Hotelowych eksploracji ciąg dalszy, czyli z kameralnego Golden Tulipa leniwym spacerkiem przechodzę do Sobieskiego (de facto Radisson Blu Sobieski) i otrzymując informacje z pierwszej ręki jakoby już od pierwszego piętra występowały poważne deficyty tlenu postanawiam rekonesans rozpocząć od rozrzuconych na parterze przestronnych sal konferencyjnych. Oczywiście swoje trzeba odstać, co jak się okazuje z perspektywy czasu ma swoje dobre strony, gdyż po kilku kwadransach widok zapoconych jegomościów w zimowych kurtkach (na zewnątrz około 18 °C, do szatni kolejki nie ma, obsługa urocza i w dodatku błyskawiczna) przestaje wywoływać natychmiastową chęć wdrożenia mało humanitarnych metod selekcji na wejściu do poszczególnych pokoi.
Skoro w poprzednim odcinku zaliczyłem „program obowiązkowy” czyli Ayony, to w tym nie mogłem odmówić sobie przyjemności zajrzenia do królestwa tub, czyli jedynych w swoim rodzaju Avantgarde Acoustic Trio Luxury Edition 26 wspomaganych parą SUB231, gdzie również małe co nieco do powiedzenia miała sygnowana przez Gerharda Hirta elektronika. Całe szczęście w przeciwieństwie do monachijskich pokazów stołeczna prezentacja prowadzona była na zaskakująco cywilizowanych poziomach głośności, więc sala Wilanów II praktycznie przez całą sobotę pękała w szwach.
Po sąsiedzku, w Wilanów I rozgościła się ekipa Mytek Audio. I tu można było przekonać się jak losowa jest jakość dźwięku, gdyż o ile tuż po serii wywiadów od których Michał Jurewicz nie miał jak się wymigać przez chwilę kolumny były dość przypadkowo ze sobą zsunięte (zapewne musiały zmieścić się w kadrze) i całość brzmiała dość … rozczarowująco, to po powrocie na właściwe pozycje Focale wespół z grającym pierwsze skrzypce trio (Mytek Empire Streamer DAC + monobloki Empire) potrafiły nader skutecznie przykuć na długie minuty do krzesła.
Powiem szczerze, że nie przypuszczałem, że właśnie na wbicie się do sali zajmowanej przez Pylon Audio/Fezz Audio przyjdzie mi praktycznie polować na moment chwilowego przeluźnienia, gdyż tłum chętnych na zasmakowanie rodzimych delicji przez praktycznie całą sobotę po prostu blokował możliwość przejścia głównym hotelowym korytarzem. Jak się miało okazać popularność polskich wytwórców nie była przypadkowa, bo zaprezentowany system z Pylonami Jade 20 i elektroniką Fezza (m.in. pre Sagita + monobloki Titania) wspieraną gramofonem Muarah oferował przyjemny i gęsty dźwięk o zaskakującej dynamice i swobodzie. Dobre bo polskie? Zdecydowanie, szczególnie gdy „bo” zastąpimy „i”, gdyż akurat w tym przypadku chęci posiadania wcale nie trzeba tłumaczyć bezrefleksyjnym patriotyzmem a jakością wykonania i klasą dźwięku. Tylko tyle i aż tyle.
Po wielce pozytywnych i budujących doznaniach pora na terapię szokową i ulgę, że na zdjęciach nie słychać co i jak grało w pokoju Metaxas & Sins. Jestem w stanie zrozumieć całkiem sporo i czasem wręcz co nieco wybaczyć (kwestia zapomnienia, to zupełnie inny temat, więc nie ma co drążyć) i wiele już na wszelakiej maści wystawach oraz targach widziałem, jednak czegoś takiego, czym raczył był uraczyć odwiedzających tegoroczne AVS legendarny w pewnych kręgach Kostas Metaxas mówiąc najogólniej się nie spodziewałem. Co się stało? Otóż, dwa niezwykle atrakcyjne od strony wizualnej magnetofony szpulowe, czyli Papillon i Tourbillon, które nawet w statycznej formie z pewnością przyciągnęłyby tłumy akolitów prezentowały swe możliwości podpięte pod … niemalże komputerowe/desktopowe mikro monitorki Geneleca ustawione na zwykłych stołach a odsłuch możliwy był jedynie na stojąco, czyli kolumienki grały większości gości mniej więcej na wysokości pasa. Smutne, tym bardziej, że pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz.
Wystarczyło jednak przejść dosłownie kilka kroków, by wszystko wróciło do normy. W Arkadii II-III można było bowiem posłuchać rodzimych, wyposażonych w autorskie, oparte o magnesy Alnico przetworniki kolumn Sarmata Audio i pomimo, że źródłem był zdecydowanie mniej designerski szpulak Technicsa, to dobiegające mych uszu dźwięki same układały się w muzykę przez duże „M”. Swoboda, dynamika i rozdzielczość to tylko część pozytywów jakie można było usłyszeć z grających podczas mojej wizyty podłogówek Kodan.
Żarty się skończyły, czas na nabranie głębokiego wdechu i wjazd na siódme piętro. Jak się jednak okazało przekazy tych, którzy już całego Sobieskiego zeszli były ździebko przesadzone, gdyż jakiegoś specjalnego tłoku nie odnotowałem i nawet u Marcina w JPLAY ustawione na dłuższej ścianie podłogowe YG nie przytłaczały ani swym gabarytem, ani tym bardziej dźwiękiem. W roli amplifikacji wystąpiła elektronika japońskiego SPEC-a a w roli źródła zadebiutował autorski odtwarzacz plików XACT S1.
No to najwyższa pora na reprezentantów audiofilskich niszy i marki, których nazwy cokolwiek mówią jedynie najbardziej wtajemniczonym akolitom. Jako pierwszy w moje astygmatyczne oko wpadł system przygotowany przez litewski duet – 8mm audiolab (odpowiedzialne za kolumny Piu) i Rada electronics (wzmacniacze lampowe) wspierany przez rodzimy gramofon J.Sikora. Efektem powyższej kooperacji był dźwięk niezwykle organiczny i przyjemny w odbiorze, bez jakichkolwiek oznak wyczynowości, co patrząc na źródło wcale nie jest takie oczywiste.
Kolejną wielce przyjemną niespodzianką (życie nauczyło mnie, że wbrew stereotypom niespodzianki wcale nie muszą być przyjemne i miłe) okazał się system rodzimej produkcji. Mowa o przygotowanym przez mającą swoją siedzibę w Jastrzębiu-Zdroju manufakturze Closer Acoustics systemie w skład którego weszły iście mikroskopijne kolumny podstawkowe OGY, wzmacniacz zintegrowany 300B Provocateur w (podobno) najwyższej specyfikacji Signature Adam Sztaba, przedwzmacniacz gramofonowy Flō i gruntownie zmodyfikowane gramofon Lenco L75. I? I mamy przepis na sukces w hotelowym pokoiku, gdzie mniejsze kolumny oznaczają mniej problemów z okiełznaniem najniższych składowych a jeśli nie przesadza się z głośnością spokojnie można słuchać godzinami. I to z przyjemnością.
A teraz niby coś znanego i komercyjnego a jednak nie do końca, gdyż krakowskie Audio Anatomy oprócz swoich stricte high-endowych delikatesów przygotowało małe co nieco dla „zwykłych” odbiorców, czyli zestaw z dość eklektycznym setem elektroniki (FLCD CD Three S + integra Audia Flight FLS9 & Streamer Rose RS150) i polskimi kolumnami Shubi Suave a całość została okablowana przewodami Signal Projects. Za to w pokoju vis a vis pyszniły się kruczoczarne German Physiks HRS-130, za których kontrolę odpowiadała firmowa, flagowa integra The Emperor. Mniam, szczególnie ten drugi set, w którym dynamika i wolumen generowanego dźwięku wcale nie musiały zmagać się ze spodziewanymi problemami z ponadnormatywną aktywnością najniższych składowych a świetna przestrzenność tylko podkreślała pozytywne odczucia.
Może nazwa Audio Phonique jest dla państwa pewnym novum (proszę się nie martwić – dla nas również), jednak stoją za nią osoby, które już z niejednego pieca chleb jadły, co z resztą można było usłyszeć a przy okazji również poczuć na własnej skórze, gdyż temperatura w pokoju 610 z niebezpiecznie zbliżała się do 30 °C, o ile owej granicy nie przekraczała. A tak już na serio, to zaprezentowany set w postaci DACa, preampu i monobloków z serii Statement wspierane streamerem z niższej serii Classic grał z irracjonalnie dużymi, jak na hotelową kubaturę prototypowymi kolumnami podłogowymi, które choć optycznie przytłaczały, to dźwiękowo świetnie się w przydzielonej klitce zmieściły.
Kontynuując wątek rodzimych wytwórców skierowałem swe kroki do lokum współdzielonego przez dystrybuowane przez Nautilusa Audio Reveal (integra Second Signature) i Graphite Audio (akcesoria antywibracyjne), które kolumnami Academy Sonnet wsparło włoskie Chario a odtwarzaczem CD austriacki Ayon. Nie ma co ukrywać, iż był to kolejny system, gdzie niewielkie monitory pokazały wyższość w hotelowych realiach nad wielodrożnymi podłogowcami.
Naszym stałym czytelnikom marki WK Audio przedstawiać raczej nie trzeba, tym bardziej, że podczas tegorocznego AVS konstruktor postanowił co chwilę unauszniać zbawienny wpływ aplikacji topowego przewodu The Red na przygotowany przez Niego system, w którym pysznił się m.in. nieskromnie złoty Western Electric 91 E zasilający najnowsze Gaudery.
A teraz pora na … nie, nie na Telesfora, a na chyba największą sensację tegorocznej wystawy, czyli węgierskie elektrostaty Popori Acoustics, które z elektroniką 72 Audio wywołały takie zamieszanie w kuluarach, że większość rozmówców i to jednogłośnie była skłonna uznać je za najlepszy dźwięk w Sobieskim, z czym nie mam zamiaru polemizować, gdyż rzeczywiście była to iście zjawiskowa uczta muzyczna. Może bas nie schodził jakoś specjalnie nisko ale był wystarczająco energetyczny i zwarty, by nie okazywać przejawów odchudzenia, za to reszta pasma oszałamiała rozdzielczością i szybkością przekazu. Wielkie i w pełni zasłużone brawa!
I kolejny nieoczywisty system złożony pod dyktando … WAY Cables, w skład którego weszły serwer fidata HFAS1, Weiss DAC 501, wzmacniacz zintegrowany Allegro Audio FLOW One oraz kolumny Franco Serblin Accordo Essence. Nie ukrywam, że Miroslav Nune Popovic – właściciel i główny konstruktor WAY Cables to przesympatyczny jegomość o zaraźliwym poczuciu humoru i niespożytej energii, z którym zazwyczaj spotykaliśmy się podczas majowych, monachijskich High Endów i gdy wreszcie postanowił wpaść nad Wisłę również i u nas pokazał na co go stać. I dobrze, że przyjechał, bo system zagrał bez spinki a co najważniejsze wcale nie ustępował klasą tym zazwyczaj ekstremalnie drogim, w jakich WAY Cables pojawiały się w Niemczech.
Jak już jesteśmy przy nieoczywistych zestawieniach, to nie mogło zabraknąć speców od taśm, czyli Horch House, którzy walory swoich szpul prezentowali na „przenośnym” magnetofonie Studer B62 współpracującym z już na wskroś współczesnym wzmacniaczem Dan D’Agostino Progression Integrated i kolumnami Wilson Audio SabrinaX.
Cztery pokoje zajmowane przez wrocławskie Audio Atelier pozwolę sobie potraktować zbiorczo i nad wyraz subiektywnie, gdyż w tym roku rozstrzał tak estetyczny, jak i brzmieniowy reprezentowany przez każdy z prezentowanych systemów pozwalał usatysfakcjonować najprzeróżniejsze gusta. A jeśli chodzi o mój prywatny ranking, to pierwsze miejsce, i to bezapelacyjne, zajął set Grandinote, drugie Bladelius Ask z Gradientami R-5, choć akurat w tym zestawie wolałbym z czystego sentymentu przeurocze Helsinki, a następnie set z Trennerami PHI & elektroniką WestminsterLab (preamp Quest ze 100W, A-klasowymi monoblokami Rei ) i zaskakująco w tym roku krzykliwe Xaviany. Było to o tyle ciekawe, że prezentowany przez samego konstruktora i właściciela marki Massimiliano Magri zestaw składający się z streamera/DAC-a Volta, integry Shinai (na Supremo niestety się nie załapałem) i kolumn MACH2 czarował kremowym a zarazem szalenie rozdzielczym dźwiękiem sprawiającym, że kilkukrotnie zaglądałem tam jedynie dla czystej przyjemności a reporterskiego obowiązku, by posiedzieć i po prostu posłuchać muzyki taką, jaka ona być powinna. Z kolei filigranowe Xaviany Orfeo pracowały ze zdecydowanie za wysokimi poziomami decybeli przez co dłuższy odsłuch nie był aż tak kojącym doświadczeniem jak u ww. Włocha.
Wspomnienia po odsłuchu niepozornych Alta Audio Alec nadal mamy bardzo miłe, jednak zaprezentowane na AVS starsze rodzeństwo, czyli Titanium Hestia to już zupełnie inna liga skali i wyrafinowania dźwięku. O ile jednak z reguły ww. amerykańskie kolumny zestawiane są z mocnymi i bardzo mocnymi tranzystorami, to w Sobieskim dystrybutor – stołeczny Hi-End Distribution zdecydował się na … 8W monobloki Sophia Electric 91-01 300B Single Ended wspierane wpiętym za topowym streamerem Myteka firmowym Magik Box-em. Efekt? Wysoce satysfakcjonujący, tym bardziej, że znacznie przerośnięte, jak na lokalowe warunki kolumny nie miały najmniejszych problemów z „dźwiękowym” zmieszczeniem się w pozornie zbyt małej dla nich kubaturze, więc nie było problemów ani z basem, ani ze spójnością prezentacji. Jeden z ciekawszych systemów tegorocznej wystawy.
Jeśli do tej pory nie widzieliście Państwo nic wymykającego się rozsądkowi i klasycznej stylistyce, to wizyta w pokoju rodzimej manufaktury Manron powinna zrekompensować Wam brak takowych doznań. Co prawda zarówno lampowa integra Delta Classic Series PP20i, jak i filigranowe monobloki PP20m wykorzystujące lampy KT66 wyglądały zgodnie z reprezentowaną serią klasycznie, to już grające z nimi kolumny reprezentowały diametralnie inną i zakręconą jak domek ślimaka estetykę. Jednak pomimo futurystycznych i co tu dużo mówić kontrowersyjnych kształtów dźwięk był na wskroś „normalny” i poprawny.
Jeśli ktoś uważa, że kable nie grają, to ma do tego jak najbardziej prawo, za to patrząc na system z integrą McIntosha i przepięknymi Sonus faberami Electa Amator III okablowany przewodami ZenSati jedynie ociemniali mogą negować fakt, że one nie wyglądają. A duńskie druty prezentują się nad wyraz atrakcyjnie. Równie atrakcyjnie zagrał okablowany nimi system, choć domniemywanie, że to właśnie zasługa ZenSati byłoby lekkim nadużyciem.
Kolejnym polskim producentem na mojej trasie okazał się chrzanowski Adams Custom Audio prezentujący zarówno lampową elektronikę, jak i własne kolumny o wielce atrakcyjnym wzornictwie i całkiem przyjemnym brzmieniu.
W pokojach zajmowanych przez 4HiFi nie sposób było się nie tylko nudzić, ale i zmarznąć. A to za sprawą wszechobecnych lamp skutecznie podnoszących temperaturę, co nader dobitnie pokazywało w praktyce, że jednak muzyką da się ogrzać własne lokum. A tak już na serio, to pomijając zionące rozdziawionymi paszczami norweskie Ø Audio Icon w tym roku ekipa z Gliwic postawiła na podstawkowe monitory i była to bardzo rozsądna decyzja, gdyż nawet w niewielkich hotelowych pokojach udało się uzyskać wysokiej klasy brzmienie. Świetnie wypadły jakiś czas temu goszczące u nas Vermöuth Audio Studio Monitor, choć patrząc na ogrom zastosowanych paneli akustycznych trudno było spodziewać się innego efektu.
