Monthly Archives: czerwiec 2022


  1. Soundrebels.com
  2. >

NAD M33

Link do zapowiedzi: NAD M33

Opinia 1

Doskonale pamiętam czasy, gdy rozglądając się za swoim pierwszym pełnowymiarowym „Hi-Fi” uwagę kierowałem ku klasycznym, stereofonicznym amplitunerom oferującym nie tylko sekcję wzmocnienia, lecz również konieczny wtenczas tuner a nader często również jakiś podstawowy przedwzmacniacz gramofonowy i wzmacniacz słuchawkowy. Ot taki all in one, do którego wystarczy tylko dokupić odtwarzacz CD (gramofony były wtedy w odwrocie), kolumny i gra muzyka. Niby człowiek miał świadomość istnienia tzw. dzielonek, jednak jeszcze nieskażony audiophilią nervosą z zainteresowaniem graniczącym z podziwem obserwował poczynania bardziej zaawansowanych i co tu dużo mówić majętniejszych znajomych samemu stawiając na wygodę i ergonomię. Minęło trzydzieści lat z okładem i patrząc na współczesny rynek śmiem twierdzić, iż osoby dopiero wkraczające w świat pełnowymiarowych komponentów audio kierują się podobnymi kryteriami. Co prawda poczciwy UKF wyparły rozgłośnie internetowe, srebrne krążki ustąpiły miejsca serwisom streamingowym i graniu ze zgromadzonych na domowych NAS-ach plików, a poczciwe gramofony wróciły do łask, jednak idea pozostała taka sama – kluczem ma być możliwie daleko posunięta integracja przy znaczącym przyroście jakości generowanych dźwięków w porównaniu z systemami mini, micro i niejako będącymi symbolem XXI w. soundbarami. Dlatego też z zainteresowaniem pochyliliśmy się nad dostarczonym przez Sieć Salonów Top HiFi & Video Design już nie amplitunerem a posługując się obowiązującą nomenklaturą strumieniującym wzmacniaczem NAD M33.

Na czarno srebrnym froncie wzrok przyciąga kolorowy 7” ekran dotykowy i dyskretnie ulokowany po jego lewej stronie, otoczony podświetloną aureolką kwadratowy firmowy logotyp informujący o statusie urządzenia. Od razu uprzedzę iż pełni on wyłącznie dekoracyjno-informacyjną rolę, więc przynajmniej na początku trzeba się oduczyć sięgania do niego paluchem skoro włącznik/usypiacz 33-ki zlokalizowano nad ww. wyświetlaczem i to w dodatku na górnej krawędzi frontu. Pod firmowym ekslibrisem przycupnęło 6,3mm gniazdo słuchawkowe a po prawej stronie wyświetlacza znajdziemy pokrętło głośności.
Zarówno płyta górna, jak i ściany boczne są zaskakująco masywne i dodatkowo wyposażone w ułatwiające cyrkulację powietrza wewnątrz korpusu otwory wentylacyjne chronione siatką. Rzut oka na ścianę tylną jasno daje do zrozumienia, że obecnie na topie jest „cyfra” i to właśnie pod jej dyktando projektuje się najnowsze konstrukcje. Patrząc od lewej uwagę zwracają dwie komory na opcjonalne moduły rozszerzeń MDC (Modular Design Construction) za którymi całkiem logicznie rozplanowano nader szeroki wachlarz interfejsów. Do dyspozycji mamy dwa złącza antenowe (WiFi i Bluetooth), porty Ethernet RJ45 i USB, wejście USB, HDMI (ARC), dwa wyjścia na subwoofery, dwa koaksjalne, dwa optyczne i AES/EBU. Z kolei domenę analogowa reprezentuje para XLR-ów, wejście phono (RCA), wejście liniowe (RCA) i wyjście na zewnętrzną końcówkę mocy z sekcji przedwzmacniacza. Z przydatnych dodatków warto wspomnieć o przełączniku aktywującym mostkowanie konstrukcji, gnieździe RS232 odpowiedzialnej za integrację 33-ki z „domową inteligencją” (m.in. Control4, Crestron, LUTRON), wejściu dla zewnętrznego czujnika IR i przelotce triggera. Gniazda głośnikowe są podwójne i dość ciasno ustawione, jednak dzięki kołnierzom zabezpieczającym zapewniają całkiem satysfakcjonującą (szczególnie górne) ergonomię nawet przy zakończonym widłami okablowaniu. Prawą flankę okupuje z kolei włącznik główny i zintegrowane z komorą bezpiecznika gniazdo zasilające IEC a wyliczankę zamyka wciśnięty w prawy dolny narożnik zacisk uziemienia, co dla części dysponujących dość krótkimi przewodami phono może być nieco problematyczne. Dziwić też może nie tyle zachowawcze, co niekonsekwentne podejście do obróbki sygnałów cyfrowych, bowiem z jednej strony NAD chwali się wsparciem dla MQA a z drugiej kończy swoją kompatybilność na 24bit/192 kHz. Co prawda sytuację nieco poprawia opcjonalny moduł MDC USB DSD o … obsługę DSD do DSD256, gdyż obsługa PCM pozostaje bez zmian. Nie ma jednak co rozpaczać, gdyż warto zdawać sobie sprawę, iż lwiej części docelowych użytkowników powyższe parametry w zupełności wystarczą, tym bardziej, że ich uwagę nader skutecznie przyciągnie zdecydowanie bardziej przydatna funkcjonalność, czyli korekcja akustyki pokoju Dirac. Niby samo oprogramowanie odpowiedzialne za stosowne nastawy jest w wersji podstawowej, acz w pełni funkcjonalnej, lecz po pierwsze działa a po drugie przynosi znaczącą poprawę, szczególnie jeśli system ustawiono w niekoniecznie optymalnym miejscu. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by już na własną rękę wykupić pełną, zdecydowanie bardziej zaawansowaną wersję w całkiem akceptowalnej cenie 99$. Sama konfiguracja i pomiary z użyciem znajdującego się na wyposażeniu mikrofonu zajmuje raptem kilkanaście minut i użytkownik prowadzony jest krok po kroku przez dedykowaną aplikację, więc nawet osoby nieobeznane z technikaliami spokojnie sobie z nią poradzą, gdyż tak po prawdzie cała gimnastyka ogranicza się do dokonania kilku pomiarów wokół naszego zwyczajowego miejsca odsłuchowego a resztą zajmą się zaimplementowane w NAD-zie zaawansowane logarytmy. Za streaming odpowiada wbudowany system BluOS oferujący nie tylko obsługę lokalnie zgromadzonych plików muzycznych, lecz również około 20 serwisów, w tym m.in. m.in. Tidal, Deezer, Qobuz, Amazon HD i Music, Spotify, Slacker, TuneIn, nugs.net, etc., lecz również funkcję multiroom. Miłośnicy połączeń bezprzewodowych mogą również skorzystać z komunikacji zarówno po Wi-Fi, jak i Bluetooth ze wsparciem dla aptX® HD a zamiast kręcić gałką i kiziać pilota/smartfon można aktywować asystentów głosowych (Google Assistant, Alexa, bądź Siri) i ograniczyć się do komend głosowych.
Niezaprzeczalnie miłym dodatkiem jest systemowy pilot, który nie dość, że może pochwalić się zaskakującą solidnością, lecz również i podświetleniem, co świetnie sprawdza się podczas wieczorno-nocnych odsłuchów. Jest przy tym dość ciężki, za co w znacznym stopniu odpowiada zestaw czterech baterii AA. Na osobną wzmiankę zasługują również pozornie zwykłe stożkowe nóżki, do których w komplecie dołączono dedykowane podstawki. Niby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że zamiast kombinować z precyzyjnym wpasowaniem dzióbka nóżki w centrum podstawki wystarczy zaufać … fizyce i pozwolić, by umieszczone w podstawkach magnesy wespół z wyprofilowaniem powierzchni nośnej same dokonały stosownego wycentrowania. Niby drobiazg, ale szalenie ułatwiający ustawianie wzmacniacza na półce, gdyż aplikacja podstawek robi się praktycznie sama.
Nie zagłębiając się zbytnio w trzewia naszego dzisiejszego bohatera warto jednak wspomnieć, iż reprezentuje on najnowsze pokolenie wzmacniaczy bazujące na technologii HybridDigital Purifi Eigentakt™. W telegraficznym skrócie polega ona na połączeniu klasy D z nowatorskimi algorytmami sprzężenia zwrotnego Eigentakt™. W efekcie osiągnięto skuteczną eliminację zniekształceń harmonicznych i intermodulacyjnych przy jednoczesnym zachowaniu niezależnego od obciążenia niezwykle szerokiego pasma przenoszenia i to ze znikomą impedancją wyjściową.

Przechodząc do części poświęconej brzmieniu i mając na koncie wcześniejszy kontakt z młodszym rodzeństwem M33, czyli kompaktowym M10v2 (w zeszłym roku), oraz już pełnowymiarowym, systemem czterech zmostkowanych M23-ek napędzającym debiutujące podczas tegorocznego monachijskiego High Endu Dali KORE śmiem twierdzić, iż NAD, pomimo przesiadki z klasycznych tranzystorów na moduły D-klasowe, podąża drogą własnej szkoły brzmienia. Chodzi bowiem o nader umiejętne połączenie gładkości z dynamiką i rozdzielczością. Otrzymujemy zatem dźwięk bezsprzecznie „duży” a jednocześnie muzykalny i nieprzesadzony. Pomimo bowiem dość pokaźnej mocy 33-ka nie pręży niepotrzebnie muskułów, nie szuka adrenaliny tam, gdzie jej nie ma i nie próbuje na każdym kroku podkreślać swojej obecności. Dzięki temu nawet marszowo-industrialny „Zeit” Rammsteina zyskuje na spójności a połączenie surowej elektroniki, ostrych riffów i „tyrolskich orkiestracji” („Dicke Titten”) nagle zaczyna się pod względem tak logicznym, jak i estetycznym spinać. Ba, od siebie jeszcze dodam, że i nieco uwierający mnie do tej pory autotune jakoś tym razem niespecjalnie przeszkadzał. I wcale nie chodzi o to, że NAD cokolwiek uśrednia, wygładza i „normalizuje” wyrównując wszystkie górki i dołki, lecz o akcentowanie melodyki, delikatne dopalenie warstwy wokalnej i swoistą „lekkostrawność” reprodukowanego materiału. Oczywiście powyższa jedwabistość i łatwość konsumpcji ma swoje granice, gdyż o ile jeszcze Rammsteina udało się wpasować w proponowane przez M33 ramy, to już „Hate Über Alles” Kreatora, czyli reprezentantów starej gwardii niemieckiego thrashu aż tak podatny na uroki NAD-a nie był. Może i bardziej melodyjne fragmenty jeszcze intensywniej koiły skołatane nerwy po gitarowych galopadach i perkusyjnych nawałnicach, choć po prawdzie akurat one zyskały na body i krągłości zamiast strzelać jak wyschnięty na pieprz chrust, ale agresji i swoistej, natywnej surowości właściwej ostremu łojeniu uładzić się nie dało. I bardzo dobrze, bo to pokazuje, iż tytułowa amplifikacja nie gra wszystkiego na tzw. „jedno kopyto”, tylko delikatnie i z wyczuciem proponuje, sugeruje własny punkt widzenia i pomysł na muzykę. Podobne obserwacje zebrałem podczas eksploracji zdecydowanie mniej agresywnego materiału, gdyż z łatwością można było usłyszeć różnice pomiędzy ogranymi do znudzenia a jednak nieustająco zachwycającymi „The Four Seasons” w wykonaniu Giuliano Carmignoli z Venice Baroque Orchestra a Yehudi Menuhina z Camerata Lysy. W pierwszym przypadku mamy bowiem do czynienia z niezwykłą, niemalże wyczynową maestrią i wyciąganiem na światło dzienne dotychczas ukrytych smaczków, co 33-ce przychodzi bez najmniejszego trudu, by z kolei w drugim otulić słuchacza gęstą i na pozór leniwie płynącą prezentacją, gdzie zamiast ww. ferii informacji serwowany jest nam niezwykle homogeniczny i skupiony na melodii i barwie spektakl, który nigdzie się nie spieszy. Co ciekawe tytułowy wzmacniacz żadnego z tych nagrań nie faworyzuje a jedynie stara się akcentować te aspekty, które niejako wpisują się w jego skupione na eufonii DNA.
Jedyne co, do czego trzeba się przynajmniej na początku przyzwyczaić, o ile przesiadamy się z urządzeń z nieco wyższej półki, to nieco mniejsza, delikatniejsza aniżeli w moim Brystonie ekspozycja głębi sceny i efektów przestrzennych. Oczywiście pies na … „Hunt” Amaroka szczeka tam gdzie powinien, jednak już wygasanie dźwięków kotłujących się pod sklepieniem Opactwa Noirlac na nagraniu „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda mogło by być nieco dłuższe. Proszę jednak wziąć pod uwagę, iż powyższą uwagę formułuję bazując na porównaniu ze zdecydowanie bardziej rozbudowanym i nieporównywalnie droższym setem, więc jeśli po prostu nie szukacie Państwo dziury w całym a jedynie praktycznie bezobsługowego i bogato wyposażonego, wręcz wszystkomającego, kombajnu, to NAD M33 z nawiązką spełni Wasze oczekiwania. A to, że nie zagra na poziomie kilkukrotnie droższych systemów dzielonych, to już inna bajka i oczywista oczywistość, która raczej nie powinna spędzać Wam snu z powiek.

