dynavector DV-10X5 could reach even lower, not losing anything from its drive and contour. Moving to the prog-rock „Hiraeth” by Lion Shepherd only confirmed my observations regarding slight condensing, while avoiding darkening and slowing of the sound. This clearly benefits less well recorded, scratchy recordings and systems oriented on uncompromised analytics, which do not have any kind of naturalness, only neutrality. This does not mean, that “Hiraeth” is like that, but rock is rock, and sometimes it can drill into your brain with a modulated riff, leaving aside the fact, that I absolutely prefer listening to such albums – flowing spontaneously from the heart – instead of basing my observations on samplers, coldly calculated, which have more byzantine ornaments than true content.
It is easier with the Vermöuth – we just plug it into the system, put on the record, we think we know by heart, and … we get what we are used to, but in a more attractive, realistic, palpable form. Not overly sweet? Absolutely not, it just fits better my taste. This is just like with photography, where the final effect is seemingly dependent on post-processing for large part, but when moving away from Nikon I went to the Fuji camp, although Sony offered a much larger choice of lenses and masterful sharpness, but I was never able, and I am not able now, to become convinced to its tonal balance. But how this abstract thing relates to audio? Well, you can find cables which are more resolving, or offering a more spectacular sound, but the secret of the VARP is, that it is doing everything right, and all that with its head the right way. It does not sacrifice any subrange or characteristic, to capture the listener with another, this is why you can hear it sounding very thorough, but you can feel in that thoroughness a significant portion of artistry. It is enough to reach for the “Moonlight Serenade” by Ray Brown and Laurindo Almeida to make everything clear. It this is how compromise sounds, then count me in. And at least two times, as one single listening leaves too much deficiency. We have attack, filling, appropriate scale, palpability, timbre and juiciness of each of the sounds with satisfying amounts of breath.
If the description you read about my personal observations seems exaggerated to you, then I cannot do anything about it. This is how I perceived the Vermöuth Reference Phono and I will not hide, that it was very much to my liking. This is a cable that maybe does not turn your system inside out and does not make your jaw drop, unless you are switching from interconnects made from a wire hanger at best, but it improves the comfort of listening and makes our records sound better. Additionally if I would make a kind of subjective categorization and qualify this interconnect for a star/percentage lobby, then despite its modest price, slightly over 2000 zlotys, I would give it the entry ticket to High-End immediately. Why? First of all because I can. Secondly, because like with all the other Vermöuth cables we pay only for the sound, and not for a fancy label, extensive promotional campaigns, hundreds of people for every task and a similar number of accountants. And thirdly – we learned the price of the tested cable after we made the listening tests and finalizing our observation, so all kinds of subliminal stimuli, like positioning through price, do not work here.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Network player: Lumin U1 Mini
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Musical Fidelity M6 Vinyl; RCM Audio Sensor 2 Mk II; Thrax Trajan
– Power amplifier: Bryston 4B³
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Speaker cables: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence
– Table: Rogoz Audio 4SM
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT
Opinion 2
This may sound a little narcissistic, but we cannot deny, that our portal was kind of the godfather of the tested brand in the Polish market. We were the first to have a closer look at the offerings of the Bali bases audio cable manufacturer. How the mentioned looks turned out you can find using our search engine, but we are glad, that our writing contributed to the brand finding a distributor for his very interesting products in Poland. But about whom am I talking? Of course you probably guessed this already – about the Indonesian manufacturer Vermöuth Audio, which this time provided the Phono cable from the flagship Reference series, thanks to the Gliwice based 4HiFi.
The tested cables are not different from the rest of the series. For transport, they are hidden inside a light, cotton bag with the company logo. Additionally this is packaged in a black cardboard box. The technicalities will not contain information, as if it was conceived at Cape Canaveral, as common OCC copper was used in the construction of the cable. The main part of the cable are the plus and minus conductors made from double, multistrand wires, and also a multistrand grounding wire, albeit with a smaller cross-section. Of course this is not the only technologically important information, also significant is the isolation of the individual runs, made from materials like FEP, PVC and polyester. This configuration of the copper wiring and isolators, with a copper braided sheath placed on it is enclosed in a white, opaque braid with a single black thread. The terminals are RCA plugs for the signal wires and spades for the grounding wire, both making heavy use of carbon fibre.
I must confess, that after tests confirming the great price to performance ratio of the products from this series, my expectations were only in one direction. I was curious, how much, if at all, the sound signature of the phono cable will depart from the sonic signature of the other cables from the flagship series, that I have in my head. And you know what? I was not disappointed. Not only the Reference Phono went alongside the same path, that other cables from the series have delineated, but I could also claim, that it even upped the price performance ratio. You will probably not believe me, but during the whole test I was convinced, I am having a cable from the same price point as the other interconnects, and despite that, I could not get my head around, how well it performs. How big, and positive, was my surprise, when I learned, that the price of the tested cable is just about two thousand zlotys. This looks impossible, but as it turns out, when someone does not have a habit of tricking people in his genes, then the sound can be reliably balanced with the price. So what does the cable offer? Well, the offering is similar to other constructions from the Reference Range; it is juicy, with energy and interesting airiness, what results in the construction of a wide and deep virtual sound stage. From the bottom I had solid foundation for all the instruments operating there, starting with the drums, through the piano and reaching to, you may be surprised here, the seismic murmurs of artificially generated electronic music. Of course, the natural consequence of the knowledge of his field by the manufacturer was the support of such presentation of the bass by a well warmed, but absolutely not overheated, midrange, what was clearly shown to me each and every time by all kinds of vocal music, as well as by my beloved jazz, with the saxophone, cello and double bass in the ensemble. And when I add, that this all was topped by very well balanced treble, very vivid, but devoid from any exaggerations, then it will turn out, that I am dealing here with a musical Grail, hunted down by many music lovers, as it has unobtrusive timbre and is not dull by any means. The music pulsated with life, full of energy, mass and vitality, generating a natural urge to listen to every record from the start to the end on each side, something that does not happen too often. I usually listen to one or two pieces, to change the repertoire for another, as the goal is to listen to as diverse material as possible. In this case, if I could adhere to that at all, it happened very sporadic, but I absolutely do not regret, and actually for what I am grateful to the constructor. Of course, being completely honest, I must add, that you can always do better, what cables from Japan, I use on a daily basis, are showing. But there is one very important aspect here. The mentioned Samurai are many times as expensive, but this does not translate into the system being that many times as good. However in this case, the Indonesian cable was so close to the Japanese one in the aesthetics of sound, that I could not forgo mentioning that. Bravo for the Southern Asia!
As you can see from the test above, the tested phono cable is following the sonic path created by the other cables in the series. This is musicality with a big “M” with skilful avoidance of harmful averaging of the sound. But in my opinion there is another topic, that is important for the tested cable, besides the sound. This aspect is, that despite the already significant recognizability of the brand in our market did not lead the manufacturer astray, which usually is trying to cut of coupons from that and up the prices ever so often, when any novelties are introduced. This all makes the tested Vermöuth Audio Reference Phono one of the first to put on the shortlist for listening, when you are searching for a connecting cable for your analogue system. If you do not, then you will make a big mistake.