A to kolejny świetnie grający system w Sobieskim, czyli przygotowany przez Premium Sound zestaw z Luminem T3 w roli transportu, przetwornikiem Audiobyte HydraVox, lampową integrą Line Magnetic LM-845IA (coś czuję w kościach, że prędzej, czy później ten wzmacniacz trafi do mnie na kilkutygodniowy turnus) i filigranowymi włoskimi monitorkami Audel Magika MK II, którym w sali Magnat II niczego nie brakowało. Jak widać czasem rozmiar to nie wszystko a mniej decybeli i kilogramów oznacza po prostu lepszy dźwięk.
Cdn. …
Marcin Olszewski
Choć z racji nękającej ludzkość pandemii podobnie do lwiej części cyklicznych imprez również i stołeczne Audio Video Show, miało dwuletnią przerwę (ostatnie odbyło się w 2019 r.), to w końcu się udało i śmiało możemy stwierdzić, że wreszcie wracamy na właściwe tory i audiofilski kalendarz jest kompletny. Skoro bowiem majowy – monachijski High End od lat uznajemy za odpowiednik Wielkanocy, tak jesienne AVS bez większych skrupułów może pretendować do miana audiofilskiej Gwiazdki. Nie dziwi zatem fakt, że wyposzczone rzesze miłośników wszelakiej maści doznań nausznych stanęły na przysłowiowej głowie i wkraczając na nader niebezpieczny grunt domowych pertraktacji wywalczyły przynajmniej jeden dzień wychodnego. O ile bowiem piątek był całkiem komfortowy pod względem obłożenia poszczególnych lokalizacji, to już sobota zarówno na PGE, jak i w obu hotelach przypominała godziny szczytu na placu targowym Dżami al-Fana w Marrakeszu a szanse na w miarę komfortowe zapoznanie się z prezentowanymi systemami spadały niemalże do zera. Całe szczęście kłębiąca się ciżba napływała falami i jeśli tylko ktoś uzbroił się w odpowiednie pokłady cierpliwości i był w stanie ustawić się w miejscu pozwalającym na w miarę sprawne przeskoczenie na z góry upatrzone siedzisko, to koniec końców je zajął. Jak się jednak Państwo domyślacie takie polowanie dramatycznie ograniczało możliwość zobaczenia i usłyszenia wszystkiego, co w kręgu naszych zainteresowań się znajdowało, więc chciał nie chciał również i w naszym wydaniu tegoroczny cykl relacji przypominać będzie raczej tzw. highlighty i migawki z tytułowej wystawy a nie kompletny zapis ze wszystkich udostępnionych wystawcom pomieszczeń. Dlatego też stopniowo segregując i porządkując zgromadzony materiał w formie swoistej przystawki postanowiliśmy zaproponować nader skrótowy zapis naszej wizyty w najskromniejszej pod względem powierzchni wystawienniczej lokalizacji, czyli Hotelu Golden Tulip.
O ile w minionych latach z racji panującego tłoku nie dane nam było wbić się do sali zajmowanej przez rodzimy tercet egzotyczny, czyli Sveda Audio/ LampizatOr/ KBL Sound, to tym razem taka okazja się nadarzyła i … I niby cieszy fakt, że każdy z ww. podmiotów się rozwija rozbudowując swe portfolio o kolejne modele, to z drugiej strony wygląda również na to, że chęć pochwalenia się opracowaną w czasie pandemicznej absencji nowością nieco przesłoniła zdrowy rozsądek i próbowała naginać prawa fizyki, które jak wiadomo takowym działaniom są nad wyraz niechętne. Chodzi bowiem o to, że debiutujące na tegorocznym AVS 180cm Sveda Audio Gabi o mocy drzemiących nich wzmacniaczy sięgającej 4000W były nie tylko „ciutkę” za duże do kubatury hotelowego pokoju, co cierpiały na trudną do zdiagnozowania nadpobudliwość sekcji średniotonowej objawiającą się permanentną chęcią do jak najszybszego opuszczenia obudów pracujących tamże przetworników. O szansie na doświadczenie sonicznego „zszycia” rozstrzelonych na wysokości blisko dwóch metrów głośników przez słuchaczy zasiadających na zaskakująco blisko ustawionej kanapie nawet nie wspomnę.
Za to powrotem do normalności i spodziewanego High-Endu była wizyta w sąsiadującym przez ścianę Grobel Audio, gdzie zgodnie z tradycją (wyjątek potwierdzający regułę stanowiło ostatnie AVS, gdzie miejsce szpulowca zajęły DAT marki Sony i CD Jadis Orphee) źródło stanowił magnetofon szpulowy a w roli amplifikacji wystąpiły dwa wzmacniacze Jadisa – uzbrojony w kwadrę KT-170 model I70, oraz dysponujący czterema 300B w konfiguracji push-pull I300. W piątkowe popołudnie trafiłem akurat na prezentację prowadzoną na przepięknych Franco Serblin Accordo Essence, które mieliśmy okazję gościć jakiś czas temu w naszych skromnych progach. Jak się z pewnością Państwo domyślacie tu nie było miejsca na przypadkowość i niezapowiedziane anomalia. Ot system szyty na miarę i wymagania wyrafinowanych znawców tematu, gdzie kultura przekazu szła w parze z rozdzielczością i muzykalnością. Nie dziwi zatem fakt, że część cyklicznie odwiedzających stołeczne AVS, również i tym razem pokój, w którym rolę moderatora niepodzielnie pełnił Pan Sebastian potraktowała jako swoistą oazę spokoju, gdzie można nabrać sił do dalszych eksploracji a jednocześnie odpowiednio wysoko zawiesić poprzeczkę własnych oczekiwań.
Najwyższa pora na jedną z (wielu) szumnie zapowiadanych tegorocznych nowości operujących na iście stratosferycznym pułapie, czyli majestatyczne i idealnie komponujące się z szampańsko-złotym setem Accuphase (m.in. z parą końcówek P-7500 i pre C-3900) Estelony Extreme Mk II Bronze Royale . Jak widać Nautilus uznał, że jeśli anonsować wzbogacenie dystrybucyjnego katalogu o nową markę, to nie ma co stawiać na półśrodki, tylko od razu zaczynać z wysokiego C i patrząc na reakcje tłumnie odwiedzających, swoją drogą świetnie prowadzony i nakreślający kontekst poszczególnych nagrań, pokaz słuchaczy był to strzał w dziesiątkę, gdyż nazwę Estelon słychać było co i rusz podczas kuluarowych rozmów. Oczywiście wystawowe warunki niewiele są w stanie powiedzieć o realnych możliwościach czy to całego systemu, czy poszczególnych jego składowych, jednak widać było, że i tutaj starano się możliwie skutecznie wyeliminować pewne zmienne, posiłkując się m.in. rodzimymi akcesoriami antywibracyjnymi Graphite Audio oraz odpowiednio dobranym repertuarem, by ewentualne mody samego pomieszczenia nie intensyfikowały nazbyt swobodnej reprodukcji najniższych składowych.
Kolejny system przygotowany przez Nautilusa to już praktycznie crème de la crème możliwości krakowskiej ekipy bez którego wizyty na AVS nie można byłoby uznać za kompletną. Krótko mówiąc orkiestra Ayonów z Lumen White’ami Kyara pod dyrekcją samego Maestro Gerharda Hirta. Złośliwi mogliby powiedzieć, że to nic nowego i wciąż to samo, jednak pozbywając się uprzedzeń nie sposób odmówić tak dystrybutorowi, jak i producentowi konsekwencji w sposobie prowadzenia cyklicznych prezentacji na poziomie będącym klasą samą dla siebie zarówno jeśli chodzi o jakość dźwięku, jak i profesjonalną „konferansjerkę”. Generalnie zasada jest taka, że jeśli ktoś choć raz w prezentacji Gerharda uczestniczył, to szanse, żeby kolejną taką okazję dobrowolnie pominął są znikome. A rezultatów takich działań można było doświadczyć i w tym roku obserwując tłumy próbujące załapać się na takowy seans. Od siebie tylko dodam, że na wspomnienie odtwarzanego w tym roku covera „Sailing” w wykonaniu Heather Nova do tej pory mam gęsią skórkę …
A teraz nowość i to bynajmniej niezapowiadana i co istotne dalece inna od wszelakiej maści ultra high-endowych konkurentów, czyli najnowsze śnieżnobiałe Gauder Akustik Capello 80 beryl z serii, która ma zasadniczo zastąpić niemiecką ofertę środka, czyli popularną Ceramik za … i tu proszę o uwagę zaskakująco rozsądną kwotę 15 k€, co jak sami musicie Państwo przyznać dla Rolanda Gaudera i RCM-u jest wręcz niepodobne. Okazuje się jednak, że skoro już od dawien dawna Roger Adamek ze swoją wierną ekipą w high-endzie niczego i nikomu udowadniać nie musi, to tym razem postanowił pokazać co potrafi umowna „budżetówka”. I pokazał żonglując nie tylko srebrnymi i czarnymi krążkami, lecz również sięgając po taśmy. W dodatku na tyle udanie, że obserwując reakcje odwiedzających o nowych Gauderach było głośniej niż o flagowych 11-kach, czy też niewiele im ustępujących gabarytami Darcach 140. Bynajmniej trudno się temu dziwić, gdyż na podstawie tego, co w sali zajmowanej przez RCM można było usłyszeć śmiało można było dojść do wniosku, że jednak pieniądze nie grają a liczy się doświadczenie, umiejętności oraz talent tak producenta, jak i osób odpowiedzialnych za konfigurację systemu i aranżację pomieszczenia w jakim ma być ona prowadzona. Generalnie nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zacierać ręce i po prostu się cieszyć, że wbrew powszechnemu pędowi w stratosfery cen i coraz mniejszej dostępności dla przeciętnych odbiorców ktoś wreszcie pochylił się nad ich potrzebami pokazując, że nawet na bardzo rozsądnym pułapie cenowym można osiągnąć wyśmienite rezultaty. Zanim jednak popadniemy w niemy zachwyt damy sobie nieco czasu i po prostu poczekamy na dostawę do testów już w znajomym nam środowisku, a na razie wpisujemy 80-ki na listę „do przesłuchania”.
Ostatnim z odwiedzonych podczas tegorocznej wystawy przeze mnie systemów prezentowanych w Tulipie był zestaw jubileuszowych urządzeń Audio Tekne (Kiyoaki Imai założyciel marki obchodził 80-te urodziny). I tu również pozorne niewymuszenie i minimalizm mogłyby wskazywać na przystępność oferty, co niestety nieco mija się z prawdą, gdyż Audio Tekne to sama kwintesencja może nie tyle ekstremalnego, co rasowego high-endu zarezerwowanego dla nie tylko wtajemniczonych, co i majętnych ( choć zintegrowany wzmacniacz TFM-1430B za „drobne” 11 700€ Netto może dawać nieco błędne wyobrażenie, gdyż swojego czasu przez nas testowany TM 9502 dość swobodnie przekracza 150 k€) akolitów najwyższej jakości dźwięku. Całe szczęście kwadrans bądź dwa w towarzystwie niezwykle charakterystycznych lampowców i nie mniej intrygujących, łypiących kanarkowożółtymi membranami szerokopasmowców kolumn jeszcze nikomu domowego budżetu nie wydrenowało, więc skoro nadarzyła się ku temu okazja, to grzechem byłoby z niej nie skorzystać.
Cdn. …
Marcin Olszewski
Opinia 1
Jestem pewien, że każdy z Was ma swój prywatny ranking kultowych marek audio. Naturalnie w zależności od swoich preferencji jedni poruszają się w segmencie kwarcowym, a inni lampowym, jednak fakt jest faktem, nie ma związanego z naszą zabawą osobnika homo sapiens bez takowej listy. I gdy wydawałoby się, iż temat jest tak oczywisty, że aż banalny, prawdopodobnie zauważyliście celowe rozgraniczenie tematu hołubienia konkretnej technologii w służbie naszego hobby. O co chodzi? Pewnie się zdziwicie, ale o łączący obydwa obozy wyjątek od wspomnianej reguły. Oczywiście mam na myśli posiłkującą się lampami elektronowymi kultową markę zza wielkiej wody. To bez dwóch zadań jest w sobie tylko znany sposób wymykający się preferencjom sprzętowym brand łączący wszystkich melomanów. Co ciekawe, taka sytuacja ma miejsce mimo braku jakiegokolwiek osobistego kontaktu większości z nas z przecież od lat nieprodukowaną ofertą. Co zatem jest owym przedmiotem pożądania? Panie i panowie stało się. Po wielu latach przerwy na będący częścią naszego melomańskiego życia rynek audio powróciła amerykańska marka Western Electric. Niekwestionowana ikona, z której portfolio dzięki staraniom katowickiego dystrybutora RCM do naszej redakcji dotarł otwierający nowy rozdział działalności, wykorzystujący kultową lampę 300B wzmacniacz zintegrowany Western Electric 91E.
Gdy doszliśmy do opisu wyglądu i budowy naszego bohatera, jak rzadko kiedy nie będzie to łatwym zadaniem. A problem polega na tym, że teoretycznie 91-ka bazuje na tradycyjnym rozwiązaniu swoistej platformy nośnej dla próżniowych baniek i transformatorów, jednak w przeciwieństwie do reszty tego typu konstrukcji jest mocno ozdobiona ciekawymi zabiegami wizualnymi. Pierwszym jest lekko zagłębiona górna płaszczyzna obudowy – ograniczają ją nieco wyższy awers i rewers oraz spinające je na bokach niewielkiej średnicy walce. Po drugie front nie dość, że został lekko zaoblony na rogach, to dodatkowo w pogrubionej centralnej części został wyposażony w kolorowy wyświetlacz informujący o oddawanej mocy, poziomie wzmocnienia i obsługiwanym wejściu, a na bocznych flankach wkomponowano lekko zapadniętą baterię 6 pionowo zorientowanych przycisków funkcyjnych z lewej strony oraz gałką wzmocnienia, przyciskiem inicjacji pracy urządzenia i gniazdem słuchawkowym z prawej. Po trzecie tuż za puszką dobieranych do obsługi odpowiednio trudnych kolumn transformatorów i lampami sterującymi, nad otulonymi kultowymi lampami mocy 300B producent zastosował swoisty baldachim. Po czwarte identycznie w kształcie jak front plecy oprócz nadającego lekkości konstrukcji poziomego wycięcia, tuż pod nim w kilku pakietach oferuje nam kolejny raz zapadnięte terminale kolumnowe, serię wejść liniowych ze znajdującym się na pokładzie phonostagem MM/MC włącznie, zestaw USB i Ethernet do do upgrade-owania konstrukcji i antenę Bluetooth jakby kogoś naszła ochota na transmisję bezprzewodową ulubionej muzyki ze smartfona, oraz zintegrowane z głównym włącznikiem gniazdo zasilania. Zaś po piąte tytułowy wzmacniacz wykończono w kolorze złota. Fotografie nieco to przekłamują, bo 91E świeci jak lampka na choince, jednak zapewniam, na żywo temat tej kolorystyki przybiera formę bezproblemowej akceptacji. Miłym dodatkiem do wzmacniacza jest pilot zdalnego sterowania. Zaś dla wielu najistotniejsza informacją jest oddawana moc na poziomie 20W. Naturalnie znający się narzeczy użytkownicy tego typu konstrukcji wiedzą, iż ów zgłoszony w tabelce pozom 20W jest zabiegiem czysto marketingowym, bo mierzonym przy wysokim poziomie zniekształceń, jednak jedno jest pewne solidne 8-9 W (na tyle oceniają temat znawcy) z tak znakomitej lampy robi robotę z wieloma nawet średnio skutecznymi zespołami głośnikowymi.