Im dłużej miałem NAD-a M33 w swoim systemie, choć bliższym prawdzie zwrotem byłoby „zastępowałem nim swój system”, tym częściej łapałem się na refleksji, że nie dość, że z oferowanym przez niego dźwiękiem spokojnie mógłbym żyć na co dzień, to przy jego funkcjonalności i intuicyjności cała ta nasza zabawa w audiofilskie dzielonki coraz bardziej zaczyna zakrawać na jakąś trudną do logicznego wytłumaczenia odmianę masochizmu. W końcu 33-ka oferuje praktycznie na każdym wejściu i z każdego wbudowanego modułu – czy to DAC-a, streamera, czy też nawet pracującego w domenie cyfrowej … przedwzmacniacza gramofonowego dźwięk wysokiej próby i to bez nadwyrężania kręgosłupa, plątaniny kabli walki z domownikami o każdy centymetr wysunięcia kolumn. Wystarczy wypakować z pudełka, podłączyć zasilanie, internet i kolumny, zalogować się do ulubionych serwisów streamingowych, ewentualnie podłączyć zewnętrzne źródła (TV też warto) i po kilku pomiarach korekcji akustyki Dirac stwierdzić, że … jest dobrze, czy wręcz bardzo dobrze, jeśli weźmiemy pod uwagę, że z zakupem ustrojów akustycznych, na które Małżonka patrzy z wyraźną dezaprobatą spokojnie możemy się wstrzymać.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VM

Opinia 2

Bez względu na konsekwentną przewagę w naszym środowisku rozbudowanych systemów audio jedno jest pewne, konstrukcje „all in one”, czyli wielozadaniowe jednopudełkowce, stają się produktami tak zwanego pierwszego wyboru. Powodów jest wiele. I choć najważniejszym wydaje się być prozaiczny brak miejsca w centralnym punkcie rodzinnego salonu, to jednak osobiście skłaniam się ku teorii, że po latach upychania obudów przez producentów słabymi jakościowo modułami czy to wzmacniacza, przetwornika cyfrowo/analogowego lub phonostage’a, wreszcie poszli po rozum głowy. Chodzi o zrozumienie, że melomańska gawiedź ma swoje wymagania i owszem, znajdą się chętni nabyć tego typu rozwiązania, jednak z jak najmniejszą stratą jakości dźwięku. I wiecie co? Inżynierowie płci obojga chyba to pojęli, gdyż ostatnimi czasy coraz częściej podczas testów mamy przyjemność przekonania się, że wielozadaniowość bynajmniej nie oznacza drastycznych kompromisów sonicznych. A jednym z przykładów na udowodnienie tego trendu jest dzisiejszy bohater w postaci dostarczonego przez Sieć Salonów Top HiFi Video & Design kanadyjskiego wzmacniacza zintegrowanego z funkcjami przetwornika D/A, przedwzmacniacza gramofonowego i ku uciesze fanów słuchania z plików streamera NAD M33.

Gdy rzeczony piecyk stanął na docelowym miejscu, przyznam szczerze, swoją aparycją bez najmniejszych problemów zwalił mnie z nóg. Nie dość, ze świetnie wykonany, to kładę rękę na pieńku, iż dzięki umiejętnie wdrożonemu w życie nowoczesnemu designowi będzie w stanie wpisać się w dosłownie każdy wystrój docelowego pomieszczenia. Powód tej pewności? Po pierwsze połączenie szczotkowanego aluminium z czernią niektórych części obudowy – na froncie mamy czarną, w centralnej części wyposażoną w dotykowy, kolorowy wyświetlacz, podświetlany kwadratowy logotyp marki oraz wielką czarną gałkę wzmocnienia nakładkę, kolejny motyw czerni to jej górna połać uzbrojona w 8 prostokątnych, obramowanych srebrnym motywem, zaślepionych ażurowymi kratkami otworów wentylacji grawitacyjnej, zaś zwieńczeniem koloru nocy jest solidnie wyposażony tylny panel przyłączeniowy. A po drugie wizualny spokój poprzez zaoblenie narożników awersu. Niby nic szczególnego, jednak ciekawe dobranie proporcji tych zabiegów daje poczucie obcowania z czymś nietuzinkowym. Gdy z grubsza przebrnęliśmy przez temat wyglądu, przyszedł czas na opis technikaliów. O awersie i jego wyświetlaczu, gałce wzmocnienia już wspominałem, dlatego do omówienia zagadnień manualnych pozostał nam rewers. Ten jest nad wyraz bogaty we wszelakiej maści interfejsy i w celach nie tylko wizualnego, ale również pomagającego zrozumieć ideę lokalizacji wejść i wyjść, został podzielony na logiczne sekcje. Takim to sposobem znajdziemy na nim pakiet wejść analogowych i cyfrowych: Optical, AES/EBU, Coaxial, RCA, XLR i gniazda cyfrowego phonostage’a, nad nim serię gniazd typu: LAN, USB, HDMI z dwoma terminalami sygnału wyjścia na subwoofer, obok podłączeń serwisowych, w górnej części dwie antenki dla połączeń bezprzewodowych, a na prawej flance dwa komplety zacisków głośnikowych, główny włącznik i zintegrowane z bezpiecznikiem terminal zasilania. W komplecie startowym znajdziemy oczywiście jeszcze ubrany w czerń i srebro systemowy pilot zdalnego sterowania. Kończąc tę część testu, przy okazji zdroworozsądkowo unikając zbędnego rozwadniania tekstu, po dokładną wiedzę o obsługiwanych przez naszego bohatera formatach zapraszam do zamieszczonej zwykle pod naszymi relacjami z odsłuchów tabeli.

Co zaproponowała M33-ka? Zanim odpowiem na to pytanie, istotną jest informacja, że nasz wielozadaniowy piecyk dzięki korzystaniu z wydajnej i zazwyczaj oferującej spory zapas mocy klasy D, bez najmniejszych problemów radził sobie z dwumetrowymi wieżami Gaudera. To nie są przelewki, gdyż wzmacniacz ma do ogarnięcia aż cztery głośniki basowe na każdy kanał i niestety cherlawe konstrukcje czasem ledwo dyszą. Na szczęście nasz bohater nie miał z tym żadnego problemu. To zaś pozwoliło mu na pokazanie wielkiej swobody w kreowaniu swobodnego spektaklu muzycznego. Z jednej strony pełnego energii i agresji, a z drugiej bez popadania w nadpobudliwość. Co to oznacza? Chodzi o fakt gania mocnym dołem, gęstym i plastycznym środkiem i unikającymi krzykliwości, ewidentnie wspierającymi całość prezentacji bez nieplanowanych wyskoków w bok wysokimi tonami. Czyli tłumacząc z polskiego na nasze, cała drzemiąca w tej bestii moc skierowana była w celu pokazania ilości muzyki w muzyce, jednak dzięki wspomnianej przed momentem zadziorności prezentacji bez przekraczania cienkiej linii nudy. A gdy do tego dodamy wysokiej próby w kwestii szerokości i głębokości wirtualna scenę, wypisz wymaluj mamy przepis na coś, co nie tylko jest uniwersalne od strony obsługiwanych formatów przesyłu danych muzycznych, ale również potrafiące napędzić prawie każde kolumny i przy okazji muzykalne.
Pierwszym z brzegu dowodem na muzykalność jest najnowszy krążek Melody Gardot „Entre eux deux”. Dobra barwa wokalizy, melodyjność podania całości materiału i mimo pewnego rodzaju ogłady zaskakujące bogactwo informacji pozwoliły mi na spokojne oderwanie się codziennej rzeczywistości. A nie oszukujmy się, dla wspomnianej artystki doprowadzenie nas do takiego stanu ducha jest jednym z najprzyjemniejszych dla niej scenicznym feedbacków.
Innym materiałem pokazującym pakiet dobrze zawieszonych w eterze in formacji było ostatnie dziecko spod znaku Tord Gustavsen Trio „Opening”. Co ciekawe, wynik starcia z tym krążkiem wypadł dobrze mimo, w moim odczuciu, w porównaniu z jego wcześniejszymi nagraniami słabszej realizacji i masteringu. Mam na myśli to, że mimo pewnego realizacyjnego zgaszenia blach perkusji i braku odpowiedniej krawędzi wirtualnych bytów, nasz bohater hołubiąc dążeniu do sprawiana nam przyjemności soczystym przekazem nie popadł w stan po zażyciu pavulonu, tylko będąc wyczuwalnie plastycznym nadal kreował w moim pokoju fajną jazzową opowieść. Pełną spokojnych emocji, ale konsekwentnie – na ile pozwalał materiał, w estetyce wyraźnie pokazanego raportu ze spotkania trzech muzyków.
Na koniec mocne uderzenie. Naturalnie bez dobrej kontroli kolumn skazanego na porażkę. Chodzi o ścieżkę muzyczną z filmu „Blade Runner 2049”. To w znakomitej większości są mniejsze lub większe sejsmiczne pomruki, bez których muzyka nie oddałaby zamierzeń filmu. Jednak jak wiadomo, pomruk pomrukowi nierówny, dlatego byłem bardzo rad, że wzmacniacz zadbał nie tylko o pełnię ich energii, ale nie zapomniał pokazać ich inicjacji. Z jednej strony nagłej, a z drugiej mocnej. Muza wyginała ściany mojego pokoju, a ja jak rzadko przeciw temu nie oponowałem.

Na koniec sesji testowej pozwoliłem sobie na sprawdzenie możliwości wewnętrznego streamera. Ten z naturalnych przyczyn pochodzenia z innej ligi cenowej niż mój CEC TL 0 3.0 wypadał bardziej stonowanie, jednak nie było to zabicie prezentacji, tylko skierowanie jej na nieco plastyczniejsze, minimalnie mniej konturowe tory. Nadal z pełnią energii, a jedynie z mniejszym zaangażowaniem w wyciskanie z niej ostatnich audiofilskich soków. Ale zaznaczam, nadal wszystko podane było z dobrym konsensusem pomiędzy atakiem, krawędzią i energią. Na tyle umiejętnie doprawionym, że dosłownie po kilku utworach traciłem z pola widzenia początkową sesję odsłuchową. To zaś pokazuje, że moja ocena implementowania do wielozadaniowych urządzeń coraz lepszych komponentów nie jest wyssanym z palca pobożnym życzeniem, tylko realnym działaniem braci producenckiej.

Gdy przyszedł czas na kilka wieńczących to starcie słów, jestem wręcz zobligowany przypomnieć o zaletach NAD-a M33. I nie jednej, czy dwóch, ale kilku. Po pierwsze – jest bardzo atrakcyjny wizualnie. Po drugie – to pozwalający zagrać nawet z trudnymi do wysterowania kolumnami prądowy mocarz. Po trzecie – nie tylko wzmacnia sygnał, ale go streamuje i w dwóch formatach przyjmuje od innego dawcy – cyfrowy i analogowy. Po czwarte – jest bardzo muzykalny. Po piąte – dzięki wewnętrznemu – co prawda cyfrowemu, ale jednak – phonostage’owi pozwala obsłużyć tak modny w obecnych czasach gramofon. A po szóste – pozwala skompensować niedostatki akustyczne posiadanego lokum. Czego chcieć więcej? Teoretycznie niczego. A dlaczego teoretycznie? Otóż zdając sobie sprawę, że gusta dźwiękowe są różne, jestem w stanie wyobrazić sobie poszukiwaczy pokracznej prezentacji na bazie rysowanych skalpelem i stawiających na atak ponad wszystko bytów scenicznych. Dlatego padło słowo teoretycznie. Po prostu NAD na to nie pójdzie, tylko każdą włączoną płytę pokaże z jej muzykalnej, ale oczywiście również gdy wymaga tego materiał, pełnej werwy strony. Jeśli zatem stoicie po tej stronie barykady, w razie poszukiwań czegoś ciekawego nasz bohater może zamknąć temat na długie lata.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo, Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Producent: NAD Electronics
Cena: 19 999 PLN

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 200 W/8Ω; 2 x 380W/4Ω; >700W/8Ω (po zmostkowaniu)
Obsługiwane formaty audio: MP3, AAC, WMA, OGG, WMA-L, ALAC, OPUS, FLAC, MQA, WAV, AIFF
Obsługiwane sygnały cyfrowe: 16-24bit/192 kHz
Czułość wejściowa: 865 mV
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 60 kHz +- 3dB
Stosunek sygnał/szum: >102dB (line); >92dB (MM); >76dB (MC)
Zniekształcenia THD: <0.003 %
Impedancja wejściowa: 47kΩ (line); 56kΩ (MM); 100 Ω (MC)
Czułość wejściowa: 280mV (line), 1,2mV (MM), 100 µV (MC)
Pobór mocy: <0.5W (standby); <40W (bez sygnału)
Wymiary (S x W x G): 435 x 133 x 396 mm
Waga: 9.7 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Bowers & Wilkins Px7 S2

Firma Bowers & Wilkins zaprezentowała doskonale wykonane, designerskie nauszne słuchawki bezprzewodowe z aktywną redukcją szumu – Px7 S2. Model ten jest jednocześnie ulepszoną wersją wielokrotnie nagradzanych słuchawek PX7. W porównaniu ze swoim pierwowzorem jest smuklejszy i nieco lżejszy. Pozwala uzyskać pełne i naturalne brzmienie, zgodnie ideą True Sound tej brytyjskiej marki.

Słuchawki Px7 S2 firmy Bowers & Wilkins zostały stworzone z myślą o najbardziej wymagających miłośnikach dobrego brzmienia. Bazują na nowej platformie akustycznej, która powstała z myślą o zapewnieniu wysokiej jakości dźwięku i wsparciu dla przetwarzania plików audio wysokiej rozdzielczości. Urządzenie obsługuje standard Bluetooth i kodek aptX Adaptive. Dzięki temu bezprzewodowa transmisja sygnału audio z kompatybilnych urządzeń jest automatycznie optymalizowana.

