Opinia 1
Choć z racji powszechnej globalizacji i błyskawicznej propagacji wszelakiej maści nie tylko newsów, lecz również trendów i mód już od dawien dawna trudno mówić o jakimś stałym kierunku ich ekspansji, to jednak obserwując naszą globalną wioskę z całkiem sporą dawką pewności możemy uznać, iż nowości nadal napływają do nas głównie z zachodu. Oczywiście nie wyklucza to sytuacji, gdy ni stąd ni zowąd coś się pojawia w sieci i zanim się spostrzeżemy, bądź zlokalizujemy jego źródło, dociera do nas po prostu zewsząd i to z taką intensywnością, że zaczynamy bać się otworzyć lodówkę. Ponadto to, co kiedyś wydawało się swoistą stałą, ewoluuje w zmienną a od budowanej latami renomy / wizerunku marki można odciąć się praktycznie z dnia na dzień. Dlatego też o ile jeszcze jakiś czas temu zmiana wydawać by się mogło stanowiącej klucz do sukcesu, bądź wręcz jego synonim, nazwy wywoływała zdziwienie (vide dokonany w 1995 roku rebranding południowokoreańskiego giganta GoldStar w LG) to obecnie nawet pozornie zagadkowe ruchy Google (zmiana nazwy na Alphabet), czy Facebooka (Meta) przykuwają uwagę obserwatorów na przysłowiowe pięć minut, po których następuje ostentacyjne wzruszenie ramion i gonienie za kolejną sezonową sensacją. Dlatego też zamiast przywiązywać się do metek i logotypów (daleko nie szukając nawet Gucci wielokrotnie zmieniał swój znak firmowy, w tym sezonowo – np. na potrzeby kolekcji Alessandro Michele’a) zdecydowanie rozsądniej skupiać się na konkretnych produktach i rozwiązaniach. I tym oto, nieco zagmatwanym sposobem dotarliśmy do sedna niniejszego wstępniaka, czyli wzmacniacza zintegrowanego Reference pozornie nieznanej i debiutującej na naszym rynku marki Soundastic. Z premedytacja użyłem sformułowania „pozornie”, gdyż ów producent do października b.r. funkcjonował jako Struss Audio a śmiem twierdzić, że z kolei tej marki nikomu, choćby blado zorientowanemu w temacie audio przedstawiać nie trzeba.
Już choćby pobieżny rzut oka na aparycję naszego dzisiejszego gościa wykaże trudne do przemilczenia podobieństwo z recenzowanym ponad dwa lata temu na naszych łamach modelem DM 250. Mamy bowiem do czynienia z dokładnie taką samą logiką i choć obie konstrukcje różnią się niuansami typu zmiany przełącznika hebelkowego na pokrętło, bądź rezygnacją z purpurowego pazura, to wspólnego rodowodu się nie wyprą. Na występującym w roli płyty czołowej grubym płacie czernionego aluminium wydzielono dwiema pionowymi chromowanymi żłobieniami stylowe „marginesy”. Na osi owych podfrezowań umieszczono obrotowy włącznik główny – po lewej i bliźniaczy selektor źródeł oraz nieco większą gałkę regulacji głośności po prawej. O wyborze jednego z ośmiu wejść liniowych informuje z kolei osiem błękitnych diod a za akcent natury dekoracyjnej można uznać jedynie nazwę modelu. O pochodzeniu, czyli również i producencie dowiemy się zaglądając dopiero na zaplecze, gdzie można poczuć lekkie déjà vu. Mamy bowiem rozwinięcie topologii znanej z 250-ki. Ów upgrade dotyczy rozbudowy wejść sekcji przedwzmacniacza gramofonowego o gniazda dedykowane wkładkom MC i zmianie pojedynczych terminali głośnikowych na wersje z „kołnierzami przeciwzwarciowymi”. Oprócz tego do dyspozycji nadal mamy dedykowany głównemu źródłu zestaw pary gniazd RCA i XLR, oraz stanowiące jego uzupełnienie cztery pary nieco mniej biżuteryjnych wejść RCA. Prawą flankę okupuje zintegrowane z komorą bezpiecznika trójbolcowe gniazdo zasilające IEC.
Przez perforację płyty górnej można dostrzec dwa solidne toroidy (po 500VA każdy), oraz baterię czterech 12 000 μF kondensatorów Nippon Chemi–Con. Wzmacniacz pracuje w klasie AB oferując 140W na kanał przy 8 Ω i niemalże podwajając tę moc, do 260W przy 4 Ω obciążeniu. Nie można też nie wspomnieć o charakterystycznym okrągłym pilocie zdalnego sterowania, dzięki któremu możemy regulować głośność.
Nie posiadając wiedzy, co do przebiegu dostarczonego przez producenta na testy egzemplarza pierwszy tydzień upłynął nam na możliwie intensywnej jego (wzmacniacza, nie producenta) eksploatacji celem gruntownego wygrzania i doprowadzenia do pełni formy. Po takiej rozgrzewce taryfy ulgowej już być nie mogło i … I nawet takowa nie była konieczna, gdyż Reference nie tylko nie miał czego się wstydzić, co wręcz natychmiast przykuwał do fotela automatycznie reorganizując nasze plany. Okazało się bowiem, iż czerpiąc pełnymi garściami z zalet i cech natywnych 250-ki miał swój własny pomysł na dźwięk. Pomysł może mniej bezkompromisowy od poprzednika, lecz patrząc na niego możliwie obiektywnie z boku, łatwej akceptowalny, czy wręcz już po pierwszych taktach łapiący za ucho i wprawiający w wyborny nastrój. Już tłumaczę o co chodzi. Otóż 250-ka oferowała szalenie dynamiczny i zarazem rozdzielczy przekaz o nad wyraz neutralnej temperaturze barwowej, tymczasem Reference będąc mocniej osadzonym w średnicy i basie łaskawszym okiem patrzy na nagrania, którym do referencyjnej realizacji nieco więcej aniżeli tylko trochę brakuje. Jest gęściej, bardziej soczyście i jakby góra pasma została li tylko muśnięta jedwabistą gładkością. Nie oznacza to bynajmniej jej zgaszenia, bądź wycofania, gdyż dęciakom na „Nibbles” Norsk Tromboneensemble blasku nie brakowało a szaleńcze gitarowe riffy z „Ballistic, Sadistic” Annihilatora cięły powietrze niczym ogniste lance. Krótko mówiąc wszystko było na właściwych sobie miejscach a jedynie akcent postawiony został nie na właśnie bezkompromisową analityczność, co zespoloną z hedonistyczną muzykalnością wysoką rozdzielczość. Różnica może na papierze niewielka, lecz o ile 250-ka była propozycją skierowaną do dążących do prawdy absolutnej audiofilów, to już Reference przejawia cechy predestynujące go dla odbiorcy, któremu bliżej wrażliwości melomana. Dlatego też Gregory Porter na m.in „Take Me To The Alley” czarował głębią swojego aksamitnego głosu w sposób absolutnie zjawiskowy a bądź co bądź nadal obecne podczas sesji perkusjonalia dyskretnie przyznawały mu pierwszeństwo pozostając doskonale słyszalnymi, lecz bez pierwszoplanowych zapędów . Z kolei kolejny a zarazem w pełni zasłużony komplement chciałbym skierować w kierunku przestrzenności a dokładnie głębi kreowanej przez tytułową integrę sceny, która zamiast wzorem starszego rodzeństwa skupiać się na szerokości miała też całkiem sporo do zaoferowania pod względem głębi i wieloplanowości
Jedynym aspektem, który warto mieć na uwadze i zweryfikować nausznie, czyli w kontrolowanych warunkach – vide własnych czterech kątach, to bas, którego Soundastic nie skąpi i choć jest kreślony grubszą aniżeli mam na co dzień z Brystona, jednak trudno było mieć do niego jakieś zastrzeżenia co do kontroli, czy zróżnicowania. A że odzywał się mocniej i częściej aniżeli kanadyjski konkurent, takie jego zbójeckie prawo a zarazem cecha, której większość z nabywców pożąda niezależnie od pory dnia i nocy, czy też odtwarzanego repertuaru. Wspominam jednak o tym z kronikarskiego obowiązku, gdyż odsłuch „Touch” Yello przy iście koncertowych poziomach głośności, których Reference się nie boi, może nad wyraz drastycznie pogorszyć nasze relacje jeśli nie z sąsiadami co resztą domowników.
Reasumując. Nawet jeśli uznamy model Reference za nowe rozdanie a Soundastic za nowego gracza, to warto mieć świadomość, iż tak zasady gry, jak i sama talia nie uległy zmianie. Oznacza to, iż mając słabość do wcześniejszych modeli Struss Audio również i nasz dzisiejszy gość powinien spełnić Państwa oczekiwania. Nie dość bowiem, że dysponuje mocą zdolna „rozbujać” stół bilardowy, to stawia na dynamikę idącą wespół z muzykalnością, więc z powodzeniem powinien wkomponować się w większość chociażby poprawnie skonfigurowanych systemów. A z resztą tu nie ma co dywagować i parafrazując klasyka „tańczyć o architekturze”, tylko zamówić odsłuch/wypożyczyć najlepiej na weekend, Reference i dać mu pograć.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones / Synergistic Research MiG SX
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Synergistic Research Galileo SX SC
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC; Innuos PhoenixNet
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Nie będę owijał w przysłowiową bawełnę, tylko otwierając to spotkanie dość odważnie oznajmię, iż mimo leżącego u podstaw naszej działalności opiniowania w miarę możliwości wybitnych, a co za tym idzie często drogich konstrukcji, tak naprawdę najbardziej cieszą mnie starcia z coraz częściej dochodzącymi do międzynarodowego rozgłosu produktami rodzimymi. Jakimi? Nie trzeba daleko szukać, na dowód czego wspomnę jedynie choćby ostatnio oceniane Circle Audio, czy David Laboga Audio Custom. Jaki jest powód takiego podejścia do tematu? Spokojnie. Taki stan rzeczy nie jest pokłosiem ostatnio bardzo poprawnego politycznie populizmu, tylko czegoś w rodzaju, bez względu na fakt ostatniego wyświechtania tego zwrotu, patriotycznej, co istotne bardzo pozytywnie wypadającej weryfikacji stanu znajomości zagadnień audio naszej myśli technicznej na tle światowej śmietanki. A że ów pozytywny wynik tego rodzaju sparingów ostatnimi czasy jest zaskakująco powtarzalny, w jego efekcie nie było innego wyjścia, jak ustawienie w moim rankingu rodzimych producentów w jednej linii z ich oczywiście chadzającymi na tym samym poziomie zaawansowania technicznego, zachodnimi odpowiednikami. I właśnie takim założeniem może pochwalić się dzisiejszy test. Czego? Zapewniam, że dla wielu z Was bardzo ciekawej konstrukcji, gdyż dzisiejszym gościem jest dostarczony własnym sumptem przez Soundastic (dawniej Struss Audio) wzmacniacz zintegrowany Soundastic Reference. Intrygujące? Jeśli tak, zatem nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić zainteresowanych do zapoznania się z poniższym tekstem.
Rzeczona integra w kwestii rozmiarów osiąga typowe dla tego segmentu cenowego rozmiary, czyli z grubsza ok. 43 cm szerokości, ca. 36 cm głębokości i koło 10 cm wysokości. Jednak to co wyróżnia ją na tle oferty konkurencji, to jak na taki niepozorny plasterek spora waga 16 kg. Co to ma za znaczenie? Otóż ten parametr sugeruje, że wsad materiałowy w trzewiach konstrukcji jest w stanie sprostać założeniom konstrukcyjnym wzmacniacza na niebagatelnym poziomie oddania mocy 140W przy 8 Ohm i 240W przy 4. Niestety jak to mówią, papier przyjmie wszystko, nawet najbardziej wybujałe pobożne życzenia producenta, co często w wyniku obecnie panującej oszczędności na czym się da, nie ma jakościowego przełożenia w starciu z realnym światem. Dlatego też nierzadko oprócz przedtestowego zapoznawania się z potencjalnym pretendentem do laurów na bazie materiałów reklamowych, weryfikuję jego byt organoleptycznie. Banał? Czynność bez znaczenia? Dla wielu z Was być może. Dla mnie jednak to stosunkowo istotne i jeśli coś niepozornego swoje waży, na starcie wzbudza moje zainteresowanie. Czy w konsekwencji testu pozytywne, czy negatywne, to inna sprawa, jednak ważne, że produkt pokazuje, iż jest jakiś. A zapewniam, to istotna cecha. Idąc dalej, czyli tropem wizualnej prezentacji Soundastic-a omówimy kwestię frontu. Ten będąc zamierzenie oszczędnym w zbędne detale, patrząc od lewej strony może pochwalić się zorientowanym w osi mieniącego się srebrem pionowego ornamentu, okrągłym przy u postawie i spłaszczonym w miejscu kontaktu z palcami podczas użytkowania srebrnym włącznikiem głównym, lekko na prawo od osi obudowy ośmioma diodami sygnalizującymi wybór wejścia i całkiem na prawej flance podobnie do włącznika na tle pionowej belki wkomponowaną dużą, również srebrną na tle czerni obudowy gałką wzmocnienia i bliźniaczym do włącznika selektorem wejść liniowych. Przemierzając konstrukcję ku tylnemu panelowi, w lewej części górnej połaci widzimy pięć przechodzących na boczną ściankę bloków poprzecznych otworów dla grawitacyjnego wentylowania osadzonych pod nimi transformatorów. Zaś po dotarciu do pleców okazuje się, że w dbałości o nasz komfort aplikacyjny producent zaproponował zestaw wejść, wyjść i masy dla wewnętrznego phonostage’a dla wkładek MM/MC, dedykowane wejścia dla CD w standardzie RCA/XLR, dodatkowe cztery uniwersalne wejścia RCA dla innych urządzeń, zestaw zacisków kolumnowych oraz zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo zasilania IEC. Całość konstrukcji wieńczy świetny wizualnie, obsługujący podstawowe funkcje, dwuguzikowy okrągły pilot zdalnego sterowania.