Zanim przejdziemy do konkretów, jestem Wam winny kilka istotnych przedtestowych informacji. Naturalnie chodzi o odpowiedzialne podejście do procesu oceny od dawien dawna zapowiadanej nowości. To z założenia jest wzmacniacz małej mocy i podłączenie go do nieodpowiednich zespołów głośnikowych byłoby nagannym zmarnowaniem jego potencjału. A wiem to, ponieważ chcąc się o tym „nausznie” przekonać, zasiliłem nim moje niemieckie ćwierćtonowe smoki. I gdy nieco zdziwiłem się dość swobodnym radzeniem sobie WE w tak nieodpowiednim towarzystwie, czułem, że walczy o przysłowiowe życie. A jeśli tak, w celu zapewnienia mu optymalnych warunków pracy rozpocząłem poszukiwania odpowiedniego towarzystwa. Przyznam, że nie było łatwo, gdyż szukałem czegoś z osiągami dobrze powyżej 90 dB, a nie tylko papierowymi zapewnieniami zazwyczaj naciągających fakty producentów. I gdy po kilku dniach byłem w przysłowiowej kropce, trochę przypadkowo z pomocą przeszedł mi warszawski salon Planeta Audio. Ale żeby nie było, owa przypadkowość nie polegała na ich miganiu się od współpracy, tylko mojej nieoczekiwanej wizycie u nich. Gdy tylko usłyszeli co i do czego potrzebuję, podjęcie decyzji było natychmiastowe. Ba, nawet realizacja była natychmiastowa, gdyż po wstępnej rozmowie w piątek, w poniedziałek przed południem nie tylko odpowiednie, ale również sygnowane jubileuszem działania marki kolumny stały u mnie. O czym mowa? To zdradzają fotografie. Chodzi o podobnie do wzmacniacza amerykańskie kolumny Klipsch Horn 75 TH Anniversary SE. Niebanalne, a przy okazji idealne jako testowy sparingpartner, za co panom z Planety Audio powinienem ukłonić się nie tylko ja, ale również Wy czytelnicy i co ciekawe kilkunastu wizytujących moje progi z chęci posłuchania tak ciekawie dobranego zestawu gości. A trzeba zaznaczyć, kolumiszcza są wielkie i ciężkie – cztery ogromne kartony, dlatego miło jest, gdy ktoś mimo takiego logistycznego wyzwania bezinteresownie nie odmawia. Na koniec jeszcze jedna ważna informacja. Kolumny zaprojektowano do wstawienia w narożniki pokoju. Niestety akurat od strony ustawienia zestawu mam półokrąg, dlatego chcąc stworzyć namiastkę takiej konfiguracji – celowe, co ważne kontrolowane podbicie najniższych rejestrów zastosowanym wewnątrz kolumn układem ścianek, wcisnąłem je pomiędzy boczną ścianę pokoju i Gaudery Berlina RC-11. Oczywiście nie było to idealne ustawienie, ale to co wycisnął z nich recenzowany piecyk w tych z pozoru sporo pozostawiających do życzenia warunkach, przeszło moje wszelkie oczekiwania.
Jak pewnie wielu z Was wie, niespecjalnie przepadam za kolumnami typu tuba. Jednak to nie jest jakiś aksjomat, bowiem zdarzają się przypadki, gdy nawet ja, raczej optujący za typowymi zespołami głośnikowymi gdy coś zagra zjawiskowo, bez problemu chylę temu czoło. Tak też było i tym razem. Jednak nie od razu i nie za sprawą samych kolumn. Chodzi o to, że chcąc poznać zaproszone na gościnne występy wielkogabarytowe amerykanki podłączyłem je najpierw pod A-klasowego Mephisto. Wzmacniacz w teorii zbyt mocny, ale wiele razy dedykowane tubom lampowe słabeusze wypadały przy nim gorzej. Niestety nie tym razem, ponieważ czuć było bezwarunkowe stawianie zespołów głośnikowych do pionu, co przekładało się na brak emocji w muzyce. Niby wszystko było pod kontrolą, tylko bez pierwiastka życia i namacalności. Na szczęście do czasu. Chodzi oczywiście o rozpoczęcie procesu testowego naszego bohatera w postaci ingtegry SE WE 91E. Ten mariaż brutalnie pokazał mi palcem, o co chodzi w obcowaniu z tego typu sekcjami wzmocnienia. Niby słabe, pełne zniekształceń, jednak w dobrze zestawionym torze okazuje się, że co jak co, ale krzemowe wzmacniacze w kwestii obcowania z muzyką tam i wtedy mogą jedynie pobierać od nich nauki. Owszem, w wartościach bezwzględnych z oddaniem bezpośredniej energii dźwięku mogą mieć problemy, jednak już atak dźwięku, rozmach prezentacji, namacalne ogniskowanie źródeł pozornych i swoista, wciągająca od pierwszych chwil niewymuszoność kreowania wydarzeń scenicznych w naszych domostwach sprawia, że wielu melomanów nie widzi innej opcji, jak szukanie świętego Grala w oparciu zestaw słabej lampy i wysokoskutecznych kolumn. Niestety jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Na szczęście rynek audio choćby w postaci naszego bohatera oferuje spełniające wspomniane szczegóły perełki konstrukcyjne materializujące muzyków na prywatnych mini-koncertowych sesjach odsłuchowych. Jakie to sesje?
Pierwszą z brzegu może być najnowszy krążek zapisu koncertu Ala Di Meoli „Saturday Night In San Francisco”. Pierwsze co uderza w tym sobotnim livie, to zjawiskowa scena muzyczna. Szeroka, odpowiednio głęboka, ale co najbardziej istotne, wykreowana w nieosiągalny dla typowego zestawu wzmocnienia z tradycyjnymi kolumnami. Swoją codzienną konfiguracją również mogę coś w tym stylu uzyskać, jednak w zderzeniu z ofertą testową fraza „coś w tym stylu” idealnie pasuje do znanej reklamy piwa Lech. Nie da się dogonić takiego braku wymuszenia projekcji, szybkości narastania sygnału, a przy tym zjawiskowej namacalności kreowanego świata, jak przy pomocy jankeskiego tandemu. Gitarzyści zrobili show jakich mało. Ich wirtuozeria została pokazana nie tylko od strony zrozumienia ze sobą, ale również zaznaczenia najdrobniejszych szczegółów pracy czy to palców na strunach, samych strun oraz obydwu artefaktów na raz. A to dopiero początek żywiołu, gdyż używane instrumenty strunowe w odpowiednich momentach były soczyste, w innych szybkie, a w jeszcze innych brzmiały w nieskończoność, co pokazywało, jak takie rzeczy robi elita wzmacniania sygnału audio.
W podobnym tonie wypadła muzyka Keitha Jarrett-a w trio z Gary Peacockiem i Paulem Motianem „At The Deer Head Inn”. W tym przypadku również wiodącą rolę grała nieposkromiona, ale przy tym nienachalna i wielobarwna prezentacja plus kolejne namacalne oddanie panowania artystów nad instrumentami. W zależności od utworu było żywiołowo i nostalgicznie, ale zawsze, powtarzam zawsze mimo pełnej kontroli prezentacji od strony rysunku źródeł pozornych z pierwiastkiem obcowania z muzykami na żywo. Sam jestem zdziwiony, że to piszę, ale na swoją obronę zdradzę, iż po sławetnych AA Trio Luxury Edition 26, rzeczony zestaw WE 91E z kolumnami opartymi o popularne megafony jest kolejnym, którego sobie nie zafunduję z jednego prozaicznego powodu, jakim jest brak drugiego odpowiednio dużego pomieszczenia. To jest całkowicie inna, ale za to tak emocjonalnie podana lampowa szkoła grania, że nawet najlepszy tranzystor nigdy tego nie dogoni. Owszem, ze wspomnianymi kilka zdań wcześniej ograniczeniami, które zmuszają nas do wyboru pomiędzy rybkami albo akwarium, jednak jeśli się w niej zakochamy, nie ma odwrotu.
Na koniec coś z kopnięciem. Tym razem postawiłem na dobrze zrealizowaną płytę mongolskiej formacji The Hu „The Gereg”. Dobrze zrealizowaną tylko dlatego, że tubowe kolumny jeśli coś jest skopane produkcyjnie, bez najmniejszego mrugnięcia okiem niczym karty wyłożą to na stół. A w teście chodzi przecież o pokazanie, jak dane urządzenie radzi sobie z przyzwoicie nagraną płytą, a nie masteringową porażką. Dlatego z uwagi, że wspomniane jest zwykłym wydawnictwem, nie podkręcanym samplerem, bez mrugnięcia okiem po nią sięgnąłem. Efekt? Dla mnie ogień. Co prawda mogłoby być nieco więcej body, ale przypominam, iż nie spełniłem stuprocentowych zaleceń producenta kolumn. Dlatego to co udało mi się wycisnąć z zestawu podczas tak przygotowanego testu, przy domniemaniu podkręcenia przekazu w kwestii wagi w momencie odpowiedniego ustawienia kolumn, zasugerowało, iż dla dobrze dobranego seta słaba lampa plus skuteczne kolumny praktycznie nie ma ograniczeń. Można mocniej, z większym poczuciem trzęsienia ziemi, ale nigdy z takim rozmachem i w dobrym tego słowa znaczeniu przenikliwością podania materiału. Panowie nie tylko znakomicie radzili sobie w wywoływaniu u mnie uczucia niepokoju, ale przy tym niemiłosiernie wymownie pokazywali, na czym polega mocne granie. Uderzenie, energia i zaskoczenie słuchacza to tylko skromna garść cisnących mi się na usta pozytywnych uczuć z tej sesji odsłuchowej. Oj jak dobrze, że ograniczają mnie braki lokalowe, bo miałbym niezły zgryz.
Gdy dotarliśmy do puenty tego odcinka testowego amerykańskiego wzmacniacza Western Electric 91E, biorąc pod uwagę moje peany powinienem powiedzieć lakoniczne: kupujcie w ciemno, bo robi robotę. Jednak z autopsji wiem, że życie czasem płata figle i nie zawsze dane urządzenie wpisze się w każdą konfigurację. Dlatego zainteresowanym skrótowo przypomnę, iż tytułowy piecyk tchnął w towarzyszące mu kolumny pierwiastek muzykalności i namacalności. To on pomógł im kolokwialnie mówiąc „nie krzyczeć”, tylko w pełni je kontrolując zapraszać mnie na prywatne sesje z wybranym muzykami. Dał mi nieco inne niż mam na co dzień, ale jakże fantastyczne poczucie obcowania z nimi na żywo. Inne nie z powodu odmiennego osadzenia w barwie – ta nadal była znakomita, tylko dobrze rozumianej większej bezpośredniości. Jednak na tyle odpowiednio wyważonej w kwestii bezkompromisowości, że po pierwsze – ani przez moment nie odczułem irytującej nachalności słuchanej muzyki, a po drugie – nie wiem kiedy, ale w takiej projekcji w pewien sposób się zakochałem. Cuda? Nie, to po prostu spawka WE 91E.
Jacek Pazio
Opinia 2
Podobnie do pozostałych dziedzin naszej ziemskiej egzystencji, również i w audio funkcjonują wszelakiej maści symbole i hasła wywołujące konkretne skojarzenia. Wystarczy wspomnieć, iż o ile dla starszego pokolenia Polaków fonetycznie pisany elektroluks a hoover dla większości anglojęzycznych nacji były i nadal są powszechnie używanym określeniem odkurzacza, tak dla audiofilsko zorientowanej braci właśnie Western Electric stał się synonimem niemalże Świętego Grala lamp i to w swej najbardziej pożądanej odsłonie – kultowej 300B. W tym momencie gorąco przepraszam wszystkich urażonych sprowadzającą się do domowych porządków i drobnego AGD analogią, ale tu chodzi przede wszystkim o sam sens istnienia pewnych skojarzeń i zakorzenionej w świadomości odbiorców symboliki a nie sam status i rangę określonego przedmiotu. Na tym samym mechanizmie bazują bowiem takie słowa – klucze jak „adidasy”, czy wcześniej powoli popadający w zapomnienie „walkman”. Wracając jednak do meritum Western Electric był i całe szczęście nadal jest synonimem lampowego wzorca, jednak o ile przynajmniej do niedawna sygnowane przez niego lampy (NOS-y) jeszcze gdzieniegdzie można było zdobyć, to same urządzenia, mowa oczywiście o tych „z epoki”, śmiało można było uznać za białe kruki egzystujące w sferze marzeń. Całe szczęście pojawiło się światełko w tunelu, gdyż w 1995 Charles G. Whitener z Westrex Corporation odkupił od AT&T wszelkie prawa związane tak z nazwą, jak i know-how Western Electric i już rok później, na CES-ie zaprezentował „nowożytną” wersję 300B przyozdobioną wiadomym logotypem. A potem już poszło z górki, bowiem światło dzienne ujrzał wyposażony w parę triod 6922, transport Philipsa i kość przetwornika Analog Devices AD1955… odtwarzacz CD 203C, do którego sukcesywnie dołączyły również lampowy (4 x 12AX7) phonostage 116C z zasilaczem 20B (na pokładzie 5AR4, 6V6 i 1-6SL7) oraz potężne 80W monobloki 97A mogące poszczycić się ośmioma WE 300B, zestawem trzech 6SN7GTB i pojedynczą 6SL7 na kanał. I choć nie ukrywamy, że z chęcią ugościlibyśmy w naszych skromnych progach tę, jakże intrygującą a zarazem dość kosztowną (drobne 125 k$) parkę, to przynajmniej na razie przyszło nam skupić się na nieco bardziej akceptowalnej dla ogółu populacji półce i dzięki uprzejmości, oraz zaangażowaniu katowickiego RCM-u koniec końców wylądował u nas wzmacniacz zintegrowany 91 E.
Jak sami Państwo widzicie wzornictwo współczesnej integry Western Electric 91 E niebezpiecznie blisko oscyluje wokół tego, do czego zdążyli przyzwyczaić nas dalekowschodni producenci. Bądźmy szczerzy – powoływanie się na ścisły związek z pochodzącym z lat 30-ych XX w. modelem WE 91A ma mniej więcej taki sens i tyle wspólnego, co kult mającego dyktatorskie ciągoty pewnego niskorosłego łupieżcy do pozycji na jaką zapracował Marszałek Piłsudski. Prawdę powiedziawszy dostarczony na testy, nieskromnie złoty egzemplarz swym ostentacyjnym przepychem przyćmiewa wszystkie Accuphase’y i FM Acoustics jakie przez nasze systemy w ciągu minionej niemalże dekady się przewinęły. Całe szczęście istnieje zdecydowanie bardziej stonowana wersja niklowana i już na wskroś klasyczna czarna, ku którym bym się raczej skłaniał, więc każdy może wybrać coś dla siebie. Pomijając kolorystykę również i sam projekt plastyczny nie pozwala na obojętność, gdyż choć iż mamy do czynienia z pozornie klasyczną, lampową konstrukcją trudno uznać 91-kę za oazę spokoju i minimalizmu. Zarówno masywna płyta czołowa, jak i nieustępująca jej grubością tylna nieco wyrastają ponad obrys korpusu, dzięki czemu umieszczony z przodu niewielki … wymienny (dostępne są wersje dopasowane do 4, 8 i 16Ω obciążenia) sarkofag z trafami wyjściowymi widoczny jest dopiero gdy spojrzymy na wzmacniacz z góry, więc z punktu widokowego jakim jest np. kanapa, bądź dyżurny fotel jego obecność będzie nam zupełnie obojętna. Jego, znaczy się sarkofagu, nie wzmacniacza, tylnych narożników strzegą pracujące w stopniu wejściowym podwójne triody ECC81 a tuż za nimi w chronionych od góry sitkami osłon szklanych silosach umieszczono po sztuce WE300B na kanał. Nie sposób jednak uciec od tego, co dzieje się na podzielonym na trzy sekcje froncie, gdzie lewą część zajmuje kolumna z sześcioma przyciskami bezpośredniego wyboru źródła, w centrum pyszni się imponujące okno wyświetlacza LCD, z którego przy uruchomieniu wita nas tzw. „Golden Boy”, by następnie przejść w tryb 30-sekundowego odliczania potrzebnego na sukcesywne załączenie żarzenia i w dalszej kolejności napięcia anodowego. Oczywiście podczas normalnej pracy wyświetlane są na nim informacje dotyczące głośności, wybranego wejścia i oddawanej mocy w formie pionowych bargrafów (VU-meter). Z kolei prawa sekcja to już królestwo masywnej gałki regulacji głośności (kontrolowanej przez mikrokomputer układ dyskretnych oporników o logarytmicznej krzywej narastania), włącznika i gniazda słuchawkowego. Tuż nad przyozdobionymi w szczątkowe radiatory ścianami bocznymi biegną masywne belki nie tylko spinające front z plecami, lecz również ułatwiające aplikację i logistykę ponad dwudziestokilogramowego wzmacniacza. Rzut oka na plecy i … dalej nie obniżamy lotów, gdyż do dyspozycji otrzymujemy … pięć par wejść liniowych w standardzie RCA (bardzo porządne gniazda CMC – Charming Music Conductor), gdzie tuż za selektorem typu wkładki (MM/MC) i zacisku uziemienia mamy parę dodatkowych gniazd umożliwiających dobór optymalnego obciążenia stosownymi wtykami (Phono Termination Plugs). Centrum zajmują pojedyncze terminale głośnikowe a po prawej dyskretnie przycupnęła magistrala sterowania, trzpień anteny Bluetooth i interfejsy USB oraz Ethernet do ewentualnej aktualizacji oprogramowania. Listę zamyka zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające IEC. W zestawie znajduje się również aluminiowy pilot zdalnego sterowania.