Jacek Pazio
System used in this test:
– CD transport” CEC TL 0 3.0
– Network player: Melco N1Z/2EX-H60
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Reference clock: Mutec REF 10
– Reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– Preamplifier: Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– Loudspeakers: Dynaudio Consequence
– Speaker Cables: Tellurium Q Silver Diamond
– IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
– IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi; Vermouth Audio Reference Power Cord
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Step-up: Thrax Trajan
Phonostage: RCM THERIAA
Polish distributor: 4HiFi
Manufacturer: Vermöuth Audio
Price: 2 100 PLN / 1m
Opinia 1
Gdy spojrzę na spore grono moich znajomych, w jednej sprawie nie ma co się oszukiwać. Otóż znacząca większość z nich z uwagi na uwarunkowania małżeńsko-lokalowe w kwestii kolumn głośnikowych skazana jest na wykorzystywanie większych lub mniejszych monitorów. Niestety taki mamy rodzinny klimat i nic tego nie zmieni. Jednak jak wiadomo, monitor monitorowi nie równy, co sprawia, że wybór odpowiedniego staje się nie lada problemem. I nie mam w tym momencie na myśli ich rozmiarów, tudzież barwowej estetyki grania, tylko specyfikę prezentacji. Mianowicie chodzi mi o fakt częstego, zazwyczaj zbędnego prężenia muskułów, by pokazać, że niby mały, a wiele potrafi. Niestety to często w najlepszym razie kończy się w siłowym sposobem prezentacji muzyki, a w skrajnych przypadkach projekcją jej piękna jako jednej wielkiej plamy, co na dłuższą metę musi stać się nudne. Dlatego też tak ważnym jest, aby znaleźć konstrukcję, która mimo kompaktowych rozmiarów, na ile to możliwe muzykę o sporym wolumenie grała swobodnie. Myślicie że takich nie ma? Nawet nie wiecie, jak bardzo się myślicie, czego pierwszym z brzegu przykładem jest bohater niniejszej epistoły w postaci dostarczonych przez poznańskiego dystrybutora Dwa Kanały pochodzących z Niemiec niepozornych, bo dwudrożnych, ale duchem znacznie okazalszych, monitorów Fink Team KIM.
Jak widać na serii fotografii, nasi bohaterowie naprawdę są niezbyt rośli. I co najciekawsze, ich gabaryty dość mocno determinują rozmiary głośników wysokotonowego i nisko-średniotonowego, bowiem przy użyciu innych driverów KIM-y z pewnością byłyby jeszcze mniejsze. Jednak w tym przypadku wszystko ma swoje konkretne zadanie. Otóż sporej wielkości przetwornik AMT jak i równie okazały mid-woofer mają zapewnić im zaskakującą jak na tak kompaktowe gabaryty pełną oddechu, ale bez przerysowania na górze, oraz bez oznak jakiejkolwiek zadyszki, czy siłowego pompowania dolnych zakresów dźwięku, projekcję muzyki. Ich wyposażony w wspomniane dwa przetworniki, pokryty przyjemnym w dotyku, czymś na kształt gumowo-satynowej powłoki front na wysokości tweetera w celach zmniejszenia dyfrakcji fal, na zewnętrznych rubieżach nieco podcięto. Zaś konstrukcji z uwagi na dość niski początek promieniowania w kierunku słuchacza, za pomocą dedykowanych, zintegrowanych z obudowami, wykonanych z prostokątnych, dość cienkich, uzbrojonych w regulowane kolce metalowych profilów standów, pochylono ku tyłowi. Jeśli chodzi o plecy KIM-ów, te idąc z pomocą reprodukcji niskich rejestrów, w górnej części mogą pochwalić się zorientowanym poziomo prostokątnym portem bass-reflex, zaś w dolnej prostokątną, aluminiową tablicą przyłączeniową z pojedynczymi zaciskami kolumnowymi wespół z pozwalającymi dopasować ich tryb pracy do naszych upodobań, tudzież wymogów elektroniki lub docelowego pomieszczenia, dwoma regulatorami wysokich i niskich częstotliwości. Przyznacie, że jak na tak niepozorne konstrukcje ich oferta konstukcyjno-konfigurcyjna jest poważna, co już przed odsłuchem pozwalało snuć przypuszczenia, że spędzony z nim i czas nie powinien nam się dłużyć.
Gdy doszliśmy do akapitu przybliżającego brzmienie naszych małych bohaterów, z czystym sumieniem jestem zobligowany potwierdzić ferowaną we wstępniaku opinię o ich zaskakujących możliwościach w odniesieniu do gabarytów. To, czym zostałem zaskoczony, to niebywały rozmach grania nie tylko w kwestii budowania szerokiej i głębokiej wirtualnej sceny, ale jak sugerowałem w odniesieniu do adaptacji tak dużego głośnika średnio-niskotonowego, również fajnego zejścia na basie przy braku odczucia jakiejkolwiek walki o przetrwanie, czyli tłumacząc z polskiego na nasze, z zaskakująco dużą porcją solidnie podanych informacji o tym zakresie. Oczywiście zanim w tym temacie udało mi się uzyskać konsensus, musiałem posiłkować się zaaplikowanymi przez konstruktora pokrętłami, górę dając na plus, a dół na maksymalny minus. W pierwszej chwili chciałem tylko sprawdzić, czy uda się uzyskać sprężysty, ale nadal angażujący dźwięk, a jak się to udało, był na tyle reprezentatywny, że do końca testu nie dokonywałem żadnej korekty. Ale spokojnie, to nadal był przyjemnie ciemnawy, dobrze osadzony w barwie i nasyceniu oraz pełen witalności, oczywiście jak przystało na znakomite monitory świetnie podany w estetyce 3D sound. Sound, którego jedynym ograniczeniem był zarezerwowany dla niektórych nurtów, niezbędny do oddania jego treści wolumen, a nie sam repertuar. Ale spokojnie, nawet w tak wymagających tematach było nader ciekawie.
Na początek zabawy z muzyką w tle sięgnąłem po koncertową trasę Melody Gardot „Live In Europe”. To w znakomitej większości są balladowe kawałki, z których nasze monitorki zrobiły zjawiskowe opowieści. Jednak nie chodzi mi jedynie o namacalne obcowanie z wokalizą, ale również za sprawą budowania sceny z koncertowym rozmachem, poczucie bycia na tym wydarzeniu. Mało tego. Oferowana esencja i oddech znakomicie wspierały bogate na tym krążku instrumentarium, co bez problemów w kilku utworach jedynie z ich udziałem pozwoliło wytłumaczyć mi absencję wokalistki spowodowaną zrozumiałym odpoczynkiem – normalne koncertowe realia. Jednym słowem byłem rad, że z takich maluchów udało mi się wycisnąć tyle koncertowych doznań, co istotne bez szkodliwych przerysowań, tylko z delikatnym podkreśleniem nastawienia na muzykalność przekazu.
Kolejnym krążkiem testowym był jazzowy projekt Adama Bałdycha „Sacrum Profanum”. Cel? Sprawdzenie, co wydarzy się, gdy panowie w pierwszym kawałku uderzą w wielgachny bęben. Czy w ogóle uda mi się wyłuskać z dźwięku informacje o tym monstrum, a jeśli już, to czy będzie w miarę czytelnie i z jaką energią. O resztę aspektów typu krawędzie rysowania instrumentów, ich barwa, zawieszenie w eterze i zrozumienie się nawzajem poszczególnych artystów się nie obawiałem, bowiem to było jakby powtórzenie występu Melody Gardot. I wiecie co? Owszem, dom nie zatrząsł się w posadach, jak robią to będące tłem dla KIM-ów Gryphony Trident II, ale po pierwsze wyraźnie czułem pracę wspomnianego bębna, a po drugie system mimo fizycznych ograniczeń kolumn nie poskąpił mi również kilku informacji o pracy jego membrany. Jak to możliwe? Być może umiejętne strojenie pomysłowym portem bass-reflex (jakby dwa w jednym), o którym na ostatnim AVS wspominał konstruktor. Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem. Ważne, że takiego pozytywnego obrotu sprawy się nie spodziewałem.