Próbując jakoś ciekawie otworzyć akapit merytoryczny, z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, iż najnowsze dziecko firmy Soundastic na tle poprzedniej konstrukcji w moim odczuciu jest znacznie lepsze. Jednak lepsze nie dlatego, że tamte było słabe. Z pewnością nie. Chodzi raczej o nieco inny niż protoplaści, bliższy mojemu punktowi widzenia, końcowy sznyt grania. Owszem, nadal jest konkretny w krawędzi rysunku muzycznego, oferuje nieposkromioną energię przekazu i otwartość w górnym rejestrze, jednak do tego wszystkiego doszła pewnego rodzaju soniczna kultura tych działań. Co to oznacza? Patrząc zgrubnie, wszystko jest podobnie jak kiedyś, tylko podczas współpracy z modelem Reference muzyka odznacza się nieco większym body. Oczywiście takie postawienie sprawy ma swoje konsekwencje. Jednak zapewniam, że pozytywne, bowiem przekładające się nie tylko na przyjemniejsze w odbiorze dociążenie basu i bardziej namacalną projekcję plastyczniejszej średnicy, ale dodatkowo oczekiwane ukrócenie chadzania wysokich tonów swoimi drogami. Teraz są jakby minimalnie stonowane, jednak w odniesieniu do reszty pasma jawią się jako jego spójny z całością podzakres. Myślicie, że to może być odebrane in minus? Co to to nie. Powód? Otóż nasz bohater mimo opisanych działań nadal jest orędownikiem świetnego drive’u. Wagowo podanego minimalnie niżej, ale nadal pełnego oczekiwanej ekspresji. I to niezależnie od słuchanego materiału.
Dobitnym przykładem na powyższą tezę jest najnowsza płyta rodzimego trio RGG „Mysterious Monuments On The Moon”. Jestem po jej kilku przesłuchaniach i wiem, że jest nieco bardziej ekspresyjna od wcześniejszych kompilacji. Ale nie chodzi mi w tym momencie o zwrócenie większej uwagi na majestatyczność utworów, tylko ich dynamiczniejszą i oferującą znacznie więcej wszelkiego rodzaju „przeszkadzajkowych” wariacji perkusisty, wymowę. Po prostu muzycy więcej się na niej bawią pojedynczymi dźwiękami, niż usiłują stworzyć coś na kształt często wykorzystywanego przeze mnie w testach krążka interpretującego twórczość Karola Szymanowskiego „Szymanowski” jazzowego melodramatu. Co w odniesieniu do tytułowego wzmacniacza udowadnia ten nowy album? Otóż pokazuje, że dobrze odsadzona w masie, ale bez strat w oddaniu krawędzi i szybkości narastania dźwięku projekcja potrafiła fajnie podać nawet najbardziej naszpikowane wieloma popisami różnego rodzaju perkusjonaliów i innych preparowanych instrumentów w pozytywnym tego słowa znaczeniu, zwariowane pasaże. To mimo wyczuwalnego zwiększenia nasycenia dźwięku spektakl nadal był pełen dobrze zawieszonych w eterze w głąb i wszerz najdrobniejszych szczegółów, w którym przy okazji bardzo ważnymi beneficjentami był dostojny fortepian i odpowiednio w zbilansowany w kwestii strun i pudła rezonansowego kontrabas.
W tym samym duchu wypadała muzyka wokalna, w roli której wystąpiła śpiewająca standardy muzyczne Melody Gardot „Sunset In The Blue”. Jak dokładnie? Chodzi o fakt dobrego pokazania tembru głosu artystki, a przy okazji nie zagubieniu tak ważnych dla tego rodzaju produkcji gardłowych smaczków. Owszem, bez tego typu artefaktów diva również bez problemu nas zaczaruje, jednak nie po to tego rodzaju muza kolokwialnie mówiąc, nazywana jest pościelową, aby system swym słabym oddaniem realiów tego rodzaju twórczości gdzieś je zatracał. Są zapisane w ciągu zer i jedynek, to dobrze byłoby je ciekawie zaprezentować, co nasza rodzima integra pieczołowicie realizowała.
Na koniec mocne rockowe kopnięcie z armatą w tle. O co chodzi? A jakże, o płytę zespołu AC/DC „For Those About To Rock”. Tutaj tez nie było niedomówień. Wzmacniacz dobrze trzymał tempo. Przy okazji za sprawą dodatkowej dawki nasycenia świetnie podkreślał chyba najważniejsze dla tej grupy popisy gitarowe. Oczywiście nie zapominał wspomóc energią głosu wokalisty. Ale najważniejsze, że przy całej otoczce ubrania całości w fajną barwę nie udusił wybrzmień blach szalejącego perkusisty. Naturalną koleją rzeczy były cięższe i mniej drażniące, ale w żadnym wypadku nie głuche lub zbyt szybko gasnące. Po prostu nadal wyraziste, jednakże bez straty odpowiedniej swobody, a jedynie podane z nieco większą kulturą. To było na tyle ciekawe, że tę płytę przesłuchałem nie tylko bez większego zmęczenia ośrodka przyswajania fonii, ale dodatkowo od dechy do dechy z kilkukrotnym odtworzeniem będącej głównym mottem okładki tego krążka armaty.
Gdy doszliśmy do finału naszego spotkania, chciałbym zapewnić fanów dawnego sposobu na muzykę tego producenta, że z ocenianą dzisiaj integrą nie odchodzimy jakoś daleko od reprezentowanej do tej pory szkoły. To nadal jest pełne ekspresji granie, z tą tylko różnicą, że trącone nutką barwy. Barwy i wagi, które w żaden sposób nie skazują muzyki na szkodliwą utratę zadziorności. Nadal dostajemy do dyspozycji wzmacniacz pełen chęci do spędzania czasu z praktycznie każdą muzyką bez przekraczania dobrego smaku w żadną ze stron typu otyłość lub anoreksja. Dlatego tylko od naszych kablowych i komponentowych wyborów zależeć będzie, jak ostatecznie wypadnie. Dla mnie to ciekawa pozycja, bo jak wspominałem we wstępniaku, wzmacniacz jest „jakiś”. Z jednej strony wyraźny w krawędzi, a z drugiej z podpartym masą mocnym drive-m. To zaś powoduje, że według mnie jedynymi zmuszonymi do zastanowienia się przed ewentualną próbą u siebie są chyba tylko zagorzali wielbiciele lamp. Reszta populacji w momencie ewentualnych poszukiwań sekcji wzmocnienia bez dwóch zdań powinna zmierzyć się z tytułowym Soundastic Reference.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Producent: Soundastic
Cena: 6 500€
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 140 W / 8 Ω; 2 x 260 W / 4 Ω
Pasmo przenoszenia: 5Hz – 100 Khz 3 dB / 1 W / 8Ω; 10 – 30 000 Hz / ± 0.01 dB
Zniekształcenia THD: 0.05% @ 1 W / 8 Ω; 0.02% @ 120 W / 8 Ω
Czas narastania (Slew rate): 150 V/μs
Odstęp sygnał/szum: 130 dB (IHF – A)
Czułość wejściowa: 500 mV (RCA), 500 mV (XLR), 3 mV (MM Phono), 0,2 mV (MC Phono)
Impedancja wejściowa: 100 kΩ RCA), XLR: 22 kΩ (XLR), 47 kΩ (MM Phono), 100 Ω (MC Phono)
Pobór mocy: 40 VA – 1200 VA (peak)
Potencjometr (volume): precyzyjny Alps – Blue Velvet
Transformatory: 2 x toroidalne o mocy 500 VA każdy
Kondensatory filtrujące napięcie zasilania: 4 x 15 000 μF – Nippon Chemi-Con
Wymiary (S x W x G): 430 x 95 x 358 mm
Waga: 16 kg
Opinia 1
Od razu na wstępie lojalnie ostrzegę, iż tym razem będzie nawet nie tyle nad wyraz nietypowo, co wręcz wbrew wszystkim głównym dogmatom głoszonym przez mądre głowy marketingu. Mija bowiem dwa i pół roku od mocno konspiracyjnie debiutującego na naszych łamach, przypominającego post-industrialną, loftową instalację elektryczną przewodu zasilającego Argento Audio Flow Master Reference Extreme Power a w tzw. międzyczasie ani producent, ani, co jest w tym momencie jedynie następstwem pierwszego, rodzimy dystrybutor nie wzbogacili zawartości własnych stron internetowych o chociażby lakoniczną wzmiankę, o pełnej charakterystyce, wylistowaniu wchodzących w skład linii modeli i cenniku, nawet nie wspominając. Krótko mówiąc zero oficjalnych materiałów informacyjnych, zero medialnego szumu, czy nawet prób mniej, bądź bardziej zawoalowanych działań mogących uchodzić za promocję. Czyżbyśmy mieli zatem do czynienia z niemalże wzorcowym przykładem kablarskiego undergroundu, bądź tak ścisłej limitacji, że tylko wybrani – nader nieliczni szczęśliwcy są o jego istnieniu informowani i jeśli tylko szczęście im sprzyja dostępują zaszczytu posłuchania? Najdelikatniej rzecz ujmując nie wykluczam takiej opcji, jednakże z tego, co dane było mi wyciągnąć od samych zainteresowanych sprawa jest zdecydowanie mniej tajemnicza i wynika ze zwykłej prozy życia oraz ludzkiej natury. Okazuje się bowiem, iż FMRE (Flow Master Reference Extreme) bez całej, wydawać by się mogło koniecznej marketingowej otoczki, sprzedają się wręcz doskonale, oczywiście jak na produkt stricte high-endowy, a za ogólnoświatową propagacją „duńskich ekstremistów” stoi zorganizowana siatka dealerów i zadowoleni nabywcy. Warto bowiem mieć świadomość faktu, iż brać audiofilska to w większości przypadków rozrzucone po błękitnej planecie większe, bądź mniejsze, dość hermetyczne społeczności, których członkowie zdecydowanie bardziej ufają opiniom współczłonków aniżeli nawet najbardziej kwiecistym opisom komercyjnym. Skoro jednak czytacie Państwo te słowa, to niezbity dowód na to, że jednak od czasu nawet tak undergroundowe delikatesy wypływają na powierzchnię oficjalnych massmediów. Dlatego też z niekłamaną radością zapraszamy Was na spotkanie z kompletem dostarczonego przez katowicki RCM okablowania Argento Audio Flow Master Reference Extreme składającego się ze wspomnianego i mającego swoje przysłowiowe pięć minut przewodu zasilającego, zbalansowanych interkonektów i przewodów głośnikowych.
Wbrew obiegowej opinii mówiącej, iż czerń działa odchudzająco powyższe zdjęcia nader dobitnie pokazują, że może i jest w tym ziarnko prawdy, lecz reguła ta działa najwidoczniej do pewnego poziomu. Nie da się bowiem ukryć w pełni namacalnego faktu, że flagowe Argento są imponujących gabarytów i co nie mniej istotne ich postury idą w parze z równie zauważalną wagą. To nie są ażurowe konstrukcje w stylu in-akustik Reference LS-4004 AIR Pure Silver, lecz rasowe „dyszle” ze ściśle upakowanymi srebrnymi żyłami. Same koszulki w dotyku przypominają jedwab a firmowa konfekcja dopełnia iście piorunującego efektu. I tu uwaga natury funkcjonalnej. Otóż każda z dzisiejszych propozycji jest nad wyraz wymagająca odnośnie wolnej przestrzeni koniecznej zarówno do jej ułożenia, jak i … aplikacji – podłączenia. Tak, tak, nie ma bowiem co ukrywać, iż począwszy od trzech równolegle poprowadzonych żył przewodów zasilających, poprzez monstrualne korpusy wtyków XLR i głośnikowych koniecznym jest wygospodarowanie jeśli nie metra, to co najmniej kilkudziesięciu centymetrów na możliwie jak najmniej karkołomne ułożenie duńskich kabliszczy. W dodatku wtyki „ścienne” przewodów zasilających są kompatybilne jedynie z gniazdami Schuko (bez bolca). I tu warto również zwrócić uwagę na pewną ciekawostkę, czyli różnice na tle „zwykłych” Flow Master Reference. O ile bowiem „niższe stanem” rodzeństwo zasilające przyobleczono w pojedynczą koszulkę a tu mamy do czynienia z potrójnym przebiegiem z utrzymującymi równoległość żył dystanserami, to już w przypadku XLR-ów role się niejako odwracają i FMR mają konstrukcję zbliżoną właśnie do zasilających FMR Extreme Power a z kolei same FMR Extreme XLR przyjęły formę dwóch dość luźno ze sobą splecionych przebiegów. Jedynie głośnikowce, pomijając zmianę umaszczenia wydają się być bliźniaczo podobne, oczywiście pomijając fakt bycia ich negatywami, do swoich protoplastów. Jeśli zaś chodzi o niuanse natury metalurgiczno-technicznej, to muszę Państwa rozczarować, gdyż producent uparcie milczy jak zaklęty, uznając zapewne, iż wiedza o budowie jego produktów nie jest komukolwiek do szczęścia potrzebna, gdyż nijakiego przełożenia na brzmienie nie ma. Dlatego też nie przedłużając dywagacji na temat tego co widać gołym okiem i co czuć pod palcami sugeruję przejść do części poświęconej brzmieniu dzisiejszych gości.