Nie mniej intrygująco prezentują się trzewia, w których znajdziemy podwójną sekcję zasilania, z klasycznym transformatorem dedykowanym układom audio i moduł … impulsowy oddelegowany do obsługi sterowania. Jakby tego było mało nad obsługą całości pieczę sprawuje Raspberry 3+ a skoro na zewnątrz pojawiła się antena BT, to i stosownego układu Bluetooth zdolnego przyjąć sygnał 96kHz/16bit nie mogło zabraknąć. Zgodnie z deklaracją producenta 91-ka jest w stanie oddać od 14 (przy 3% zniekształceniach) do 20 W (przy 10% zniekształceniach), więc jak na oparty o pojedyncze 300B, pracujący w klasie A pozornie klasyczny SET zaskakująco dużo. Za ww., nad wyraz wyśrubowanymi parametrami stoi autorska technologia i pracujący równolegle z lampami układ steered current source (SCS), po którego dokładny opis zainteresowanych pozwolę sobie odesłać na stronę producenta. I obecność owych układów jest powodem umieszczenia na bokach wzmacniacza radiatorów, gdyż to właśnie do nich zostały przykręcone płytki SCS. Wzmacniacz wyposażono w układ auto-bias, więc manualna regulacja nie jest konieczna, tym bardziej, że lampy mierzone i ustawiane są przy każdorazowym włączeniu urządzenia.
Przechodząc do odsłuchów jasnym było, iż o ile 20W trioda jest w stanie wydobyć z redakcyjnych Gauderów Berlina RC11 Black Edition jakieś dźwięki, to taka konfiguracja będzie daleka od optymalnej a tym samym wysoce dla nas niesatysfakcjonująca. Dlatego też większość odsłuchów przeprowadziliśmy wykorzystując wysokoskuteczne i zarazem łatwe do wysterowania (105dB/8Ω), widoczne na zdjęciach, pozyskane ze stołecznej Planety Dźwięku Klipsch Klipschorn AK6 75th Anniversary (recenzja wkrótce). I to był przysłowiowy strzał w dziesiątkę, bo pomiędzy tytułowym lampowcem a tubowymi kolumnami dało się z łatwością zauważyć prawdziwą synergię przejawiającą się niezwykłą swobodą i niewymuszeniem prezentacji. Nie dość, że dźwięk dobiegający naszych uszu nie był w żaden sposób limitowany pod względem dynamiki, to zarazem nie wykazywał cech stereotypowego i poniekąd krzywdzącego wiele topowych konstrukcji „lampowego rozmarzenia”. To nie było lepkie i spowolnione granie, lecz kipiący adrenaliną i energią spektakl, który od oscylującego na granicy słyszalności szeptu Youn Sun Nah do iście zwierzęcego ryku tejże artystki zawartych na jednym, fenomenalnym krążku, czyli wydanym przez ACT w 2010 „Same Girl” nie pozostawiał złudzeń z jak wysokiej klasy i zarazem jak uniwersalnym wzmocnieniem mamy do czynienia. Zwykło się bowiem uważać, że ciężkie granie nie jest dla słabowitych lampowców a tymczasem wykonany przez filigranową Koreankę cover „Enter Sandman” nader wyraźnie dawał do zrozumienia, że i z przysłowiowym łomotem nie powinno być najmniejszych problemów. I rzeczywiście, już pierwsze takty niezwykle treściwego, ciężkiego i pomimo całej swej natywnej brutalności melodyjnego „Origins” autorstwa niejakiego Andy’ego Marshalla występującego pod szyldem Saor najpierw zbudowały tajemniczy klimat i złapały za ucho melodyjnym riffem, by powoli budować narastające napięcie partiami perkusji i wprowadzić słuchacza w niezwykle uzależniająca mieszankę szkockiego folku, black-metalu i post rocka. Jednak wraz z upływem czasu robiło się coraz szybciej, mocniej i bezkompromisowo, by tuż na początku czwartej minuty otwierającego krążek „Call of the Carnyx” wyciągnąć zawleczkę i rozpocząć prawdziwą jazdę bez trzymanki. Wśród misternego, stricte metalowego galimatiasu bez trudu można wyłapać również partie dość zaskakujących instrumentów, jak bodhrána, dud, czy właśnie tytułowego carnyxa (celtycki róg bojowy), więc wszyscy miłośnicy Warduny i wszelakich odmian suto podlanych metalem pagan-folka również i tutaj mają szanse znaleźć coś dla siebie. Co ciekawe zamiast spodziewanej ściany dźwięku i wynikającego z dość ograniczonej mocy uproszczenia sceny WE bez najmniejszych problemów był w stanie nie tylko budować ją szeroko poza ramami wyznaczonymi przez rozstaw kolumn, lecz i świetnie różnicować na głębokość sugestywnie prowadząc gradację poszczególnych planów. Warto również pochwalić timing, zróżnicowanie i prowadzenie basu, który może nie sięga piekielnych czeluści, lecz zarazem w pełni satysfakcjonuje pod względem ukrwienia i mięsistości tkanki.
Bądźmy jednak szczerzy, możliwość okazjonalnego nadwyrężenia tak karku, jak i dobrosąsiedzkich relacji bynajmniej nie oznacza konieczności ograniczania się do tego typu repertuaru, gdyż powrót do krainy łagodności i sięgnięcie po „Sounds of Mirrors” Dhafera Youssefa przesuwa uwagę słuchacza ze skali makro na mikro, gdzie klasą samą dla siebie staje się wszelakiej maści audiofilski plankton, rozedrgane wokalizy, pulsujące basowe tło i zawieszone w istnym bezmiarze nicości orientalne instrumentarium. I tu od razu drobna uwaga. Otóż polecając ten album czasem spotykam się z informacjami zwrotnymi, że niby fajny, ale to takie „tło muzyczne” wypełniające irytującą ciszę, lecz niespecjalnie przykuwające uwagę ze względu na swoją monotonność. Proszę Państwa, jeśli u kogoś ów krążek właśnie tak brzmi, to macie problem i to poważny z rozdzielczością własnego systemu, bo zarejestrowany na ww. wydawnictwie materiał niczego podobnego sobą nie reprezentuje. Oferuje bowiem nieprzebrane bogactwo dźwięków wybornych, intrygujących melodii o liniach jakże innych od powszechnie lansowanych przez komercyjne rozgłośnie i zjawiskowej wręcz delikatności, która jedynie muska nasze zmysły zachęcając do głębszego, bardziej gruntownego poznania. I całą tę złożoność, strukturalną gładkość i krągłość poszczególnych dźwięków Western Electric 91 E może nie tyle eksponuje, co wyswobadza, sprawiając, że proces poznawczy jest bardziej naturalny, oczywisty. Dzięki niemu delektujemy się muzyką przez duże „M” a nie dźwiękami, z których nierzadko z mizernym efektem próbujemy ulepić jakąś mniej, bądź bardziej sensowną całość. I jest w tym niezaprzeczalna logika, gdyż jeśli zgodnie z zapewnieniami producenta 91-ka odwołuje się do spuścizny swoich protoplastów, to właśnie muzyka była wtenczas najważniejsza i z jej uroków korzystali melomani a o dzielących włos na czworo audiofilach jeszcze nikt nie słyszał.
Pół żartem, pół serio można byłoby uznać, że Western Electric 91 E to świetny kandydat dla wszystkich miłośników „ślepych testów”, gdyż przynajmniej w złotej wersji przez pierwszy okres użytkowania wydaje się tak absorbujący swym wyglądem, że skupienie się na reprodukowanej przez niego muzyce schodzi na dalszy plan. Całe szczęście wraz z upływem czasu wszystko, nawet złoto, powszednieje i już po kilku dniach zaczynamy traktować go jako jeden ze standardowych elementów wyposażenia naszego audiofilskiego ołtarzyka. A tak już zupełnie na poważnie, brzmienia WE 91 E nie sposób określić mianem lampowego, gdyż nader zgrabnie wymyka się ramom owego stereotypu. Ono jest po prostu dobre – dynamiczne, rozdzielcze i niezwykle koherentne, spójne i zjawiskowo … naturalne. Dzięki temu przyjmujemy je takim, jakim jest, niespecjalnie mając chęć na jego chłodną analizę i laboratoryjną wiwisekcję, bo nadrzędny jest efekt finalny a ten skłania bardziej do poszukiwania nowych odkryć muzycznych aniżeli szukania dziury w całym.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Klipsch Horn AK6 75 TH Anniversary SE
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: RCM
Producent: Western Electric
Cena: od 18 900 €
Dane techniczne
Moc wyjściowa (4 i 8 Ω): 20W przy THD 10%; 16W przy THD 5%; 14 W przy THD 3 %
Pasmo przenoszenia: 15 Hz – 32 kHz (-3 dB) wejście liniowe; 30 Hz – 20 kHz (RIAA +/- 0.5 dB) phono
Czułość wejściowa: 0,27 V RMS (wejścia liniowe); 0,75 mV (MM); 70 μV (MC)
Impedancja wejściowa: 20 kΩ (wejścia liniowe); 47 kΩ/100 pF (phono)
Stosunek S/N: 101 dB (liniowe); 83 dB (MM); 73 dB (MC)
Zastosowane lampy: 2 x WE300B (parowane), 2 x ECC81
Łączność bezprzewodowa: Bluetooth 4.2 (obsługa sygnałów do 96kHz / 16-bit)
Pobór mocy: 160 W (Max); 0,3 W (standby)
Wymiary (S x W x G): 480 x 380 x 280 mm
Waga: 22,2 kg
NAD Electronics, ceniona marka zajmująca się produkcją zaawansowanych urządzeń audio, obchodzi w tym roku 50. rocznicę swojej działalności. Ten jubileusz świętuje m.in. za pośrednictwem nowej limitowanej edycji wzmacniacza zintegrowanego w stylu retro – modelu C 3050 LE.
W ostatnich 50 latach NAD był wielokrotnie doceniany i nagradzany za swoje zaangażowanie w produkcję innowacyjnych urządzeń audio, takich jak wzmacniacze, odtwarzacze CD czy gramofony, a ostatnio także streamery czy amplitunery AV.
Pionier wielu rozwiązań technicznych
NAD swoją popularność zawdzięcza m.in. sukcesowi, jaki odniósł wzmacniacz zintegrowany 3020. Model ten stał się z czasem najlepiej sprzedającym się budżetowym wzmacniaczem w historii firmy. Zyskał uznanie wśród wielu melomanów dzięki swojej dużej dynamice, pomimo skromnych 20 W na kanał. Entuzjastów sprzętu hi-fi zachwycił też swoją detalicznością, a wszystko przy zachowaniu atrakcyjnej ceny.
Przez kolejne dekady NAD ugruntował swoją pozycję na rynku jako pionier wielu rozwiązań technicznych wykorzystywanych we wzmacniaczach. Należą do nich np. przełomowe prace nad ulepszeniem wzmacniaczy klas AB, G i D oraz technik hybrydowej amplifikacji. Warto też wspomnieć o wprowadzeniu przez kanadyjską markę do sprzętu audio protokołów do streamingu.
Autorski standard Full Disclosure Power
Od początku swojej działalności NAD ogromną uwagę przywiązywał do transparentności w specyfikacjach technicznych produktów. W tym celu opracował nawet własny standard Full Disclosure Power, według którego określano moc wzmacniacza. Bazuje on na rzeczywistych, a nie laboratoryjnych warunkach odsłuchowych, co niekiedy stawiało tego producenta w „niekorzystnym świetle” w porównaniu do konkurentów, którzy w kwestii transparentności pomiarów nie podzielali zaangażowania NAD.
– Określanie mocy przy jednej częstotliwości, jednym poziomie głośności, przy użyciu uproszczonego obciążenia testowego jest w porządku w przypadku składania dokumentacji do organów regulacyjnych, ale w rzeczywistości muzyka wpływająca na nasze emocje jest złożona i dynamiczna. Łatwo jest stworzyć wzmacniacz, który dobrze radzi sobie w ściśle określonych warunkach pomiarowych, ale my jesteśmy miłośnikami muzyki projektującymi produkty dla innych miłośników muzyki, więc oceniamy produkowane wzmacniacze w szerokim paśmie częstotliwości i zakresie dynamiki, aby dać naszym konsumentom realistyczne oczekiwania, co do wydajności wzmacniacza dla każdej muzyki, którą lubią słuchać. To często oznaczało, że moc znamionowa podawana w specyfikacji produktów NAD była niższa niż ta, którą chwalili się nasi konkurenci, ale nasze wskazania lepiej odzwierciedlają pełne i bogate brzmienie, jakie zapewniają wysokiej jakości nagrania – powiedział Greg Stidsen, Chief Technology Officer w Lenbrook International.
Ten sposób projektowania produktów wywodzi się z głębi podstawowych wartości marki, które obejmują korzystny stosunek jakości do ceny, wydajność, prostotę i innowacyjność. Są one obecne od samego działalności NAD, co jest zasługą nieżyjących już założyciela Marty’ego L. Borisha (1927 – 2017 r.) oraz legendarnego projektanta wzmacniaczy Bjoerna Erika Edvardsena (1945 – 2018 r.). Obecny zespół kontynuuje dzieło tych wybitnych w świecie audio postaci, a sama marka pozostaje jedną z najbardziej szanowanych i nagradzanych na rynku audio.
Jubileuszowy wzmacniacz w stylu retro
Potwierdzeniem wysokich wartości jest jubileuszowy wzmacniacz zintegrowany C 3050 LE – przygotowany specjalnie na 50. urodziny NAD. Model ten został wyprodukowany w 1972 egzemplarzach, a swoim retro stylem nawiązuje do ikonicznej konstrukcji z lat 70. – NAD 3030.
Projektanci wyposażyli C 3050 LE w podświetlane LED-ami mierniki VU oraz obudowę z satynowego forniru orzechowego. Skrywa ona nowoczesne rozwiązania techniczne, m.in. streaming hi-res, obsługę systemu multiroom, korekcję Dirac Live oraz możliwość dekodowania nagrań w standardzie MQA. Ponadto wzmacniacz ma wbudowany dwukierunkowy moduł Bluetooth i obsługuje funkcję AirPlay 2. Wyposażony jest również w złącze HDMI z eARC, przedwzmacniacz gramofonowy i wzmacniacz słuchawkowy. W sekcji zasilania znajduje się najnowsza wersja wzmacniacza HybridDirital UCD o mocy 100 W na kanał. Inżynierowie sięgnęli także po audiofilski przetwornik C/A, gwarantujący przetwarzanie sygnału w wysokiej rozdzielczości.