Na koniec w założeniu palec Boży dla opiniowanych kolumn, czyli mocne uderzenie. W tym starciu w rolę kata wcieliła się grupa Deep Purple z materiałem „Infinite”. Efekt? Jak można było się spodziewać. Praca instrumentów, gardłowe popisy frontmana oraz atak były bardzo angażujące, bo z fajną energią, barwą i niezłą natychmiastowością pojawiana się w eterze. Powiem więcej. W tym duchu sprawy miały się bardzo dobrze nawet do średniego poziomu głośności. Niestety problemy zaczynały się, gdy zachęcony popisami muzyków postanowiłem sobie pofolgować i wirtualną gałkę wzmocnienia w Vivaldim podkręciłem o kilka solidnych kroków w górę. Jakie problemy? To proste. Małe kolumny nie mają szans oddać prawdziwej potęgi tego typu twórczości – ale zaznaczam, z taką finezją jak podczas słuchania nawet nie cicho, tylko nawet średnio, dlatego nawet przez myśl nie przychodzi mi jakiekolwiek deprecjonowanie niemieckich paczek z tego powodu. To było do przewidzenia, a przy okazji przekonałem się, że i tak radziły sobie znakomicie do znacznie wyższych poziomów głośności niż większość ich konkurencji, co jasno dało mi do zrozumienia, iż ich wizualna małość ma się nijak do możliwości.
Czy na bazie nabytych podczas testu doświadczeń jestem w stanie stwierdzić, że opisywane przed momentem kolumny są dla wszystkich? Przewrotnie powiem … tak. Z małym „ale”, jak najbardziej. Po pierwsze – za sprawą zastosowanych w zwrotnicach regulatorów są bardzo uniwersalnymi konstrukcjami. Po drugie – spokojnie radziły sobie z praktycznie każdym repertuarem do zaskakująco wysokiego poziomu decybeli. Zaś po trzecie – są małe, a mimo to grają nadzwyczaj swobodnym i dużym dźwiękiem. A co z tym „ale”? Jak można się domyślić, ów zwrot odnosi się do bazującej na trzecim punkcie grupy docelowej, czyli osobników życiowymi wyborami zmuszonych do rozmiarowych kompromisów lub bezwarunkowo zakochanych w tego typu konstrukcjach. Jeśli się z nimi utożsamiacie, w przypadku potencjalnych poszukiwań kompaktowych kolumn, nie powinno być innej opcji, jak doświadczenie ich oferty brzmieniowej na własnej skórze. Czy coś z tego się urodzi, tego nie gwarantuję. Gwarantuję jednak, że owo spotkanie pozostanie w Waszej pamięci na długo jako czas pełen ciekawych zjawisk sonicznych.
Jacek Pazio
Opinia 2
Mówi się, że jeśli coś ma być zrobione dobrze, to należy owo coś zrobić samemu. Okazuje się jednak, że jest też alternatywne rozwiązanie, czyli zlecenie wykonawstwa komuś, kto na danym polu zjadł zęby i zna się jak mało kto. Znaczy się fachowcowi, tylko nie takiemu, działającemu zgodnie z zasadą „będzie Pani/Pan zadowolona/y”, tylko takiemu prawdziwemu – z opasłym portfolio i rekomendacjami sążnistymi niczym 54 tomowe „Dzieła wszystkie” Lenina. I właśnie z takiej – konsultanckiej pomocy na przestrzeni ostatnich blisko czterech dekad korzystało zaskakująco szerokie grono wydawać by się mogło tuzów współczesnego audio z Castle, Naimem (model Ovator S800), Q-Acoustic (w tym towarzyszące nieodżałowanemu Kenowi Ishiwacie podczas stołecznej prezentacji Concept 500), Tannoyem i Yamahą włącznie. Oczywiście nie każdy ze zgłaszających się do ww. szarej eminencji jeśli chodzi o zespoły głośnikowe, czyli Karl-Heinz Finka, bo to o Nim będzie dzisiejsza epistoła, wytwórców uważał za stosowne o owym fakcie informować, co poniekąd gwarantowała odpowiednia klauzula poufności. Niemniej jednak wiadomym od lat było, że o ile tylko do prac projektowych zaprzęgło się kierowaną przez niego Fink Audio-Consulting, to prawdopodobieństwo tzw. „wtopy” spadało niemalże do zera. Jednak w 2016 r. Karl-Heinz postanowił wyjść z cienia debiutując podczas monachijskiego High Endu, robiącymi piorunujące wrażenie zarówno brzmieniem, jak i swą zaskakująco brutalistyczną aparycją (zrodzoną w głowie i stworzoną na desce Kierona Dunka) powstałymi niejako na zamówienie Kena Ishiwaty trójdrożnymi, czterogłośnikowymi WM-3, które zastąpiły pokazane tamże w 2017 WM-4. A potem już poszło z górki, gdyż niemieckie portfolio wzbogaciły zdecydowanie bardziej akceptowalne tak gabarytowo, jak i wzorniczo dwudrożne Borgi, których mieliśmy okazję słuchać zarówno w Warszawie podczas Audio Video Show 2018, jak i na High Endzie 2019, gdzie widać było całkowity brak zadęcia i zarazem zaraźliwe poczucie humoru ich konstruktora. Jeśli bowiem na części bannerów reklamowych można było przeczytać „1 kolumna, 1 zespół, 235 lat doświadczenia” a na pozostałych … „rekomendujemy zakup dwóch”, to od razu jakoś robi się normalniej. Przechodząc jednak do meritum tego nieco przydługiego wstępu w ramach niniejszej recenzji, dzięki uprzejmości poznańskiego dystrybutora marki – Dwa kanały mamy przyjemność podzielić się z Państwem wrażeniami zebranymi podczas odsłuchów najnowszych i zarazem najmniejszych konstrukcji Fink Team – uroczych monitorów KIM.
Nie da się ukryć, iż na tle starszego rodzeństwa Kim-y prezentują się wręcz pociesznie. Dość masywne i lekko odchylone ku tyłowi bryły wyposażono w zamontowane fabrycznie ażurowe standy, co automatycznie nasuwa estetyczne skojarzenia z mającymi u nas swoje przysłowiowe pięć minut Grahamami LS5/8 i LS5/9. W przeciwieństwie do angielskiej konkurencji Finki opcjonalną regulację zamiast na frontach mają od zakrystii a konieczność użycia lutownicy zastąpiono zdecydowanie bardziej przyjaznymi użytkownikom pokrętłami. Wróćmy jednak na fronty, gdzie uwagę zwraca zaskakująco potężny, obsługujący wysokie tony wyprodukowany na zamówienie i zgodnie z wytycznymi Finka przez Mundorfa 11-cm zmodyfikowany kaptonowo-aluminiowy przetwornik AMT (Air Motion Transformer) U110W1.1 a bas i średnicę – 20-cm (8”) celulozowy woofer z 3,78 cm cewką. Z racji dość dużej, wynoszącej 30cm szerokości front w okolicach wysokotonowca odchudzono o około 10 cm stosując boczne podfrezowania a tym samym zapobieżono zarzutom o możliwość powstawania niekontrolowanych odbić i innych anomalii. A co do ściany tylnej, to u jej zwieńczenia umieszczono podłużne ujście kanału bas refleks a z kolei u podstawy znalazły się pojedyncze solidne zaciski kolumnowe, oraz wspomniane trójpozycyjne pokrętła dopasowujące natężenie wysokich tonów oraz dopasowanie charakterystyki odsłuchowej do właściwości stopnia wyjściowego wzmacniacza. Same obudowy, choć pozornie najzwyklejsze pod słońcem kryją kilka ciekawych rozwiązań, bowiem o ile front jest 4,5 cm monolitem, to już pozostałe ścianki mają konstrukcję sandwicza z dwiema warstwami MDF-u zespolonymi substancją wytłumiającą i kolejną warstwą MDF, lecz tym razem nieco odsuniętą, dzięki czemu stworzono coś na kształt komory powietrznej. Od strony elektrycznej pasmo podziału złożonej z filtrów Linkwitza – Rileya i rozbudowanej o układ poprawiający fazową spójność przetworników zwrotnicy ustalono na 2200 Hz a skuteczność układu wynosi 86 dB, co przy nominalnej, 8 Ω (min. 5,9 Ω @ 160 Hz) impedancji nie powinno być zbyt dużym wyzwaniem nawet dla niezbyt muskularnej amplifikacji.