Przystępując do krytycznych odsłuchów i mając w pamięci to, co potrafiły i żywiąc cichą nadzieję nadal potrafią, przewody zasilające zachodziłem w głowę, czy przypadkiem pojawienie się w systemie pozostałych członków ich rodziny nie spowoduje przysłowiowej klęski urodzaju. Zanim jednak znalazłem odpowiedź na nurtujące mnie dylematy musiałem uzbroić się w cierpliwość i zdać na sumienność Jacka, gdyż próba aplikacji duńskich kabliszczy w moim skromnym systemie okazała się niemalże awykonalna. O ile bowiem przewody zasilające udało mi się zaaplikować bez większych problemów, to już interkonekty z racji swojej sztywności i imponującej na szerokość konfekcji wymagały dość poważnej rekonfiguracji zwyczajowego ustawienia a przy głośnikowcach zostałem niejako zmuszony do poddania walki z racji kapitulacji gniazd głośnikowych w moim dyżurnym Brystonie, którego twórcy najwyraźniej chęci podpięcia weń aż takich ekstremalnych wtyków nie przewidzieli. Krótko mówiąc umowny przedsmak 2/3 całości miałem u siebie a nauszną konsumpcję kompletnego zestawu okablowania dokończyłem w OPOS-ie. Niemniej jednak w obu systemach obecność duńskich ekstremistów dawała jednoznaczne efekty. Po pierwsze od razu spieszę uspokoić zainteresowanych, iż o nijakim przesycie firmową sygnaturą nie było mowy a po drugie i niejako przy okazji z łatwością można było obalić nie wiedzieć czemu pokutujący wśród audiofilów mit o osuszaniu i odchudzaniu dźwięku przez srebro. Cóż, jeśli ktoś używa nieodpowiednio zaimplementowanego a przy tym zanieczyszczonego surowca, to może takowe anomalie odnotowywać, jednakże w topowym wydaniu Argento nie sposób owych niezbyt pożądanych cech się doszukać. Ba, duńskie kable grają nie dość, że szalenie rozdzielczo, nie mylić ze zdecydowani niższych lotów detalicznością, to wręcz niezwykle plastycznie, żeby nie powiedzieć, że z lekką dozą przyciemnienia i tonizacji wszelakiej maści granulacji. Nie jest to może ten poziom dociążenia i spektakularności, co w Siltechach Triple Crown z załączonym ekranowaniem, ale śmiało można mówić o podobnej, zbliżonej estetyce z jednoczesnym zachowaniem nieco większego dystansu do słuchacza. Przykładowo na fenomenalnym, polifonicznym „Alpha & Omega” Cappelli Nova pierwszy rząd wokalistów wcale nie jest wypychany w kierunku słuchaczy, by tym jakże prostym, acz w większości przypadków skutecznym zabiegiem zintensyfikować ich pozorną namacalność. Zamiast tego dystans pomiędzy aparatem wykonawczym a odbiorca pozostaje w zgodzie tak ze stanem faktycznym, jak i zamysłem realizatora, dzięki czemu mamy nie tylko pełen wgląd w strukturę – ustawienie wokalistów Capelli Nova, lecz również wraz z dźwiękami bezpośrednimi docierają do nas wszelakiej maści dźwięki odbite, pogłosy i echa zebrane przez mikrofony. Krótko mówiąc otrzymujemy pełen pakiet informacji tak o zespole, lecz również o pomieszczeniu w jakim dokonano rejestracji. Niby mała rzecz a cieszy, gdyż nic tak nie psuje, przynajmniej w moim przypadku, przyjemności obcowania z tego typu, niezwykle uduchowioną i wymagającą skupienia również od samego odbiorcy muzyką, jak tak radykalne oczyszczenie atmosfery i skupienie się na samych solistach, że z sakralnych, bądź podobnych im gabarytem kubatur w sposób mniej, bądź bardziej zamierzony wykonawcy przenoszeni są do niemalże studyjnych i pozbawionych niemalże całkowicie pogłosu studyjnych, dedykowanych lektorom „budek”.
Całe szczęście swój potencjał FMRE pokazują również na zdecydowanie mniej dopieszczonych propozycjach. I choć nie oznacza to, że wszelakiej maści garażowe EP-ki, czy tez po macoszemu potraktowane i płaskie niczym stolnica realizacje nagle zaczną zachwycać trójwymiarowością i iście holograficznymi efektami, bo nawet z ww. okablowaniem takich cudów nikt o zdrowych zmysłach, w tym choćby poprawnym słuchu, Państwu nie obieca…. Chociaż nie, obiecać może, lecz owej obietnicy nie spełni. Czyli dalej będzie płasko i jazgotliwie a mizeria materiału źródłowego zostanie przez Argento może nie tyle bestialsko, co po prostu bez większych emocji obnażona. Jeśli jednak dysponować będziemy wsadem o jakości realizacyjno-muzycznym na poziomie „Black Market Enlightenment” Antimatter, to o efekt finalny nie będzie się co martwić. Dynamika będzie fenomenalna, namacalność bliska występom live a soczystość średnicy … akuratna. Piszę to z niekłamaną radością, gdyż duńskie okablowanie dalekie jest od sztucznego, choć przez co poniektórych nabywców, oczekiwanego dopalenia – dosaturowania barwowego. W zamian tego stawia na prawdomówność, czyli zdolność oddania naturalnej, realnej barwy reprodukowanych wokali i instrumentów. Dodając do tego fakt, iż operujemy na stricte high-endowym pułapie mamy zatem przysłowiowy recital wyłącznie na własny użytek a przestrzeń w jakiej się znajdujemy zależeć będzie wyłącznie od tego, po jaki krążek sięgniemy. Zero kompromisów, zero uproszczeń, tylko my i muzyka w swej pierwotnej, natywnej postaci.
Podobnie jak w przypadku wspominanych in-akustik Reference LS-4004 AIR Pure Silver oraz Siltechach Triple Crown użycie przez Argento srebra nie było celem samym w sobie a jedynie drogą, sposobem do oddania pełni informacji zapisanych w materiale źródłowym. O ile jednak z pewną doza ostrożności próbowałbym aplikacji przewodów głośnikowych Argento Audio Flow Master Reference Extreme do niskomocowych, triodowych wzmacniaczy, to już z mocnymi tranzystorami sprawdzą się wybornie. Co do zastosowania interkonektów i przewodów zasilających praktycznie żadnych uwag, znaczy się przestróg, nie mam za wyjątkiem rozsądku i realnej oceny ich „ciły nośnej”, czyli unikania sytuacji, gdy urządzenia nimi podpięte zaczęłyby niekontrolowanie zmieniać swoje położenie, bądź wręcz lewitować. A tak już zupełnie na serio Argento Audio Flow Master Reference Extreme to prawdziwa liga mistrzów i jeśli tylko znajdują się w Państwa zasięgu gorąco zachęcam do ich odsłuchu, gdyż szanse, iż dzięki swojemu wyrafinowaniu i całkowitej rezygnacji z efekciarstwa na rzecz liniowości i transparentności pozwolą Wam zakończyć poszukiwania idealnego okablowania. O ile tylko oczywiście dopuścicie możliwość istnienia takowego.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones / Synergistic Research MiG SX
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Synergistic Research Galileo SX SC
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC; Innuos PhoenixNet
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Jak mawia mój kolega, jak się bawić, to się bawić, a nie drobić jak z racji powagi tego jakże elitarnego zawodu naturalną koleją rzeczy bez wulgarnych przytyków, przysłowiowa gejsza. Co owe motto ma wspólnego z naszym dzisiejszym spotkaniem? Otóż bardzo wiele, gdyż po około dwóch latach od ujrzenia światła dziennego na naszych łamach testu flagowego okablowania zasilającego Argento Audio Flow Master Reference Extreme poszliśmy po tak zwanej bandzie i poprosiliśmy stacjonującego w Katowicach dystrybutora RCM o pełen set tego nomen omen ekstremalnie drogiego modelu od sieci począwszy, przez łączówkę, na secie kolumnowym skończywszy. Jak w oparciu o znany wielu z Wam temperament właściciela tego podmiotu gospodarczego można było się spodziewać, nie musieliśmy dwa razy prosić, bowiem natychmiast po niezobowiązującym anonsie z naszej strony, ze sporym wysiłkiem logistycznym w naszych progach zawitało kilkadziesiąt kilogramów srebra pozwalających okablować kompletny zestaw audio. Co dokładnie? Już zdradzam. Omawiany zestaw opiewał na dwa kable zasilające, jeden XLR oraz głośnikowy, co w naszym przypadku dzięki sterowaniu głośnością z regulowanego wyjścia przetwornika D/A dCS Vivaldi DAC 2.0 pozwalało zaspokoić dosłownie pełny pakiet potrzeb. Jaki był tego efekt? Oczywiście wstępniak nie jest dobrym miejscem na zdradzanie puenty, dlatego zainteresowanych zapraszam do lektury kilku poniższych, okraszonych spostrzeżeniami z pola walki, w miarę zwięzłych akapitów.
Niestety jak to ostatnimi czasy bywa, z uwagi na spore zainteresowanie podrabiającej wszystko co się da konkurencji, podobnie do niedawnego opisu kabla David Laboga System Audio Ruby Ethernet, również w tym przypadku informacje na temat budowy serii Flow Master Referencre Extreme są bardzo zdawkowe. Z tego co udało mi się dowiedzieć, mamy do czynienia ze znanym tylko producentowi splotem drucików opartych o srebro. Próbując opisać je dokładniej, bazując na zmyśle wzroku mogę tylko dodać, że w przypadku sieciówek jak na model Extreme przystało, każda z żył przez znaczącą długość kabla dzięki dedykowanym tulejom, jest prowadzonym równolegle do siebie bytem, co bardzo mocno determinuje ich zewnętrzne gabaryty. Jeśli chodzi o sygnałówkę, ta jest już dość często spotykaną skrętką dwóch pojedynczych przebiegów. Natomiast głośnikowy opiewa na cztery grube, czyli po dwa na kanał, oczywiście pojedyncze dla każdej połówki sygnału „ogrodowe węże”. Wszystkie kable ubrano w identyczną, w celach estetycznych opalizującą czarną plecionkę i zaterminowano firmowymi wtykami. Jako zwieńczenie całości projektu omawianego okablowania, nie tylko w celach pokazania nietuzinkowości produktu, ale również w dbałości jego bezpieczną logistykę, każdy kabel – z wyłączeniem sygnałowego – spakowano osobno w coś na kształt wykonanej z naturalnej świńskiej skóry prostokątnej aktówki.
Rozpoczynając opis wpływu aplikacji kompletnego okablowania Argento w mój tor, nie mogę nie przywołać mojego pozytywnego zaskoczenia z faktu, iż mocną stroną tego modelu drutów jest świetnie oddana energia i plastyka przekazu. Mało tego. Byłem bardzo rad, że owa, znakomicie słyszalna już po wpięciu samych kabli sieciowych struktura wydarzeń muzycznych, po całkowitym ubraniu zestawu w duńską myśl techniczną nie przekroczyła zdroworozsądkowego podejścia do przywołanej estetyki. Owszem, lubię mocne granie plastyczną średnicą, jednak jeśli całość przybiera kształt niekreślonej wyraźną krawędzią i dodatkowo pozbawionej swobody oddania lotności zbyt ociężałej sonicznej pulpy, muzyka staje się nawet nie tyle ugrzeczniona, co najzwyczajniej w świecie nudna. Na szczęście w tym przypadku temat wyglądał wzorcowo, więc praktycznie nie złapałem systemu na nieradzeniu sobie z jakimkolwiek materiałem muzycznym. Naturalnie ktoś hołdujący nadinterpretacji swobody i natychmiastowości narastania sygnału mógłby poczuć zbytnie ukulturalnienie drastycznych popisów rockowych typu Nirvana, tudzież elektronicznych spod znaku Aicd, jednak jeśli spojrzałby na to od strony wartości bezwzględnych, z pewnością przyznałby rację, że co jak co, ale przy całej zabawie wokół zwiększenia krągłości, oferowany przez tytułowy tercet dźwięk nie nosił oznak otyłości i spowolnienia. Co to to nie. Przykład? Weźmy choćby płytę „Nevermind” wspomnianej Nirvany. Zgadzam się, owa grunge’owa muzyka w mojej konfiguracji nabrała lekkiego body, a przez to nasycenia, co spowodowało jej minimalne ugrzecznienie w domenie ostrości rysunku, jednak jako feedback natychmiast odwdzięczało się to świetną prezentacją ważnych dla tej formacji, znacznie energiczniejszych w grze gitar i zjawiskowo, bo mocniej podanego wokalu frontmana. Podobnie było w temacie elektroniki. Nie da się ukryć, na samej górze była nieco gładsza, ale z pewnością nie zgaszona, a za to w środkowym i dolnym paśmie znacznie wymowniejsza od strony wcześniej rzadko słyszanych przeze mnie pomruków, co notabene dla wielu z jej wielbicieli jest tym co tygrysy lubią najbardziej. Ba, nawet ja, zazwyczaj na dłuższą metę stroniący od tego rodzaju nurtu, po takim obrocie sprawy zapodałem sobie kilka tego typu krążków z Depeche Mode oraz Massive Attack włącznie. I to nie po jednym symbolicznym utworze dla spokoju testowego ducha, tylko z pełnym zaliczeniem każdej pozycji.
W podobnym tonie sprawy miały się w starciu z ważną dla mnie muzyką sakralną. W stosunku do codziennego wzorca słychać było przesunięcie priorytetów sonicznych dobiegającej do mnie muzyki, jednak nie jako jakiekolwiek zło, a jedynie skierowanie w produkcjach barokowych typu „El Cant De la Sylbil.la” Catalunya Jordi Savalla, mojej uwagi bardziej na pracę instrumentów lub partii wokalnych, aniżeli na wszechobecne echo goszczących je kubatur. Oczywiście efekty pogłosu nadal były jednym z głównych graczy, ale w odbiorze czuć było minimalne, po posłuchaniu całości pokusiłbym się o opinię, że planowe oddanie pola kolokwialnie mówiąc, w wydaniu testowym przyjemniejszym barwowo generatorom dźwięku. A to dopiero początek fajnej interpretacji tego typu zapisów, gdyż zazwyczaj większe nasycenie i esencja takich prezentacji, czyni je znacznie bardziej namacalnymi, w pewnym sensie realniej przenosząc nas tam i wtedy. Dlatego gdy ktoś gustuje w takiej muzyce, ofertą brzmieniową Argento Audio będzie bardzo ukontentowany.
Na koniec. kilka zdań o jazz-ie. Ten podobnie do pieśni barokowych miał fajny feedback w doniesieniu do instrumentarium, gdyż owo podkręcanie nasycenia muzyki nie wpływało szkodliwie na dobrą czytelność trudnego do oddania podczas solowych popisów kontrabasu oraz nie gasiło tak istotnego dla tej kontemplacyjnej muzyki światła na scenie. Co prawda iskra blach perkusjonaliów na tle moich preferencji była może ciut bardziej złota i ciemniejsza, jednak ku pozytywnemu zaskoczeniu, a w końcowej fazie testu bezproblemowej akceptacji, nadal lotna i rozwibrowana. Jak to możliwe? Być może słowem kluczem jest połączenie zalet srebra i miedzi w testowej konfiguracji – piję do dwóch rodzajów materiału jako przewodnik sygnału. Nie wiem. Jednak wiem na pewno, że mimo nieco większej wagi było wszystko wybrzmiewało z należytym drive-m i oddechem.