Duże przetworniki i zaawansowany układ DSP

W słuchawkach zastosowano nowo opracowane, 40-milimetrowe przetworniki z biocelulozową membraną. Co warte podkreślenia, są one ustawione pod odpowiednim kątem wewnątrz nauszników. Membrany zastosowane w przetwornikach wyróżniają się krótkim czasem reakcji. To wszystko pomaga w uzyskaniu wiernego i naturalnego brzmienia.

Dzięki autorskiej konstrukcji układu DSP (od ang. Digital Signal Processing), możliwa jest obsługa dźwięku w rozdzielczości nawet do 24 bitów. Muzyka w tej jakości dostępna jest m.in. w serwisach streamingowych, takich jak np. Tidal w wersji HiFi. Na uwagę zasługuje ponadto niski poziom generowanych zniekształceń, precyzyjna i naturalna prezentacja dźwięku oraz wciągająca scena dźwiękowa.

Bowers & Wilkins Px7 S2 to słuchawki bezprzewodowe Bluetooth. Użytkownik ma jednak możliwość podłączenia kabla słuchawkowego i korzystania z nich, jak z klasycznego modelu przewodowego. Niezbędne okablowanie znajduje się w komplecie. W zestawie jest także etui, które pomaga chronić słuchawki przed uszkodzeniami w transporcie.

Skuteczna izolacja od hałasów otoczenia

W nowym modelu zastosowano ulepszoną funkcję ANC (od ang. Active Noise Cancellation), czyli aktywną redukcję szumu. Skutecznie tłumi ona dźwięki otoczenia dochodzące do uszu użytkownika i, co najważniejsze, nie wpływa na jakość odtwarzanego materiału audio.

W słuchawki Px7 S2 firmy Bowers & Wilkins wbudowano łącznie 6 wydajnych mikrofonów. Zostały one odpowiednio rozmieszczone i współpracują ze sobą, aby zapewnić nie tylko skuteczne tłumienie hałasów otoczenia w ramach techniki ANC, ale także czysty sygnał podczas rozmów np. za pośrednictwem sparowanego ze słuchawkami smartfona.

Wygoda obsługi i komfort noszenia

Słuchawki Px7 S2 zostały tak zaprojektowane, aby zapewnić komfort użytkowania nawet przez długi czas. To zasługa m.in. smukłego profilu, miękkich poduszek nauszników z tzw. efektem pamięci, a także stosunkowo niewielkiej masy (mniejszej niż w wypadku poprzednika, czyli modelu PX7). Wygodne sterowanie odtwarzaniem ułatwiają ergonomiczne przyciski zintegrowane z nausznikami.

Słuchawki są kompatybilne z aplikacją Bowers & Wilkins Music. Umożliwia ona skorygowanie brzmienia zgodnie z preferencjami użytkownika. Z jej wykorzystaniem możemy również regulować poziom skuteczności aktywnej redukcji hałasu. Aplikacja pozwala też włączyć tryb Ambient Pass-Through, dzięki któremu bez zdejmowania słuchawek można pozostać w kontakcie z otoczeniem. W aplikacji wyświetlany jest ponadto poziom naładowania wbudowanej baterii. Wystarcza ona nawet na 30 godz. bezprzewodowego odtwarzania. Co więcej, model Px7 S2 obsługuje funkcję szybkiego ładowania – wystarczy na 15 min podłączyć go do źródła zasilania, aby naładować na ok. 7 godz. bezprzewodowej pracy.

Jestem niezwykle dumna z naszych nowych słuchawek Px7 S2. Są one niezwykle wygodne, pięknie wyglądają i świetnie brzmią. To idealny sposób na zabranie ze sobą brzmienia True Sound gdziekolwiek zechcesz – powiedziała Stephanie Willems, brand president Bowers & Wilkins.

Słuchawki nauszne Bowers & Wilkins Px7 S2 będą dostępne w trzech stylowych wersjach kolorystycznych: niebieskiej, szarej i czarnej.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Gryphon Audio Apex Stereo

Link do zapowiedzi: Gryphon Audio Apex Stereo

Opinia 1

Jak z pewnością większość z Was się domyśla, po latach w pewnym sensie bezproblemowej zabawy z najdroższymi zabawkami audio dostępnymi na naszym rynku, stosunkowo rzadko zdarza mi się oczekiwanie na coś z wypiekami na twarzy. I wbrew pozorom nie chodzi o fakt swoistego zmanierowania wieloletnim działaniem na tym pułapie cenowym – w myśl zasady sławnej pani premier: „przecież mi się to należy”, tylko od jakiegoś czasu obcując z tym szaleństwem na co dzień, żądaną przez producenta kwotą za dany komponent ciężko jest mnie wprowadzić w stan niekontrolowanego podniecenia. Owszem, zawsze z niecierpliwością czekam na rozwój wydarzeń testowych, jednak nauczyłem się trzymać emocjonalną gardę. To bardzo pomaga w na ile to możliwe, zdroworozsądkowym podejściu do procesu testowego, gdyż w momencie zderzenia się z wpisaną w kod DNA segmentu High End fenomenalnością prezentacji, pozwala zwrócić większą uwagę na tak ważne dla niego niuanse brzmieniowe. Niestety jak to zazwyczaj bywa, podobnie do dzisiejszego spotkania, zdarzają się wyjątki potwierdzające regułę. Chodzi oczywiście o najnowszy produkt dystrybuowanej przez łódzki Audiofast Gryphon Audio. Coś, co w materiałach reklamowych Duńczycy określają nie jako rozwój, a raczej przełom w reprodukcji muzyki. Do tego z automatu spychając posiadaną przeze mnie końcówkę Mephisto Stereo na drugie miejsce w hierarchii jakości, stającego się flagowym osiągnięciem marki. O czym mowa? O dostarczonej z wielkim wysiłkiem logistycznym do naszej redakcji (w transportowej skrzyni całość 265 kg!) majestatycznej, bo z nadwyżką dwa razy większej, do tego dwa razy cięższej końcówce mocy Apex Stereo.

Zanim przejdziemy do głównego opisu rzeczonej końcówki mocy, zdradzę kilka związanych z jej pojawieniem się bardzo istotnych kwestii natury ogólnej. Gdy jakimś „cudem” rozwiążecie problem wizyty tego monstrum w docelowym pokoju – skrzynia osiąga szerokość 80 cm i nawet w momencie posiadania drzwi z prześwitem 90 cm staniecie przed problemem chwilowej eliminacji bocznych „tragarzy” – ja zorganizowałem sześciu, dlatego bazując na wieloletnim doświadczeniu osobiście przykręciłem pod nią obrotowe kółka pozwalające całości przejechać krytyczny odcinek po podłodze, temat docelowej aplikacji na dedykowanym miejscu jest dziecinnie prosty. Na tyle banalny, że może tego dokonać nawet pojedyncza osoba. To oczywiście pokłosie dbałości producenta o klienta polegającej na skonstruowaniu skrzyni z kilku spinanych klamrami płaszczyzn i wykorzystaniu jednego z jej boków jako platformy łączącej wielki pakunek z będącą miejscem spoczynku, wytrzymującą wielkie obciążenia półką lub tak jak u mnie podstawą na bazie granitu. To naprawdę banał. A to nie wszystkie ukłony w stosunku do nabywcy. Kolejnym jest dodanie w startowej paczce pneumatycznej poduszki. Dzięki niej po decyzji końcowego ustawienia APEX-a podnosząc go raz z lewej i raz z prawej strony kolejny raz samodzielnie wymieniamy pozwalające łatwo przemieszczające się po elastycznym suknie, obłe – coś na kształt odwróconego grzybka, dzięki gładkiemu wykończeniu lakierowanego drewna śliskie, transportowe stopy na również znajdujące się w komplecie, współpracujące z stalowymi podkładkami firmowe kolce. A i to nie koniec dobrych wieści. Chodzi o pokazujące dbałość o wizerunek marki zaprzeczenie ostatnimi czasy modnego zubożania sprzedawanej elektroniki o solidne kable zasilające. Owszem pod płaszczykiem doboru odpowiedniej sieciówki w konkretnym systemie wszyscy dodają chińskie badziewie, jednak w przypadku flagowego produktu Gryphona Duńczycy postanowili pokazać klasę i w skrzyni znajdziemy dwa firmowe, co istotne, flagowe kable prądowe Vanta AC z końcówkami C-19. Bez sensu, bo i tak często szukamy czegoś innego? Być może, gdyż również ja poszedłem inną drogą, ale jak wiadomo, nie jest to standardem to raz – sporo ludzi z pewnością zdecyduje się zostać z propozycją producenta. A dwa, chyba zdajecie sobie sprawę, że pierwsze dobre wrażenie można zrobić tylko raz, co moim zdaniem przy opisanych przed momentem zabiegach wypadło nawet nie dobrze, ale spokojnie można powiedzieć fenomenalnie.

Po dotarciu do przybliżenia tytułowego produktu w wersji sauté, jak rzadko, gdyż nie inaczej niż w nomenklaturze młodzieżowej mogę powiedzieć tylko jedno – to jest „sztos”. Owszem, mamy do czynienia z prawdziwym rozmiarowym smokiem – waga na poziomie 202 kg (same trafa przekraczają wagę 20 kg sztuka, a gdzie obudowa i reszta komponentów), bez mała metr głębokości, 60 cm szerokości i 40 wysokości sprawiają, że od pierwszego kontaktu wzrokowego nabieramy do konstrukcji zasłużonego szacunku, jednak ku mojemu pozytywnemu zdziwieniu ukrycie tego tematu przez projektantów okazało się prawdziwym designerskim majstersztykiem. Na tyle udanym, że stojący nad APEX-em Mephisto wizualnie wydaje się być znacznie brutalniejszy, a przez to niepotrzebnie bardziej angażujący wizualnie. A najlepsze jest to, że obydwa projekty na obudowanie elektroniki są bardzo zbliżone. Front to nadal dwa pionowe płaty, z tą tylko różnicą, że wykonane ze szczotkowanego aluminium, a nie akrylu, na które nałożono świetnie wpisujący się w odbiór wzrokowy, tym razem bazujący na szkle, a nie sztucznym tworzywie trójkątny dotykowy panel z przyciskami sensorycznymi. Boczne ścianki konsekwentnie będąc ostoją dla monstrualnych radiatorów tym razem w celach uzyskania znacznie przyjemniejszego kształtu w górnej i dolnej części zostały zaoblone. Zaś plecy spełniając identyczne zdania, jako konsekwencja nieco innej topologii układów wewnętrznych, oferuje inaczej rozplanowane wejścia XLR sygnału analogowego, specjalnie zaprojektowane dla tej konstrukcji, będące pięknem samym w sobie, pojedyncze terminale kolumnowe, dwa gniazda zasilające C-19, tuż obok nich dwa włączniki, pod nimi komory bezpieczników, dwa terminale Green Bias oraz zacisk uziemienia. Natomiast jeśli chodzi o ewidentną, po reakcji moich gości bardzo wpływającą na ogólną prezentację różnicę, to oprócz nieco inaczej rozplanowanych otworów wentylujących trzewia wzmacniacza, na górnej połaci znajdziemy sporych rozmiarów trójwymiarową płaskorzeźbę będącego dawcą nazwy marki mitycznego Gryphona. Co do technikaliów, tym razem według informacji producenta najważniejszymi jest oddawanie mocy w czystej klasie A na poziomie 210W przy obciążeniu 8Ohm i pobór prądu na najwyższym, pokazującym co nasz bohater tak naprawdę potrafi poziomie Bias-u w okolicach 750W na kanał. Jak widać, relatywnie wszystko wygląda bardzo zbliżenie do Mephisto, jednak nie oszukujmy się, z dwukrotnie większego wagowo i gabarytowo magazynu energii. Czy skórka była warta wyprawki? Cóż, na to pytanie postaram się odpowiedzieć w kolejnym akapicie.