– C 3050 LE jest oparty na projekcie wzmacniacza stereofonicznego 3030 z 1974 roku, który zapewniał 30 watów na kanał w klasie AB i oferował audiofilom niedrogą opcję wzmacniacza zorientowanego na wydajność. Oryginalny 3030 miał wbudowany tuner radiowy, a nowy C 3050 LE reprezentuje inną koncepcję, jako produkt, do którego „wystarczy dodać głośniki” i wyposażony w platformę BluOS, dającą miłośnikom muzyki dostęp do tysięcy internetowych programów radiowych, a także ponad 20 muzycznych serwisów streamingowych – mówi Cas Oostvogel, Product Manager w NAD Electronics.
Cena i dostępność
Sugerowana cena detaliczna limitowanego wzmacniacza integrowana NAD C 3050 LE to 10 699 zł, a dostępność tego urządzenia u autoryzowanych sprzedawców przewidziana jest na listopad br. Każdy egzemplarz C 3050 LE ma unikalny numer – od 1 do 1972 – i będzie dostarczany z certyfikatem autentyczności.
Na marzec 2023 r. NAD przygotował z kolei wzmacniacz zintegrowany C 3050, czyli szerzej dostępną wersję limitowanego modelu C 3050 LE. NAD C 3050 zapewni możliwość opcjonalnej rozbudowy urządzenia o obsługę takich funkcji jak Dirac Live i BluOS przez dodanie modułów MDC (Modular Design Construction). Cena C 3050 nie jest jeszcze znana.
Opinion 1
Both the V-1 and Pure Power 6 were already reviewed by us, so you might think, that their return to SoundRebels is a pathetic excuse for an attempt to draw attention back to them. But this only when judged by appearances, a the PP6 (Pure Power 6) was tested more than eight years ago, secondly it was it’s first iteration, so before the NCF technology was introduced, and thirdly … but no, the third argument requires more explanation. For that I will use some culinary metaphors, as probably you did encounter, more than once I presume, a situation, where you were treated to a delicious drink and then were served a meal, that really teased your taste buds. And it was a moment, where somewhere in the back of your head you had a thought, that combining those two elements, so that instead of competing, they would collaborate with each other, they would intensify their assets, moving the intensity of the experience to a completely new, much higher level. And exactly this happened to us, when after the test of the top power cable Furutech Project-V1 we wanted to check this royal combination, because this cable requires not only a power supply, but also an appropriate recipient for the lifegiving energy it transfers. So if you wonder what came from this combination, there is nothing else left for me than to invite you to read on.
So before we move on to the part about the most important aspect, which is the sound, I would like to refresh the information about the PP6, which did not change much in terms of looks since its’ introduction to the market, but there were some construction changes to its internals. With your bare eye you can see, that the plaque with the company logo and product name was changed – the new one has the NCF suffix obviously, while the somewhat raised, rubbery logo has been brought to the current version, which is now flat and printed. Another novelty are the used sockets, currently the input socket is the rhodium plated FI-09 NCF (R) and the six output sockets are also rhodium covered, copper FI-E30 NCF (R), all in the Schuko standard. In terms of all the other elements, like the size (250mm width x 250mm depth x 95mm height) and weight (10kg) remained the same. This should not be surprising, as the carcass cut by CNC from a block of brushed, aviation grade aluminum is still the same as it was. It is worth reminding one, but quite important usage aspect. As you can see for yourselves, the PP6 is equipped with four spikes, placed in the four edges of the unit, which are quite sharp. So I sincerely recommend to use a lot of caution, and prepare special pads or supports, as placing the strip without them anywhere will leave four clear dents on the surface you placed it on.
Moving on to the main topic, I should now write a few sentences about the sound of the tested duo. And here is where the problems start. While it was commonly regarded, that the power to the power strip can be supplied from the wall using just a cable with sufficient diameter, its class and refinement can be much lower, than that, used between the distributor and the electronics. Because the “last mile” is key, and it determines the final effect and puts its signature on it. This is exactly the approach we used to test the V-1 during our last encounter, plugging it in between the wall and the power amplifier, or between my current power strip and the Ayon. Yet for the current test, the configuration changed a bit, as the V-1 finally ended up between the double socket in the wall, the Furutech FT-SWS-D (R) NCF and the PP6, and with some reluctance, coming from the knowledge of the expenses that are awaiting me, I had to confess, that the quality of the cable before the strip is far from negligible and does not allow to treat this aspect lightly. To put it bluntly – the introduction of the Kings Pair (or rather Imperial, as the duo comes from Japan) dramatically influenced the sound of devices attached to it, and only people with impaired hearing would be able to negate them.
The Furutech duo introduced a very potent combination of dynamics and swing with resolution and ever-present calmness. But not the kind of calmness associated with slowing down of the music, revving down and braking emotions, but only with eliminating any signs of nervousness and hyperactivity. Hear we deal with pure composure, which means that the combo had above average dynamics abilities, and I will not even mention that it had absolutely no limits to motoric, as such kind of accusation to the PP6 would be pure malice, and a faux pas that would place not the accessory in bad light, but the reviewer. For example, the album “Both Sides” by Phil Collins, recorded alone in his home studio, and seemingly not having any ear-catching hits, presents the listeners a very moody, full of sparse sounds, intimate world of an artist associated mostly with big hits. And when it seems, that such soothing rhythms cannot surprise us with anything, as somewhere in the background a bass and oneiric keyboards sound, and in the rhythmic section the instrument with most spotlight is the tambourine, we get a pearl like “We Fly So Close”, with the enchantingly helpless guitar part, and the authenticity and honesty of the composition becomes so obvious, that it cannot become more. And this authenticity and honesty is shocking when presented by the Furutech. Remaining with the mentioned piece for a while longer, it is worth noticing, what is happening in the background, the sound of the passing thunderstorm. On less resolving systems, it can be just an undefined thumping noise, but with the tested duo the volume and readability of the presented details is full.
Of course you should not be fooled, that a “commercial” and certainly mainstream album will allow us to completely assess the abilities of the Furutech. Taking nothing away from Collins, it is not the same level of refinement like the 2L reference edition of “Magnificat” by Nodarosdomens Jenektor and Trondheim Solistene, where the amount of audiophile tastes and the so called plankton reaches a critical level. This is important, as on that album practically each and every sound gets born and appears from absolute darkness, and any kind of dirtiness and interference coming from the power line obscure the polyphonic sound. And here we get an almost angelic, crystal clear sound, allowing us full insight into the recording, where selecting and pointing to an individual vocalist is as easy, as if we would not use our ears to do it, but our sight, looking at a picture made by a Hasselblad X2D 100C, nor equipped with a 102MPix sensor Fujifilm GFX 100S. And the ease of selection does not come from a HDR-like over-contrast, but only from the native resolution and lack of “soap” coming from the imperfections of the optics or matrix; remaining in the photographical metaphoric. Also the picture is completely sharp from the edge to the other edge, and the medium frame esthetics makes it look and feel cinematic.
I ask you to forgive me, that I did not put to many concrete items in what I wrote, but it is extremely difficult to describe something, that is an achievement of a level of realism close to that, what we can experience only during a live musical event, and is far from what we are used to with classic Hi-Fi and distorted by High-End. Because we should not deceive ourselves, most “audiophile” systems are distorting the reproduced material, making it a kind of caricature, directing the attention of the listeners to the second or third rank events, and not to that, what really happens on stage. The Furutech duo, on the other hand, does not interfere with the source material, it does not interpret it, but only does not limit the dynamics dormant in the system, while taking care of removing any dirt that would like to enter our system with the lifegiving power. That, and only that, especially taking into account, that we deal here with a strip without any active filtration and a seemingly ordinary cable. But the devil is in the details, as usual, and in this case the minimalism and the uncompromised construction of both items make the Furutech Project-V1 and the Pure Power 6 NCF become a class on its own, and I would wish to have them form the basis of the power supply for my system. And I wish you exactly the same thing.
Marcin Olszewski
System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio Apex Stereo
– Loudspeakers: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker Cables: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
– Table: SOLID TECH HYBRID
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: Clearaudio Concept
Cartridge: Essence MC
Step-up: Thrax Trajan
Phonostage: Sensor 2 mk II
Opinion 2
The title of this review already suggest, that this time, we will be dealing with Extreme High End. However in my opinion, this case is quite specific. And what do I mean with that? Well, lately this section of the audio market became a playground for dozens of ghost companies, which no one knows, positioned only by price and often based on the achievements of the today’s heroes. Being frank I must confess, that products of those companies are sometimes better, sometimes worse, but this only confirms the notion, that you need to be very vigilant when acting on this quality and price level, to not get shammed while thinking you got the best of the best. And do I have any recommendations? Of course I do. For example, looking at the tested items, to make sure, you use only quality devices. And I am not talking about pricing here, although the tested set, coming from the top shelf, is very demanding to the wallet, but about the result of many years of work done by the brand. So what brand am I talking now about? You all know it well, it is Furutech, distributed in Poland by the Katowice based RCM, which asked us to review their flagship power supply products, the power strip Pure Power 6 NCF and the power cord Project V-1.
Usually we now describe the general looks and construction of the tested products, if at all possible and making sense. Again, this is what we usually do. But most of you probably already noticed, that the tested products had their own individual test quite recently. And if so, then probably also you think, similar to myself, that recalling detailed technical data would only be repetitive. So if you missed those individual tests, or want to refresh your memory with those technicalities, I would like to point you to those tests of the Furutech Project V-1 cable and the Pure Power 6 strip (version from before the NCF). Today, I will just remind you, that in case of the power distributor we are dealing with a nicely shaped and equipped with passive filtration cuboid, made from solid aluminum, and the V-1 cable is the most complicated in the company history and made from braided, copper conductors. Now this is said, with real joy, I would like to invite you to get acquainted with some observations about the sound of the tested duo (in my case even a kind of a trio) from Furutech, combined with the very demanding reference system.
As you can see on the pictures, I already own one V-1 power cable. Unfortunately after the latest test I did not have the heart to return in to the distributor, and it remained as power supplier for the CD transport CEC TL 0 3.0. As you can imagine, this move raised the bar of the sound of my system, so I was very interested, what will happen, when I apply the tested duo, another top power cable and the top power strip. How both components worked on their own – I already knew as I did buy the power cord – so my anxiousness had two reasons. Besides the one typical for a reviewer – to experience what those will bring to the system, a much more dangerous second one – at least for my budget – will the system configured for the test make me love it? The fear of the second reason was so big, that I delayed the process on purpose. But time was not infinite, and moved at a high speed, so I finally had to take on the challenge. And what was the effect?
Please allow me to pass on the words that came to my mind when I started, as those are not suitable for publication, and just mention, that the result was thundering. I thought, that my audio system is already devoid from any constraints with regard to reproducing of the energy of the musical events. Yet the testing process brutally showed me, that things are OK, but you can easily do better. And I assure you, we are not talking about moving sideways, but about evident progress. And it was progress, because during the test my system did not evolve in terms of sound, but just released, previously unachievable, layers or brilliantly applied body, and through that palpability as well as very intriguing pulse. What was very important, this happened not only in the midrange, but also in the full extent of the perfectly controlled bass. It underlined good timing and swing of the presentation of each subrange; with the Japanese duo plugged-in everything sounded more freely. Things got so phenomenal, that I started to perceive the previous configuration as being somewhat limited. Of course, when I did not know, how much you can squeeze out of it, I was in seventh heaven, but after tasting another dimension of experiencing the energy hidden in the music – perceived as a kind of increase of essentiality of playing without any side effects in the likes of slowing down or softening – I was not so happy anymore. The music lived in a different dimension. And I assure you – each kind of music, without exceptions. This because the system did not have restraints in getting sufficient power anymore, due to which it offered top notch resolution and dynamics, without any loss to the sound esthetics it had, what translated into much truer presentation of music, full of surprising artefacts, which were previously hidden somewhere in the fog. Those were not jumping in front of the line, but were just announced for what they were, but now fully fledged, and thus very important. And if so, then you should not be surprised, that nostalgic music, like contemplative jazz had a great appearance, but also romantic women voices and energetic rock did, even the not so well recorded one, and finally soulless electronic also profited. The first (jazz) exploded with a wealth of the so expected small details. The second (vocals) intensified the intimacy of the singing of the divas, and fed me with even more palpable spice of their mimic. The third (rock) showed its true, rebellious roughness. And the fourth (electronics), which sounded great before the tested units were applied, after the introduced change started to exceed all barriers of the system to generate truly seismic murmurs interwoven with brilliant wheezes. The effect was, that whatever I put in the drive, it sounded completely differently. But this time not in the sense of searching for another signature of the owned system, but in terms of unleashing the maximum of the assets, which were hidden before. This may not sound as much, because that is offered by all manufacturers of power supply accessories. However compared to the tested Japanese engineering, those remain in the area of wishful thinking, and this was clearly shown during this test.
So are the described power components from Furutech, the Project V-1 and Pure Power 6 NCF a proposition suitable for everybody? I can clearly say yes. Without such brilliant approach to the construction of the virtual stage, there is no talking about extreme High End. Unfortunately you are not always able to test it for yourself, but once you do, your life as a high quality music reproduction lover will never be the same. So where is the catch? Well, life on earth is brutal, and all kind of hype can be toned down by the price of the tested gear. However if your status allows for some kind of purchasing nonchalance, then I see no other option, than to have those Japanese products visit you, if only for a try-out. But I do warn you, if you are telling the truth about freely moving through the offerings of top High End, then you will have an issue when you borrow those. Like I almost did – but I am in the midst of rebuilding my analog system, so for now this had no chance. But I must tell you, not often in life, I did experience something so positive.
Jacek Pazio
System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio Apex Stereo
– Loudspeakers: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker Cables: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
– Table: SOLID TECH HYBRID
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: Clearaudio Concept
Cartridge: Essence MC
Step-up: Thrax Trajan
Phonostage: Sensor 2 mk II
Polish distributor: RCM
Manufacturer: Furutech
Prices:
Furutech Project-V1: 46 500 PLN / 1,8m
Furutech Pure Power 6 NCF: 47 850 PLN
Opinia 1
Zgodnie z tym, do czego zdążyli przyzwyczaić nas przez ostatnie dziesięciolecia najpoważniejsi gracze zasiadający przy high-endowym stoliku, kluczowym dogmatem referencyjnej jakości dźwięku jest możliwie wysoka specjalizacja każdego komponentu a więc de facto dezintegracja i niemalże rozbijanie na przysłowiowe atomy urządzeń, które dla większości śmiertelników przyjmują „jednopudełkową” postać. Przesadzam? Bynajmniej, wystarczy bowiem wziąć pod lupę pozornie niewinny odtwarzacz CD, by zrozumieć skalę aberracji na jaką godzą się najbardziej wymagający odbiorcy komponując owe źródło z transportu, przetwornika cyfrowo-analogowego, zegara, reclockera, czasem dokładając do tego galimatiasu jeszcze osobne zasilanie. Jeśli uświadomimy sobie fakt, że ową misterną układankę wypadałoby z odpowiednią atencją okablować i na czymś, najlepiej antywibracyjnym (stopki, platformy, etc. …) ustawić poziom komplikacji rośnie w tempie iście lawinowym. Krótko mówiąc śmiało możemy uznać, że chcąc wejść nawet nie tyle do ekstraklasy, co ligi mistrzów skazani jesteśmy na multiplikację elektronicznych ustrojstw na naszym audiofilskim ołtarzyku a jeśli dopuszczamy, bądź ze względu na brutalne realia codziennej egzystencji zmuszeni jesteśmy pójść na pewne kompromisy, to chciał, nie chciał będziemy skazani na konstrukcje zintegrowane. Czyli idąc dalej tym torem rozumowania dokładając do źródła przedwzmacniacz niebezpiecznie zbliżamy się do poziomu, pozostając w kręgu piłkarskich analogii, okręgówki? Okazuje się, że niekoniecznie, gdyż ekipa Lumïna postanowiła nieco w powyższych stereotypach namieszać i wzbogaciła swe portfolio o mocno zintegrowany kombajn P1 będący nie tylko streamerem i zdolnym obsłużyć mnogość cyfrowych, w tym o zgrozo również wizyjnych, źródeł przetwornikiem cyfrowo – analogowym, lecz i przedwzmacniaczem liniowym. Jeśli zastanawiacie się Państwo jak owe ambitne plany wytrzymały konfrontację ze wspomnianymi audiofilskimi dogmatami i niepisanymi prawidłami rządzącymi high-endowym rynkiem nie pozostaje nam nic innego, jak przejść do części merytorycznej, na którą serdecznie zapraszamy.