Przymierzając się do końca tego testu jedno mogę powiedzieć na pewno. Opisywane druty mimo ewidentnego sznytu grania potrafią go tak dozować, aby nie zabić drzemiącego w danym nurcie muzycznym artystycznego ducha. Gdy trzeba było przyłożyć, Kurt Cobain wraz ze swoimi wokalnymi i gitarowymi popisami dosłownie wgniatał mnie w fotel. W przypadku elektroniki Acid „Liminal”, ta nadal uderzając mnie mocnymi przesterami i piskami, jako wartość dodana bazując na wprowadzanej przez kable szczypcie masy, bez problemu powodowała w moim pokoju mini trzęsienia ziemi. Natomiast uduchowiony jazz i muzyka dawna w sobie tylko znany sposób przenosiły mnie na wizualizujące się przede mną sesje nagraniowe, bez względu czy był to projekt studyjny, czy plenerowy. Czy w takim razie są to kable dla każdego? Jedno jest pewne. Jeśli ktoś jest w stanie przejść do porządku dziennego nad ich ceną, powinien spróbować tej szkoły grania, gdyż moim zdaniem mają coś ciekawego do zaoferowania. Co takiego? To wynika z tekstu. Fajną barwę, oczekiwaną energię i przyjemną w odbiorze plastykę spektaklu muzycznego. Czy trzeba czegoś więcej?
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: RCM
Ceny
Argento Audio Flow Master Reference Extreme XLR: 17 000 €/2x1m; 20 400 €/2×1,5m
Argento Audio Flow Master Reference Extreme Speaker: 25 000 €/2x1m; 43 000 €/2×2,5m
Argento Audio Flow Master Reference Extreme Power: 12 000 €/2m
IsoTek zaprezentował nowy kondycjoner sieciowy V5 Titan, który jest udoskonaloną wersją wielokrotnie nagradzanego modelu Titan. Najnowszy model cechuje się wysoką jakością wykonania i szeroką funkcjonalnością, stanowiąc świetne uzupełnienie dla kompletnego, nawet najbardziej wymagającego, zestawu audio czy systemu audio-wideo.
Kondycjoner sieciowy IsoTek V5 Titan wyposażono w trzy gniazda wyjściowe oraz gniazdo System Link. To ostatnie pozwala na podłączenie dodatkowych komponentów IsoTek, zwiększając możliwości całego systemu. Projektanci sięgnęli po jeszcze lepszy układ Titan Direct Coupled, który wprowadzono na zupełnie nowy poziom. Jest to zasługa m.in. zwiększonego o ponad 50 proc. obciążenia miedzią płytki drukowanej.
Doskonały do wysokoprądowych systemów
Zastosowany w kondycjonerze sieciowym V5 Titan nowy obwód gwarantuje dwukrotnie większą indukcyjność przy 80-procentowym wzroście natężenia prądu. Warto zwrócić uwagę na system bezpieczników RCBO o wartości 16 A dla każdego z trzech gniazd wejściowych. Z kolei wartość zabezpieczenia chwilowego w nowej konstrukcji zwiększono do 153 000 A (zabezpieczenie ciągłe wynosi 75 000 A).
V5 Titan znakomicie sprawdzi się w wysokoprądowych systemach audio i audio-wideo, oferując redukcję zakłóceń RFI na poziomie 85 dB. Zoptymalizowane obwody oczyszczające pozwalają na efektywną eliminację zaburzeń wspólnych i różnicowych.
Niski współczynnik DCR
Inżynierowie dopełnili wszelkich starań, aby IsoTek V5 Titan dostarczał sygnał wyjściowy o niebywale niskiej impedancji i niskim współczynniku DCR (rezystancji stałoprądowej). Zastosowane rozwiązanie całkowicie eliminuje (w ramach koncepcji filtrowania zasilania) wszelkie możliwości ograniczenia prądu, zwiększając zakres dynamiki, gdyż impedancja łańcucha powrotnego do stacji zasilania jest znacznie większa. Okazuje się to o tyle istotne, że kiedy sygnał jest zanieczyszczony, to zakres dynamiki ulega zmniejszeniu.
Udoskonalona konstrukcja
Model V5 został znacząco udoskonalony względem swojego poprzednika. Modyfikacji uległy projekt i topologia płytki drukowanej, co pozytywnie wpłynęło na amperaż i rezystancję. Wprowadzone zmiany zapewniają bardziej otwartą scenę dźwiękową i większą detaliczność.
Do ciekawych rozwiązań należy również KERP, czyli Ścieżka Równego Oporu Kirchhoffa (Kirchoff’s Equal Resistance Path) – metoda pozwalająca otrzymać jednakową rezystancję i moc dla wszystkich gniazd wyjściowych. W osiągnięciu niebywale wyśrubowanych parametrów technicznych pomogła także zaawansowana, spiralna izolacja z FEP (Fluorinated Ethylene Propylene). Co istotne, kondycjoner V5 Titan posiada pod względem wewnętrznego okablowania spójną konstrukcje z gamą przewodów zasilających IsoTek, np. modelem EVO3 Premier, który znajduje się w komplecie z kondycjonerem.
Nowoczesne wzornictwo
IsoTek V5 Titan to jednak nie tylko fantastyczny kondycjoner, ale także nowoczesna konstrukcja, która wygląda jak wykuta z jednego bloku aluminium. Ma szerokość 220 mm, wysokość 147 mm i głębokość 350 mm.
Dostępność
Kondycjoner sieciowy IsoTek V5 Titan powinien być dostępny w sprzedaży już z końcem listopada br. w dwóch wersjach kolorystycznych: czarnej i białej.
Opinion 1
The Americans have their Independence Day on July 4th, with the huge parades, family picnics, fireworks and other spectacular events (you know – everything is bigger on the other side of the big pond). In Poland the Independence Day falls on November 11th, when the weather is not so good, and allows only for marches of extremists with shaved heads, having regular battles with store windows. Around that time you could also usually see some audiophiles moving around the venues scattered around Warsaw, which hosted the Audio Video Show, when it was held on that date. But regardless of that, today, as we have November 11th again, we decided to approach a Polish product, which comes from a manufacturer embedded in the professional market, and who has not only local influence, but is also recognized abroad, especially in the USA. His products are used by artists like Al Di Meola, David Eleffson (for now ex-Megadeth), Jeff Waters (Annihilator), Steve Lukather (TOTO) as well as by sound engineers like Hiro Furuya (Vladimir Ashkenazy, Vienna Philharmonic Orchestra, Berliner Philharmonics, Eric Clapton, Elton John and Billy Joel), Maor Applebaum (Annihilator, Faith No More, Rob Halford, Sabaton, Sepultura), Ross Robinson (Korn, The Cure, Sepultura – yes, He is responsible for the sound of “Roots”, Machine Head, Slipknot, Limp Bizkit), etc., then this manufacturer must be doing things right, as all those mentioned people are not following any trends, as if you could talk about trends with regard to cabling, and they do not need to prove anything to anybody. So when those big fishes reach out for the wires made in Wroclaw, then it is time we have also a look at them (wires – not fishes) and have a listen. But to make things more interesting, instead of analog wires, which provoke only mild emotions, we were very satisfied and are looking forward to have a close contact with the top LAN cable – the David Laboga Custom Audio Ruby Ethernet.
According to the rule, that you can only make the first impression once, David Laboga did not leave anything to chance. Starting with the wires themselves – hand made and placed inside calf leather sheets, though the wood-linen-leather etui and scented (true, true!) plug covers (something that should not be a surprise, as the input plug has a real ruby installed in it – visible on this photo) and finishing with everything being worked out to the most minute detail (I recommend you to view the unboxing photoshoot).
And please do not try to claim it not being ecological, telling the sheath could be made from so called eco-leather. Because the natural leather used here is just a by-product of the food industry, with the only change being, that it was not wasted, but used for a very exclusive purpose. You could say – I pay – I demand, but in this case, the approach of the manufacturer, bordering on perfection, reminds me of Japanese manufacturers, where nobody is in a hurry, everything has its own place and time, and choosing their products you know, that you are dealing with something absolutely proprietary and special. As proof to my words you can look at the cable 聖HIJIRI ‘TAKUMI’ MAESTRO and headphones Final Sonorus X or Denon AH-D9200, where I felt similarly flattered during my first contact with them / unboxing. A nice company, don’t you think?
So we have a hand sewn leather sheath, not in a ruby color, what the name could suggest, but more a burgundy one, with the, typical for this company, black, pressed plugs with markings indicating directionality and the logo. We know almost nothing about how the tested cable is setup on the inside, as the only thing I could get from the manufacturer, is that the wires are made from copper of different diameter and purity. But this all is still nothing, as true issues started, when I tried to get the information, in which category the cable is made. And? And it turned out – in … none. Interesting, that despite the fact, that after initial connection to the Silent Angel switch it changed the LED color from green to worrying orange, and the Lumin started to show networking errors, everything returned to normal a moment later. I mean, that the Lumin stopped showing errors, and while the switch remained lit orange, it did accept the cable and provided the player with data. As it turned out, that when transferring “civilian” data, the increase in throughput / speed of transmission means progress, then with audio, the way of transfer, quality of the wiring and low amount of interference, both intrinsic as coming from outside, matters more. It is also worth mentioning, that the inside of the sheath is filled with some soft fibers (wool?) what allows the wires inside to have an additional, anti-vibration isolation.
But the most important things are still ahead of us; till today I did not have any conscious contacts with David Laboga Custom Audio cables, I only heard about them from other people, so they remained a mystery to me. In addition the cable received was only initially burned in, so it needed thorough accommodation, and this meant, that it will not be a short-lived, maybe a week long contact, but we will need to spend much more time together. And this is what happened, although the Ruby just taken out of the box showed surprising maturity and refinement. However with each day the volume of its assets grew.
But let us start at the beginning. When the changes resulting from burning in the cable in and having it aligned with the rest of the system, what confirmed that our guest reached full stability and I started to listen more attentively to it, as against opinions of cable sceptics and people theorizing on internet forums, for whom having a cable transfer data, confirmed with a screenshot from Speedtest.net, is all they need, I must tell you, that ethernet cables do have influence on the sound of audio systems, of course those that utilize streaming and play files. We have confirmed this, more or less aptly (this is for you to decide) when discussing the offerings from Fidata (HFLC), the Polish Audiomica Laboratory (Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence), Furutech (Lan-8 NCF) or the extreme Synergistic Research Galileo SX Ethernet. And it is also the case here. The Ruby “sounds” in its own way, completely different to most of the previously mentioned competition. I put “most of” on purpose, as in some aspects, the Wrocław made cable shows many similarities to his Japanese counterpart, the mentioned Fidata HFLC. I mean the effect of „unplugging”, opening up the communication channels – transfer of data. Additionally this was shown in a very distant way to the certain dizziness caused by the scale of changes I felt when testing the top of my references to date – the Synergistic Research Galileo SX Ethernet. Instead of stunning you with its absolute, like the American cable, the Laboga Ruby uses a much softer way of entangling you – it allows to get acquainted with the above average resolution, which is de facto on the same level as from the Galileo, step by step, making you drown in the world of sounds created by the Polish cable slowly but surely. The tested cable builds the stage a little bit further away that its mentioned competitor, presenting it from a bigger distance, so while the amount of details is the same, their presence is less, I would not call it obtrusive, as this statement carries some negative connotations, but it does not invade our comfort zone. We can see everything, when we decide to see everything, in contrast to the Synergistic, which puts everything in front of us. As an example we could take the blues album “The Bookends” by Eric Gales, recorded by the late David Bianco and finished by Matt Wallace, and then re-mastered by Maor Applebaum, what implies using cables made in Wrocław, both the mournful, as well as the more funky blues enchanted with density and brilliant placement on bass foundation, providing full information about its differentiation. So we have here a situation, where musicality does not mean any mudding, but phenomenal coherence, combined with the mentioned resolution. So you can hear everything, but without any laboratory coldness or excessive analyticity.
On the “Isa” by Zaz it became clear, that the resolution I was talking about does not mean, that our ears would be mercilessly beaten by French sibilants, which while indisputably communicative, gained not only politeness, but I would even say refinement. I mentioned a few times, during reviews of extreme high-end, that from a certain threshold, true, an irrationally high one, some “artifacts” native for certain performers, like for example underlining sibilants, or even lisping, stop being parasitic anomalies, but become unbreakable characteristics of those performers. And this is how it happened this time – Zaz can rustle, but this is not an error in post-processing, but her charm. Interestingly, Natasha St-Pier on “Croire”, softened in post-production and fit in commercial, slightly plasticky, frames, was far from becoming overly sweetened and sticky. Seemingly the depth of the stage was reduced in a noticeable way, but the accent placed on melodicity and digestibility showed clearly, that you will not find any audiophile charms there.
However my biggest surprise was for me the listening to the album “Unto the Locust” by Machine Head, an album to date categorized as garage-ruthless. Yet with the Laboga in the sound path it transformed in a dreamlike butterfly with a murderous temper, or even the contemporary version of a dragon, forgotten by God and people, which tempts with brilliant colors, just asking to come closer to see them better, just to spit venom in our eyes, in a moment of our inattention. Please forgive me those extensive metaphors, but on the above example, you can clearly see, what this ruby sheathed cable really can do. While keeping full dynamics in micro and macro scale as well as timing of the mad tempos, the Ruby was able to make things slightly denser and move the stage behind the line of speakers, thus creating a truly apocalyptic scenery. With inborn grace it created a picture of destruction based on ruthless guitar riffs, ecstatic (including the blasts in “This is the End”) drums of Dave McLane and the raging roars of Robert Flynn. I will tell you, that the compression that troubled me during listening earlier, was put in the background, as through the presentation being moved to the back, it also became less constraint, and the wider perspective turned out to be the bulls-eye.