Mniemam, iż tak jak dla mnie, również dla Was naturalnym odniesieniem pokazania możliwości najnowszej flagowej końcówki Gryphona jest jej poprzednik – w tym wypadku Mephisto. I nie ze względu na podprogową gloryfikację nowości, tylko w momencie wiedzy co urzekło mnie w dotychczasowym numerze jeden – tutaj odsyłam do stosownej recenzji, ułatwienie zrozumienia co udało się osiągnąć duńskim konstruktorom obecnie. Tak prawdę mówiąc, na bazie dotychczasowych doświadczeń oczekiwałem niewiele. Ogólnie wszystko co oferował Mephisto, było rewelacyjne. Jednak po dwóch latach obcowania, naturalną koleją rzeczy apetyt rósł w miarę jedzenia i zacząłem marzyć o poprawie poziomu w pełni kontrolowanej energii najniższych zakresów częstotliwości. Niby wszystko było ok., jednak pełnię oczekiwań zaspakajałem dopiero przy nieco głośniejszym graniu. Naturalnie można było z tym bez problemu żyć, jednak niespokojna dusza audiofila-melomana od jakiegoś czasu nasuwała pomysł zastosowania posiadanego pieca w wersji monofonicznej. Chodziło o to, aby od dolnych poziomów wolumenu dźwięku czuć było nieskrępowanie w dozowaniu najniższego, dobrze zaznaczonego i do tego będącego wzorem timingu basu. Niestety chcieć to jedno, a móc to drugie, bowiem w chwili pojawienia się moich rozterek dystrybutor nie dysponował wersjami Mephisto Mono. Jednak byłem na tyle uparty, że po krótkiej rozmowie udało mi się wygrać batalię o rychłe prowadzenie rzeczonego zestawu. I gdy temat nabierał realnych rumieńców, ku zaskoczeniu chyba wszystkich fanów marki, nagle pojawiał się APEX. Piec, który nieco wyprzedzając fakty, w tylko sobie znany sposób nie tylko wniósł oczekiwaną przeze mnie poprawę dolnego zakresu, ale przy okazji przewartościował już dotychczas wyśrubowane wartości dosłownie każdego aspektu prezentacji. To nie był zwykły progres per se, tylko w moim odczuciu nokaut w każdym calu. Od dolnych rejestrów, przez środek, po wysokie tony duńska nowość przez świetnego Mephisto brutalnie mówiąc przejechała jak przysłowiowy walec.
Tak oczekiwany przeze mnie bardziej „wydajny” bas nie tylko, że zszedł do dotychczas niedostępnych istnych czeluści swoich zakresów, to w wymagających jego pojawienia się sytuacjach okazywał się być pełnoprawnym aktorem od najniższych poziomów głośności. Mało tego. Był mięsisty, mocny i naładowany energią, a zarazem oferował pożądaną dla zwarcia przekazu pewnego rodzaju twardość i co za tym idzie szybkość, czym ze stoickim spokojem w momencie słuchania niskich organowych piszczałek potrafił wywołać ocierający się o arytmię serca wewnętrzny niepokój. Powiem szczerze, o czymś takim w duchu myślałem, jednak nie sądziłem, że da się to osiągnąć w takim wydaniu. Gdy nastawała potrzeba, niemiłosiernie mocno i zwarcie kopał, zaś w innym przypadku bez najmniejszej zadyszki potrafił bezlitośnie masować moje trzewia lawą wgniatających bębenki uszne w głowę sejsmicznych pomruków. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że robił to bez jakiegokolwiek oglądania się na poziom odkręcenia gałki wzmocnienia, przy braku jakichkolwiek strat w jakości jego reprodukcji. Na przestrzeni lat zabawy z ekstremalnym High End-em słyszałem wiele, ale tak wysoko postawionej poprzeczki jeszcze nigdy. Być może dlatego, że jeszcze żaden wzmacniacz dotychczas nie zmusił stacjonujących u mnie od ponad pół roku Gauderów Berlina RC-11 do pokazania pełni swoich możliwości w zejściu poniżej 20 Hz, jednak bez względu na wszystko, temat przekroczył moje najskrytsze oczekiwania.
Kolejnym nawet nie spodziewanym, bowiem posiadany Mephisto radził sobie z tym znakomicie, jednak pełnoprawnym beneficjentem jakościowych zmian okazał się być środek pasma. Na tle Apex-a poprzednik mimo znakomitej umiejętności przekazania zawartych w nim emocji zdawał się po nim w pewnym sensie „ślizgać”. Mam na myśli zbyt lekkie w domenie masy dźwięku, traktowanie muzyki. To mogło powodować jakby lepszą, jednak pozorną szybkość narastania sygnału, gdy tymczasem tracił na tym zbyt delikatny w odbiorze realizm wydarzeń scenicznych. Owszem był barwny, na swój sposób esencjonalny i eteryczny, jednak po zderzeniu z nową projekcją okazało się, że dosłownie w każdym jego aspekcie da się osiągnąć znacznie więcej. Chodzi o umiejętne podkręcenie dosłownie każdego niuansu bazując nie tylko na większym udziale masy, a dzięki temu energii i esencjonalności, ale dodatkowo zjawiskowo windującej namacalność wydarzeń muzycznych w estetyce 3D oraz oddanie rozmiarów znacznie bliższej prawdzie wirtualnej sceny rozdzielczości. To nie był ruch na poziomie percepcji. Powiem więcej. To również nie było działanie z puli dużych. Dla mnie, wielbiciela gęstego, ale przy tym kipiącego feerią informacji środka pasma było to szach mat. Z jednej strony podczas obcowania z popisami damskiej wokalizy muzyka kapała podsycanymi esencjonalnością emocjami, a z drugiej przy napawaniu się maestrią gry na instrumentach z epoki w muzyce dawnej dostawałem ich nieprzekłamany koloryt i zjawiskową wielobarwność. Teoretycznie przez cały czas tym dysponowałem, jednak ten proces testowy pokazał, ile jeszcze w tej materii bez jakiegokolwiek przekraczania granicy dobrego smaku da się zrobić.
Na koniec coś o najwyższych rejestrach, które z pozoru wydawały się być mniej ekspansywne. Jednak to tylko celowe zagranie, gdyż zwyczajnie nie próbowały przekrzykiwać większego udziału masy i barwy w przekazie, a jedynie wspierały całość tchnięciem weń pakietu oddechu i witalności. Tym zaś sposobem znakomicie udowadniały, że z pozoru mniej w efekcie windowania rozdzielczości, przy wyczuwalnie przyjemnie ciemnawej estetyce grania, znaczy więcej. Więcej nie w rozumieniu ilości świdrujących uszy cykających artefaktów, tylko pokazującego jak na dłoni brzmieniową złożoność każdej nuty, będącego wykładnikiem zbliżania słuchacza do prawdy o danym zapisie nutowym, umiejętnego, bo niby bez sztucznego rozdrabniania włosa na czworo, ale jednak rozbicia każdego sonicznego bytu na przysłowiowe, oczywiście spójnie definiujące muzykę atomy. Tylko tyle i aż tyle.
I gdy wydawałoby się, że nic więcej ciekawego nie może się już wydarzyć, w oparciu o wyartykułowane niuanse okazało się, że jak nigdy dotąd dzięki opiniowanej końcówce mocy miałem okazję zaznać zjawiskowej dynamiki. Jednak nie w estetyce typowego dla nadpobudliwych systemów pędu głównie za atakiem kosztem wypełnienia ponad wszystko, tylko z pełnym spektrum konsensusu pomiędzy niskim zejściem, nasyceniem, rozdzielczością i odpowiednio korelującą z całością szybkością narastania sygnału przekazu muzycznego. Na tym tle Mephisto wydawał się oferować lekką „kompresję”. Kompresję, którą celowo wziąłem w cudzysłów, gdyż konia z rzędem temu, kto na jego poziomie cenowym zaprezentuje lepszy dźwięk. Być może inny, ale z pewnością nie lepszy, a często niestety gorszy. A najlepsze i w pewnym sensie zaskakujące w tym wszystkim jest to, że owo zjawisko zaobserwowałem w zazwyczaj uważanym za spokojny jazz-ie. Efekt był na tyle znamienny, że ku mojemu zaskoczeniu podobnie do muzyki klasycznej, teraz musiałem nauczyć się słuchać małych składów. O co chodzi? Zazwyczaj gdy jeden z muzyków grał gdzieś cicho w dalszym planie na wirtualnej scenie, bezwiednie podkręcałem poziom volume, gdyż wiedziałem, że owszem, gdy wejdzie cały band, może być głośno, jednak nigdy nie doznawałem aż takiego skoku energii. Energii, która podobnie do klasyki wręcz wybuchała, a nie narastała, skazując mój bezwarunkowy odruch przyciszania na porażkę, gdyż w momencie finalizacji reakcji temat był już nieaktualny. Powiem szczerze, naprawdę miałem z tym niezłą przeprawę. Na szczęście walka toczyła się o poprawne oddanie zapisanej na płytach muzyki, dlatego do momentu wyrobienia sobie odruchu, że jak w środku nagrania coś jest cicho, to tak zaplanowali muzycy i tak mam być, pokornie przyjmowałem każdą porażkę. Wierzcie lub nie, ale to naprawdę była niezła szkoła.
Co na to muzyka? Cóż. Gdybym miał opisywać każdy krążek po kolei, uwierzcie mi, ilością znaków i kwiecistych porównań bez problemu dogoniłbym twórczość Elizy Orzeszkowej. Niestety nikt o zdrowych zmysłach by tego nie zdzierżył. Dlatego chcąc uniknąć zbiorowego seppuku potencjalnych czytelników, przywołam jedynie najbardziej zjawiskowo wypadające elementy i ich sposób projekcji muzyki. Jeśli dobrnęliście do tego momentu, chyba jasnym jest, że pierwszym godnym do przywołania aspektem jest udowodnienie, co tak naprawdę dzieje się w dolnym zakresie częstotliwości. I wbrew pozorom nie chodzi o trzęsące pokojem, schodzące do 16Hz organy, oddane jako seria drobnych, bardzo wyraźnych impulsów, a nie jednolita, ledwo zauważalnie pofalowana papka, tylko dobitne pokazanie faktu, że na płycie z muzyką filmową „Blade Runner 2049” najistotniejszym akcentem nie jest ogólny miękki, często zlany w jedną całość pomruk po impulsywnym uderzeniu wygenerowanego elektronicznie sygnału, tylko efekt uderzenia nim słuchacza, po którym owszem pojawia się kilka modulacji, jednak dzięki w pełni kontrolowanej mocy wzmacniacza jako pakiet zwartych i dość szybko wygaszanych bytów. To ma być zjawiskowe kopnięcie z kilkoma następującymi po nim artefaktami, a nie bliżej nieokreślony kluchowaty impuls polany bezkształtną lawą. I zapewniam Was, taka prezentacja pokazuje ten film w całkowicie innym, pełnym będącym jego tematem świetle mrocznego, niestety według reżysera czekającego nas świata. Drugim, wartym przypomnienia fenomenem tego testowego rozdania jest opisana przed momentem dynamika. Dynamika jak rzadko kiedy zmuszająca słuchacza do zdroworozsądkowego użycia gałki wzmocnienia, gdyż skoki energii w pozytywnym tego słowa znaczeniu są tak brutalne, że bezmyślne pogłaśnianie często kończy się nieprzyjemnym przekroczeniem akceptowalnego poziomu decybeli. Zaś trzecim, w pewnym sensie ostatnim mocno zmieniającym mój dotychczasowy wzorzec dobrze odtworzonego dźwięku był sposób zmiany jego wolumenu. Efekt był taki, że nawet najbardziej ekstremalne ruchy gałką nie powodowały powstawania zazwyczaj tracącej na rozdzielczości, a przez to wzmagającej zniekształcenia, na dłuższą metę niestety męczącej ściany dźwięku, tylko zwiększały energię przekazu, w bezpośrednim odczuciu jako wzrost wolnego od niechcianych przekłamań ciśnienia akustycznego. To z pewnością skutek sumy przed momentem wspomnianych zalet, jednak zapewniam, na tle zwyczajowego zachowywania się elektroniki w pewnym sensie było to dla mnie świetnie wypadającym novum.

Gdy nastał czas na wygłoszenie puenty procesu testowego, szczerze mówiąc jestem w delikatnej kropce. Chodzi o to, że po raz kolejny musiałbym omawiać fakty z powyższego słowotoku, na co nie tylko nie mam chęci, ale wyglądałoby to jak siłowe, naturalnie w moim odczuciu zbędne w takim stylu promowanie najnowszego produktu Gryphona. Jestem pewien, iż Apex bez problemu sam się obroni. Jest jednak jedno „ale”. Trzeba zapewnić mu synergiczne towarzystwo. Nie tylko w postaci elektroniki, ale również okablowania i odpowiednio przygotowanego miejsca spoczynku – mam na myśli docelową platformę. Wiem to z autopsji, gdyż od momentu jego pojawienia się w moim systemie, do dzisiaj przeszedłem pełną drogę weryfikacji każdego ze wspomnianych aspektów i wiem, że nawet najdrobniejsze pozostawienie któregoś z nich na pastwę przypadkowości potrafi zniweczyć ciężką pracę Duńczyków. Poza tym, jedyną mogącą sceptycznie podejść do oferty brzmieniowej Apex-a grupą melomanów jaka przychodzi mi do głowy, jest obóz orędowników bardzo szczupłej, nastawionej na brak energii pogoń za atakiem ponad wszystko. Niestety przedstawiciel Skandynawii na to nie pójdzie, gdyż w jego kodzie DNA zapisane jest odpowiednie zbilansowanie pełnego spektrum składowych dźwięku, a nie uwypuklanie tych uważanych za najistotniejsze. Dlatego też, jeśli w obcowaniu z muzyką tak jak ja szukacie wyczerpujących znamiona „bycia tam i wtedy” niczym nieskrępowanych emocji, nie pozostaje Wam nic innego, jak zmierzyć się z nim na własnym podwórku. Tylko jedna uwaga. To może okazać się zgubnym działaniem. Co mam na myśli? Lepiej nie pytajcie. A jeśli naprawdę chcecie wiedzieć, zainteresowanych odsyłam do stopki recenzenckiej pod kolejnymi testami.