Co do aparycji naszego dzisiejszego gościa to nie ma co owijać w bawełnę, lecz trzeba uczciwie przyznać, że wykonano go na tyle perfekcyjnie a zarazem pancernie z bloków anodowanego na srebrną, bądź czarną satynę aluminium, że kwestie odporności na wibracje, czy też ochrony przed szkodliwymi interferencjami z otoczeniem mamy niejako załatwione na starcie. Z oczywistych względów uwagę przykuwa imponujący płat skośnie wyfrezowanego, lekko wypukłego frontu z charakterystycznym dla Lumïnów otworem strzelniczym w którego wykuszu umieszczono niewielki zielonkawo-błękitny trzywierszowy wyświetlacz. Tuż pod nim przycupnęła dioda czujnika IR i dyskretny logotyp. Ponieważ zarówno na ścianach bocznych, jak i na płycie górnej nie przewidziano żadnych wizualnych atrakcji od razu przechodzimy na zaplecze, a tam … . A tam, szczególnie w porównaniu z hermetycznym i samowystarczalnym poprzednikiem (mowa o M1) mamy prawdziwy dzień dziecka. Patrząc od lewej do dyspozycji otrzymujemy bowiem sekcję we/wyjść analogowych obejmującą po parze gniazd RCA i XLR, lecz to dopiero początek atrakcji, gdyż zdecydowanie bardziej imponująco przedstawia się reprezentacja domeny cyfrowej w skład której wchodzą ustawione w górnym rządku wejścia AES/EBU, koaksjalne, optyczne i trzy HDMI przyjmujące zarówno sygnał audio PCM, jak i pełniące rolę przelotki wizji 4K. Tuż za nimi umieszczono zgodne z ARC (zwrotny kanał audio) wyjście HDMI a piętro niżej wyjście BNC, gniazdo USB Audio, interfejsy sieciowe – światłowodowe SFP i gigabit Ethernet RJ45. Listę zamyka port USB zdolny wypuścić sygnał do zewnętrznego przetwornika, oraz obsłużyć podpięte do niego pamięci masowe. Listę zamyka zacisk uziemienia i zintegrowane z komorą bezpiecznika i włącznikiem głównym gniazdo zasilania IEC. Wraz z P1-ką nabywca otrzymuje również eleganckiego akrylowo-aluminiowego pilota, którym będzie w stanie obsłużyć większość podstawowych funkcji, włącznie z nawigacją po wcześniej ustawionych playlistach, co znacząco poprawia komfort użytkowania.
Choć od strony funkcjonalnej wygląda na to, że mamy do czynienia z urządzeniem bliźniaczym do … miło przez nas wspominanego Brystona BR-20, to próbując nieco dokładniej sklasyfikować, zdefiniować oba urządzenia bardzo szybko dojdziemy do wniosku, iż to wszystko jedynie pozory i dość daleko idące, co prawda ułatwiające życie, jednak spłycające temat uproszczenia. O ile bowiem Kanadyjczyk reprezentuje nie tyle nieco, co wręcz diametralnie inne podejście do tematu. W nim to preamp dzieli i rządzi. Po jego prawicy zasiada sekcja DAC-a pochodząca ze skądinąd świetnego BDA-3 a po lewej nieśmiało przykucnęła odpowiedzialna za streaming „malinka” (Raspberry Pi 4). A w Lumïnie rozkład akcentów wydaje się bardziej demokratyczny i … sprawiedliwy – bliższy temu co proponowały Rose RS150B i RS250, bo choć patrząc na historię azjatyckiej marki śmiało możemy założyć, że już na etapie projektu sercem była sekcja streamera, to ani DAC-a, ani analogowej części przedwzmacniacza nie traktowano po macoszemu i jako zła koniecznego, gdyż tego typu polityka byłaby nie tylko proszeniem się o kłopoty, co próbą strzelenia sobie nie w jedno a dwa kolana naraz. Po co bowiem głowić się nad źródłem, skoro później mielibyśmy degradować jego możliwości upośledzonym przetwornikiem i niezbyt wysokich lotów analogowym stopniem wyjściowym. Dlatego też sercem streamera jest najnowszej generacji mikroprocesor zdolny obsłużyć natywnie DSD512, PCM 384 kHz/32 bit i zapewniający pełne wsparcie dla MQA. Z kolei w DAC-u ulokowano po jednej 8-kanałowej kości ESS Technology ES9028PRO SABRE na kanał. Niezwykle ciekawie prezentuje się sekcja analogowa gdzie sygnał analogowy w stopniu wejściowym jest buforowany i wzmacniany w scalakach Burr-Brown OPA1632 i JRC 5532 a następnie … konwertowany na cyfrowy 192kHz/24bit przez Burr-Brown PCM9211, gdyż regulacja głośności dokonywana jest w domenie cyfrowej. Zanim jednak zaczniecie Państwo odżegnywać hongkońskiego producenta od czci i wiary sugeruję zwrócić uwagę, iż zamiast standardowej redukcji głośności na ograniczaniu rozdzielczości sygnału źródłowego po raz kolejny Lumïn zaimplementował opatentowany algorytm Leedh Processing (wgrany w układ DSP Altera Cyclone IV) regulujący wspomnianą głośność sygnału bez ingerencji w jego kształt i rozdzielczość, więc działający bezstratnie. Za sekcją DAC-a wzmocnienie sygnału dokonywane jest przez układy TI OPA1611. I tu kolejna niespodzianka, gdyż o ile na gniazda RCA sygnał trafia bezpośrednio z powyższych scalaków, to po drodze do XLR-ów znalazły się jeszcze transformatory wyjściowe Lundahl LL7401. A właśnie, skoro o trafach mowa, to nie sposób nie wspomnieć o sekcji zasilającej, gdzie pod prostopadłościennym ekranem ukryto klasyczny, liniowy układ dwóch toroidów Plitrona, z których jeden sprawuje opiekę nad sekcją cyfrową a drugi analogową.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu P1-ki i idąc na skróty mógłbym napisać, iż najnowszy kombajn Lumïna reprezentuje na tyle dużo cech swoich poprzedników, ze szczególnym uwzględnieniem transportu U2 Mini, że nawet w ślepym teście od razu słychać, kto za tym produktem stoi i uznać temat nie tylko za zamknięty, ale i wyczerpany. Wbrew pozorom byłoby w tym działaniu sporo sensu, gdyż nie dość, że szkoła grania Lumïnów ma nie tylko liczne grono wiernych akolitów, co jest na tyle charakterystyczna, by stawiać ją w opozycji np. do tej reprezentowanej przez konkurencyjnego Auralica. Niemniej jednak owe skondensowanie wypowiedzi do minimalistycznej formy niebezpiecznie zbliżającej się do szczątkowej postaci haiku niosłoby ze sobą zaskakująco dużo niepotrzebnych uproszczeń, stereotypów, czy wręcz półprawd a tym samym dawałoby pole do niekoniecznie zgodnych z moja intencją interpretacji. Dlatego też przedstawię również nieco bardziej obszerny zapis poczynionych podczas testów obserwacji.
W przypadku Lumïna P1 jedno jest zarazem kluczem do sukcesu w oczach/uszach jednych, jak i może nie tyle przekleństwem, co ewidentną manierą, cechą dominującą i odciskającą swe piętno na reprodukowanym materiale z punktu widzenia drugich. Mowa o zaszytym głęboko w DNA tytułowego urządzenia dążeniu do jak najbardziej atrakcyjnego i zarazem naturalnego sposobu prezentacji, choć tak jak zasygnalizowałem wcześniej, jest to nowa – zapoczątkowana przez U2 Mini jakość . W dodatku obszar jego działania obejmuje wszystkie kanały komunikacji, więc niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na streaming, zewnętrzy transport cyfrowy (włączając w to odbiornik TV), bądź dowolne źródło analogowe za każdym razem otrzymamy dźwięk na wskroś dojrzały, dystyngowany i gładki a zarazem szalenie rozdzielczy, choć z pozornie dość nieabsorbującą detalicznością i nieco obniżoną równowagą tonalną. Z premedytacją wskazałem na „pozorność” pierwszych wrażeń, gdyż tak jak sam tytułowy „hub” (takiego określenia używa sam producent) musi mieć czas na akomodację w naszym systemie, tak i nasz słuch musi się do jego obecności przyzwyczaić. Chodzi przede wszystkim o możliwie szybkie i skuteczne obniżenie poziomu ekscytacji nowością, usilnych prób wyciągnięcia na światło dzienne wszelkich, czasem wręcz wyimaginowanych, różnic w stosunku do punktu odniesienia a w przypadku zakupu oczywistej legitymizacji zasadności jego dokonania. Tymczasem do finalnej oceny, podobnie jak do zemsty, należy podchodzić na zimno – ze spokojną głową i emocjami jak na grzybobraniu. Dopiero wtedy wychodzi na jaw prawdziwe oblicze naszego bohatera, który znając własne możliwości i swoją wartość niczego nie musi a jedynie może, więc ani mu w głowie obwieszczanie Urbi et Orbi własnej za przeproszeniem „celebryckiej zajebistości” i udowadnianie czegokolwiek komukolwiek. Nie jest to jednak nonszalancja, bądź wręcz arogancja a jedynie świadomość słuszności podejmowanych decyzji. Cóż bowiem po atakowaniu słuchacza ogromem informacji, jeśli nie układają się one w logiczną całość, cóż po zdolności grania z prędkością światła, gdy w tym czasie tracimy z oczu nadrzędny cel i gnamy donikąd?
Wystarczyło bowiem wygodnie rozsiąść się na kanapie, umieścić na playliście melancholijnie-katatoniczny, przywodzący na myśl narkotyczny mix solowych dokonań Ozzy’ego Osbourne’a z pierwszymi krążkami Cathedral doom-metalowy album „Forgotten Days” Pallbearer i dać się uwieść mrocznym klimatom. Okazuje się jednak, iż jest to mrok, z którego P1-ka z łatwością jest w stanie wyłuskać zaskakujące bogactwo informacji. Nagle okazuje się, że surowe i garażowo-brudne riffy zaskakująco długo wybrzmiewają, zazwyczaj suchym i „tępym” blachom nie brakuje złotej poświaty i czasu na swobodne wygasanie a aura otaczająca muzyków nie jest jedynie wytworem mojej chorej wyobraźni a niezaprzeczalnym faktem. Kluczowy jest jednak brak tendencji do epatowania detalem i wyraźna niechęć do analitycznego podejścia do tematu, co jak widać na załączonym obrazku wcale nie oznacza upośledzenia rozdzielczości. Po prostu akcent postawiony został na koherencję i spójność przekazu, który de facto ma stanowić i co najważniejsze stanowi kompletną całość a dopiero w dalszej kolejności obserwator/słuchacz dostępuje zaszczytu poznania głębszych treści, misternej struktury wnętrza kompozycji. Pomijam fakt, że dokładnie tak samo działają nasze zmysły w świecie realnym, gdzie najpierw zauważamy konkretny obiekt a dopiero później rozróżniamy jego większe, bądź mniejsze detale. Ponadto Lumïn samą narrację prowadzi w iście „filmowy” – kinowy sposób jakże boleśnie odmienny od przejaskrawionych i przekontrastowionych ekranów współczesnych odbiorników TV. Mowa oczywiście o zupełnie innej plastyce, głębi ostrości i naturalności nawet najbardziej dynamicznych fragmentów. Szukając bardziej zbliżonej do naszego profilu analogii śmiało można byłoby uznać, iż choć P1 operuje w domenie cyfrowej, to nader odważnie czerpie ze wzorców czasów złotej ery magnetofonów szpulowych, aniżeli nagrań od A do Z zarejestrowanych w wysokiej rozdzielczości na cyfrze.
Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by sięgnąć po bardziej wysublimowany a zarazem zdecydowanie lepiej zrealizowany, acz daleki od oczywistości i mainstreamu, czy też audiofilskich samplerów materiał. Mam na myśli „Tightrope Walker” Rachael Yamagaty, który pomimo niewymuszonej eklektyczności jest niezwykle spójnym wydawnictwem i … szalenie wymagającą pozycją. Z jednej strony mamy lekko zmatowiony, zmysłowo szorstki wokal artystki a z drugiej dość odważne partie przeszkadzajek i perkusjonaliów, syntetyczny, piekielnie nisko schodzący bas oraz przesterowaną sprzęgającą gitarę, gdzie jakiekolwiek wyostrzenie, bądź zbytnia analityczność momentalnie zabijają przyjemność odbioru. A P1 nie łagodząc i zbytnio nie dosładzając zachował odpowiedni klimat, jedynie delikatnie dosaturowując i homogenizując przekaz, zarazem pozostawiając nietkniętą natywną przestrzenność i otwartość góry. Co prawda Auralic Altair 1.1 (test wkrótce) szedł pod tym względem jeszcze o krok dalej, ale jak już zdążyłem wspomnieć reprezentuje on konkurencyjny i kierujący się nieco innymi priorytetami obóz. Wracając jednak do tematu Lumïn niczego nie ukrywając, bądź nie zmieniając wzajemnych zależności w strukturze reprodukowanego materiału był w stanie nieco go nie tyle ucywilizować, co mogłoby zostać odebrane, jako przejaw ingerencji m.in. mikrodynamikę i swobodę artykulacji, a raczej zaprezentować z bardziej korzystnej perspektywy i w lepszej jakości. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że taki opis może budzić zrozumiały sprzeciw ortodoksów dążących do bezwzględnej wierności oryginałowi, z czym nie mam powodu się nie zgadzać, niemniej jednak warto mieć na uwadze, iż nawet naga prawda nie musi ranić naszych zmysłów, tym bardziej jeśli mówimy o świadomie odtwarzanym, w domyśle ulubionym, repertuarze.
Reasumując, Lumïn P1 jest po prostu świetny w tym co robi, a że robi zaskakująco dużo będąc w stanie zastąpić nie jedno, nie dwa a trzy urządzenia i to z pułapu cenowego znacznie wykraczającego poza prosty rachunek matematyczny wynikający z podziału kwoty jaką będziemy zmuszeni na niego wyasygnować przy kasie, to wypada tylko się cieszyć. Dodając do tego koszt adekwatnego klasą okablowania nietrudno dojść do wniosku, iż Lumin po raz kolejny niebezpiecznie blisko balansuje w okolicach dumpingu. I z taką refleksją Państwa zostawię, licząc w cichości ducha, że sami podejmiecie właściwą decyzję.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Franc Audio Accessories Ceramic Disc TH + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB; Auralic Altair 1.1
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones; Accuphase P-7500
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Mam nadzieję, że tak jak ja, również i Wy zdążyliście zauważyć, iż podobnie do całego segmentu audio o swoistym sznycie grania danego producenta można mówić już w strefie obcowania z muzyką na bazie wszelkiej maści plików. Takie przyszywanie łatek w naszej zabawie od dawien dawna jest czymś naturalnym i co najważniejsze całkowicie potwierdzalnym sonicznie, jednak do niedawna raczkujący segment dawców sygnału plikowego swoistym penetrowaniem rynku w znalezieniu grupy docelowej, różnorodnością brzmieniową następujących po sobie konstrukcji sprawiał nam nieco problemów. Na szczęście rynek się nieco ustabilizował i śmiało można mówić o szkole grania danego producenta. A pierwszym z brzegu przykładem może być bohater dzisiejszego spotkania w postaci marki Lumïn. To niekwestionowana ostoja przywiązania do muzykalności swoich wyrobów, z portfolio której dzięki wrocławskiemu dystrybutorowi Audio Atelier spróbujemy ocenić, jak w tym temacie odnajduje się niedawno wprowadzony do oferty, będący kompletnym źródłem cyfrowym – streamer z przetwornikiem cyfrowo/analogowym i regulacją głośności – model Lumïn P1.