So are we dealing here with an ideal cable, suitable for everybody? Well, regarding the first part of the question it is not me, who can judge it, but regarding the second part, then … absolutely not. It is hard to expect, that a buyer expecting a blast directly in his/her face and expansive aesthetics, where only the first line of offence counts, would appreciate the refinement, multi-layered planes and precision in depicting the further planes offered by the David Laboga Custom Audio Ruby Ethernet. But returning to the beginning, the ideal, you must regard the Ruby as a connector of highest quality, what I somehow suggested comparing it to the Synergistic Research Galileo SX Ethernet, showing only the differences between them, which are not class differences, but just different ideas of how a cable should sound. This is why I warmly and honestly recommend to test the Wroclaw made cable in your own system, as this is proof, that reference can come in many flavors, and only we can choose which path to audio-nirvana we will follow.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Network player: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Power amplifier: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones / Synergistic Research MiG SX
– Integrated amplifier: Wzmacniacz zintegrowany: Pathos Inpol² MkIIPathos Inpol² MkII
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Speaker cables: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + Silent Angel S28 + Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC; Innuos PhoenixNet
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Table: Rogoz Audio 4SM
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT
Opinion 2
Trying to introduce you smoothly into today’s theme, I will repeat once more, that I am certain about my knowledge regarding the influence of analog audio cabling – signal, loudspeaker and power on the audio system, based on my own experience. Even more, after years of battling audio-voodoo hunters, I think I have a similar certainty regarding digital cables like SPDiF, AES/EBU, USB or Ethernet. But probably not many of you know, that lately our Polish manufacturers have a lot to offer on markets abroad. Yes, in the world market. Unfortunately in some cases this is something so stigmatizing, or engaging so many resources, that those companies do not bother with our local market. Of course for them this is not something they care too much about, as when they fare well abroad, then they are happy enough. But from our point of view, it is good to know, what products our indigenous companies have, that could conquer the international markets. This is the background for today’s test, a presentation of the Wrocław based David Laboga Custom Audio. Do you know that company? No? No need to worry, this is not so important, as this manufacturer provided such an interesting product, that regardless of that knowledge, I suggest you to read on. What will we be talking about? For me this is an element of contemporary audio systems, as the first item, from hopefully a longer term cooperation, is the digital cable Ruby Ethernet. Interested? I think that in today’s world, where streaming is very important, you should be. And if so, please be invited to read my impressions below.
Unfortunately in this case the description of the construction of the tested cable will be extremely short, as most strategic information is the manufacturer’s sweet secret. The only thing I managed to find out, was, that the conductors are OFC copper wires with different diameters and purity, and after appropriate shielding, the whole is put into a hand sewn, natural leather. The whole production ends with the linen protective caps being soaked in a luxury smell, what gives the final product an extra feeling of exclusivity. Is this all a bit sparse? For many of you probably yes. But frankly speaking, for the end user the technicalities are something secondary, so without trying to find issues where there are none, I will move to the paragraph describing the influence of the cable on the existing system with joy.
Maybe this will be a bit perverse start for the description of the sound of music reproduced with the tested cable, but I would like to remind you, that a quite important aspect of the final perception is the way each individual component sounds. It is known, that in our game, we come across three main ways of creating music. The first one is when clarity is placed above everything else, thus ending above the line of neutrality. The second one is kind of common sensual walk following the path of balancing the mass, timbre and freedom of presentation. The final one is the other pole to the first, strong compaction and coloring of the sound waves coming from the instruments. But what is the goal of what I am telling you here? Very simple. It is about the fact, that if a product is holding too much to one of the characteristics mentioned, it sometimes voids the music from the so much needed soul. So in the end this means, that the final assembly of different products, of course depending on the requirements of the listener, should contain bits and pieces of all the mentioned characteristics. And those are the symptoms presented by the tested product, as on one hand it offers great vividness, timbre and mass of sound, on the other, it did not forget to have enough breath. This, with a pleasant weight of the sound, translated into very interesting expanding of the virtual sound stage with information. And all that without any irritating elements like overblown sibilants, but only as a light of resolution shining on the back of the stage.
This state was really a grist to the mill for almost every genre of music. True, compared to the recently tested Synergistic Galileo SX the weight and vividness of music drifted in their bigger presence, but as I mentioned, the added value despite the increased density was the nice uphold of the extended stage width and depth. How is this possible? The key word here is probably the great resolution of the cable, which gave the music appropriate amounts of information without moving its essentiality down on the spectrum. This then resulted in the fact, that regardless of the music played, starting from classical, through jazz, including heavy rock, all the time, the system involved me so much, that I unknowingly listened to each disc from beginning to the end. Was it AC/DC with the strong guitar riffs on the disc “Power Up”, RGG with the great piano with a strong, but not fattened double-bass – “Szymanowski”, or the brilliant violin work of Salvatore Accardon on “Diabolus In Musica”, every time, despite being in theory moving away from my usual sound aesthetics of more aggression towards more calmness, I still perceived the whole as a splendid interpretation of the same material, only now with the difference, that it was placed a little lower with the timbre and essence. Seemingly it was darker, juicier, and due to that slower, but consistently, with enough vigor and freedom. Without looking for extra praise in the area of signal rise speeds, but still with proper drive. Usually such influence ends after listening to a few discs with symptoms of boredom, yet with the Laboga Ruby Ethernet I have not felt this for even a moment. And what is the reason for that? In the first case, it was the encounter with the increased energy of the guitars of Angus and Malcolm Young. In the next, it was the nice build-up of the depth of the sound stage. In the third – the phenomenal timbre of the violin of S. Accardo. Is this still not enough? Not for me. If everybody knew how to do that. Even more, I would not be sincere, if I would not mention, that a few from the many albums I listened to during the session, were shown from a more intimate side, than I have usually, what, based on the master of maximally common sensual freedom, I account to very rare, but positive phenomena. I did not think, that departure from my usual preferences, supported so well by the tested cable, could be so interesting. Kudos.
Now based on the text above, can I claim, that the David Laboga Custom Audio Ruby Ethernet is a cable for everyone? Not for everybody, as there is no one out there, that can satisfy each and every person alive. But I can with confidence say, that the things it does, and the way it does those things, makes the impression, that the majority of people potentially interested in buying it – even when they have a densely sounding system – will find common grounds with it. The reason for this supposition is of course my test, which showed clearly the assets of the cable, despite my system being in the realm of solid saturation. And we are talking here about not very small assets, as it is not easy to give an audio system another dose of saturation, while not losing control over the readable presentation of the whole, not only in the light and shadow part, but also reproducing the reality of the sound stage properly. This only a select few can accomplish, and among them, you will find the tested Polish cable. So if you are looking for an Ethernet cable, there is no way around trying it out. In my opinion it is really worth your time.
Jacek Pazio
System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– Loudspeakers: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11
– Speaker Cables: Tellurium Q Silver Diamond
– IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
– IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
– Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
– Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Step-up: Thrax Trajan
Phonostage: Sensor 2 mk II
Manufacturer: David Laboga Custom Audio
Price:9 039 PLN/1m; 9 859 PLN/1,5m; 10 679 PLN/2m; 12 319 PLN/3m
Jedni z Grecji ściągają oliwę i oliwki, inni chałwę a my, oprócz 12* Metaxy, gustujemy w …. elektronice, więc po ostatnio recenzowanym na naszych łamach potężnym wzmacniaczu zintegrowanym Pilium Audio Odysseus przygarnęliśmy pod swój dach kolejne greckie delikatesy: re-generator / re-clocker USB Ideon Audio 3R Master Time Black Star i pochodzący od tego samego producenta przetwornik cyfrowo-analogowy Ayazi mk2 DAC.
cdn. …
Zgodnie z deklaracją złożoną w relacji ze stołecznego salonu Na Temat Audio właśnie bierzemy się za weryfikację możliwości tego oto uroczo rogatego Gentlemana – Balanced Audio Technology VK-80i.
cdn. …
Opinia 1
Kiedy nieco ponad rok temu – w październiku 2020 odwiedziliśmy stołeczny salon Na Temat Audio choć asortymentu na półkach nie brakowało a i sala odsłuchowa cieszyła się sporym powodzeniem, to prace nad jej finalną postacią cały czas trwały. Niby już wtedy było co najmniej dobrze, lecz jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc skoro jeszcze pewne aspekty można było poprawić, to poprawić i finalnie dopieścić je należało. Dlatego też, gdy wszystko zostało już przez odpowiedzialne za projekt Soundway Acoustics dopięte na przysłowiowy ostatni guzik nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności choćby niezobowiązującego rzucenia okiem i uchem na efekt finalny. Tzn. zakończenie prac, potwierdzone stosownymi i dostępnymi dla odwiedzających Na Temat Audio melomanów i audiofilów pomiarami miało miejsce w czerwcu b.r., jednak jak to w życiu bywa czas bynajmniej nie stoi w miejscu i zanim wszystko udało nam się zgrać z Gospodarzami zastał nas półmetek listopada. Całe szczęście co się odwlecze, to …, dlatego też gdy tylko nasze grafiki osiągnęły pełną, wzajemną zgodność nie pozostało nic innego jak tylko załadować do plecaka dyżurny zestaw srebrnych krążków, sprzęt fotograficzny i przedzierając się przez popołudniowe korki stawić na rubieżach służewieckiego Mordoru.
O ile jednak, podczas naszego poprzedniego nalotu żonglowaliśmy zarówno elektroniką, jak i kolumnami, to tym razem postanowiliśmy nieco ograniczyć ilość zmiennych decydując się na constans w postaci zjawiskowo zaprojektowanych i wykonanych przez siostrzaną (egzystującą pod tym samym adresem) Opera Loudspeakers podłogowych Unison Research Malibran, czyli kolumn, obok których nie da się przejść obojętnie. Mówiąc wprost włoskie flagowce łapią za oko i puścić nie chcą. W czasach wszechobecnej anoreksji i gloryfikowania plastikowych słupków obłe, zmysłowo zaokrąglone i wykonane zgodnie ze stolarskim rzemiosłem obudowy posiadają przepięknie polakierowane, fornirowane ściany boczne z dumnie prężącymi się na ich wewnętrznych połaciach zestawami trzech aluminiowych Seasów. Z kolei pozostałe powierzchnie pokryto co prawda ekologiczną, jednak nader udanie imitującą naturalny pierwowzór, skórą. Fronty pochwalić się mogą nie tylko klasycznym wysokotonowym Scan Speakiem, lecz przede wszystkim kwartetem magnezowych Seasów. Z kolei na plecach czeka na nas mała niespodzianka, gdyż oprócz potrójnych terminali głośnikowych osadzonych na masywnym szyldzie stanowiącym również ostoję dla dwóch przełączników hebelkowych odpowiedzialnych za regulację sekcji średnio- i wysokotonowej znajdziemy iście imponująca baterię … czterech tekstylnych kopułek wysokotonowych Scan Speaka. Z racji nader absorbujących gabarytów (w/s/g – 136 / 44 / 80 cm) i nie mniej imponującej wagi (130 kg) konstrukcje posadowiono na kółkach ułatwiających nie tylko ich finalne ustawienie, lecz i ewentualne „spacery” po pokoju w celu znalezienia optymalnej miejscówki.
Pomimo dość odważnych deklaracji producenta, iż dzięki przyjaznej, wynoszącej 89 dB skuteczności i podobno niezbyt morderczej 4 Ω impedancji tytułowe podłogówki z powodzeniem można wysterować wzmacniaczami dysponującymi mocą zaledwie 10W, do powyższych zapewnień podeszliśmy z wrodzoną ostrożnością. Z podobnego założenia wyszła najwidoczniej również ekipa stołecznego salonu i na początek zaproponowała amplifikację w postaci dysponującego 55W na kanał, zintegrowanego BAT-a VK-80i. W pełni zbalansowana konstrukcja i po parze charakterystycznych triod 6C33C-B potocznie zwanych „diabełkami” na kanał wydawały się w pełni wystarczające do wprawienia seksownych Włoszek w ekstatyczne pląsy. Tymczasem dźwięk jaki zaproponowała rogata integra był niezwykle gęsty, lepki i zarazem nieco rozleniwiony. W połączeniu z nad wyraz skutecznie wytłumionym pomieszczeniem zauważalnej redukcji uległa zarówno głębia sceny jak i długość wybrzmień. Akcent został postawiony na pierwszoplanowe źródła pozorne a to, co działo się głębiej spowijał lekki półmrok, przez co tak definicja, jak i pozycjonowanie w przestrzeni brył stały się dość umowne. Było miło, dostojnie, czy wręcz dystyngowanie, jednak o ile na „Kristin Lavransdatter” efekt, choć diametralnie inny, aniżeli mam na co dzień, był wielce satysfakcjonujący o tle już rockowy „Black Market Enlightenment” Antimatter stracił sporo ze swojej zadziorności i dynamiki a z kolei na „Sounds of Mirrors” Dhafera Youssefa zazwyczaj niezwykle „chrupkie” i kreślone ostrą kreską perkusjonalia przybrały nieco gąbczasty i oniryczny wymiar. Ot idealny pomysł na dźwięk dający ukojenie i sprzyjający relaksowi po ciężkim dniu pracy. Już po kilku utworach jasnym stało się, iż narracja jaką zaproponowała powyższa konfiguracja jest wymarzona dla wszystkich hedonistycznie nastawionych do życia melomanów, którym ani w głowie dzielenie włosa na czworo i obsesyjne wsłuchiwanie się w skrzypienia krzeseł w ósmym rzędzie foteli na widowni. Ma być miło, na swój sposób bezpiecznie i to nawet przy niezbyt wyrafinowanych realizacjach i tak też przez cały czas było. Nie da się również ukryć, iż swoje przysłowiowe trzy grosze dorzuciła, przynajmniej dla mnie – moim prywatnym zdaniem, a więc poruszamy się w strefie czysto subiektywnej, nieco zbyt ofensywna – „wysysająca” z muzyki powietrze i wybrzmienia adaptacja akustyczna.