Jacek Pazio

Opinia 2

Zgodnie z „branżową” anegdotą dobry recenzent tak długo słucha danego urządzenia, aż mu się ono spodoba, co prawdę powiedziawszy w niektórych przypadkach ociera się co najmniej o masochizm. Jednak dziwnym zbiegiem okoliczności nikt jakoś nie wspomina o sytuacji odwrotnej, kiedy to początkowy bezgraniczny zachwyt zaburza zdroworozsądkowe podejście do tematu zagłuszając nędzne niedobitki obiektywizmu. Jeśli wydaje się Państwu, że skoro osoba mająca wydać werdykt została niejako porażona absolutem otrzymanego na testy komponentu i wręcz nie może wyjść z zachwytu nie jest problemem, to proszę mi wierzyć na słowo, że jesteście w błędzie. Chodzi bowiem o to, że zaślepiony miłością, która jak nie od dziś i nie od wczoraj wiadomo, że jest nomen omen ślepa, recenzent, pomijając upośledzenie natury okulistycznej, przestaje myśleć racjonalnie a tym samym nie docierają do niego żadne racjonalne argumenty i mówiąc wprost mniej, bądź bardziej oczywiste mankamenty. Dlatego też, pomimo nader licznych monitów i regularnie zadawanych pytań o powód tak dużej zwłoki w publikacji testu (od unboxingu minęło 1,5 miesiąca) uznaliśmy z Jackiem, że musimy dać sobie czas. Czas na to by emocje opadły, głowy ostygły i wróciły choćby śladowe przejawy zdrowego rozsądku i wspomnianego obiektywizmu. I tak sobie czekaliśmy nie tylko oswajając się z obecnością duńskiego kolosa, lecz również mając świadomość, że przejawiając cechy właściwe gatunkowi homo sapiens, powinniśmy w miarę szybko się do dobrego przyzwyczaić coraz częściej traktując go, znaczy się obiekt niniejszego testu, jako stałą składową naszego głównego systemu. Krótko mówiąc, oczywiście umownie i metaforycznie, zdegradowaliśmy jego status z obiektu chwilowego kultu do roli tzw. konia pociągowego i wołu roboczego. Może to mało eleganckie i poetyckie porównanie, ale właśnie o to chodziło – o odarcie z wszelakich oznak absolutu i spojrzenie na niego chłodnym, krytycznym okiem. Czy nam się udało, to już nie mi oceniać, jednak skoro czytacie Państwo te słowa, to znak, że zdjęliśmy nałożone na siebie embargo i wreszcie możemy podzielić się z Państwem naszymi, dotyczącymi najnowszego i zarazem topowego stereofonicznego wzmacniacza mocy Gryphon Audio Apex refleksjami, do lektury których serdecznie zapraszam.

W telegraficznym skrócie i upraszczając sytuację można byłoby stwierdzić, że Apex jest duży, czarny i drogi. Ot takie wpisywanie się w coraz powszechniejszą pauperyzację, gdzie nawet giełdy filatelistyczne i numizmatyczne, ze względu na niezrozumienie i tajemniczość opisujących ich istotę określeń zostały przemianowane na giełdy znaczków i monet. Rozwijając jednak temat, mając zarazem świadomość, iż nasi Czytelnicy zdolności percepcyjne mają zdecydowanie powyżej średniej, uznaliśmy, że warto zwrócić uwagę na dość istotne fakty. Otóż w przypadku Apexa mamy do czynienia z ponad 200 kg (dokładnie 202 netto) monstrum o wymiarach 59 x 37 x 89 cm (S x W x G) utrzymanym w ponadczasowej tonacji „Nordic Noir”. Jak jednak łatwo się domyślić nad wyraz okazały aluminiowy korpus swe gabaryty zawdzięcza nie tylko wybujałym ambicjom projektantów, lecz przede wszystkim względom technicznym. Skoro bowiem Apex zdolny jest oddać ponad 200W na kanał w klasie A i przy okazji nie zagotować się przy 1Ω obciążeniu wypuszczając na terminale głośnikowe blisko 1,5kW na kanał, to jakoś powstające przy okazji ciepło musi oddać. Stąd też boczne ściany zastąpiono nastroszonymi piórami radiatorów do których od wewnątrz przytwierdzono 64 wysokoprądowych bipolarnych tranzystorów mocy. Do ww. ciężaru swoje małe co nieco dokłada również sekcja zasilania, gdzie znajdziemy dwa potężne, wykonane na zamówienie 2000 VA transformatory toroidalne i nie mniej imponującą baterię kondensatorów o łącznej pojemności 1 040 000 μF (ponad 1 Farad). Ponadto nie sposób nie odnieść wrażenia, że projektanci stojący za szatą wzorniczą naszego dzisiejszego bohatera, poniekąd zgodnie z tradycją, postawili na kojący spokój. A o co chodzi z ww. tradycją? Cóż, może to wyłącznie moje osobiste, a więc wybitnie subiektywne odczucia i omamy, ale patrząc na portfolio Gryphona, ze szczególnym uwzględnieniem jego amplifikacyjnej części, widać, że im wyżej w rodzimej hierarchii się wespniemy, tym spokojniejsze linie napotkamy. Nie wierzycie? No to proszę – w Diablo 300 zarówno na froncie, jak i bokach dzieje się naprawdę dużo, Antileon en face jest już poważniejszy, ale nadrabia bocznymi radiatorami i górnym deklem a Mephisto za oko łapie jedynie biegnącą przez całą jego długość wypukłą osłoną „wału napędowego”. Jednak to dopiero Apex, m.in. z racji swej monumentalności, stawia kropkę nad „i”. Jak na powyższych zdjęciach widać obecność już nie akrylu a czernionego szkła ograniczono wyłącznie do trójkątnego panelu informacyjno – sterowniczego resztę frontu oddając dwóm płatom szczotkowanego aluminium przedzielonym centralnie biegnącymi „verticalami” radiatorów.
Ściana tylna to już prawdziwa oaza spokoju i zarazem źródło lekkiego zdziwienia, od którego pozwolę sobie zacząć opis pleców. O ile bowiem z racji swych gabarytów oraz dość zauważalnej wagi tak Antileon, jak i Mephisto wyposażono w stosowne, ułatwiające przemieszczanie masywne uchwyty, tak w zdecydowanie większym i cięższym Apex-ie z owych punktów zaczepienia kończyn górnych „tragarzy” zrezygnowano. Widocznie założono, że nikt przy zdrowych zmysłach ponad 200 kg końcówki nie będzie próbował wstawić na żaden stolik, albo raczej katafalk a na platformę, bądź o zgrozo podłogę tytułowy wzmacniacz i bez wspomnianych uchwytów – dzięki dołączonej w zestawie poduszce powietrznej i pochylni, majestatycznie się zsunie. Przechodząc już do detali natury użytkowej warto mieć na uwadze, że z racji swojego zbalansowania i wynikającej z ultra-highendowości bezkompromisowości wejścia liniowe są tylko w postaci XLR-ów. Zaciski głośnikowe są pojedyncze, acz niezwykle solidne i zdolne przyjąć dowolnie zakonfekcjonowane, bądź gołe przewody. Tuż pod nimi umieszczono systemową magistralę komunikacyjną Green Biasu, zacisk uziemienia i porty triggera. Jak to zwykle w końcówkach Gryphona bywa zarówno gniazda zasilające (20A C19), jak i włączniki główne, wraz z dedykowanymi im komorami bezpieczników, są zdublowane – po jednym na kanał. Z dobrych wiadomości – na wyposażeniu są firmowe, zasilające przewody Vanta, które przynajmniej na początek powinny wystarczyć. A co do niebezpiecznie zbliżającej się do połówki miliona PLN-ów ceny, to zgodnie z materiałami producenta „Gryphon Apex to z natury produkt dla nielicznych szczęśliwców …” i za przynależność do tego elitarnego grona trzeba niestety swoje zapłacić.

Jak z pewnością zauważyli Państwo, Apex nie jest pierwszym wzmacniaczem duńskiej marki jaki u nas przez ostatnie lata gościł. Mamy też cichą nadzieję, że nie będzie również ostatnim, jednak tym razem chodzi nie o plany na przyszłość, lecz kontekst i punkt odniesienia, którym będzie nie kto inny, jak nasz dyżurny Mephisto, który jak widać na powyższych zdjęciach z niewiadomych powodów nagle skarlał i przestał dominować nad układanką pozostałych komponentów. W dodatku Mephisto przez ponad dwa lata wydawał się spełnieniem audiofilskich marzeń nie tylko idealnie wpisując się w nasze gusta, lecz i z łatwością rozprawiając się z nawet trudnymi do wysterowania kolumnami. Oczywiście wizytujące nasze skromne progi konkurencyjne rozwiązania konstrukcyjne też sroce spod ogona nie wypadły, jednak z reguły różnice pomiędzy Mephisto a resztą świata operowały w orientacji poziomej a nie pionowej, więc jeśli już, to było inaczej a niekoniecznie lepiej, bądź gorzej. I tu dochodzimy do sedna, gdyż w powyższym zdaniu zaakcentować należy czas przeszły, w dodatku dokonany, czyli fakt, iż coś „było” a już nie jest. Co się zmieniło? Generalnie rzecz ujmując … wszystko, przynajmniej od momentu, gdy pojawił się u nas Apex. Nagle okazało się bowiem, że nie tylko można usłyszeć jeszcze więcej, ale i lepiej a od dawna cieszące nasze uszy monumentalne Berliny RC11 grały do tej pory jeśli nie na pół, to najwyżej na ¾ gwizdka. Przesada? Cóż, bardzo byśmy chcieli, żeby tak było, jednak tym razem nawet przez moment zasłyszanych różnic nie byłem w stanie rozpatrywać w kategorii zmian poziomych a jedynie pionowych i to wyłącznie w górę.
Zacznijmy jednak od początku, czyli od dołu, znaczy się basu. Otóż Apex robi z najniższymi składowymi coś niesamowitego. Nie dość bowiem, że do samych wrót Hadesu zachowuje nad nimi pełną kontrolę, to jednocześnie zapewnia porażającą, acz nieprzesadzoną rozdzielczość i co najważniejsze nie osusza i nie pocienia ich definicji. Jednak choć bas schodzi niesamowicie nisko, to nie mamy zwyczajowego spadku głośności i utraty informacji, co niejako dość wyraźnie wskazuje, że idzie pod tym względem o krok a nawet dwa dalej niż był w stanie pokazać Mephisto. Wystarczyło bowiem włączyć „Ghost Reveries” Opeth, by na własnych trzewiach przekonać się nie tylko o złożoności, ale i genialności ww. wydawnictwa. W wydaniu Apexa dotychczasowa pozorna kakofonia układała się w niezwykle koherentną i misternie tkaną niczym pajęcza sieć mroczną opowieść o spójnej narracji i logicznie prowadzonych wątkach. Wokal Mikaela Åkerfeldta płynnie przechodził od gulgoczącego growlu do melodyjnego iście prog-, czy wręcz art-rockowego czystego śpiewu a towarzyszące mu instrumentarium z równą naturalnością oscylowało pomiędzy niszczycielską potęgą i agresywnością death metalu a jazz-rockowym wysublimowanym aranżacjom. Z kolei jednostkom o nieco wrażliwszej psychice polecę ścieżkę dźwiękową do „Eternals” Ramina Djawadi, gdzie bas stanowi niemalże permanentną składową każdej z kompozycji i to na jego fundamencie budowane są kolejne partie, co niesie ze sobą oczywiste zagrożenie jeśli nie uśrednienia, co po prostu znużenia słuchacza monotonnym „dudnieniem”. Tymczasem pomimo zauważalnego obniżenia równowagi tonalnej całej realizacji – tak ten album został nagrany/zmasterowany, Gryphonowi udało się zachować nie tylko zróżnicowanie wynikające z bogactwa wykorzystanych motywów, lecz również i świeżość – brak wtórności coraz częściej obserwowany u dyżurnych muzyko-pisarzy Hollywood. Co ciekawe, pomimo przewagi romantycznych aranży przepięknych orkiestrowych suit aspekt dynamiczny jest na tyle dopieszczony, że nawet w swej mikro-odmianie (vide delikatne, orientalne perkusjonalia na „Nach Mera Hero”) cały czas podtrzymuje i przykuwa uwagę słuchaczy. A co do doznań w skali makro, to wystarczy poczekać na „Audience with Arishem”, by na własnych trzewiach poczuć praktycznie nieograniczony zapas mocy i wydajności prądowej duńskiej amplifikacji.
Mając na tapecie hollywoodzką superprodukcję płynnie przechodzimy do średnicy, która z tytułowego A-klasowego pieca w pełni zasługuje na miano zjawiskowej. Zachowuje bowiem idealną równowagę pomiędzy wysyceniem a konturowością, przez co unikając uznawanego przez co poniektórych za atrakcyjne przegrzania i wypchnięcia przed szereg nie zaburza układu i właściwej gradacji planów. Ponadto, pomimo niemalże „spawarkowych” zasobów Amperów i Watów zdolnych rozbujać przysłowiowy stół bilardowy nie sposób zarzucić Gryphonowi tendencji do powiększania źródeł pozornych, co niejako przywraca porządek i normalność w z reguły operującym wszelakiej maści ekstremami High-Endzie. To nie jest stereotypowe „amerykańskie granie” wysokomocowych końcówek, gdzie flet piccolo ma rozmiary piszczałki organowej a werbel śmiało może równać do gran cassy. Weźmy na ten przykład album „Waking World” Youn Sun Nah, który z reguły wypada na tyle spektakularnie, że aż za spektakularnie i zbyt intensywnie, niebezpiecznie zbliżając się do gombrowiczowskiego „gwałtu przez uszy” i samplerowej przesady. Tymczasem Gryphon normalizuje cały przekaz, ze stoickim spokojem i „smoczą mądrością” wskazując, że realizacyjne przegięcie to jedno a oszczędność środków artystycznego wyrazu, przynajmniej w warstwie wokalnej, to dwie różne rzeczy. Krótko mówiąc o ile sam rozdmuchany do granic zdrowego rozsądku, suto podlany elektroniką, aranż jest jaki jest – znaczy się boleśnie komercyjny i daleki od tego, co czego przyzwyczaiły nas wydane przez ACT cztery krążki artystki, to już sama wokalistka wcale nie musi podlegać przeskalowaniu do rozdmuchanej sceny i powiększonego instrumentarium. Warto bowiem mieć świadomość, iż Youn Sun Nah jest nader filigranową istotą i tak też powinna być prezentowana na scenie, więc nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien próbować kreować ją na Floor Jansen (183 cm wzrostu), co jak się okazuje wcale nie jest takie oczywiste i powszechne. Zdecydowanie mniej kontrowersji budzi z kolei operujący w estetyce afro/world/etno/jazzu krążek „Zenzile: The Reimagination of Miriam Makeba” Somi, gdzie gorące afrykańskie rytmy jednocześnie otulają słuchacza szczelnym kokonem mięsistości a z drugiej porywają do iście plemiennych pląsów z fenomenalnie oddanym sopranem wokalistki nader udanie przeplatanym „męskimi przerywnikami”, dźwięcznymi perkusjonaliami i energetycznymi dęciakami.
A właśnie – góra pasma, o której napisać można jedynie tyle, że … jest. W dodatku nie jest ani zbyt wyeksponowana, ani zbyt zaokrąglona, lecz po prostu dokładnie taka, jaka być powinna. Roberta Mameli na „’Round M: Monteverdi Meets Jazz” jawi się zatem niczym prawdziwy kameleon, jej głos raz przypomina srebrny, jedwabiście lśniący dzwoneczek, by za chwilę wwiercać się w nasze synapsy niczym diamentowe wiertło w borowany ząb, czy też ciąć tkanki niczym samurajska katana. Za każdym razem dostajemy jednak to, co i jak na płycie zostało zarejestrowane. Oddane 1:1 – bez śladu własnej interpretacji, własnej sygnatury i jak to się czasem mówi „własnego pomysłu na dźwięk” będącego niczym innym aniżeli jawnym odejściem od oczywistego wzorca. Podobnie sprawy się mają z dęciakami, jak daleko nie szukając na „Chameleon” Tomasza Stańki, gdzie natywna chropawość trąbki Mistrza nie ma nic a nic wspólnego z granulacją i ofensywnością wynikającą z niemożności czy to elektroniki, czy też kolumn a generalnie całego systemu sprostania rozdzielczości reprodukowanego materiału. A tu dostajemy dokładnie to, co Stańko ze swojego instrumentu raczył był w 1989 r. w ateńskim Spectrum Recording Studio za przeproszeniem wydmuchać. Tylko tyle i aż tyle.