A jak niemieckie maluchy grają? Cóż, w telegraficznym skrócie śmiało można napisać, iż najdelikatniej rzecz ujmując … zaskakująco. Operują bowiem dźwiękiem o takim wolumenie i skali, że w pierwszej chwili można zacząć rozglądać się po pokoju, czy przypadkiem nie grają jakieś zdecydowanie większe, w dodatku podłogowe konstrukcje. W dodatku doznania nauszne nie są efektem działań psychoakustycznych w stylu Boenicke, lecz wynikają z rzeczywistych, fizycznych możliwości tytułowych kolumn. Warto też wspomnieć, iż choć basu jest dużo i zapuszcza się on w niezbyt często przez klasyczne monitory (pomijając nasze poprzednie, redakcyjne ISIS-y, czy PMC MB2 XBD SE) odwiedzane rejony, to daleko mu do taniego epatowania własnym jestestwem, czy kinodomowe ekstrema. Stawia raczej na kulturę i krągłość, przy zachowaniu odpowiedniego timingu, stanowiąc logiczną podstawę dla reszty podzakresów aniżeli przejawia chęci do dominacji i zawłaszczania przekazu. Świetnie to słychać porównując symfoniczny „Reprise” Moby’ego z do szpiku kości syntetycznym „Blue Lines” Massive Attack, gdzie pierwsze z wydawnictw, pomimo zdecydowanie bardziej rozbudowanego, wynikającego z orkiestracji, instrumentarium brzmi delikatniej, lżej a zarazem bardziej dystyngowanie. I to po prostu słychać. Powyższe przykłady pokazują jeszcze jedną cechę Finków. Chodzi bowiem o zdolność kreowania efektów przestrzennych przy jednoczesnym stereotypowo przypisywanym monitorom „znikaniu”. Otóż o ile z kreowaniem szerokiej a zarazem sięgającej hen w głąb sceny z wyraźnie zdefiniowanymi źródłami pozornymi Kim-y nie miały najmniejszych problemów, to samemu ich znikaniu trzeba było nieco pomóc nad wyraz precyzyjnie operując tak ich dogięciem, jak i odchyleniem ku tyłowi. Ustawione bowiem „na oko” i mniej więcej z owym znikaniem radziły sobie po japońsku, czyli jako-tako. Dlatego też zamiast spontanicznej euforii sugeruję nieco stoickiego spokoju, czy wręcz aptekarskiej dokładności a o efekty finalne tychże działań możecie być Państwo spokojni.
Z kolei fenomenalnie zszyta ze słodkimi i szalenie rozdzielczymi wysokimi tonami średnica śmiało może nie tylko konkurować, co wręcz wprawiać w zakłopotanie tzw. legendy BBC. Nie oznacza to bynajmniej jej przegrzania, bądź zbytniego przesaturowania o spychaniu góry pasma w cień, lecz zdolność oddania naturalności i bogactwa ludzkiego głosu, czy natywnej „blaszaności” dęciaków, czy ekspresji gitarowych riffów. Aby tego doświadczyć, wcale nie trzeba sięgać po jakieś arcywyrafinowane audiofilskie tłoczenia, lecz nawet na nomen, omen, rewelacyjnie, jak na ciężkie brzmienia zrealizowanym „Black Market Enlightenment” Antimatter wokal Micka Mossa jest na tyle namacalny, że pozorna namiastka dźwięku live staje się niemalże uczestnictwem w takimże wydarzeniu. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć – tu nie chodzi o ofensywność i przysłowiową ścianę dźwięku, lecz o realizm doznań.
Jednak muzykalna natura Kimów była najbardziej słyszalna, przynajmniej w moim mniemaniu, na minimalistycznym „Overpass” Marca Johnsona, gdzie kontrabas solo wespół z tzw. grą ciszą na tyle udanie skupiała przez blisko trzy kwadranse uwagę, że nawet przez myśl mi nie przeszło sięgać po coś bardziej urozmaiconego. Ot klasyczny one man show, jednak polegający nie na rozpaczliwym zabieganiu o atencję słuchaczy a wysublimowaną, misternie utkaną pajęczyną iście magicznych dźwięków. Definiowanie każdego dźwięku było w pełni naturalne, niewymuszone i oddające intencję artysty. To właśnie wręcz idealna równowaga pomiędzy strunami a pudłem owocująca w pełni naturalną barwą przy trafionym w punkt gabarycie instrumentu po raz kolejny sprawiły, że wrażenie uczestnictwa w prywatnym, zaaranżowanym wyłącznie dla nas, koncercie było czymś tyle zaskakującym, co wielce nam pochlebiającym.
Nie da się ukryć, że Fink Team KIM to niewielkie kolumny o wielkim sercu do grania i nie mniejszych możliwościach. Śmiem wręcz twierdzić, iż w większości 20-30 metrowych pokoi, dzięki możliwości dopasowania ich (Finków, nie pomieszczeń) charakterystyki z powodzeniem mają szansę zdeklasować niejedną podłogową legendę. Grają bowiem na tyle urzekająco i zarazem tak daleko od irytująco powszechnej wyczynowości, że po kilku dniach w ich towarzystwie dochodzimy do wniosku, że nie ma sensu dłużej kombinować i gonić wyimaginowanego króliczka. W końcu muzyka brzmi jak powinna a my skupiamy się na delektowaniu nią a nie wsłuchiwaniu się w poszczególne dźwięki. Krótko mówiąc to idealne kolumny do słuchania muzyki a nie odsłuchów. Różnica na papierze może i niewielka, jednak na co dzień wręcz oczywista.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Wzmacniacz zintegrowany: Pilium Audio Odysseus
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa
Dystrybucja: Dwa kanały
Cena: 45 900 PLN (para)
Dane techniczne:
Pasmo przenoszenia: 35 Hz – 25 kHz -10 dB
Impedancja znamionowa: 8 Ω (min. 5,9 Ω @ 160 Hz)
Skuteczność: 86 dB @ 2,83 V / 1 m
Zniekształcenia: 0,2 % / 1 W
Częstotliwość podziału zwrotnicy: 2.200 Hz
Zastosowane przetworniki: wysokotonowy 110 mm AMT, średnio-niskotonowy 200 mm ø (8”) z 3,78 cm cewką
Wymiary (W x S x G): 854 x 300 x 310 mm, głębokość ze standami 412 mm
Waga: 25,1 kg / szt.