Przyszła jednak pora na zmianę warty i zafundowanie włoskim pięknościom iście szokowej terapii, czyli mariaż z niemiecką elektroniką Trigon Audio z przedwzmacniaczem liniowym (z zewnętrznym zasilaniem) Dialog, oraz potężnymi 400W monoblokami Monolog w roli głównej, które wespół zespół właśnie za taką kurację mogły uchodzić. I? I przesiadkę na dzielony system Trigona z pewnością zasługiwała na porównanie do włączenia do tej pory leniuchującej połowy z 12 cylindrów Bentleya Continentala GT Speed. Dźwięk nabrał właściwego wigoru, pojawił się zaraźliwy timing a dalsze plany wyszły z cienia. Dość blisko ustawiona, czysto umowna kurtyna została odsunięta hen w głąb sceny, która dodatkowo została solidnie przewietrzona i doświetlona, dzięki czemu nie dość, że muzycy zyskali zdecydowanie więcej swobody, to nie trzeba było domyślać się ich obecności. Proszę tylko mnie źle nie zrozumieć – wcześniej oni tam też byli, ale niejako wchłonięci, otuleni gąbką z pomocą której zaadaptowano boczne ściany stołecznego salonu. Krótko mówiąc Malibrany nie tylko weszły na obroty, co odkryły w sobie dzikość gorących serc. Wzięty w karby bas trafiał w przysłowiowy punkt pomiędzy miłą uchu mięsistością a wysoce satysfakcjonującą różnorodnością i twardością. Schodził na tyle nisko, że nie widziałem nawet najmniejszych powodów do marudzenia a jednocześnie nie próbował udawać, że potrafi eksplorować rejony dla siebie niedostępne, co tylko mnie ucieszyło, gdyż nie ma nic gorszego niż typowo boomboxowa maniera ubrana w high-endowe ciuchy. Co jednak kluczowe, istna klęska urodzaju, przynajmniej jeśli chodzi o liczebność przetworników, nic a nic nie wpłynęła na koherencję przekazu włoskich kolumn. Jedno pasmo nad wyraz płynnie i naturalnie przechodziło w kolejne a bateria dwunastu drajwerów zgodnie pracowała niczym idealne źródło punktowe.
Mam cichą nadzieję, iż domyśliliście się Państwo, iż powyższy opis bynajmniej nie oznacza, że integra BAT-a mówiąc kolokwialnie „się wyłożyła”, lecz po pierwsze operowała w zupełnie innej aniżeli niemiecka konkurencja estetyce a po drugie dysponowała nieco zbyt małą, jak na potrzeby Malibranów mocą. Dlatego też jednogłośnie uznaliśmy, że należy ją sprawdzić w zdecydowanie bardziej kontrolowanych warunkach, więc wraz z ww. zestawem Trigona również i ona finalnie wylądowała w naszym bagażniku.
I jeszcze w ramach dopełnienia informacji o powyższej konfiguracji pozwolę sobie na podanie użytego podczas powyższych odsłuchów okablowania, źródła i pozostałych peryferii. Otóż za odczyt srebrnych krążków odpowiadał Esoteric K-01XD, uzdatnianiem prądu zajął się kondycjoner Gigawatt PC4 EVO wpięty w ścianę przewodem LS2, amplifikację w obu przypadkach zasilały Kimbery Palladian PK 10 a odtwarzacz Palladian PK14. Z kolei w roli interkonektów (wyłącznie XLR) użyto Kimber Kable KS1126, do których przy secie Trigona doszedł Ortofon Reference Black.
Serdecznie dziękując za zaproszenie, gościnę, cierpliwość i pomoc natury logistycznej w załadowaniu naszego redakcyjnego turladełka po samiusieńki sufit ekipie Na Temat Audio mamy cichą nadzieję, że okazja do kolejnej wizyty i odsłuchu na J.P. Woronicza 31 nadarzy się zdecydowanie szybciej niż za rok. W końcu portfolio E.I.C. cały czas ewoluuje a skoro można praktycznie na miejscu nie tylko obejrzeć, ale i wstępnie – nausznie zweryfikować, czy dane urządzenie ma szansę przypaść nam do gustu, podczas dalszych – już prowadzonych w redakcyjnych systemach testów, to ciężkim grzechem zaniedbania i trudną do wytłumaczenia nieroztropnością byłoby z takiej okazji nie skorzystać. Do zobaczenia.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Cóż z tego, że za oknem jesienna plucha znajdująca odzwierciedlenie w kolejnych rekordach zachorowań na coronavirusa, gdy w grę wchodzi bój o Wasze dusze melomanów. Nie po to powoływaliśmy do życia odwiedzany przez Was projekt SoundRebels, aby jakąkolwiek działalność natury recenzenckiej, tudzież relacjonującej okazjonalne wypady na przysłowiowe miasto uzależniać li tylko od ładnej pogody i osobistego dobrego samopoczucia. To nie jest w naszym stylu, dlatego też z pewnością nie będziecie zdziwieni, gdy w dzisiejszym spotkaniu skreślę kilka strof na temat środowej eskapady do warszawskiego, co istotne firmowego salonu znanego z naszych sparingów testowych dystrybutora systemów audio EIC, salonu Na Temat Audio. Jaki był cel tego przedsięwzięcia? Tak po prawdzie dwa. Pierwszym zaopatrzenie się w kilka budzących nasze zainteresowanie produktów do przetestowania, zaś drugim, będącym clou tej opowieści, spojrzenie na włoskie kolumny Unison Research Malibran po przez pryzmat odbieranych tego wieczora dwóch rodzajów wzmocnienia w postaci zintegrowanego lampowego wzmacniacza BAT VK-80i oraz seta pre-power Trigon Audio Dialog + Monolog. Intrygujące? Jeśli tak, to mimo faktu, iż nie będzie to test per se, zapraszam na kilka zaobserwowanych podczas tego odsłuchu ciekawych spostrzeżeń.
Co mogę powiedzieć o włoskich pannach? Po pierwsze są ewidentnym oddaniem artystycznego ducha tego landu. Połączenie wykończonego w połyskującym lakierze forniru o ciepłym odcieniu ze skórą łukowanej połaci frontu jest na tyle wyraziste, a zarazem emocjonujące wizualnie, że bez dwóch zdań wielu z potencjalnych użytkowników z pewnością rozkocha od pierwszego wzrokowego kontaktu. Mało tego. Śmiem twierdzić, iż nawet stroniący od tego typu designu osobnicy stwierdzą, iż po prostu nie da się obok tego przejść obojętnie. Po czym wnioskuję? Otóż w tej materii wspomnianemu projektowi przychodzą w sukurs umiejętnie wkomponowane sekcje przetworników. A trzeba przyznać, że jest ich sporo. Od czterech magnezowych ze złotym korektorem w centrum średniaków i jednego gwizdka na froncie począwszy, przez trzy aluminiowe basowce na wewnętrznych ściankach, po dodatkowe cztery gwizdki na plecach kolumn. Przyznacie, że bateria jest solidna, co już po wejściu do przygotowanego akustycznie pomieszczenia sugerowało ciekawy spektakl muzyczny. Zanim jednak przejdę do opisu brzmienia, kilka zdań o pomieszczeniu. Czysto subiektywnie, dlatego traktujcie to jako moje widzimisię, powiem tak. Co prawda od strony opanowania szkodliwych modów być może ogarnięte jest wzorcowo, co notabene pokazują zwieszone przy wejściu symulacje, jednak osobiście preferuję nieco większy udział pogłosu w projekcji muzyki. Nie, żebym był głuchy i potrzebował dodatkowych bodźców, ale muzyka ma nam sprawiać przyjemność i jeśli ma w tym pomóc wykorzystywany do tego celu room, to w imię poprawności politycznej trudno się męczyć. Jednak omawiany przypadek nie jest moją muzyczną gawrą, dlatego kilka początkowych kawałków potraktowałem jako akomodację z zastanymi warunkami. Na szczęście nie trwało to zbyt długo i mogłem rozpocząć analizę wyniku sonicznego połączenia rzeczonych, co istotne pozbawionych jakichkolwiek układów wspomagających najniższych składowych kolumn z lampowym Amerykaninem.
Efekt? Po pierwsze gęsto i plastycznie. Jednak przez cały czas czuć było, że BAT zdawał się z nimi walczyć. Owszem, wielu z Was w obcowaniu z muzyką o to, czyli gęste i soczyste, z mocnym, lekko zaokrąglonym, ale pod niezłą kontrolą basem, fenomenalnie namacalną średnicą i złotymi wysokimi tonami często i było by to wręcz trafieniem w dziesiątkę, jednak w tej konfiguracji czuć było lekką batalię wzmacniacza o wydobycie swoich zalet. Niby z kontrolowaną energią na dole, co pokazało kilka rockowych z mocnym dołem płyt, ze zjawiskowym ogniskowaniem i piękną barwą źródeł pozornych w kawałkach wokalnych, a także ciekawą projekcją złotawych blach perkusji w składach jazzowych, jednak czułem, że te jak się okazało kolumniszcza potrzebują prądu. To zaś skierowało nasze kroki w stronę mocarnego tranzystorowego Trigona.
Tym razem kompilacja sprzętowa okazała się być wręcz wymarzoną. Muzyka w dobrym tego słowa znaczeniu wybuchła. Atak i energia, dolnego zakresu, zjawiskowe rysowanie źródeł w domenie wyrazistości i plastyki bez jakichkolwiek oznak przerysowania i do tego zdające się nie mieć końca dźwięczne wysokie tony, pokazały, że omawiane kolumny bez problemu nie tylko świetnie wyglądają, ale również na tym samym poziomie grają. Przekaz jakby dostał wyraźnego pakietu oddechu, dzięki czemu znakomicie ożyły wcześniej nieco uśrednione tylne plany, całość zaczęła oczekiwanie skrzyć, zaś zwieńczeniem całości okazał się być efekt bezproblemowego nadążania dźwięku za zamierzeniami nawet najbardziej odjechanych twórczo rockowych artystów. To był pewnego rodzaju oczywiście oczekiwane, przez co ku naszej uciesze, że nie myliliśmy się co do wstępnych wyroków, ale jednak objawienie. A trzeba zaznaczyć, że opisywana prezentacja od samego początku miała pod górkę. Mam na myśli oczywiście moją nieznajomość dosłownie wszystkiego, od pomieszczenia, przez elektronikę, po kable. A mimo to uzyskanym wynikiem zostałem przyjemnie ukontentowany.
Powoli puentując ów opis, na temat kolumn mogę powiedzieć jedno. Za każdym razem – nawet z lampą w torze – przekaz był mocny w dolnym paśmie, umiejętnie gęsty w jego centralnej części i epatujący fajnym pakietem danych w jego najwyższym zakresie. To zaś na bazie przywołanych dwóch prób z całkowicie różnymi wzmocnieniami pozwala mi sądzić, że dosłownie każdy potencjalny zainteresowany ma duże szanse zakochać się nie tylko w ich wyglądzie, ale również – i mówię to bez żartów – możliwościach wykreowania oczekiwanego przez każdego z nas spektaklu muzycznego. Świadczą o tym dobitnie całkowicie różne w odbiorze dwie prezentacje na bazie tego samego okablowania i goszczącego nas pomieszczenia.
I tym optymistycznym akcentem dziękując obsłudze salonu za miłą atmosferę i spełnianie każdej naszej zachcianki, zachęcam poszukiwaczy swojego muzycznego Grala nie tylko do odwiedzenia tytułowego audio-przybytku, ale również, a być może w szczególności do zapoznania się z opisanymi włoskimi pannami. W mojej ocenie warto. A warto dlatego, że nie tylko fenomenalnie wyglądają, ale również po odpowiedniej konfiguracji, którą bez problemu zapewni obsługa salonu, na równi z aparycją grają.
Jacek Pazio
Opinia 1
Dzisiejszego spotkania nie mogę zacząć inaczej, aniżeli podzielenia się radością wynikającą z dojścia do przysłowiowej mety, oraz pewną nostalgią z racji zakończenia niezwykłej przygody. O co chodzi ? Oczywiście o fakt zamknięcia serii testów urządzeń sygnowanych przez Gryphon Audio. Dotychczas bowiem zajmowaliśmy się drobiazgowym przybliżaniem każdego z poszczególnych komponentów tej stajni, aż po prześledzeniu pełnej palety współpracujących ze sobą komponentów przyszedł czas na opisanie ich jako tak zwanego „zestawu marzeń”. Jednak dzisiejszy, na tle dosłownie wszelkich poprzednich tego typu bytów, rozbija bank, gdyż nawet pobieżnie sumując ceny każdej z użytych do tego starcia pozycji, zestaw spokojnie przekracza kwotę magicznego miliona złotych. Szaleństwo? Być może. Jednak abstrahując od kwestii finansowych, jedno jest pewne. Gdy poprzednie tego typu występy przy czasem umiarkowanej, a czasem stosunkowo wysokiej cenie, często opierały się raczej na sonicznej atrakcyjności wieloelementowego konglomeratu, dzisiejszy tytułowy dream-team bez najmniejszego naciągania faktów w stu procentach spełnia wszelkie znamiona określenia jako zestaw marzeń. Co w takim razie weszło w jego skład? Zapewniam, iż same konstrukcyjne perełki typu: odtwarzacz CD Ethos, przedwzmacniacz liniowy Pandora, końcówka mocy Mephisto Stereo oraz kolumny Trident II, których pojawienie się w jednym czasie w naszych okowach, nie oszukujmy się, w wielu przypadkach ponadludzkim procesem logistycznym zawdzięczamy stacjonującemu w Łodzi dystrybutorowi AudioFast.