Czy mamy zatem do czynienia z ucieleśnieniem ideału końcówki mocy i konstrukcją spełniającą wymagania nawet najbardziej wymagających odbiorców? Cóż, świadomie nie użyłem w poprzednim pytaniu zwrotu „dla wszystkich”, gdyż już powyżej wyraźnie zaznaczyliśmy, że Apex nie jest dla wszystkich a jedynie dla nielicznych, czy to poprzez swoją zdecydowanie zaporową cenę, czy też nawet same gabaryty, na wymaganiach energetycznych skończywszy. Jeśli zaś chodzi o walory czysto soniczne, to choć historia zna jednostki, którym brzmienie topowego wzmacniacza Gryphona nie do końca podeszło, to przynajmniej ograniczając się do mojej skromnej osoby śmiem twierdzić, że Gryphon Audio Apex Stereo jest bezdyskusyjnie najlepszym „piecem” jaki kiedykolwiek gościł w naszych skromnych progach i zarazem konstrukcją w której walorach dźwiękowych absolutnie nic a nic bym nie zmieniał. A jeśli zastanawiacie się Państwo, czy w swym absolutnej referencyjności Apex na dłuższą metę nie byłby zbyt irytujący, spieszę z wyjaśnieniami, iż intensywność jego doskonałości śmiało możemy sobie według własnego widzimisię dawkować … ustawiając odpowiedni poziom biasu.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audiofast
Producent: Gryhon Audio
Cena: 476 900 PLN

Dane techniczne
Moc RMS: Czysta klasa A (2 x 210W/8Ω), 2 x 420W/4Ω, 2 x 800W/2Ω, 2 x 1490W/1Ω
Ustawienia prądu podkładu: 3 nastawy prądu podkładu: wysoki, średni i niski, lub BIAS automatyczny poprzez układ Green Bias
Wzmocnienie: +31dB
Pasmo przenoszenia (+/- 3dB): 0,3Hz – 330kHz
Separacja kanałów: nieskończona
Impedancja wejściowa: 20kΩ
Impedancja wyjściowa: < 0,015 Ω
MONO: < 0,010 Ω
Wejścia: 2 x pozłacane gniazda XLR, gniazdo triggera 12V
Wyjścia: 2 pary pozłacanych terminali głośnikowych
Pobór mocy:< 1W (standby); w stanie jałowym: 750W na kanał (bias wysoki), 250W na kanał (bias średni), 100W na kanał (bias niski)
Pojemność kondensatorów: > 1F (1 040 000) μF
Rodzaj gniazd zasilania: 2 gniazda 20A C19
Wymiary (S x W x G): 59 x 37 x 89 cm
Waga: 202kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

LUMIN U2 Mini
artykuł opublikowany / article published in Polish
artykuł opublikowany w wersji anglojęzycznej / article published in English

Wreszcie dotarł, nowy, podobno lepszy a na pierwszy rzut oka z pewnością ładniejszy (już nie szczotkowany) a przede wszystkim nowocześniejszy i poprawiony pod względem ergonomii (wreszcie da się wpiąć przewód zasilający z lepszym niż Furutech FI-28R wtykiem). LUMIN U2 Mini.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Rotel DT-6000 i RA-6000

Rotel wprowadza do oferty dwa nowe urządzenia, którymi postanowił uczcić 60 lat obecności marki na rynku audio. Mowa tutaj o modelu DT-6000, czyli przetworniku cyfrowo-analogowym z wbudowanym napędem CD i o wzmacniaczu zintegrowanym RA-6000. Te komponenty do systemów stereo są jednocześnie wyrazem uznania dla pasji Rotela i wartości jakimi od lat kierują się przedstawiciele tej uznanej japońskiej marki.

Każdy z modeli należących do serii Diamond cechuje się wyrafinowanym, a jednocześnie eleganckim designem, który podkreśla ikoniczne dziedzictwo marki Rotel. Komponenty audio z serii Diamond zapewniają wysokiej jakości brzmienie, które uzyskano przez połączenie układów inspirowanych referencyjnymi urządzeniami Michi oraz podzespołów wykonywanych na zamówienie, co wynosi modele DT-6000 i RA-6000 na szczyt aktualnej oferty marki Rotel.

DAC Transport z napędem CD, czyli Rotel DT-6000

DT-6000 to zaawansowany przetwornik C/A zintegrowany z napędem optycznym. Jest to wysokiej klasy urządzenie źródłowe, które spełni oczekiwania nawet najbardziej wymagających melomanów. Zastosowano tu układ ES9028PRO firmy ESS Technologies, który obsługuje po 4 kanały dla lewego i prawego wyjścia stereo. Pozwala to wydobyć wszelkie niuanse z odtwarzanych nagrań, przy zachowaniu niespotykanej szczegółowości i przy niskim poziomie szumów.
W urządzeniu zastosowano w pełni zbalansowany układ filtrów wyjściowych, które są precyzyjnie dostrojone po to, aby uzyskać niezwykle realistyczne brzmienie. Układy zasilania modelu DT-6000 wykorzystują autorską konstrukcję ekranowanego transformatora toroidalnego oraz kondensatory wygładzające, charakteryzujące się niskim współczynnikiem ESR, czyli Szeregowej Ekwiwalentnej Rezystancji.
Na uwagę zasługuje ponadto zróżnicowana paleta połączeń dostępnych na tylnym panelu urządzenia. Są to: złącze PC-USB z obsługą MQA i DSD 4X (DSD 256), a także cyfrowe wejścia audio optyczne i koaksjalne z obsługą plików LPCM w jakości 24 bity/192 kHz. Wyjścia audio obsługują analogowe pary złącz XLR i RCA. Model DT-6000 można zintegrować z popularnymi systemami sterowania za pośrednictwem portu RS-232.

Funkcjonalny wzmacniacz zintegrowany, czyli RA-6000

RA-6000 to zaawansowany stereofoniczny wzmacniacz zintegrowany klasy AB z certyfikatem Roon Tested. Charakteryzuje się mocą 350 W na kanał (przy impedancji obciążenia wynoszącej 4 omy). W urządzeniu tym zastosowano rozwiązania bazujące na flagowych modelach serii Michi, a także pochodzące z udoskonalonych konstrukcji marki Rotel (wersji MKII). Model RA-6000 ma wbudowany 32-bitowy przetwornik firmy Texas Instruments.
Podobnie jak w modelu DT-6000, również tutaj zastosowano autorski transformator toroidalny i wydajne kondensatory foliowe o niskim współczynniku ESR. Różnorodność dostępnych złączy pozwala na obsługę zarówno nowoczesnych cyfrowych, jak i klasycznych analogowych urządzeń źródłowych. Oprócz złącza PC-USB z obsługą standardu MQA, na tylnym panelu wzmacniacza dostępne są 3 złącza optyczne i 3 koaksjalne, a także analogowe wejścia audio XLR i 2 x RCA, w tym wejście gramofonowe. Urządzenie jest też wyposażone w Bluetooth z obsługą kodeka aptX HD.

Sugerowane ceny detaliczne modeli DT-6000 i RA-6000 wynoszą odpowiednio 13 799 i 20 999 zł. Urządzenia będą dostępne w dwóch wersjach kolorystycznych – czarnej i srebrnej. W polskiej dystrybucji pojawią się najwcześniej w sierpniu 2022 r.

  1. Soundrebels.com
  2. >

NEO Quattron Reference

Link do zapowiedzi: Neo Quattron Reference

To, że system audio pokazuje swoje prawdziwe „ja” dopiero po posadowieniu na stabilnej, odpowiednio separującej go od szkodliwych wibracji szafce, wie praktycznie każdy adept sztuki obcowania z wiernie odtworzoną w warunkach domowych muzyką. Jednak prawdopodobnie niewielu z nich wie, iż złożoność konstrukcji, waga czy też użyte materiały bardzo mocno różnicują finalną korelację rezonansową z wykorzystującym je zestawem. A jeśli tak, chyba niepodważalnym faktem jest, podobnie do okablowania i wszelkiego rodzaju akcesoriów, możliwość strojenia brzmienia posiadanej układanki również dedykowanymi do elektroniki mebelkami. Niestety z autopsji wiem, że ten aspekt po interesującym nas ogólnym wyglądzie i spełnieniu kilku nieweryfikowanych „nausznie”, a jedynie opartych na zdobytej w sieci zdawkowej wiedzy na temat sposobu odpowiedniej stabilizacji audio-zabawek jest ostatnim, jaki wpływa na wybór odpowiedniego produktu. Powód? Banalny. W przypadku wyboru wielkiej gabarytowo, wielokomponentowej, scalonej konstrukcji zderzamy się z nie lada problemem natury logistycznej kilku tego typu produktów różnych producentów, co z automatu skazuje nas na bliżej nieokreślony przez zakupem finał brzmieniowy. Na szczęście jest na to rada. Jeśli naprawdę chcemy dowiedzieć się, co potrafi nasza układanka, wystarczy wybrać coś z portfolio choćby dystrybuowanej przez katowicki RCM słowackiej marki NEO, w postaci szafek modułowych na bazie stawianych na sobie pojedynczych półek. Proponowane rozwiązanie jest nie tylko proste w aplikacji i logistyce, ale w przypadku oferty kilku modeli pozwalające dobrać ich działanie do naszych potrzeb. Dlatego zanim coś bezmyślnie nabędziemy, należy zastanowić się, czy nie warto powalczyć o świetny dźwięk naszych zabawek już na poziomie ich ekspozycji. A jeśli już taka decyzja zapadnie, warto zwrócić uwagę na będącą tematem dzisiejszego spotkania serię stolików NEO Quatron Reference.

Analizując serię fotografii Quatron Reference dobitnie widać pewnego rodzaju zamierzone unikanie nadmiernego odsprzęgania elementów toru audio od podłoża. Chodzi oczywiście o to, żeby nie udusić dźwięku zbyt ambitną walką z wibracjami nie tylko przesadnie rozdrabniając platformę nośną na kilka półproduktów – mam na myśli serię warstw czasem odseparowanych od siebie kolcami, a czasem płynnie połączonych materiałem bitumicznym, ale również osadzając ją na stelażu na przemian poprzez gumowe przekładki i kolce współpracujące ze stalowymi krążkami. Naturalnie można zastosować pełen pakiet pomysłów, tylko to często wiąże się z brzmieniowym zamordyzmem w wolnym tłumaczeniu oznaczającym zabicie witalności prezentacji. Tymczasem wygaszanie szkodliwych drgań nie powinno przekroczyć bardzo cienkiej linii utraty sprężystości konstrukcji pozwalającej systemowi uzyskać odpowiedni drive i oddech. Dlatego też panowie ze Słowacji postawili jedynie na ukrytą w grubości pokrytej naturalnym fornirem, kanapkową budowę platformy nośnej – kilka warstw odpowiednio scalonych plastrów MDF-u oraz poprzez poprzeczne stalowe płaskowniki sztywne przytwierdzenie jej do toczonych z nierdzewnej stali filarów. Żadnych wizualnych, często pogarszających efekty soniczne, zazwyczaj mocniej przyciągających niezorientowanych w temacie potencjalnych nabywców fajerwerków, tylko konsekwentne wdrażanie w życie pomysłu na umiejętną walkę ze skutkami bezwzględnej fizyki. Pomysł z pozoru wydaje się to być banalnie prosty, jednak jak to zwykle bywa, co starałem się przekazać we wstępniaku, a za moment zdradzę w opisie procesu testowego, bardzo mocno determinujący finalne brzmienie postawionych na takim module komponentów audio.