Rzeczony Lumïn jest mistrzem świata w zaprzęganiu wizualnej prostoty do zdań audio. Bryła P1 to średniej wielkości wariacja na temat wykonanego z puca aluminium prostopadłościanu – w przypadku recenzji konstrukcja była wykończona w matowej czerni. Dlaczego wariacja? To ukazują fotografie. Jak widać, jej front nie tylko przyjemnie dla oka pochylono ku tyłowi, ale dodatkowo nadając swoistej lekkości w postrzeganiu urządzenia, w centralnej części podcięto formą trapezu. Mało tego. Ten motyw przy zachowaniu proporcji wytyczonych dolnym zabiegiem wizualnym znakomicie powielono jako ostoję dla z pozoru niedużego, jednak czytelnego z miejsca odsłuchu, mieniącego się błękitem na czerni wielofunkcyjnego wyświetlacza. Mówię Wam, to istny cymes. Tym bardziej, że oprócz okrągłego czujnika fal pilota zdalnego sterowania, nie szpeci go już nic innego. Jeśli chodzi o tył, ten realizując zadania kompletnego źródła plikowego dysponuje zestawem wejść i wyjść liniowych RCA/XLR oraz baterią podobnych terminali cyfrowych typu: AES/EBU, COAX, BNC, OPTICAL, LAN, USB, HDMI, czasem przydającym się zaciskiem masy i niezbędnym do pobudzenia urządzenia do życia, zintegrowanym z bezpiecznikiem i głównym włącznikiem gniazdem zasilania IEC. Całość oferty wieńczy wspominany przed momentem pilot zdalnego sterowania. Przybliżając naprawdę zdawkową garść technikaliów wspomnę jedynie, iż między innymi obsługuje wszelakie formaty typu DSD i ostatnio modny MQA oraz współpracuje z platformami spod znaku Tidal, Qobuz, Spotify. Przyznacie, że urządzenie niepozorne, jednak w pełni spełniające najbardziej wyszukane standardy obsługi plików.
Jak wypadł nasz bohater w odniesieniu do ostatnio kilku testowanych na naszych łamach streamerów? Cóż, chyba nikogo nie zdziwi fakt, że w stu procentach potwierdził, iż co jak co, ale barwa, nasycenie, a przez to namacalność odgrywających się w naszych domostwach wydarzeń muzycznych tak dla marki, jak i dla tego konkretnego modelu jest priorytetem istnienia. Jednak na tle poprzednich modeli Lumïna rzeczona P1-ka jest bardziej rozdzielcza. To zaś oznacza lepszy wgląd w nagranie, gdyż muzyka dostaje powietrza w górnych rejestrach i środku pasma. Nadal wszystko jest spójne brzmieniowo, jednak ewidentnie przekaz cechuje większy oddech, a dzięki temu swoboda prezentacji. A jeśli tak, naturalną koleją rzeczy znika pewnego rodzaju uśredniająca całość ospałość słuchanej muzyki, na rzecz pokazania jej od strony większej radości. Dla mnie to ewidentny progres w działaniu tego brandu, gdyż owszem, lubię esencję i plastykę grania mojego zestawu, jednakże nie może być to nie tylko nudny na dłuższą metę, niestety w wartościach bezwzględnych pod płaszczykiem szukania muzykalności zbity całość nawet najprzyjemniejszy w odbiorze, ale jednak ulepek, tylko na ile się da prawda o wadze, swobodzie wybrzmiewania i pakiecie informacji wydobywającego się z kolumn dźwięku. Po co to piszę? Otóż spodziewam się, że wielu miłośników Lumïna oferowany przez P1 obrót sprawy może odebrać jako niechciane zmniejszenie nasycenia lub nawet rozjaśnienie. Tymczasem to jest naturalna kolej nadania przekazowi swobody, co wydaje się być podstawą do pokazania zawartych w muzyce zamierzeń artystów od czytelnego zawieszenia w eterze instrumentów, po współpracujące z nimi otoczenie. Oczywiście raz studyjne, innym razem klubowe, a w ekstremalnych przypadkach kolokwialnie mówiąc wielkogabarytowe – czytaj kubatury kościelne lub stadionowe.
Dobrym przykładem na wspomniane ekstremum jest choćby twórczość mistrza od realizacji muzyki w murach klasztornych Jordi Savalla „Llibre Vermell De Montserrat”. To nagranie na żywo z publicznością często jest kilerem dla testowanego zestawu, gdyż nagrane z bliskiej odległości różnej wielkości dzwonki przy słabym operowaniu barwą i esencją oraz długością zawieszenia dźwięku w eterze potrafią pokruszyć szkliwo na zębach i natychmiast zgasnąć. Tymczasem powinniśmy rozróżnić nie tylko ton każdego z nich, ale również miejsce zawieszenia na stelażu w stosunku do mikrofonu i przy okazji powinny trwać w nieskończoność przykryte dopiero uderzeniem w kolejny z nich. A to dopiero przygrywka w oddaniu prawdy o tym koncercie, gdyż rozpoczyna się od wejścia artystów na scenę z tylnej części budynku pomiędzy publicznością cały czas śpiewając, co oznacza płynne przemieszczanie się źródeł pozornych w przecież cały czas będącej w interakcji z nimi wielkiej budowli i jej akustyką. Istny palec Boży. Na szczęście Lumïn P1 mając w kodzie DNA wpisaną barwę i plastykę na tle poprzednich modeli, dzięki przywołanej lepszej rozdzielczości tym razem znacznie lepiej pokazał ów moment przemarszu chórzystów – oczywiście o kwestii bogatszego oddania pracy kilkunastu instrumentów dawnych z szacunku do Waszego zrozumienia tematu już nie wspominam, co jak rzadko kiedy po kilkuset odsłuchach tego krążka po raz kolejny sprawiło mi wiele przyjemności.
Innym, notabene z całkowicie innej bajki, fajnie potwierdzającym możliwości tytułowego kombajnu materiałem muzycznym była przygoda z mongolskim zespołem The Hu „The Gereg”. Tak, to akurat jest dobrze zrealizowany materiał, jednak niejednokrotnie spotkałem się z sytuacją, w której z pozoru muzykalne, czyli udane barwowo urządzenie miało problemy z pokazaniem niskiej średnicy i wyższego basu. Niby wszystko było ok., bo ciepło, gęsto i plastycznie, tylko w gardłowym śpiewie frontmena brakowało mrocznej podstawy nisko skrzeczącego wokalu. To ma być feeria przełykowych, przez to napawających słuchacza niepokojem, mnie zawsze zmuszających do mimowolnego odchrząkiwania skomasowanych pomruków, z czym wielu ma problem, a nasz bohater poradził sobie wręcz książkowo. Jak? Po prostu zapewnił tym frazom odpowiednio dozowaną, czyli rytmicznie tętniącą wyraźnym uderzeniem energię. To zaś sprawiło, że ta bardzo enigmatyczna muzyka cały czas trzymała mnie w oczekiwanym przez jej twórców napięciu. Ale żeby nie było, nie tylko owym chrapaniem niczym koń chrapami, tylko przy okazji dobrze zaakcentowanym atakiem, odpowiednią energią i dzięki będącej znakiem rozpoznawczym marki muzykalności wirtuozerią wykorzystanych w nagraniu dość nietypowych instrumentów. Oj działo się, działo.
Jaką puentą zwieńczyłbym powyższy proces testowy? To chyba wynika z tekstu, czyli stwierdzeniem, iż tytułowy Lumïn P1 skierowany jest do ludzi lubiących barwnie pomalowany świat muzyki, jednak z zaznaczeniem szukania w niej transparentności projekcji. Transparentności, która w P1-ce jest ewidentnym feedbackiem zapoczątkowanej przez transport U2 Mini zmian estetyki grania w stosunku do poprzedników. A jeśli tak, to chyba wiadomym jest, iż oceniany Lumïn dzięki temu zabiegowi na tle dotychczasowego postrzegania marki – barwa, barwa, barwa ponad wszystko – staje się bardziej uniwersalnym urządzeniem niż dotychczasowe „wypusty”. To natomiast powoduje, ze przez lata zaskarbiona przez markę spora grupa wielbicieli ma szansę znacząco się powiększyć. Powiem więcej, w moim mniemaniu nie tylko ma szansę, a z pewnością tego dokona.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: Lumin
Cena: 45 490 PLN
Dane techniczne
Natywna obsługa: max. DSD512, max. 384 kHz/16–32 bit, MQA
Upsampling (wszystkie formaty): max. DSD256, max. PCM 384kHz
Wejścia cyfrowe:
– USB: DoP 128; PCM 384kHz/16–32-bit
– AES/OPTICAL/SPDIF: PCM 44.1 – 192 kHz/ 16–24-bit; DSD64 (DoP64)
– 3 x HDMI: PCM 2.0; 4K Video Passthrough
Wyjścia cyfrowe:
– USB: Natywnie DSD512; PCM 44.1–384 kHz/16–32 bit
– BNC SPDIF: PCM 44.1 – 192 kHz / 16–24 bit; DSD64 (DoP64)
– HDMI: HDMI 4K Video Passthrough ARC support; PCM 2.0
Wejścia analogowe: Para RCA, Para XLR
Wyjścia analogowe: Para RCA, Para XLR
Napięcie wyjściowe: 3Vrms RCM; 6Vrms XLR
Komunikacja: Ethernet RJ45 network 1000Base-T; SFP; USB (obsługa pamięci masowych);
Zastosowany przetwornik: Dual ESS SABRE32 ES9028Pro
Obsługiwane protokoły: UPnP AV, Roon Ready, TIDAL Connect, Spotify Connect, Flac lossless Radio stations, Apple AirPlay, Gapless Playback, On-Device Playlist
Obsługiwane formaty audio:
– bezstratne: DSF (DSD), DIFF (DSD), DoP (DSD); PCM : FLAC, Apple Lossless (ALAC), WAV, AIFF;
– kompresowane stratnie: MP3, MQA
Wymiary (S x G x W): 350 x 380 x 107 mm
Waga: 12 kg
Do Audio Video Show 2022 zostało kilka dni. Wielkie święto miłośników najwyższej jakości dźwięku i obrazu rozpocznie się w samo południe, w piątek, 28 października w przestrzeniach PGE Narodowego oraz w hotelach Radisson Blu Sobieski i Golden Tulip. Przez trzy dni druga co do wielkości wystawa w Europie kusić będzie odwiedzających nie tylko nowościami rynkowymi, ale i udziałem gości specjalnych. Kogo w tym roku zobaczymy na Audio Video Show i czyjej muzyki posłuchamy?
W gościnnych przestrzeniach Audio Video Show dźwięk i obraz grają główne role. Tu słucha się muzyki bez presji czasu, porównuje brzmienia, testuje słuchawki, ogląda, recenzuje. Rozmawia o systemach audio i video, buszuje w tysiącach winyli, wymienia uwagi z kolekcjonerami i pasjonatami, bierze udział w prelekcjach i warsztatach. Z roku na rok atrakcji na Audio Video Show jest coraz więcej. Wystawę odwiedzają muzycy, ludzie radia, producenci, wydawcy, znani artyści. Czasami, by podpisać płyty winylowe, innym razem posłuchać, jak brzmią ich nagrania na systemie wartym miliony, porozmawiać o ostatnim albumie albo wziąć udział w jego odsłuchu w towarzystwie publiczności. Na Audio Video Show były już takie muzyczne sławy jak Jean- Michel Jarre, Anna Maria Jopek czy Lech Janerka.
Nie inaczej będzie i w tym roku. Wszystko zacznie się od konferencji prasowej z udziałem gościa specjalnego, czyli Natalii Szroeder, która tego dnia świętować będzie premierę specjalnej edycji płyty „Pogłos – Suplement” w wersji analogowej i CD. Artystka odwiedzi wystawę powtórnie w sobotę, by spotkać się z fanami i pomówić o muzyce. Miłośnicy jazzu w piątkowe popołudnie będą mogli posłuchać ulubionych utworów jednych z najciekawszych polskich jazzmanów, czyli Marcina Olesia i jego brata Bartłomieja i porozmawiać z artystami o ich prywatnych inspiracjach. Czas na zmianę muzycznego klimatu? Wystarczy wsiąść w bezpłatny autobus i z PGE Narodowego przejechać do hotelu Radissson Blu Sobieski na spotkanie z zespołem Rezerwat, który wraca po latach! W nowym składzie i z nowym albumem. 28 października to również dzień światowej premiery nowej wersji płyty „Revolver” The Beatles. Premierowy odsłuch okraszony opowieściami muzycznymi poprowadzi wybitny dziennikarz i znawca historii zespołu Piotr Metz. Na koniec dnia wystawę odwiedzi Michał Wiśniewski, by podpisywać swoje krążki na stoisku „Winylowa”.
Sobota to dzień atrakcji, który od zwiedzających wymaga planowania. Jazz, pop, klasyka, historia Polskich Nagrań, muzyka elektroniczna, a może spotkanie z najbardziej znanym w Polsce kolekcjonerem czarnych płyt Mieczysławem Stochem? Można wybierać niczym w sklepie z dobrymi winylami. Tego dnia na Audio Video Show pojawią się między innymi: Marek Biliński, Michał Barański, Grzech Piotrowski oraz Krzesimir Dębski, swoje prelekcje będą mieli: Tomasz Raczek, Hirek Wrona, Piotr Metz, a zespół Best Time zagra kilka kameralnych koncertów. Wojciech Padjas z RMF Classic porozmawia z gośćmi o muzyce z winyli, a na stoisku „Winylowa” czarne krążki podpisywać będzie zespół Golden Life i Kombi. Arcymistrz realizacji dźwięku Jacek Gawłowski, laureat nagrody Grammy, opowie o technologii Dolby Atmos, Michael Fremer, światowej sławy specjalista od gramofonów analogowych, poprowadzi wykłady o ginącej już sztuce prawidłowego ustawiania tych urządzeń, a Adam Czerwiński – muzyk i założyciel ACRecords zdradzi, ile trzeba mieć w sobie odwagi, by wydawać audiofilskie krążki.
W niedzielę Audio Video Show nie zwolni tempa! Gościem wystawy będzie jedna z najlepszych wokalistek jazzowych w Polsce Aga Zaryan, która opowie o najnowszym albumie „Sara”, a chwilę później Halina Młynkova przybliży kulisy pracy nad krążkiem z interpretacjami popularnych, polskich utworów filmowych – „Film(I)ove”. Marek Kościkiewicz będzie podpisywał płyty, Marek Sierocki zgłębi historię francuskiego disco, młody gitarzysta i kompozytor Janek Pentz da kilka koncertów, a Piotr Metz zdradzi, co go łączy z Johnem Lenonem.
A to tylko część atrakcji, bo na tegorocznym Audio Video Show nie zabraknie ani premierowych pokazów urządzeń audio, ani systemów wartych miliony.
A atrakcjach na Audio Video Show przeczytacie tutaj
Wystawę wspierają medialnie: magazyn Audio, Audio-Video, HiFi i Muzyka, Soundrebels.com, Audiomuzofans.pl, Radio Eska, Radio Eska Rock, Wirtualna Polska, Benchmark.pl, android.com.pl, portal Psychosonda.pl, JAZZ TELEVISION, Związek Producentów Audio i Video oraz Roon.