Dokładny opis budowy i wyposażenia poszczególnych urządzeń przy użyciu wyszukiwarki znajdziecie w dedykowanych solowych recenzjach, dlatego dzisiaj aby nie rozwadniać tekstu, przybliżę je jedynie zdawkowo. Rozpoczynając od źródła, mamy do czynienia z trójnogą, srebrno-czarną płaszczką top loadera, czyli osadzonym na trzech zwieńczonych regulowanymi kolcami filarach, stosunkowo płaskim, za to trójkątnym, ładowanym od góry odtwarzaczem płyt CD/DAC-iem. Niestety taki design pozbawia urządzenia typowej, zazwyczaj sporej w domenie powierzchni tylnej ścianki dla sekcji przyłączeniowej, dlatego też aplikację wyjść i wejść sekcji analogowej, cyfrowej i zasilania bazując na kilku mniejszych połaciach tylnej rewersu, zrealizowano w postaci kilku rozrzuconych na boki niedużych modułów. Jeśli chodzi o front, ten może pochwalić się lekko wyeksponowanym przed jego główną połać, mieniącym się turkusem wyświetlanych informacji i krwistą czerwienią logo marki, czytelnym z daleka, okrążonym srebrną ramką prostokątnym wyświetlaczem. Ważnym aspektem w dziedzinie funkcjonalności odtwarzacza jest oczywiście możliwość przyjęcia przez Ethosa sygnału cyfrowego z zewnętrznych źródeł w szerokiej palecie interfejsów od USB począwszy, przez SPDiF, AES/EBU, na BNC skończywszy. Ostatnim szlifem wyposażenia CD-ka jest pilot zdalnego sterowania.
Idąc tropem kreowanego przez odtwarzacz sygnału audio, z opisem docieramy do przedwzmacniacza liniowego. W tym przypadku producent podzielił urządzenie na dwa moduły, czyli mogącą zakłócać pracę ważnych układów sygnałowych sekcję zasilającą i jego serce z płytkami obrabiającymi dostarczony przez Ethosa pakiet analogowych informacji. Oczywiście w celach wizualnej spójności projektu obydwie części Pandory wykorzystują bliźniacze korpusy, czyli średniej wysokości, ale za to typowej szerokości i głębokości dla tego typu konstrukcji aluminiowe obudowy. W kwestii frontu w ramach spójności z resztą oferty Gryphona mamy do czynienia z czarnym akrylem, na którym osadzono poprzeczną aluminiową belkę ze skrytymi pod również czernionym akrylem sensorami sterującymi, piktogramami informacyjnymi o aktualnym stanie urządzenia oraz centralnie zogniskowaną, o znacznie większej średnicy niż wysokość owej belki gałkę regulacji wzmocnienia. W przypadku górnych płaszczyzn widzimy dzielący całość idealnie na połowę – przypominam, że to konstrukcja w pełni symetryczna, przebiegający wertykalnie, podłużnie karbowany, dzięki temu niebanalny wizualnie półwałek. Przechodząc z opisem do rewersu, oczywistym jest, że obydwie części zestawu z racji dedykowanych im zadań są inaczej uzbrojone, dlatego też w zależności czy mówimy o zasilaczu, czy sercu przedwzmacniacza znajdziemy na nich dwa wejścia zasilania sieciowego, wielopinowe terminale łączących je w tej kwestii życiodajnej energii przewodów, zaciski masy, a także wejścia i wyjścia sygnału analogowego. Tak prezentujący się tandem w każdym z przypadków posadowiono na okrągłych walcach z przodu i stożkach w tylnej części, zaś w temacie sterowania wyposażono w pilota zdalnego sterowania.
Kolejnym krokiem tego opisu jest przybliżenie końcówki mocy Mephisto. W telegraficznym skrócie wzorniczo w pewnym sensie jest bliźniacza do przedwzmacniacza. Naturalnie temat rozmiarów i wagi jest ocierającą się o szaleństwo konsekwencją konstrukcyjną ponad 100 kg., jednak tak awers, jak i górna połać obudowy może pochwalić się powieleniem pomysłu Pandory. Jeśli chodzi o konstrukcyjne różnice, pierwszym oczywistym jest umiejscowienie na bokach obudowy chłodzących grawitacyjnie całość wielkich radiatorów. Zaś drugim inny pakiet zlokalizowanych na plecach interfejsów, w skład których wchodzą wejścia analogowe jedynie w standardzie XLR, biżuteryjne terminale kolumnowe, dwa gniazda zasilania i bezpiecznikowe, dwa włączniki główne, zacisk masy oraz dwie rączki ułatwiające proces logistyki tego monstra. Co do stabilizacji na podłożu, w tym przypadku mamy do czynienia z czterema identycznymi jak w pre walcami.
Na koniec kolumny. To jak reszta rodzeństwa również jest ekstremalny nie tylko High End, ale również High Tech. Po pierwsze – są to przyjemne wizerunkowo, bo wąskie, jednak w celach uzyskania odpowiedniego litrażu dla uzyskania dobrego zejścia basu i schowania w nim zasilających sekcje basowe wzmacniaczy pracujących w klasie AB, dość głębokie, wykończone w połysku zmyślnym wzorem złotego na czarnym tle słoju na bokach, skrzynki. Po drugie – realizując minimalizację rozbudowania zwrotnicy w domenie wyrównania czasowego współpracujących ze sobą w układzie D’Appolito siedmiu przetworników, ich front został odpowiednio łukowato wyprofilowany i spełniając założenia optycznego luksusu, ubrany w zjawiskową, bo opartą o pionowe cienkie gumki à la Sonus Faber maskownicę. Po trzecie – plecy w odpowiedzi na półaktywność konstrukcji są ostoją dla niezbędnych akcesoriów typu: radiatory skrytych pod nimi 500W wzmacniaczy, kilka gniazd pozwalających przyjąć i oddać sygnał audio, a także zapewnić komunikację pomiędzy kolumnami oraz przyciski umożliwiające wybór opcji ich pracy – mam na myśli zakres niskich tonów. Zaś po czwarte – finalizującym ich nietuzinkowość dodatkiem jest wyprowadzony kablem przed zespoły głośnikowe, sterowany pilotem moduł wyboru i kontroli pracy najniższego pasma. Co przy takich rozmiarach kolumn (ok. 2m wysokości) jest bardzo istotne, o stabilność tych smukłych panien dbają dwie rozszerzające ich punkty podparcia na podłodze, uzbrojone w regulowane walce jako stopy, poprzeczne belki.
Co oferuje pełen zestaw Gryphona? Jak dowodzą poświęcone poszczególnym składowym epizody, każdy ma co prawda idący w podobnym duchu, ale jednak nieco inny sznyt brzmieniowy. Sprawiając wrażenie pewnego rodzaju miszmaszu, jeden stawia na transparentność, inny na mocne wypełnienie, a jeszcze inny na nieco ciemnawą projekcję. Jednak w ostatecznym rozrachunku bez względu jak to banalnie zabrzmi, pełny firmowy zestaw w sobie tylko znany sposób wyciska z każdego z podanych aspektów przysłowiowe ostatnie soki. Czyli? Otóż kreowany przez skandynawski system świat muzyki z jednej strony jest przyjemnie przyciemniony, ale z drugiej, dzięki dobremu konsensusowi barwy, masy, kontroli i oddechu prezentacji od najniższych poziomów głośności może pochwalić się wyważoną masą, świetną szybkością narastania sygnału i co bardzo istotne, pozwalającą oddać najdrobniejsze niuanse wydarzeń na wirtualnej scenie w temacie jej szerokości i głębokości, fenomenalną rozdzielczością. Być może wielu z Was nie uwierzy, ale te wielkie szafy przy wspomnianych zaletach dodatkowo praktycznie znikają z pokoju. To wydaje się wręcz niewiarygodne, jednak gdy zamknie się oczy, świat muzyki realnie przenosi się do naszego pokoju. Ktoś powie, „to zwykłe pokłosie wąskich frontów”. Owszem, to prawdopodobnie również. Jednak moim zdaniem do tego należy doliczyć zjawiskową spójność grania jednak mocno rozrzuconych w pionie siedmiu głośników, ofertę kreowania niczym nieskażonego czarnego tła oraz umiejętną aplikację często u konkurencji wpadającego w nadinterpretację wysokich rejestrów, głośnika AMT. Ale to nie wszystko, gdyż bawiąc się możliwościami samych kolumn – mam na myśli trzystopniową regulację ilości tak zwanego „dobra basu”, co w znaczącej większości prób odbierałem jako dozowanie jego esencjonalności, a przez to również całego przekazu – dość płynnie zwiększałem lub zmniejszałem namacalność projekcji 3D. To oczywiście wrażenie subiektywne, jednakże wielu moich znajomych odbierało to w ten sam sposób, gdyż im dźwięk był bardziej nasycony, czasem przez to krąglejszy, tym ciekawiej i często realniej materializowały się wirtualne byty. Naturalnie każdy kij zawsze ma dwa końce, bowiem gęste granie z reguły było obarczone wyczuwalnym spowolnieniem reakcji systemu na zamierzenia muzyków, dlatego ostateczne ustawienie tego parametru determinował słuchany materiał. Gdy zaliczałem wyprawę w czasy Baroku, do pracy zaprzęgałem wyższy poziom nasycenia. Zaś w momencie zderzenia z realiami kapel rockowych z naturalnych powodów jego ustawienie ewaluowało w stronę kuracji odchudzającej, przekładając się na większą swobodę i bezpośredniość prezentacji. Zbędna zabawka? Bynajmniej, czego po podobnym podejściu do obcowania z tym dobrem na początku testu jestem ja, w końcowej fazie często z wielce satysfakcjonującym skutkiem testujący te możliwości na dosłownie każdym materiale muzycznym.
Jednak tak prawdę mówiąc, przy całej świetności przed momentem wymienionych cech opiniowanego systemu, które na tym poziomie cenowym wydają się być elementarzem, mnie osobiście urzekła całkiem inna kwestia. Jaka? Cóż. Żeby to zrozumieć, dobrze jest z czyś takim po-obcować. Choćby kilka utworów w celach pobieżnej kalibracji oczekiwań, gdyż w innym przypadku nieświadomy tego typu prezentacji meloman może nie zrozumieć o co chodzi. A chodzi o sam sposób projekcji muzyki. Bez najmniejszych oznak wymuszenia od samego dołu, przez średnicę, po górne rejestry, przy praktycznie każdym poziomie głośności. Ba, czasem można odnieść wrażenie, jakby zestaw swoją robotę odwalał od niechcenia. Jednak to „niechcenie” jest w tym wszystkim clou zabawy w zaawansowane audio. Niestety tak jak w przypadku tego testu, aby osiągnąć tego typu przekaz, musi być spełniony jeden warunek. Mianowicie chodzi o kolumny. Po prostu mają być duże. Gdy raz się tego posmakuje, życie czy to audiofilla, czy melomana już nigdy nie będzie takie samo. Owszem, już średnie gabarytowo zespoły głośnikowe potrafią zauroczyć słuchacza pewnego rodzaju swobodą, jednak w starciu z gigantami, natychmiast czuć, że do prawdziwego oddania lekkości fraz nutowych trochę im brakuje. A brakuje tym więcej, im głośniej się słucha. I nie ma znaczenia, czy ktoś zawsze słucha cicho i wystarczą mu średnie paczki – chcąc uniknąć złośliwych ripost, pomijam w tym wywodzie osobników homo sapiens skazanych na mieszkanie w naszpikowanych złośliwymi sąsiadami blokowiskach – bowiem opisywana przeze mnie cecha projekcji praktycznie pozbawionej zniekształceń muzyki sprawia, że mimowolnie sięgamy po pilota, aby zwiększeniem ciśnienia akustycznego na ile to możliwe, zbliżyć się do jej prawdziwych realiów. To jest jak narkotyk, bez którego po kilkukrotnym zażyciu ciężko będzie się obejść. Wiem coś o tym, bo sam to przeżywałem. Owszem, po paru dniach nasz system przyswajania fonii z większym lub mniejszym bólem się zresetuje, jednak zawsze, powtarzam, zawsze wzorzec świetnej jakości dźwięku będziemy odnosić do tego z dużych kolumn. Fizyki nie da się oszukać, a przecież muzyka to fizyka w najczystszej postaci.
Puentując powyższy, zdaję sobie sprawę, że nieco inny w formie niż zazwyczaj test, na temat prezentowanego systemu mam do zakomunikowania tylko jedno. Zwykłe stwierdzenie, że to jest rasowy High End, to żadne stwierdzenie. Skąd taka pochlebna opinia? Niestety bez osobistej przygody ciężko jest to zrozumieć. Jednak próbując to przybliżyć, przypomnę, iż oprócz ewidentnego fenomenu prezentacji każdego rodzaju muzyki, za sprawą swoistej wielofunkcyjności zespołów głośnikowych potencjalny nabywca ma szeroką paletę konfigurowania ostatecznego dźwięku w locie. To jest na tyle rzadki dodatek, że może być odbierany jako niekoszerny. Jednak zapewniam, dźwięk nic ani na tym nie traci, a przy okazji dostajemy ważny oręż w walce z potencjalnymi modami pomieszczenia i kreowania dźwięku na swoją modłę. Ale jak się domyślacie, to nie wszystkie zalety duńskiego systemu marzeń. Otóż przy całej świetności tytułowego teamu, po raz kolejny chciałbym zwrócić Waszą uwagę na fakt bardzo dużego znaczenia nie tylko zaawansowania elektroniki, ale również rozmiar kolumn. Im większe, tym lepsze. Oczywiście powinny być w zdroworozsądkowej korelacji z docelowym pomieszczeniem. Jednak zapewniam, to o czym przed momentem pisałem, czyli zniewalające niewymuszenie projekcji, zawsze znakomicie słychać, czego fenomenalnie napędzane podczas sesji testowej przez Ethosa, Pandorę i Mephisto prawie dwumetrowe Tridenty II są ewidentnym dowodem.