Dostępne wersje kolorystyczne: Steel grey / Matt white, Matt black / Black, Black / Amarra, White / Walnut, Black / Walnut
Opinia 1
Prawdopodobnie zdążyliście zauważyć, iż od dłuższego czasu nie mieliśmy okazji testować tak zwanego zestawu marzeń. I nawet nie chodzi o pełen set od źródła po kolumny, tylko jakąś ciekawą sekwencję. Wszyscy dystrybutorzy starają się promować pojedyncze komponenty, zapominając przy tym trochę, że klient przychodząc do sklepu, nierzadko z braku wiedzy oczekuje od niego nawet nie niezobowiązującej rady, tylko wręcz popartych najpierw sesjami testowymi, potem prezentacjami w salonie, solidnych konkretów. Niestety takich propozycji dobrze skonfigurowanych zestawów audio w periodykach branżowych jest jak na lekarstwo, przez co tracą obie zainteresowane strony. Na szczęście rzadko nie oznacza całkowitego braku, czego dobrym przykładem jest wspólna propozycja gliwickiego 4HiFi i sopockiego Premium Sound. Co takiego zestawili? Otóż miło jest mi poinformować zainteresowanych, iż dzisiejszy testowy miting przy muzyce odbędzie z wykorzystaniem zestawu kolumn znanej Wam z już kilku opinii na naszych łamach litewskiej marki AudioSolution w wersji Virtuoso M z zaproponowanym przez rzeczonego dystrybutora, będącym swoistą nowością w jego portfolio greckim wzmacniaczem zintegrowanym Pilium Audio Odysseus. Zainteresowani? Ja przyznam, że byłem bardzo, gdyż znając z osobistych doświadczeń nieco mniejszy model kolumn Virtuoso S, ciekawiło mnie, jak większe konstrukcje zagrają z monstrualną, bo ważącą bagatela 70 kg grecką sekcją wzmacniającą. I wiecie co, to było naprawdę bardzo bogate w pozytywne wyniki spotkanie, co postaram się przekazać w kilku w miarę zwięzłych akapitach.
Jeśli chodzi o kolumny głośnikowe, te w kwestii rozmiarów i wagi osiągają nieco ponad 120 cm wysokości przy masie 75 kg sztuka, zaś w temacie budowy skrzynek mogą pochwalić się zaawansowaną, bo zwiększającą sztywność całości, konstrukcją podwojonej obudowy. W tym zabiegu chodzi o otulenie już solidnie usztywnionej wewnętrznej skrzynki znacznie zwiększającym sztywność kolumny, a co za tym idzie odporność na rezonanse dodatkowym zewnętrznym płaszczem. Ten zaś patrząc na jego poziomy profil z lotu ptaka przypomina minimalizujący powstawanie wewnętrznych fal stojących, kształt nieco kanciastej lutni. Tak prezentujące się konstrukcje w celach odpowiedniej stabilizacji na podłożu posadowiono na znacznie zwiększających rozstaw punktów podparcia, wyposażonych w regulowane stopy, słusznej grubości podstawach. Jeśli chodzi o technikalia Virtuoso M, na awersie znajdziemy lekko zagłębiony w tubie głośnik wysokotonowy, tuż nad nim średniaka, a na dole podwójną sekcję basową. Zerkając na tylną część Litwinek, natrafimy na pokrętło pozwalające dopasować ich styl grania nie tylko do naszych preferencji, ale również słuchanego w danym momencie stylu muzycznego w górnej części i rozdzielone dla sekcji średnio-wysokotonowej oraz basowej terminale przyłączeniowe w jego dolnych parcelach. Wieńcząc opis kolumn, nie mogę nie wspomnieć, iż tak uzbrojone, 3-drożne konstrukcje pozwoliły producentowi zaoferować nam skuteczność na poziomie 92 dB / 4 Ohm i pasmo przenoszenia w zakresie 25 – 30 kHz.
Przechodząc do wspomnianej nowości na naszym rynku, czyli tytułowego wzmacniacza zintegrowanego, już fotografie zdradzają, iż mamy do czynienia z czymś niebagatelnym. Niby zwykły prostopadłościan, jednak jego rozmiary wespół z designerskim spokojem – zapewniam nie nudą – aż krzyczą, że nadrzędnym celem greckich inżynierów było przypodobanie się nam nie przywdzianiem pięknych piórek, tylko skupieniem się nad ofertą soniczną Odysseus-a. Ta zaś opiera się na monstrualnym, bo 2 kW transformatorze i zaprojektowaniu całości konstrukcji w układzie pełnego dual mono, co od strony osiągów muzycznych pozwala oddać mu 200W przy 8 Ohm, zaś w kwestii wagi bryluje na poziomie 74 kg. Gdy z grubsza przebrnęliśmy przez temat technikaliów – dokładne dane znajdziecie w tabelce pod testem, jestem winien Wam kilka informacji natury wizualnego postrzegania. Z pozoru spokojna obudowa składa się z trzech grubych i jednego cieńszego płata aluminium – grube to front oraz dolna i górna płaszczyzna, zaś nieco cieńszą wykorzystano do wykonania tylnego panelu. W celach wentylacji grawitacyjnej konstrukcji oprócz zajmujących całą powierzchnię bocznych radiatorów producent postanowił zastosować zlokalizowany na górnej połaci obudowy dodatkowy kanał przepływu powietrza, co wespół ze zorientowanym na froncie wielkim, bardzo czytelnym z daleka, co istotne dotykowym wyświetlaczem z jednej strony ożywia, a z drugiej nie przerysowuje wyrazistości projektu. Ale to nie koniec pracy projektantów nad jego odpowiednią wizualizacją. Otóż rzeczony piecyk został posadowiony na mieniących się srebrem na tle czerni reszty konstrukcji, antywibracyjnych firmowych stopach, co zapewniam w wysublimowany sposób pozwala całości uniknąć postrzegania jako brutalnego kloca. Zbliżając się ku końcowi opisu wzmacniacza, kilka zdań o jego ofercie przyłączeniowej, która w tej wersji opiewa na pięć wejść liniowych w standardzie RCA, pojedynczy zestaw wygodnych podczas aplikacji w tor, bo rzadko stosowanych motylkowych terminali kolumnowych, gniazdo zasilania i główny włącznik. Trochę skromnie? Bynajmniej. To jest wzmacniacz z prawdziwego zdarzenia, a nie wszystko-mający, w kwestii jakości oferowanego brzmienia zawsze wprowadzający same szkody przez nawzajem zakłócające się dodatkowe opcje wyposażenia, modny ostatnimi czas wielofunkcyjny konglomerat. Owszem, wejścia XLR wielu potencjalnym użytkownikom z pewnością powiększyłoby uśmiech na twarzy, jednak nie oszukujmy się, spora grupa ich posiadaczy, nie wie, że często są desymteryzowanymi atrapami, a nie odpowiedzią na pełne zapotrzebowanie takiego rozwiązania ich konstrukcji. Dlatego przed jakimkolwiek utyskiwaniem na popularne RCA zalecam osobisty odsłuch, inaczej jest to pełne pobożnych życzeń zwyczajne błądzenie we mgle. Wieńcząc opis tytułowej integry dodam jeszcze, iż w komplecie z nią dostajemy równie ascetycznego w wyglądzie jak wzmacniacz, jednak przez to fajnego wizualnie, a do tego dosłownie kilkoma guzikami obsługującego wszystkie funkcje pilota zdalnego sterowania.
Zanim przejdę do konkretów na temat brzmienia pełnego zestawienia, w skrótowym opisie przybliżę ich indywidualną soniczną prezencję. Z tego tandemu kolumny stawiają na soczyste, unikające ostrych krawędzi, bardzo muzykalne granie. Jednak wszelkich malkontentów obawiających się o zbyt gęstą projekcję dźwięku proszę o spokój, bowiem producent w celach reakcji na ewentualne przekroczenie barwowego zdrowego rozsądku potencjalnej konfiguracji z tyłu kolumny zaaplikował stosowny regulator, w teorii pozwalający wyciskać ostatnie poty z różnych rodzajów muzyki, jednak w praktyce zwiększający lub zmniejszający poziom nasycenia i zwartości przekazu, przez co mocno zwiększył ich uniwersalność.