Jak widać na załączonych do testu zdjęciach, miałem do dyspozycji platformę dedykowaną końcówkom mocy, jednak będąc dociekliwym nie omieszkałem sprawdzić, jak reaguje na to nieco lżejsza elektronika. Zdawałem sobie sprawę, iż opisywany model obsługuje bardzo duże obciążenia i jego odpowiednik do lżejszych komponentów może działać nieco inaczej, jednak nie oszukujmy się, sznyt brzmieniowy każdego produktu z jednej serii z mniejszym lub większym marginesem różnic, ale zazwyczaj jest taki sam. I powiem Wam, warto było sprawdzić obie opcje, bowiem propozycja konstrukcji NEO w obydwu przypadkach okazała się być pozytywnie zaskakująca. Pozytywnie, bo po startowym usadowieniu elektroniki na twardym ganicie i potem na platformie Quatrum Reference w dosłownym tego określenia znaczeniu muzyka wybuchła feerią energicznej, pełniej witalności i dotychczas gdzieś nieśmiało pojawiających się a teraz widocznych w pełnej krasie informacji średnicy. Zwyczajowym efektem zmiany podłoża na miękkie jest jedynie dodanie body przez co tracimy spowodowaną „spłaszczeniem” prezentacji namacalność. Tymczasem po zastosowaniu słowackiej konstrukcji ten zakres spowodował rzadko w takim stopniu uzyskiwaną projekcję 3D. Najbardziej zjawiskowym skutkiem tego ruchu okazało się być obcowanie z zapraszanymi do mojego domostwa muzykami na przysłowiową długość ręki. Mało tego. Jak nigdy wcześniej, mimo zwiększenia esencjonalności i plastyki przekazu, każda najdrobniejsza nuta zdawała się być tą najważniejszą, jednak na tyle świetnie zbilansowaną z resztą jej podobnych, że mimo bezkresnej długości wybrzmiewania ze swoimi umiejętnościami zaistnienia nigdy nie wychodziła przed szereg. Po prostu jeśli miała być głównym aktorem, fenomenalnie świeciła, zaś w przypadku planowanego odejścia w cień, nadal delikatnie błyszcząc i trwając w eterze, bez problemu oddawała pola następnej. I nie było znaczenia, jakiej muzyki słuchałem, gdyż ów efekt występował tak w energetycznym rocku, jak i mistycznej twórczości barokowej. Naturalnie w tym drugim nurcie okazywał się być zjawiskiem w najczystszej postaci, jednak bardzo istotną informacją jest, że w cięższych gatunkach nie był jakąkolwiek przeszkodą, co bazując na wieloletniej zabawie z różnymi akcesoriami strojącymi systemy audio nie zawsze dzieje się w tak wyrafinowanym stylu. A środek pasma to dopiero brzmieniowe przedbiegi. Chodzi mianowicie o nieczęsto spotykane wspieranie wysokich rejestrów przez średnicę. Nie wiem, jak to się działo, ale górny zakres nie tylko, że nie tracił na lotności, to wyczuwalnie bardziej błyszczał. Jako konsekwencja większego nasycenia przekazu bardziej w złotej estetyce, ale za to z większym zaangażowaniem w stronę rozdzielczości, dodatkowo nie tylko przyjemnie, ale dla oddania prawdy o zapisanym materiale oczekiwanie rozdrabniając prezentację blach perkusji na części pierwsze. Przesada? Spokojnie. Zapewniam, że mimo takiego podania wspomnianych artefaktów w żadnym wypadku nie było to męczące, a jedynie bogatsze informacyjnie, czego dotychczas udało mi się zaznać dosłownie kilka razy. A jak z basem? Czy nie zaliczył rykoszetem wpadki w domenie kontroli? Przecież gdzie drwa rąbią, tak wióry lecą i niechcący mogło mu się coś przydarzyć. Na szczęście stwierdzenie „mogło” nie oznacza trybu dokonanego, bowiem ten wyczuwalnie przenosząc swoje główne działanie na wyższy zakres nadal jawił się jako ostoja w pełni kontrolowanego mocnego uderzenia. Był jakby bardziej „tłusty”, jednak nadal pełen energii i stanowczy w zaznaczaniu krawędzi. To natomiast sprawiało, że przy ewidentnym umuzykalnieniu projekcji dosłownie każdego rodzaju muzyki, ta nie traciła boleśnie na ataku, krawędzi i agresji, tylko pozbywała się kamiennej szorstkości.

Gdy doszliśmy do puenty, wręcz z automatu jestem zobligowany odpowiedzieć na pytanie: „Czy to możliwe, że testowana platforma NEO Quatron Reference jest receptą na dobry dźwięk w dosłownie każdym systemie audio?” I wiecie co, pewnie wielu z Was zaskoczę, ale jak najbardziej. A twierdzenie to opieram na zaskakująco umiejętnym ożywieniu środka pasma. Owszem, czasem z wynikającymi z praw fizyki minimalnymi „kosztami” – lekka zmiana priorytetów w najniższych rejestrach, jednak w znakomitej większości z dużym zyskiem reszty podzakresów. To rzadkość, która jest feedbackiem umiejętnego wdrażania w życie rozsądnego, a nie czasem szkodliwego, bo pełnego zbędnych patentów, planu pozbawienia przekazu szkodliwych zniekształceń. Czy to oznacza, że mamy do czynienia z ideałem? Niestety doświadczenia życiowe pozwalają domniemywać, że sprawy mogą potoczyć się różnie. Chodzi o zderzenie słowackiego produktu z często „pokracznie” skonfigurowanymi systemami audio i oczekiwaniami niewiedzącymi czego chcą od życia miłośnikami dobrej jakości muzyki. Jak wynika z powyższego testu, panowie ze Słowacji potrafią wiele, jednak głową muru w rozumieniu źle zdefiniowanych oczekiwań klienta i jego zbieraniny, niestety nie przebiją.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: RCM
Producent: NEO
Ceny
Power Amp Stand 700 Quattron Reference (700 mm): 2 365 € Połysk; 1 923 € Matowy

Dane techniczne
Wymiary (S x G x W): 590 x 725 x 190 mm
Powierzchnia nośna ( S x G): 470 x 700 mm
Półka: 56 mm MDF
Dopuszczalne obciążenie każdej półki: 200 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

NuPrime AMG HPA & AMG STA
artykuł opublikowany / article published in Polish

Kiedy nie wiesz, czy lepiej rozbudowywać stacjonarny system stereo, czy jednak „pójść” w słuchawki … z pomocą przychodzi NuPrime AMG HPA & AMG STA.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Silent Angel Rhein Z1

Link do zapowiedzi: Silent Angel Rhein Z1

Opinia 1

Po budżetowym i zaskakująco niepozornym Monachijczyku, czyli plikograju Munich M1T przyszła pora na propozycję dedykowaną nieco bardziej wymagającym użytkownikom o jasno sprecyzowanych oczekiwaniach i zdefiniowanych potrzebach. O ile bowiem M1T dysponował nad wyraz szerokim wachlarzem wszelakiej maści cyfrowych interfejsów począwszy od konwencjonalnych AES/EBU i Coaxiala, poprzez obowiązkowy komplet USB na I²S (w postaci HDMI) i firmowych magistralach M-IO i M-LINK skończywszy, to nasz dzisiejszy bohater ogranicza się jedynie do komunikacji po … USB. Czyli co – mniej a drożej? Teoretycznie tak, jednak jak to zwykle w życiu bywa diabeł tkwi w szczegółach i kluczową rolę odgrywa specjalizacja, więc jeśli zastanawiacie się Państwo czy warto dalej i głębiej brnąć w pliki nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was na spotkanie z transportem/serwerem muzycznym Silent Angel Rhein Z1.

Jak mam cichą nadzieję na powyższych fotografiach widać pod względem gabarytów mamy tym razem do czynienia z wielce udaną, iście pancerną, wariacją nt. Maca Mini o aparycji zdecydowanie przyjaźniejszej oku obserwatora aniżeli np. nastroszony radiatorami Roon Nucleus, czy też wspomniany we wstępniaku nieco kanciastej postury niskonapięciowy Munich M1T . Do wyboru jest srebrne i czarne wykończenie wyciętego z jednego bloku aluminium korpusu, więc większość zainteresowanych nie powinna mieć problemu z dopasowaniem dzisiejszej propozycji do posiadanej układanki. Przy okazji od razu uwaga natury użytkowej, czyli kwestia ustawienia tytułowego źródła cyfrowych doznań. Otóż ów finezyjnie zaokrąglony i ponacinany wzdłuż obwodu korpus oprócz funkcji ochronnej i estetycznej pełni również rolę radiatora a z racji braku jakichkolwiek otworów wentylacyjnych, czy też aktywnego chłodzenia trzewi w postaci terkocącego coolera nieco się nagrzewa, więc dla świętego spokoju lepiej nic na nim się stawiać. Powierzchnię górną zdobi dyskretny firmowy logotyp a na froncie znajdziemy jedynie centralnie umieszczony podłużny przycisk włącznika z błękitną diodą informującą o stanie pracy urządzenia. Żadnego wyświetlacza, żadnej sygnalizacji o parametrach dystrybuowanego sygnału. Po prostu możliwie najdalej posunięty minimalizm i oszczędność formy. Skoro już zdążyłem zdradzić dość ograniczoną ofertę przyłączy jakimi dysponuje Z1-ka jedynie uszczegółowię, iż w dedykowanej wnęce na plecach Rheina wygospodarowano miejsce na port Ethernet, dwa gniazda USB 2.0 i jedno USB 3.0 dla zewnętrznych pamięci masowych (vide Expander E1), dedykowany podłączeniu DAC-a port USB Audio, serwisowe HDMI i wejście 12V/3A (DC) dla zewnętrznego zasilacza. I tu kolejna dygresja, gdyż choć producent zadbał o stosowną – „laptopową” jednostkę, to uprzedzając nieco ciąg dalszy niniejszej epistoły nieśmiało zasugeruję już na etapie zakupu streamera zainteresować się odpowiednio wydajnym zasilaczem liniowym, jak np. daleko nie szukając Forester F2. Niby bez takowego, bezinwazyjnego tuningu słuchać Z1-ki się da, jednak proszę mieć świadomość, że to będzie jedynie wstęp do tego, co tak naprawdę ona potrafi. Korpus od spodu podklejony jest gumowym oringiem, co przy zbliżonej do 4 kg masie urządzenia w zupełności starczy by nie tylko wytłumić ewentualne drgania, co też zapobiec przesuwaniu playera po płaskich i gładkich powierzchniach.
Jak to zwykle przy tego typu konstrukcjach bywa, bądź zdecydowanie bliższym prawdzie byłoby stwierdzenie, iż być powinno, dodatkowo zabezpieczone matą eliminującą zakłócenia EMI z zakresu 1-100 MHz wnętrze Rheina szczelnie wypełnia dedykowana płytka drukowana i tu warto podkreślić, że zamiast mniej, bądź bardziej udanej transplantacji cywilnej komputerowej płyty głównej Silent Angel zdecydował się na własny, zoptymalizowany pod kątem zastosowań audio (m.in. skrócenie ścieżek sygnałowych) laminat z wlutowanym niskonapięciowym (6W), a więc przez to elektrycznie „cichszym” procesorem. Oprócz tego autorski, sprawujący kontrolę nad urządzeniem, oparty na Linuxie, znany już z Munich M1T system VitOS zainstalowano na 250GB dysku M.2 SATA SSD. Miłą niespodzianką jest możliwość aplikacji dodatkowego 1 lub 2TB dysku SSD do przechowywania zbiorów muzycznych.
Ponadto Z1-ka może z powodzeniem pracować również jako Roon Core, z czego z pewnością ucieszą się miłośnicy ww. platformy zarządzającej domowymi multimediami. O ile jednak Z1 może pochwalić się pełnym wsparciem Spotify Connect/AirPlay2, to z niekłamanym żalem muszę odnotować fakt braku takowego suportu dla usługi konkurencyjnego Tidala, czy też Chromecast umożliwiającego bezprzewodowe strumieniowanie z praktycznie dowolnej aplikacji z poziomu windowsowego desktopa / notebooka. Nie ma jednak co rozpaczać, gdyż wszelakie (w tym Amazon Music HD) serwisy streamingowe obsługiwane są z poziomu dedykowanej appki VitOS Orbiter. Jedyne do czego można się w tym momencie przyczepić, to do braku dekodowania MQA i dystrybucji na Windowsa, choć w sieci bez problemu można znaleźć tutoriale jak zainstalować ją na „okienkach” z użyciem odpowiedniego emulatora Androida. Niby się da i podobne rozwiązania sugeruje również ekipa Lumina, jednak osobiście jestem mocno sceptyczny dla tego typu kombinacji alpejskich przypominających drapanie się prawa ręką za lewym uchem. Skoro bowiem Linnowi się z Kazoo udało, to i reszta towarzystwa mogłaby zakasać rękawy i sumienniej odrobić pracę domową a nie przerzucać szukanie alternatywnych rozwiązań na użytkowników końcowych. A skoro jesteśmy już przy zagadnieniach funkcjonalno – informatycznych, to warto byłoby również dopracować pewne niuanse natury użytkowej, jak możliwość sortowania ulubionych albumów, gdyż fabryczny – alfabetyczny porządek, przynajmniej mnie, przyzwyczajonego do chronologicznego układu wprawiał w graniczącą z irytacją konsternację. Niby to drobiazg, jednak ekipa Lumina ogarnęła to zaledwie w dwa tygodnie (o ile nie szybciej) a w BluOS-ie (NAD, Bluesound) i o ile pamięć mnie nie myli również w NuPrime było bodajże od samego początku, więc lepiej trzymać rękę na pulsie i równać w górę, bo konkurencja nie tylko nie śpi co śmiało można uznać, że jest wręcz mordercza. Jeśli chodzi o zdolność obsługi plików audio, to Silent Angel zapewnia natywną obsługę DSD256, do DSD64 po DoP i oczywiście PCM.