Jacek Pazio
Opinia 2
Kiedy latem 2016 roku opisywaliśmy najnowszą natenczas odsłonę Diablo 300 z niekłamaną satysfakcją stwierdziliśmy, iż Duńczycy w swej topowej superintegrze wreszcie zaimplementowali walory brzmieniowe jej dzielonego rodzeństwa. Niestety rodzeństwa, z którym dane nam było spotykać się wyłącznie przelotnie i mniej, bądź bardziej okazjonalnie. Całe szczęście czasy się zmieniały a w raz z nimi koniunktura, w tym również, jakkolwiek irracjonalnie by to nie zabrzmiało, nasza „rynkowa pozycja” stawała się coraz bardziej zauważalna, przez co sugestie aby może jednak zorganizować w OPOS-ie odsłuch z prawdziwego zdarzenia i testy „duńskich spawarek” z poziomu pobożnych życzeń zaczęły ewoluować w kierunku urealniania owych planów. Jednak za swoisty początek przygody i symboliczną inaugurację magicznej podróży poprzez portfolio specjałów powstałych w większości przypadków jeszcze za panowania i pod czujnym okiem Flemminga E. Rasmussena śmiało możemy uznać wizytę w siedzibie łódzkiego Audiofastu podczas której kontakt z niemalże kompletnym systemem Gryphon Audio jedynie utwierdził nas w przekonaniu, że warto niemalże stanąć na głowie, by kiedyś móc podobny zestaw gościć w naszych skromnych progach. I wiecie Państwo co? Koniec końców, w ciągu ostatnich niemalże trzech lat, krok po kroku, urządzenie po urządzeniu do owego celu, oczywiście z pomocą i nieocenionym zaangażowaniem logistycznym ww. dystrybutora, dążyliśmy. I go, ów cel oczywiście, nie tylko osiągnęliśmy, co wręcz przekroczyliśmy kompletując pełnokrwisty, no może w 99% czystej krwi, gdyż nie załapaliśmy się na firmowe okablowanie i stoliki, duński system marzeń w skład którego weszły sukcesywnie recenzowane na naszych łamach:
– odtwarzacz/DAC Ethos
– przedwzmacniacz liniowy Pandora
– stereofoniczny wzmacniacz mocy Mephisto
– kolumny Trident II
Jeśli zatem zastanawiacie się Państwo, czy taka, przyozdobiona podobiznami mitycznego gryfa, kumulacja skandynawskiej myśli technicznej, anodowanego aluminium i grubych płatów kruczoczarnego akrylu ma jakiś sens i czy aby przypadkiem nie została przekroczona cienka czerwona linia krytycznej zawartości cukru w cukrze, nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was na Grand Finale naszej przygody z Gryphon Audio.
Skoro w ramach wcześniejszych przejawów naszej radosnej twórczości zdążyliśmy możliwie szczegółowo opisać tak aparycję, jak i trzewia, nie zapominając też o walorach sonicznych, składowych naszej dzisiejszej misternej układanki, to tym razem, przynajmniej część poświęconą wzrokowym doznaniom estetycznym i rozbijaniem systemu na przysłowiowe atomy pozwolę sobie darować. W zamian za to skupię się na wybitnie subiektywnej ocenie całości pod względem brzmieniowym, choć nie wiem jakbym się nie starał, to od piorunującego wręcz wrażenia wizualnego raczej nie ucieknę. Chodzi bowiem o niezbity i bezdyskusyjny fakt, iż nawet nie tyle zasiadając, co wchodząc do pomieszczenia, gdzie takowy system rezyduje nie da się obok niego przejść obojętnie, czy wręcz nie zauważyć. Najdelikatniej bowiem rzecz ujmując system Gryphona jest nad wyraz absorbujący gabarytowo, choć uczciwie trzeba przyznać, iż nie sposób odmówić mu uroku i elegancji, co wbrew pozorom nawet w ekstremalnym high-endzie, do którego de facto się bezsprzecznie zalicza, wcale nie jest to normą. Kiedy jednak w końcu zasiądziemy wygodnie w fotelu i włączymy wydawać by się mogło znany na wskroś materiał bardzo szybko okaże się, że zamiast owej dogłębnej wiedzy mieliśmy jedynie blade i mgliste pojęcie nie tylko o tym, jak dany album tak naprawdę brzmi, ale co zostało na nim zapisane. W dodatku nowe pokłady informacji nie są siłowo wypychane przed szereg, lecz zajmując właściwe sobie miejsce stają się jedynie na swój sposób oczywiste, obecne i ogólnodostępne. Nie trzeba się ich doszukiwać, czy wręcz domyślać się ich istnienia, gdyż widać/słychać je jak na dłoni. W dodatku budzące respekt swoją posturą Tridenty, o ile tylko się ich do tego nie nakłoni, zbliżając się do poziomu decybeli zarezerwowanych dla Avro Vulcan XH558, są szalenie dalekie od ofensywności i gigantomanii. Zamiast tego, wzorem rasowych monitorów, po prostu znikają, przy okazji i niemalże zupełnie mimochodem zapewniając adekwatny w skali prezentowanego materiału realizm tak dynamiczny, jak i „przestrzenny”. Przykładowo akustyczny album „Starkers in Tokyo” , dostępny obecnie jako część składanki „Unzipped” Whitesnake jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenosi nas do tokijskich EMI Studios i to do roku 1997. Mamy zatem Davida Coverdale’a w wyśmienitej formie wokalnej, co potwierdza jego niski i niezwykle zmysłowy głos, oraz świetnie z nim korespondującą grę Adriana Vanderberga, który akompaniując tworzy fenomenalny podkład i jest klasą sam dla siebie, ani razu jednak nie próbując wyjść przed szereg. Są zatem trzy składowe – niewielka publiczność, wokalista i gitara. Skromnie? Cóż, to jedynie przykład, potwierdzający, iż liczy się jakość a nie ilość i nawet z użyciem pozornie tak oszczędnych środków da się zrealizować fenomenalny spektakl. Inna sprawa, że Coverdale jest jeszcze z rocznika, kiedy, żeby zaistnieć na scenie trzeba było po prostu umieć śpiewać i to na żywca a nie na cyfrowym wspomaganiu i w najlepszym wypadku z (pół)playbacku. Oczywiście na nagraniu słychać reverb, ale śmiało można uznać jego obecność jako jeden ze środków artystycznego wyrazu, bądź wręcz jedynie wspomagacz, intensyfikator takowego, gdyż obecna podczas nagrania publiczność reagowała nad wyraz karnie i oszczędnie, w dodatku wyłącznie pomiędzy utworami. Co innego „Unplugged” KISS, gdzie raczej nikt nie próbował, bądź z nader mizernym skutkiem mu to wychodziło, „moderować” szalejącą publikę a energią bijącą ze sceny spokojnie można byłoby obdzielić ze dwa dodatkowe koncerty. I tu drobna uwaga. Otóż duński system z jednej strony bez ogródek i owijania w bawełnę pokazał przepaść dzielącą jakość obu realizacji, jednakże z drugiej szalenie daleki był od piętnowania sesji popełnionej na potrzeby MTV, gdy ta jeszcze była telewizją muzyczną a nie platformą promującą pato-celebrytów. Miała być rasowa rockowa jazda bez trzymanki i była, nawet bez prądu a przy odpowiednim podkręceniu głośności można było poczuć się jednym ze szczęśliwców, którzy załapali się na nagranie.
To oczywiście było jedynie preludium do zdecydowanie większej formy wykonawczej, formy z udziałem symfoników i wnętrza, którego przedstawiać raczej nikomu przedstawiać nie trzeba, czyli Royal Albert Hall. Mowa oczywiście o albumie „Symphonica” George’a Michaela, gdzie rozmach i swoboda prezentacji zapewniały nam wrażenia zarezerwowane dla widzów zasiadających na zapełnionej do ostatniego miejsca widowni. Jeśli ktoś z Państwa w tym momencie zastanawia się czemu uparcie trzymam się nagrań koncertowych spieszę z wyjaśnieniem, iż powód jest tyleż perfidny, co oczywisty. O ile bowiem w studiu można większość niuansów szlifować w nieskończoność, to tzw. live’y takich możliwości nie dają i rządzą się zupełnie innymi, zarazem zdecydowanie bardziej bezwzględnymi prawami. Przekaz jest może mniej perfekcyjny, jednak przez to bardziej autentyczny a system Gryphona ową autentyczność i realizm tylko uwalniał, niejako z automatu likwidując barierę między nami a wykonawcami, którzy materializowali się nie tyle na wyciągnięcie ręki, gdyż takie atrakcje podczas koncertów zdarzają się nad wyraz sporadycznie, lecz zgodnie z zamysłem realizatorów. Warto również nadmienić, iż wręcz nieograniczony zapas mocy tak Mephisto, jak i aktywnych sekcji basowych Tridentów bynajmniej nie objawiał się permanentną nadpobudliwością i chęcią zaimponowania własnymi osiągami zawsze i wszędzie. Śmiem wręcz uważać, iż było w ich graniu więcej taktu i umiaru aniżeli można byłoby się spodziewać. Ba, dla części z odbiorców mogło być nawet zbyt mało przysłowiowego efektu Wow i prób efektownego (efekciarskiego?) podbijania tego, czy owego w ramach iście hollywoodzkiego rozmachu. Jednak im dłużej z nimi obcowaliśmy, tym bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że ów umiar i pozorna nonszalancja wynikały li tylko z dążenia do wierności materiałowi oryginalnemu, oraz świadomości ich twórców, że łapiąca za ucho w początkowej fazie po-zakupowej fascynacji maniera, niezależnie jak fantastyczna i wpisująca się w nasze gusta, po jakimś czasie z błogosławieństwa staje się przekleństwem i zaczyna uwierać jak pozornie niewielkie zagięcie skarpety podczas wielokilometrowej marszruty. Zdecydowanie lepiej rokuje za to na przyszłość nieskrępowanie oraz brak jakichkolwiek limitów i właśnie taką, a nie inną receptę na sukces realizuje duński system marzeń.
No i to już koniec, czyli jak śpiewał Jim Morrison z The Doors „The End” i to koniec pewnej drogi , jak poniekąd słusznie zauważył Eddie Vedder („End of The Road” z „Into The Wild”). Jednak co najważniejsze tytułowy system okazał się nad wyraz namacalną i zarazem niezbitą egzemplifikacją faktu, iż nawet na samym topie ekstremalnego High-Endu da się złożyć w pełni koherentny i pochodzący od jednego producenta system. Niby do tej pory podobnej sztuki próbowały w OPOS-ie Gold Note, T+A, czy TAD, jednak to Duńczycy okazali się poza zasięgiem konkurencji i przynajmniej na chwilę obecną nic nie wskazuje, żeby cokolwiek w tej kwestii miało się zmienić. Jeśli zatem poszukujecie Państwo rozwiązania kompletnego – spójnego tak wzorniczo, jak i brzmieniowo, jednocześnie celując w ekstrema High-Endu wybór wydaje się oczywisty – Gryphon Audio. Będzie drogo, w końcu nie wiedzieć kiedy przekroczyliśmy psychologiczną barierę miliona PLN, jednak jak coś robić, to raz a dobrze. Bez miejsca na niewiadome, domysły i szukanie winnego ewentualnych rozczarowań.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD/DAC: Gryphon Audio Ethos + Tellurium Q Silver Diamond XLR + Vermöuth Audio Reference Power
– przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora + Tellurium Q Silver Diamond XLR + Acrolink 8N-PC8100 Performante
– stereofoniczny wzmacniacz mocy: Gryphon Audio Mephisto + Synergistic Research Galileo SX SC + Furutech NanoFlux NCF
– Kolumny: Gryphon Audio Trident II
Dystrybucja: Audiofast
Ceny:
Gryphon Audio Ethos: 162 950 PLN
Gryphon Audio Pandora: 135 790 PLN
Legato Legacy module: 38 020 PLN
PSII phono module MK2: 10 180 PLN
Gryphon Audio Mephisto: 254 610 PLN
Gryphon Audio Trident II: 554 480 + 18 670 PLN Trident Panel
Arya Stealth Magnets to nowa wersja referencyjnych słuchawek HiFiMAN opartych o przetworniki planarne z ultracienką membraną, które pierwotnie opracowano dla modelu HE-1000 v2. HiFiMAN jest znany z tego, że poszukując doskonałości, nie spoczywa na laurach i ciągle ulepsza swoje produkty, wprowadza nowe rozwiązania i kolejne innowacje.
Tym razem dostajemy nowe wydanie słuchawek Arya, przyodziane w najnowszą technologię „Stealth Magnets”, czyli „niewidzialnych magnesów”.
Magnesy te, dzięki unikalnemu kształtowi, zapewniają bezkolizyjne przechodzenie fali dźwiękowej do naszego ucha i brak zakłóceń, które występowałyby przy magnesach o standardowej budowie. Zaawansowana konstrukcja magnesów, jako akustycznie transparentna, ma znaczący wpływ na zmniejszenie dyfrakcji fal, czyli ich rozproszenia, co pozwala zachować ich integralność i objawia się czystszym, dokładniejszym brzmieniem dźwięków i jeszcze wierniejszym budowaniem sceny dźwiękowej.
Tak jak w pierwszej wersji, nadal znajdziemy tu zaawansowany obwód magnetyczny, który powstał w wyniku wielu lat pracy nad optymalizacją zespołów głośnikowych wykorzystywanych w słuchawkach planarnych. HiFiMAN wykorzystuje asymetryczne ułożenie niewielkich magnesów umieszczonych od strony ucha słuchacza, które znamy także z modeli Sundara i Ananda. Pozwala to na zmniejszenie poziomu zniekształceń i interferencji wywoływanych pracą membrany, a przy tym gwarantuje wysoką skuteczność. Dźwięki są szczegółowe i przejrzyste, eksponując każdy detal, bez zbędnych szumów.
Wygląd słuchawek Arya nawiązuje do kultowego modelu HE1000, jednak wykorzystanie czarnych, matowych nausznic i maskownic nadaje im klasycznej elegancji. W najnowszej wersji – Arya Stealth Magnets, siateczka maskująca przetwornik jest mniej prześwitująca. Dodatkowo, opatentowany system obudowy „Window Shade” nie tylko chroni przetwornik przed uszkodzeniami mechanicznymi, ale przede wszystkim tłumi zewnętrzne odbicia dźwięku. Konstrukcję słuchawek Arya wykonano z metalu i wysokiej jakości tworzyw, dzięki czemu jest nie tylko wytrzymała, ale i lekka, zapewniając dodatkowy komfort i wytrzymałość.
Nausznice o specjalnym, asymetrycznym kształcie dostosowane są do naturalnego kształtu uszu, a dodatkowo przekręcają się aż o 90 stopni wokół własnej osi, co pozwala na precyzyjniejsze dopasowanie ich do kształtu naszej głowy. Dzięki temu odsłuch jest wyjątkowo wygodny nawet przy wielu godzinach spędzonych przy muzyce.
Impedancja : 32Ω
Skuteczność : 94dB
Pasmo przenoszenia : 8Hz-65kHz
Waga : 404g
Cena: 7 695 PLN
Najnowsze komentarze