Jeśli chodzi o testowane wzmocnienie, jest jak gdyby w dobrym tego słowa znaczeniu, brzmieniowym przeciwieństwem kolumn. Jednak i w tym przypadku pieniaczom zalecam wzięcie dawki relanium, gdyż owo przeciwieństwo oznacza świetną kontrolę dźwięku, jego wyraźny, ale daleki od ostrości rysunek i do tego świetne osadzenie w masie, a nie bolesne dla uszu wycinanie świata muzyki przysłowiową żyletką. powiem więcej. Jego prezentacja jest na tyle zjawiskowa, że po przedtestowym zapoznaniu się z oferowanymi możliwościami nie było innej możliwości, jak przekazać dystrybutorowi decyzję o jego solowym występie testowym.
Co pokazał grecko-litewski tandem? Jak można się spodziewać, w pewien sposób połączył wodę z ogniem. Przekaz konsekwentnie podążał drogą pełną kolorowych emocji, jednak całość była odpowiednio zwarta i nie tylko pełna energii, ale również z niezłym atakiem. Naturalnie ten ostatni da się uzyskać w lepszym wydaniu. Jednak nie oszukujmy się, atak to nie wszystko, a jeśli zestaw w pierwszej kolejności ma być muzykalny, a w drugiej ze zdroworozsądkowym podejściem do jego wyrazistości, odpowiednie zbilansowanie całości zawsze niesie ze sobą konsekwencję minimalnej utraty natychmiastowości zmian tempa i agresywnego uderzenia. To prawda stara jak świat i nie ma co z nią dyskutować. Ważne tylko, aby przy takim podejściu do tematu nie przekroczyć cienkiej linii nazbyt zachowawczej prezentacji, z czym nasz tytułowy zestaw znakomicie sobie poradził. Z jednej strony bardzo wyraźnie stał po stronie mocnego nasycenia, a z drugiej nie gubił rytmu i nie przegrzewał szkodliwie wizualizowanych w moim pokoju wydarzeń muzycznych. A co w tym wszystkim jest najciekawsze, to fakt, że owe hołubienie soczystej kolorystyce prezentacji pomagało wykreować opiniowanemu zestawowi namacalny, bo w fajnej projekcji 3D spektakl muzyczny.
Pierwszym z brzegu przykładem na potwierdzenie tezy o budowaniu realnego świata muzyki podczas mojej sesji testowej była wydana przez japoński oddział Sony w formacie Blu-spec CD2 skrótowa kompilacja opery „Wesele Figara” Mozarta pod Teodorem Currentzis-em. Owszem, realia operowej sceny da się usłyszeć przez znaczącą większość zestawień, jednak ciekawe podkręcenie nasycenia całego przedsięwzięcia spowodowało poprawę namacalności wokalnych źródeł pozornych, dzięki czemu sporo zyskała projekcja ich w trzecim wymiarze. I nie mówię tutaj jedynie śpiewie statycznym, tylko słyszalnej na bazie odgłosów drewnianej sceny, częstej zmianie miejsc artystów. A to dopiero jedna strona medalu, gdyż owo podniesienie poziomu ciężaru dźwięku nie zabiło stylistyki prowadzenia orkiestry przez maestro Currentzis-a, czyli ostrych uderzeń pełnego składu. Ten aspekt również wypadł dobrze. Może nie bezkompromisowo, jednak z dobrym oddaniem jego zamierzeń, bez czego wiedząc z kim duchowo obcujemy, słuchanie staje się zwykłą nudą.
Kolejnym testowym krążkiem okazał się być materiał rockowej grupy AC/DC „Highway To Hell”. Naturalnie jako konsekwencja plastyki przekazu bezapelacyjna drapieżność muzyki była lekko utemperowana, jednak po skorygowaniu pracy kolumn do odpowiedniego gatunku muzycznego na tyle minimalnie zmniejszona, że nawet biorąc pod uwagę moje muzyczne wychowanie na tym materiale, bez najmniejszych problemów przeszedłem nad tym do porządku dziennego, natychmiast pławiąc się w zawartości merytorycznej tych buntowników z wyboru. A to nie koniec ciekawych informacji, bowiem w sukurs łykaniu tego materiału jak pelikan ryby pomagały mi za to podkręcone barwowo, będące jego solą gitarowe przebiegi i nieco bardziej ekspresyjna w domenie soczystości złowroga wokaliza. Jednym może nie słowem, ale zdaniem, zatopiłem się co prawda w nieco przyjemniejszym dla ucha, ale nadal pełnym ekspresji powrocie do fantastycznej przeszłości.
Na koniec elektronika spod znaku Massive Attack „Blue Lines”. W tym przypadku podobnie do rocka z jej wielbicielami można delikatnie poróżnić się jedynie w kwestii bezkompromisowości krawędzi, a oprzesz to wyrazistości dźwięków, które po przepuszczeniu przez zaplanowany przez dystrybutora filtr fajnego, bo nasyconego grania, były jakby mniej agresywne. Jednak zapewniam, bez jakichkolwiek dramatycznych szkód, a jedynie z tendencją do uprzyjemniania życia z praktycznie z każdą muzyką. Owszem na górze nie było ostro, ale za to w dole po zastrzyku masy bardzo efektownie. A efektownie, bo z dobrą kontrolą, co zestawiając dwa komponenty od innych producentów, nie zawsze udaje się zrealizować. Na szczęście obaj dystrybutorzy wiedzą, o co w tej zabawie chodzi i poza tym, że zestaw wypadł w takiej estetyce, jak planował, to jeszcze znakomicie się bronił. Co prawda bez pogoni za stuprocentowym oddaniem zamierzeń tego typu muzyków, ale biorąc pod uwagę tendencyjność zestawienia muzykalnego seta, był naprawdę blisko.
Gdy doszedłem do kreślenia puenty tego spotkania, tak po prawdzie zastanawiałem się, czy jest sens się powtarzać. Przecież moje spostrzeżenia były na tyle wymowne, że ciężko jest wywnioskować coś innego, jak pełne ukontentowanie zaproponowanym zestawem. Owszem, kroczył w konkretnej estetyce brzmienia, jednak przy swoim gęstym sznycie grania na tyle udanie podanej, że aby nie znaleźć w nim pokrewnej duszy na długie lata, trzeba być bardzo ortodoksyjnym słuchaczem któregoś z wspomnianych nurtów muzycznych. Powód? Nic specjalnego. Po prostu połączenie mocy greckiego boga z litewskimi pannami każdy z nich przedstawiając na swój sposób, nie odchodziło odeń zbyt daleko. To nadal było mocne i energiczne granie, z tą tylko różnicą, że przyjemne. A jeśli w obcowaniu z muzyką owa przyjemność jest tylko słyszalną nutą, a nie siłowym naginaniem rzeczywistości, to chyba nic złego.
Jacek Pazio
Opinia 2
Wbrew nieco przewrotnemu podtytułowi w ramach dzisiejszego spotkania zamiast roztrząsać niuanse antagonizmów, które koniec końców doprowadziły do wojny secesyjnej, bądź z łezką w oku wspominać mini serial z Patrickiem Swayze i Jamesem Readem skupimy się na kooperacji. W dodatku kooperacji nie tylko na poziomie produktowym, co raczej nie powinno dziwić, gdyż nie raz i nie dwa dystrybutorzy dostarczali nam zestawy skomponowane z różnych, znajdujących się pod ich skrzydłami marek, lecz również właśnie dystrybucyjnym. O ile bowiem zwykło się uważać, iż tak w naszej, jak i chyba we wszystkich branżach człowiek człowiekowi wilkiem a konkurencja tylko czyha na potknięcie, to okazuje się, że są wyjątki potwierdzające ową regułę. A owym wyjątkiem jest kooperacja gliwickiego 4HiFi z sopockim Premium Sound, której to efektem jest polecany przez oba byty zestaw w skład którego wchodzą wzmacniacz zintegrowany Odysseus debiutującej na naszych łamach grecko-bułgarskiej manufaktury Pilium Audio i litewskie kolumny AudioSolutions Virtuoso M.