Przechodząc do części poświęconej brzmieniu tytułowego transportu/serwera od razu nadmienię, iż o ile ze znajdującym się na fabrycznym wyposażeniu laptopowym zasilaczu Z1 gra i wszystko działa, to warto pamiętać iż w Hi-Fi a szczególnie High-Endzie sam fakt działania nie jest celem samym w sobie a jedynie punktem wyjścia do dalszych udoskonaleń. Dlatego też nawet z odpowiednią troską wygrzany i zaakomodowany w docelowym systemie Rhein gra kojąco liniowo i nienachalnie rozdzielczo, to o ile tylko nasz system nie cierpi na lekką nadpobudliwość i może nie tyle nadwagę, co jest nieco „przy kości”, to na dłuższą metę może taki sposób prezentacji okazać się zbyt monotonny i zachowawczy. Niby na tle Munich-a progres, szczególnie pod względem kultury i wyrafinowania jest ewidentny, to mając na uwadze „delikatną”, czyli ponad dwukrotną przebitkę cenową obu konstrukcji, wiadomym jest, że i poprzeczka naszych oczekiwań w tzw. międzyczasie została zawieszona na innej wysokości. Nie oznacza to bynajmniej, że prog-rockowe i zarazem świetnie zrealizowane „Black Market Enlightenment” Antimatter zaczęło przypominać smętne wynurzenia Michaela Boltona a „Reign In Blood” Slayera pudel metalowy „Flesh & Blood” Poison, lecz czy to na tle mojego dyżurnego Lumina U1 Mini, czy też dopiero co testowanego HiFi Rose RS150B brakowało nieco energii i soczystszego wypełnienia konturów. W zamian za to Silent Angel z niezwykłą delikatnością podchodził do kwestii jakości wsadu, czyli materiału źródłowego, niespecjalnie piętnując dość poślednią „audiofilskość” najcięższego repertuaru. Nie przeszkadzało mu to jednak jasno dawać do zrozumienia, że o ile streaming z chmury jest wygodny i obecnie, z racji szerokopasmowego dostępu do internetu, powszechny, to w bezpośrednim starciu ze składowanymi na lokalnych – domowych NAS-ach, czy też dyskach w stylu wspominanego Expandera E1 sporo mu jeszcze brakuje.
Aplikacja dedykowanego zasilacza poprawia sytuację i to nie tylko znacznie, co globalnie. Przekaz staje się zdecydowanie bardziej dynamiczny, zyskuje nie tylko na impecie uderzeń, co i ich wolumenie/masie, dzięki czemu zwinnie unika zarzutów dotyczącej sztuczności, czy pozorowanej – kartonowej potęgi. Mamy bowiem nie tylko sam atak, lecz i idące za nim, wynikające właśnie z masy, ciężaru gatunkowego wypełnienie i dociśnięcie słuchacza do fotela. Wspomniany Slayer bezlitośnie dewastuje nie tylko nasz zmysł słuchu lecz również trzewia robiąc z nich krwawe puree. Z automatu taka estetyka staje się wodą na młyn wszelakiej maści wielkich składów i skomplikowanych aranżacji. Może blachy i smyki na „Wagner Reloaded: Live in Leipzig” Apocalyptici mogłyby mieć jeszcze więcej balasku i energii, przez co ich wybrzmienia wygasałyby odrobinę dłużej, jednak tu już wychodzi moje wrodzone czepialstwo i efekt porównywania z droższą konkurencją. Za to do naturalności barw pozbawionego elektrycznego dopalenia instrumentarium przyczepić się nie sposób. „Vivaldi: Concerti per archi II” Concerto Italiano & Rinaldo Alessandrini czarowało iście zaraźliwą mikrodynamiką, klawesyn nawet nie zbliżał się do irytująco brzęczącej maniery i czego jak czego, ale powietrza na scenie na pewno nie brakowało.

Czyli warto, czy nie warto dołożyć małe co nieco do budżetu na nowy cyfrowy transport i zdecydować się na Silent Angela Rhein Z1? Moim skromnym zdaniem warto, o ile … tylko dysponujemy odpowiednio wysokiej klasy przetwornikiem z dopracowanym wejściem USB. Nie ma bowiem co ukrywać, że to właśnie odbiornik sygnału wysyłanego przez Z1-kę będzie determinował finalne brzmienie naszej misternej układanki. Skoro zatem połączenie będzie wyłącznie po USB zamiast software’owo dezaktywować nieużywane porty można po prostu ich nie mieć a tym samym wyeliminować zbędne elementy już na etapie projektu. A jeśli dodamy do tego zdecydowanie wyższej klasy brzmienie od tego, co oferował bądź co bądź nader udany Munich M1T, o walorach estetycznych samego urządzenia nawet nie wspominając, to z szerszej perspektywy nieco bardziej intensywny drenaż konta wydaje się tyleż sensowny, co w pełni zrozumiały.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz strumieniujący: NAD Masters M33
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Zapewne zgodzicie się zemną, iż z jednej strony mamy trudne, a z drugiej fenomenalne czasy. Chodzi o fakt błyskawicznego rozwoju technologii, co sprawia, że nawet bardzo zaawansowane technicznie konstrukcje w momencie pojawienia się w cenniku danego producenta tak naprawdę w pewnym sensie są „przestarzałe”. Jednak nie ma co narzekać, bowiem pozytywną konsekwencją tego jest bardzo ważne dla konsumenta pewnego rodzaju zobligowanie wspomnianych twórców dóbr użytkowych do jeśli nie odświeżania swoich wyrobów, to wprowadzania do portfolio nowych, naturalną koleją rzeczy lepszych i często oferujących większą uniwersalność następców. To oczywiście pewien standard, dlatego cieszy fakt, że głównym beneficjentem takiego stanu rzeczy jesteśmy my – końcowi odbiorcy. A jeśli tak, dobrze wiedzieć, co w danym momencie jest w modzie. A zapewniam, że się dzieje. Choćby ostatnie mocne wejście na audiofilski rynek z kilkoma nowościami znanej z naszych łamów marki Silent Angel, które są na tyle ciekawe, że postanowiliśmy opisać o każdy z osobna, czego początkiem będzie dzisiejszy test dostarczonego przez wrocławskie Audio Atelier przybyłego z tak zwanego państwa środka streamera Silent Angel Rhein Z1.

Jak obrazują fotografie, w przypadku naszego bohatera mamy do czynienia z niepozorną, przyjemnie zaobloną na rogach, w celach dobrego odbioru wizualnego poprzecznie ryflowaną na froncie i bocznych ściankach aluminiową kostką. Jednak jak to zwykle bywa mimo skromnych rozmiarów diabeł tkwi w szczegółach. Naturalnie piję do spełniania wszelkich obowiązujących w tych czasach zadań pełnoprawnego streamera muzycznego. Co ciekawe, na tyle nowoczesnego, że oprócz umiejętności sprostania obsługi wszystkich protokołów kodowania sygnału zerojedynkowego, w kwestii aparycji z uwagi na obsługę tego typu urządzeń z tabletu, komputera, czy telefonu nie oferuje użytkownikowi nie tylko zbędnych wyświetlaczy, ale także niepotrzebnie łamiących prostotę designu przycisków funkcyjnych. Co dostajemy w zamian? Otóż na froncie znajdziemy jedynie poprzeczny guzik budzący urządzenia do pracy oraz tuż nad nim błękitną diodę sygnalizującą pracę, natomiast na tylnym panelu w służbie obróbki dostarczonego sygnału mamy do dyspozycji cztery gniazda USB i po jednym LAN oraz HDMI, a zagadnienie zasilania realizuje okrągły terminal dla zewnętrznego zasilacza. Wyposażenie startowe Rhein-a wieńczy prosty wtyczkowy zasilacz oraz kabel LAN.

Czym podbił moje serce nasz bohater? Myślę, że dla większości z Was, jako potencjalnych zainteresowanych istotna będzie wiedza, iż nie „ślizga” się po dźwięku. Co to oznacza? To proste. Gra dobrze osadzoną w masie i barwie estetyką, przez co skłania do długotrwałych odsłuchów bez jakiegokolwiek poczucia zmęczenia. Nie rozdmuchuje sztucznie świata muzyki pod płaszczykiem na dłuższą metę męczącej swobody prezentacji, tylko skupia się na pokazaniu jej prawdziwego ja. Owszem, z mocnym sznytem koloru i wagi, jednak na tyle odlegle skorelowanym od przekroczenia dobrego smaku, że nawet w tak soczystym zestawie jak mój nie miał problemów z pokazaniem najdrobniejszych szczegółów sonicznych testowych albumów. A nie miał łatwo, bowiem na pierwszy ogień poszło wydawnictwo rodzimej grupy RGG „Szymanowski”. To wbrew pozorom nie jest łatwy materiał, bo z jednej strony trzeba umieć poradzić sobie z pokazaniem dobrego odtworzenia pracy najpierw palców na strunach, a potem ich współpracy z pudłem rezonansowym kontrabasu, potem wtórującego mu dostojnego fortepianu, by na koniec oddać nie tylko mocną, ale nie zwalistą stopę perkusji, ale także blask wszechobecnych przeszkadzajek. Niestety bez dobrego oddzielenia wszystkich składowych temat nie ma szans na powodzenie. Na szczęście tytułowy maluch sobie z tym poradził i może nie z wypiekami na twarzy, ale z wielką przyjemnością przypomniałem sobie ten krążek jeszcze raz. Z fajnym pokazaniem poszczególnych planów i ewidentnym zrozumieniem intencji muzyków – niewychodzenia żadnego instrumentu przed szereg. Co ciekawe, w podobnym tonie wypadły także mocniejsze nurty muzyczne. Z jednej strony mocne uderzenie zespołu Metallica na płycie „St. Anger” nie tracąc wigoru dostawała zastrzyk niezbędnego dociążenia gitar i wokalizy, zwiększając tym sposobem łatwość przyswajania tego szaleństwa, zaś z drugiej znakomicie broniła się elektronika formacji The Acid z materiałem „Liminal”. A broniła dlatego, że cały czas wspominana praca streamera w kwestii gęstości podania muzyki nie zabijała ekspresji raz niskich pomruków, a innym razem bolesnych przesterów. Naturalnie w doniesieniu do oczekiwań ortodoksyjnych słuchaczy tego typu twórczości taki stan rzeczy mógłby być odebrany jako zbyt zachowawczy, jednak jako orędownik raczej w miarę spokojnego – oczywiście bez nudnej monotonii – przemierzania świata zapisów nutowych byłem takim pokazem ukontentowany. Oczywiście na bazie wieloletnich doświadczeń wiem, iż da się lepiej, tylko za jakie pieniądze. A tutaj rozprawiamy o zabawce poniżej 10 tys. złotych, co jeśli ktoś lubi wizualny minimalizm wspierany nowinkami technologicznymi, uważam za ciekawą ofertę.

Czy to zabawka dla każdego? Jeśli nie chcecie zagracać sobie centralnego punktu salonu z uwagi na zamierzoną skromność wizualną jak najbardziej tak. Powiem więcej. Również tak w momencie kochania soczyście wizualizowanego świata muzyki, gdyż w tym Silent Angel Rhein Z1 czuje się w tym jak ryba w wodzie. Zaś ewentualnie nie – i to raczej jedynie w odniesieniu do miłośników ekstremalnych doznań – jedynie dla orędowników przedkładania ataku i wyrazistości przekazu przed nadające piękno muzyce płynne kolorowe wybrzmienia. Zatem jak to w życiu bywa, wszystko zależy od tego, z jaką grupą się utożsamianie. Jeśli z dwoma pierwszymi, nie widzę innej opcji, jak w momencie poszukiwań nowego „plikograja” kontakt z dystrybutorem w celach weryfikacji jego oferty w zastanym systemie. Czy się sprawdzi, to jest inna sprawa. Ważne, że spędzony z nim czas będzie raczej z puli tych przyjemnych. A uwierzcie mi, naprawdę wiele urządzeń ma z tym spory problem.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: Silent Angel
Cena: 8 290 PLN

Dane techniczne
We/wyjścia: USB Audio; USB 3.0; 2 x USB 2.0; 1000Mbps Ethernet; HDMI (serwisowe)
Pobór mocy: 36W max.
Zasilanie: 12V/3A (DC)
Wymiary (S x W x G): 200 x 200 x 62 mm
Waga: 3,75 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Hemingway Z-core Sigma XLR + RCA + Speaker & Z-core Beta Power
artykuł opublikowany / article published in Polish
artykuł opublikowany w wersji anglojęzycznej / article published in English

Wpadły nam w oko i ucho podczas ostatniego, monachijskiego High Endu. Od słowa do słowa okazało się, że marka istnieje już kilkanaście lat i na koncie ma sporo autorskich rozwiązań, więc nie czekając na oficjalną dystrybucję uznaliśmy, że warto wziąć sprawy we własne ręce i we własnych systemach przekonać się co potrafią „koreańskie landrynki”, czyli cukierkowo zakonfekcjonowane stricte high-endowe przewody Hemingway Z-core Σ(Sigma) XLR + RCA + Speaker & Z-core β(Beta) Power.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

NAD M33
artykuł opublikowany / article published in Polish

Wielce udana propozycja dla poszukujących możliwie zintegrowanego rozwiązania, czyli integra mogąc pochwalić się nie tylko phonostagem i przetwornikiem cyfrowo-analogowym, lecz również w pełni funkcjonalnym modułem streamera – NAD M33.

cdn. …