Skoro AudioSolutions zdążyliśmy już po wielokroć wziąć pod redakcyjną lupę i odmienić przez niemalże wszystkie przypadki, to na początek należy się Państwu małe wyjaśnienie odnośnie rodowodu tytułowej amplifikacji a tym samym rozwianie rodzących się w głowach co podejrzliwszych jednostek teorii spiskowych. Chodzi bowiem o to, iż Pilium Audio została powołana do życia w Grecji w 2012 r., czyli w czasach, gdy wydawało się że ulubiona destynacja naszych letnich wojaży opuści grono UE i to bynajmniej nie na własne życzenie, jak U.K., lecz na zasadzie relegacji ze względów na ogólnie rzecz ujmując problemy natury finansowej. A tego założyciel marki – pan Konstantinos Pilios chciał z oczywistych względów uniknąć. Dlatego też zapobiegliwie w 2014 r. zarejestrował swoje przedsiębiorstwo w … Bułgarii. Tym oto sposobem adresem, li tylko korespondencyjnym, jest oddalony zaledwie godzinę jazdy od Sofii malowniczy – położony u podnóża Gór Riła, w dolinie rzeki Strumy, Blagoevgrad, zwany potocznie Blago. Z kolei zarówno sam właściciel, zespół R&D (projektanci i inżynierowie), oraz pozostali pracownicy są Grekami i pracują wytwarzając elektronikę sygnowaną logotypem Pilium Audio w Grecji.
Nie wiem czy tylko ja mam takie skojarzenia, jednak bryła Odysseusa nieodparcie przywodzi mi na myśl stan pośredni pomiędzy Audią Flight Strumento N°4 a AVM Ovation SA8.2. Chodzi bowiem o swoistą majestatyczną monolityczność prostopadłościennej, niezwykle zwartej bryły z dyskretnie schowanymi w jej obrysie radiatorami i minimalistycznym designem. Wykonany z grubych płyt aluminiowych korpus pokryto czarną anodą i choć czerń podobno wyszczupla to akurat w tym przypadku dość trudno przed wzrokiem ciekawskich będzie ukryć tytułowy katafalk. Jego front zdobi precyzyjnie wycięty firmowy logotyp i centralnie umieszczony, całkiem czytelny kolorowy, dotykowy wyświetlacz. Z jego pomocą możemy wybrać m.in. źródło i ustawić oczekiwaną siłę głosu, choć zdecydowanie wygodniej będzie użyć znajdującego się na wyposażeniu pilota. O zastępujących ściany boczne radiatorach już zdążyłem napomknąć, więc tylko wspomnę, iż w chłodzeniu wnętrza wspiera je umieszczona na płycie górnej dodatkowa kratka wentylacyjna.
Pewne zdziwienie może za to wywołać widok ściany tylnej, gdyż na tym pułapie cenowym ograniczenie interfejsów wejściowych li tylko do gniazd RCA, których akurat w tym wypadku mamy pięć par, wydaje się, poza konstrukcjami lampowymi, nader karkołomnym i trudnym do logicznej obrony posunięciem. Ba, nawet wybitnie sceptycznie do połączeń zbalansowanych nastawiony zespół inżynierów z Audioneta swoje produkty w XLR-y wyposaża. Co ciekawe, owe ortodoksyjne przywiązanie do RCA Grekom wraz z wędrówką w górę cennika mija, gdyż dziwnym zbiegiem okoliczności już usytuowany oczko wyżej Leonidas, jak i DAC, wszystkie przedwzmacniacze oraz końcówki mocy mają wejścia i wyjścia w obu standardach. Krótko mówiąc śmiało możemy uznać, iż dopiero wkraczamy niejako do przedsionka właściwego portfolio Pilium, które to de facto rozpoczyna się tam, gdzie nawet jednoznacznie kojarzony z górną półką Vitus Audio ma już całkiem szeroki wachlarz propozycji. Całe szczęście pojedyncze, acz szalenie solidne, motylkowe terminale głośnikowe i gniazdo zasilające IEC już nijakich kontrowersji nie budzą. W komplecie znalazł się również aluminiowy pilot.
Za to wystarczy rzut oka do trzewi wzmacniacza i jasnym staje się, że mamy do czynienia z rasowym i w dodatku tak zaprojektowanym, jak i zbudowanym High-Endem. Nie dość bowiem, iż nie sposób podnieść tu zarzut odnośnie magazynowania audiofilskiego powietrza, co sama topologia dual mono i logika układu budzi trudny do poskromienia entuzjazm. Zasilanie oparto bowiem na monstrualnym 2 kVA toroidzie, w samej sekcji przedwzmacniacza zastosowano kondensatory o łącznej pojemności 19 000 µF a w stopniu wyjściowym 180 000 µF. Z kolei masywne radiatory obsadzono 40, pracującymi w klasie AB, tranzystorami zdolnymi oddać 200 W przy 8 Ω, 400 W przy 4 Ω i 700 W przy 2 Ω obciążeniu. Za regulację głośności odpowiada sterowana mikroprocesorem drabinka rezystorowa a i wszystkie parametry wzmacniacza są cały czas podlegają stosownemu monitoringowi.
Z kolei AudioSolutions Virtuoso M to najogólniej rzecz ujmując starsze i zarazem większe rodzeństwo goszczących u nas niemalże rok temu S-ek. Mamy zatem do czynienia z czterogłośnikową, trójdrożną konstrukcją przyobleczoną w autorskie obudowy wykonane w systemie „box in a box”, w której zaaplikowano 3 cm tekstylną kopułkę w niewielkiej tubce, powyżej 16,5cm średniotonowiec z twardej papierowej pulpy a poniżej parę wykonanych z podobnego materiału basowych 19-ek. Deklarowana skuteczność to wielce zachęcające 92 dB, co przy nominalnej 4 Ω impedancji daje, przynajmniej na papierze, szanse na sensowność połączeń nawet niezbyt imponującymi mocowo wzmacniaczami. Na będących w zaniku, wynikających ze zbiegającej się ku tyłowi obudowie plecach oprócz zlokalizowanych tuż przy cokole dolnym podwójnych gniazd głośnikowych WBT nextgen™ i zdublowanych portów basrefleks nie zabrakło pokrętła wyboru jednego z trzech (Balanced, Moderate, Enhanced) profili zwrotnicy a tak po prawdzie przełącznik pomiędzy trzema zwrotnicami operując częstotliwością podziału i stromością zboczy. A z tego co na powyższych zdjęciach widać, zamiast któregoś z „extra” malowań otrzymaliśmy niezaprzeczalnie elegancką, choć na tle S-ek zaskakująco spokojną perłowo-białą parkę.
Opis walorów natury estetycznej to jedno, jednak mówiąc szczerze coraz częściej dochodzę do wniosku, iż w audio, podobnie z resztą jak w życiu, sprzęt o ile może i wyglądać li tylko nieco lepiej od diabła, to grać musi niemalże anielsko. Skoro jednak dostarczony przez gliwicko-sopocki duet zestaw bezdyskusyjnie cieszy oczy, to nic na to nie poradzimy, po cichu licząc tylko, że zagra adekwatnie do tego co w oko nam wpadło. Pierwsze takty używanego podczas testów Virtuoso S albumu „Soulmotion” Natašy Mirković & Nenada Vasilica i … jest dobrze, jednak zauważalnie inaczej aniżeli przy mniejszych kolumnach. Dźwięk bowiem urósł wraz z reprodukującymi go zestawami głośnikowymi, przy czym nie był to wzrost globalny, co raczej skupiony na najniższych składowych. Pamiętacie Państwo jak przy S-kach wspominałem, iż spodziewałem się nieco większej spektakularności? No to tutaj owych doznań miałem pod dostatkiem. Może wolumen basu co nieco uszczknął z motoryki, timingu i żywiołowości młodszego rodzeństwa, przez co spektakl nabrał większej dostojności, ale od razu uspokoję jednostki obawiające się „klęski urodzaju” – do przysłowiowej buły i spowolnienia jeszcze dużo brakuje. Jednakowoż eM-ki jasno dają do zrozumienia, że najlepiej poczują się w 45-50m pokojach, gdzie dane im będzie rozwinąć skrzydła. Skrzydła tytułowe combo rozwija również na zdecydowanie bardziej absorbujących pod względem aparatu wykonawczego formach. Weźmy na ten przykład iście epicką ścieżkę dźwiękową z „Underworld Rise of the Lycans” autorstwa Paula Haslingera. Jest tylko jedno ale – ów soundtrack jest nagrany dość cicho, więc aby poznać pełnię jego możliwości należy nieco bardziej aniżeli zazwyczaj pofolgować sobie z regulacją głośności a po ostatniej nutce czym prędzej wrócić do standardowych nastaw, o ile tylko nie chcemy obudzić wszystkich domowników, bądź zwrócić na siebie uwagę okolicznych mieszkańców. Poza tym zarówno potężna integra, jak i towarzyszące jej kolumny nie wydają się mieć żadnych ograniczeń tak pod względem poziomów głośności, jak i dynamiki zarówno w jej odmianie mikro, jak i makro. A właśnie, Odysseus. Otóż jeśli ktoś z Państwa podejrzewał, iż za poniekąd kosmetyczną, aczkolwiek zauważalną (proszę pamiętać, że na potrzeby recenzji zaobserwowane różnice w subiektywny sposób wyolbrzymiamy) zmianą charakterystyki brzmieniowej Virtuoso stoi właśnie on, to … proszę się dalej nie łudzić. Integra Piliium bowiem i tak w niezwykle umiejętny i zarazem dyskretny sposób stara się litewskie kolumny okiełznać i zdyscyplinować, samą pozostając możliwie neutralnym elementem toru. Przykładowo nasz redakcyjny Mephisto nie tyle pozwala AudioSolutions na więcej, co schodzi z nimi jeszcze niżej a tym samym sprawia, że nawet w naszym, zaadaptowanym akustycznie OPOS-ie bas potrafił wymóc na nas przestawienie punktu pracy pułapek basowych. Jednak ad rem, czyli wróćmy do Odysseusa, którego śmiało można uznać za wielce udaną próbę urzeczywistnienia idei przysłowiowego drutu ze wzmocnieniem. Nie oznacza to bynajmniej, że mamy do czynienia z urządzeniem nudnym, bądź nie daj Bóg wypranym z emocji, lecz takim, które nie narzucając własnego charakteru robi dokładnie to, do czego zostało stworzone. Pozornie bułka z masłem. Niestety praktyka wskazuje na to, że o ile coś na papierze wygląda dziecinnie prosto, to wdrożenie owego czegoś w życie już takim prostym, o ile w ogóle możliwym, nie jest. A „najmniejsza” (cudzysłów pojawia się tu celowo) integra Pilium ów cel osiąga i to bez najmniejszego wysiłku. W dodatku jest nad wyraz neutralną a zarazem wdzięczną amplifikacją, gdyż nie tylko w porównaniu ze zdecydowanie droższym punktem odniesienia niczego mówiąc wprost nie psuje, a to już nie jest takie oczywiste, co też niespecjalnie przejawia chęci do piętnowania gorszych realizacji. Co prawda przy ich odtwarzaniu nie jest w stanie wykrzesać rozdzielczości, czy trójwymiarowości, gdyż z próżnego i Salomon nie naleje, lecz zachowując iście stoicki spokój robi swoje. Trafiając z równowagą tonalną w punkt ani nie przyciemnia, ani nie rozjaśnia przekazu. Na dość rześko zrealizowanym „Third Degree” Flying Colors mamy zatem fenomenalną rozdzielczość, oddech i gradację planów a jednocześnie sybilanty nie psują nam zabawy. Jest to o tyle istotne, iż powyższe wydawnictwo pomimo nader prog-rockowej proweniencji muzyków ww. formację tworzących niespecjalnie w owe rejony się zapuszcza i trzeba się dobrze z materiałem osłuchać, by pewne smaczki wyłapać. A grecki wzmacniacz ową wiwisekcję i dostęp do ukrytych pod powierzchnią specjałów oferuje już na starcie. I to nie w formie prosektoryjno-laboratoryjnej analizy, lecz dając pełen wgląd w strukturę kompozycji jednocześnie zachowując jej koherentność i nie burząc misternej całości.
Reasumując powyższą, nadspodziewanie sążnistą epistołę śmiało można uznać, iż owoc grecko-litewskiej od strony sprzętowej a gliwicko-sopockiej pod względem dystrybucyjnym kooperacji bardzo miło nas zaskoczył. Nie dość bowiem, iż reprezentował pełną synergię brzmieniowo – funkcjonalną, świetnie sprawdzając się w dowolnym repertuarze, to również niczego nam nie brakowało podczas kilkutygodniowego z nim obcowania. Ba, nawet do zmian charakterystyki pracy zwrotnicy zdążyliśmy się nie tyle przyzwyczaić, co przekonać i bez najmniejszych oporów ustawiać punkt jej pracy w zależności od odtwarzanego materiału, bądź nawet chwilowego widzimisię. Krótko mówiąc jeśli nie czujecie się Państwo zbyt silnie przywiązani do realizowanych przewodami XLR połączeń a przy okazji dysponujecie przynajmniej czterdziestometrowym pomieszczeniem, to tytułowy zestaw ma spore szanse skraść Wasze serca.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa
Dystrybucja
Pilium Audio: 4HiFi
AudioSolutions: Premium Sound
Ceny
Pilium Audio Odysseus: 129 989,99 PLN
AudioSolutions Virtuoso M: 119 900 PLN
Dane techniczne
Pilium Audio Odysseus
– Konstrukcja: true dual mono
– Moc: 200 W / 8 Ω, 400 W / 4 Ω, 700 W / 2 Ω
– Pasmo przenoszenia: > 100 kHz
– Zniekształcenia: < 0,01%
– Wejścia: 5 par RCA
– Gain: 35
– Impedancja wyjściowa: < 0,1 Ω
– Wymiary: 250 x 480 x 490 mm (W. x Sz. x Gł)
– Waga netto: 74 kg
AudioSolutions Virtuoso M
– Czułość: 92 dB @ 2.83V 1m
– Moc ciągła: 170 W rms
– Moc maksymalna: 340 W;
– Impedancja nominalna: 4 Ω
– Podział zwrotnicy: 500 Hz; 7000 Hz
– Pasmo przenoszenia (w pomieszczeniu): 25-30000 Hz
– Głośniki: 3cm jedwabna kopułka wysokotowa; 16,5cm średniotonowy o membranie z twardej pulpy; dwa 19cm głośniki basowe z membranami z twardej pulpy
– Wymiary (W x S x G): 1240 x 444 x 621mm
– Waga: 75 kg/szt.
Najnowsze komentarze