Audio Video Show 2022 odbędzie się w dniach:
Piątek, 28 października
12:00 – 20:00
Sobota, 29 października
10:00 – 20:00
Niedziela, 30 października
10:00 – 18:00
Lokalizacje wystawy:
PGE Narodowy
Al. Ks. J. Poniatowskiego 1
Warszawa
Hotel Radisson Blu Sobieski
Plac Artura Zawiszy 1
Warszawa
Hotel Golden Tulip
ul. Towarowa 2
Warszawa
Więcej informacji: www.avshow.pl
INSTAGRAM
YOUTUBE
FACEBOOK
Opinia 1
Swojego czasu w kuluarach audiofilskich spotkań żartowało się, że austriacki Ayon z taką częstotliwością odświeża swoje Spirit-y, że branżowa prasa ledwo nadąża z recenzowaniem kolejnych wypustów. I nie jest to przejaw zarzucanej nam złośliwości, bądź małostkowości, lecz twardy – łatwy do weryfikacji fakt. Proszę tylko wbić stosowną frazę w wyszukiwarkę i sami Państwo zobaczycie, że na naszych łamach ukazało się aż pięć relacji ze spotkań z najprzeróżniejszymi inkarnacjami i wariacjami ww. wzmacniacza. Jak się jednak okazuje wydawać by się mogło niezagrożony na pozycji lidera reprezentant austriackiej myśli technicznej musi mieć się na baczności, bądź nawet szykować się do abdykacji, gdyż na koło wsiadł mu kolejny, równie dynamicznie fluktuujący swymi odsłonami zawodnik. O kim, a raczej o czym mowa? O podstawowym – otwierającym portfolio Auralica transporcie cyfrowym Aries. To właśnie on, na drodze ewolucji z plastikowego sandwicha, poprzez kieszonkową wersję Mini osiągnął dojrzałą, przyobleczoną w masywne aluminiowe Unity Chassis postać G1, a jest jeszcze jego poprzedzona „gołą 2-ką” topowa wersja G2.1. Nie uprzedzajmy jednak biegu zdarzeń i wróćmy na główne tory, gdzie czas płynie nieubłaganie a w domenie cyfrowej już dawno temu wrzucił najwyższy bieg i gna niemalże z prędkością światła, więc ekipa Auralica zdając sobie sprawę z faktu, że jeśli ktoś się nie rozwija, to skazuje się na regres i zapomnienie postanowiła o sobie przypomnieć dokonując liftingu własnego portfolio upgradując dotychczasowe modele do specyfikacji G1/2.1. Jeśli zatem zastanawiacie się Państwo co przyniosła ta następująca po kropce jedynka nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was do dalszej lektury.
Porównując dzisiejszego gościa z jego poprzednią odsłoną tak na dobrą sprawę jedyną różnicą jaką jest w stanie wyłapać gołym okiem postronny obserwator jest wzbogacenie i tak pancernego korpusu o dodatkową, zapożyczoną z topowej linii G2 srebrną aluminiową podstawę. Reszta jest identyczna. Mamy zatem do czynienia ze wspomnianą we wstępniaku wykonaną z masywnych aluminiowych profili „skorupą” Unity Chassis przyozdobioną na płycie górnej elegancko wygrawerowanym firmowym logotypem a na lekko wypukłym froncie łapiącym za oko 4-calowym wyświetlaczem True Color IPS o rozdzielczości ponad 300 ppi. Na lewej flance pozostawiono samotny przycisk wybudzania/usypiania urządzenia a z kolei na prawej ulokowano cztery bliźniacze przyciski umożliwiające obsługę transportu bez sięgania po smartfon/tablet bądź … pilota. A właśnie, skoro wspomniałem o tym wydawać by się mogło prehistorycznym archetypie bezprzewodowego luksusu sterowania będącym zarazem zdecydowanie bardziej humanitarnym rozwiązaniem od wysługiwania się małoletnią progeniturą, to warto wspomnieć o wielce przydatnej funkcjonalności, którą dalekowschodni producent raczył był w Ariesie zaimplementować. Mowa o Smart-IR Remote Control, czyli opcji, dzięki której użytkownik może nauczyć swój streamer komend wydawanych przez dowolnego pilota. Oczywiście uważni czytelnicy z pewnością pamiętają a posiadacze po prostu wiedzą, iż ów „ficzer” był już obecny w poprzedniej generacji, jednak wspominam o nim nie po to, by nabić sobie wierszówkę a jedynie uświadomić jednostki dopiero wkraczające w magiczny świat cyfrowego Hi-Fi, iż akurat zakup Auralica wcale nie musi wiązać się z koniecznością wygospodarowywania miejsca na kolejnego „leniucha” na już i tak zatłoczonym stoliku kawowym, bądź podłokietniku ulubionego fotela a jedynie rozejrzeniem się za iPadem o ile z zabawkami Apple’a nie są za pan brat.
Ukryty w niewielkim – nieutrudniającym dostępu wykuszu panel tylny mieści znany zestaw gniazd obejmujący okupujące oba górne narożniki nagwintowane trzpienie dedykowane antenom wspomagającym łączność bezprzewodową. Patrząc od lewej znajdziemy tam również zintegrowane z włącznikiem głównym i komorą bezpiecznika trójbolcowe gniazdo zasilające IEC, gigabitowy port Ethernet, dwa gniazda USB – do podłączenia zewnętrznej pamięci masowej (we wnętrzu streamera przewidziano miejsce i stosowne przyłącza zasilające i sygnałowe na max. 2TB dysk SSD)/CD-Rom i zewnętrznego przetwornika cyfrowo-analogowego. Domenę cyfrową reprezentują również klasyczne interfejsy w postaci gniazd Toslink, koaksjalnego i AES/EBU.
Zapuszczając żurawia do trzewi i patrząc na dwa (jeden z logiką i drugi z zasilaniem) laminaty dość niezobowiązująco zagospodarowujące dostępną wewnątrz Unity Chassis przestrzeń można uznać, że wszystko jest po staremu. I jest w tym sporo prawdy. Co prawda marketingowcy dwoją się i troją by po raz kolejny zainteresować publikę platformą Tesla G2 oferującą szybkość przetwarzania na poziomie 37 500 MIPS i 1GB pamięć cache, tylko mówiąc wprost … to już było w Auralicu G1 i prawdę powiedziawszy możemy założyć, że nic w tej materii się nie zmieniło. Podobnie sprawy mają się z zasilaniem, gdzie użyto dwóch ultra-cichych, wzajemnie od siebie galwanicznie odizolowanych liniowych zasilaczy, z których jeden odpowiedzialny jest za obsługę wyświetlacza oraz pamięć masową (zarówno wewnętrzną, jak i podłączaną poprzez port USB) a drugiemu przydzielono opiekę nad ulepszonym w stosunku do poprzednika zegarem Femto, wrażliwymi układami audio i wyjściem USB. Temat poszczególnych, dostępnych z poziomu całkiem logicznie rozplanowanego menu nastaw pozwolę sobie dyplomatycznie pominąć, gdyż zainteresowani i tak bądź to zerkną do instrukcji / na stronę producenta, bądź po prostu rozpoznają je bojem, znaczy się w praktyce, wspominając jedynie o możliwości resamplingu streamowanych sygnałów i modelowaniu ich brzmienia za pomocą czterech dostępnych filtrów. Jedyne o czym warto pamiętać, to fakt każdorazowego potwierdzania/zatwierdzania zewnętrznego przetwornika po jego zmianie. Oczywiście większość nabywców zakliknie to raz, przy pierwszym podpięciu i zapomni o temacie, lecz jak się Państwo domyślacie tak stabilne warunki są szalenie odległe od recenzenckiej rzeczywistości, więc chciał, nie chciał zmuszeni byliśmy z Jackiem co jakiś czas o owej funkcjonalności pamiętać.
Czyli co, jedynym novum mają być lepszy Femto-clock i zwiększająca wagę o raptem 200 g platforma? I to miałoby spowodować legitymizację zmianę ceny, choć tę śmiało możemy wytłumaczyć wahaniom kursów walut i powszechną galopadą kosztów wytworzenia, nazwy i przede wszystkim brzmienia? Możliwe, choć nie wykluczałbym też pewnych, mogących mieć słyszalne reperkusje upgrade’ów firmware’u. Nie ma jednak co się zastanawiać, i gdybać, tylko trzeba zakasać rękawy i brać się za słuchanie. Mając jednak na uwadze zarówno ułomność pamięci, jak i słabość przedstawicieli populacji homo sapiens do idealizowania tego co przeszłe w pierwszej kolejności odświeżyłem sobie refleksje zebrane po testach G1-ki i krok po kroku próbowałem skorelować je z tym, co dobiegało mych uszu teraz. Dlatego też chcąc do minimum ograniczyć ilość zmiennych postanowiłem posiłkować się dokładnie tą samą playlistą co cztery lata temu.
Z założenia niezobowiązująco – rozgrzewkowa, lecz z każdą frazą wciągająca bardziej aniżeli chodzenie po bagnach sesja z klasyką reprezentowaną przez „Anime Amanti” w wykonaniu Roberty Mameli i akompaniującego jej Luci Pianca oraz „Canticum Canticorum” Les Voix Baroques sprawiła, że moja początkowa nieufność i sceptycyzm wyparowały jak kamfora, czy ostatnio deficytowy węgiel, stawiając mnie oko w oko z dość niewygodnymi faktami. Nie ma bowiem co się czarować – nowy Aries G1.1 gra zauważalnie … inaczej od swojego poprzednika. Z premedytacją nie wskazywałem na to, czy owa zmiana jest poprawą, bądź pogorszeniem względem wersji poprzedniej, gdyż jest to ocena tyleż wybitnie subiektywna, co jednostkowa. Chodzi bowiem o to, że miłośnicy antyseptycznej sterylności i bezlitosnej analityczności będą na G1.1 kręcili nosem a jednostki poszukujące większej koherencji i wyrafinowanej atłasowej gładkości delikatnie przyprószonej iskierkami słodyczy przyjmą go z szeroko otwartymi ramionami. Oczywiście świadomie hiperbolizuję odnotowane międzypokoleniowe różnice, ale taka jest moja rola – zwracać i wyolbrzymiać niuanse, na które większość mogłaby machnąć ręką i przejść nad nimi do porządku dziennego uznając za bądź to będące na granicy percepcji, bądź po prostu zupełnie nieistotne. Zakładam jednak, że łatwiej będzie charakter, sygnaturę brzmienia najnowszej inkarnacji Ariesa porównać do równie młodego i zarazem będącego bezpośrednią konkurencją Lumina U2 Mini. I tu już wszystko powinno być jasne jak słońce, bowiem choć dystans natury estetycznej / tonalnej dzielący obie konstrukcje uległ oczywistemu zmniejszeniu, co dziwić nie powinno jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż ekipa Lumina coraz odważniej poczyna sobie w domenie rozdzielczości a z kolei w Auralicu przychylniej patrzą na soczystość i wypełnienie konturów. Niemniej jednak G1.1 na tle U2 oferuje wyraźniej zaakcentowaną, precyzyjniejszą konturowość oraz bardziej sugestywne oddanie aury pogłosowej i akustyki samych nagrań.
Z wiadomych względów owej aury nie doświadczymy wcale, bądź jedynie w śladowych ilościach na „Unleashed” Two Steps from Hell, jednak tutaj naszą uwagę zwróci i nader skutecznie zaabsorbuje iście hollywoodzki rozmach i niemalże ocierająca się o przesadę dramaturgia. Z drugiego krańca skali na pewno warto sięgnąć po wręcz onieśmielająco blisko i intymnie nagrany album „Elephants…Teeth Sinking Into Heart” Rachael Yamagaty, gdzie pomimo nader rozbudowanych orkiestracji, to właśnie jej zmysłowo szepczący na ucho wokal powoduje gęsią skórkę. A taki materiał jest przysłowiową wodą na młyn Auralica, który z dziką satysfakcją pozwolił zbliżyć wokalistkę na tyle byśmy na skórze mogli poczuć jej oddech a jednocześnie ustawić orkiestrę na tyle daleko by, bez najmniejszego trudu objąć ją wzrokiem i śledzić poczynania poszczególnych muzyków.
Nie byłbym jednak sobą, gdybym goszczące w moim systemie urządzenie nie potraktował materiałem, który u większości producentów, recenzentów i wystawców stara się omijać szerokim łukiem, twierdząc, że czego jak czego, ale czegoś takiego włączać na audiofilskich precjozach nie tylko nie wypada, co wręcz powinno być zakazane w ramach troski nie tylko o ich, znaczy się urządzeń, stan techniczny, co przede wszystkim psychikę samych słuchaczy. Ja jednak będę uparcie twierdził, że dobry sprzęt ma grać wszystko, więc w ramach przystawki zaserwowałem pełnymi garściami czerpiący z najlepszych power-metalowych wzorców piekielnie szybki i zarazem iście epicki „The God Machine” dinozaurów z Blind Guardian, poprawiłem „Voices in the Sky” fińskiej formacji Brymir a dopełniając dzieła zniszczenia nie omieszkałem sięgnąć po „Repentless” Slayera. I? I okazało się, że im ciężej, brutalniej, czy wręcz bestialsko ekipy pastwiły się nad dzierżonym w dłoniach instrumentarium i im donośniej wokaliści zdzierali struny głosowe, tym bardziej oczywistym stawało się, że nie powstała chyba taka kakofonia, której najnowszy Auralic nie byłby w stanie usystematyzować, uporządkować i z iście neurochirurgiczną precyzją zaprezentować odbiorcom nie tylko nie zaokrąglając ostrych jak brzytwa krawędzi, lecz również nie osuszając przekazu, co wręcz lekko dosaturowując egzystujące w jego ramach kolczaste postaci. Mój szczególny podziw budziła rozdzielczość najniższych składowych z wydawać by się mogło jednostajnymi i monotonnymi partiami basu i perkusyjnej, zazwyczaj podwójnej, stopy, która zamiast mrocznego, subsonicznego monolitu pyszniła się zagmatwaną i skomplikowaną, acz w pełni logiczną i co najważniejsze w pełni czytelną i podkreślająca swoją wielowarstwową złożoność strukturą. Po prostu palce lizać – cud, miód i dwa litry płynnej siarki.
W tym momencie nie pozostaje mi nic innego jak tylko zakończyć litanię peanów na cześć Auralica Aries G1.1 szczerze i gorąco rekomendując go każdemu miłośnikowi grania z plików, czy to po kablu, czy bezprzewodowo, bo co wcale nie jest normą, dla Ariesa to zupełnie bez znaczenia jaką drogą dane zostaną mu dostarczone.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Franc Audio Accessories Ceramic Disc TH + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones; Accuphase P-7500
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Analizując kilka minionych tygodni naszej zabawy w audio ewidentnie widać, iż ostatnio mamy testowy wysyp konstrukcji plikowych. Raz pojawiały się pełnoprawne streamery, innym razem jedynie transporty, jednak ich ilość na tle reszty źródeł nie pozostawia cienia wątpliwości, że nastało nowe. Oczywiście nie oznacza to bezwarunkowej hegemonii tego typu dawców sygnału audio, gdyż poczciwe odtwarzacze kompaktowe i gramofony nadal mają się znakomicie, jednak widać, że popularne „plikograje” walczą o swój równoprawny byt z podniesioną głową. Tym bardziej podniesioną, jak choćby w przypadku naszego bohatera, im bardziej są rozpoznawalne. O kim mowa? O znakomicie prezentującym się wizualnie i ciekawym sonicznie, dystrybuowanym przez warszawski MiP transporcie plików Auralic Aries G 1.1.
Jak w odbiorze wzrokowym odnajduje się nasz bohater? To wydawałoby się skromny, bo średniej wielkości, wykończony w matowej czerni aluminiowy korpus, z cofniętą centralną częścią łukowatego frontu wykorzystaną jako połać do osadzenia kolorowego wyświetlacza. Jednak wbrew pozorom ton ciekawej prezencji nadaje urządzeniu wykonana w naturalnym kolorze aluminium, osadzona na czterech stopach masywna platforma. Zaś ostatni szlif nadaje umieszczone na górnej płaszczyźnie, głęboko wyfrezowane logo marki. Efekt jest na tyle ciekawy – prostota, kontrast czerni i srebra oraz niewyszukane ale wyraziste logo marki, że bez problemu nasz szykowny playerek może gościć w szerokiej gamie stylistyk naszych domostw. Być może zdjęcia tego nie oddają, ale zapewniam, na żywo to maleństwo robi spore wrażenie. Jeśli chodzi o pakiet informacji manipulacyjno-przyłączeniowych, na awersie oprócz przywołanego wyświetlacza znajdziemy pięć srebrnych przycisków funkcyjnych – jeden z lewej strony i cztery z prawej, natomiast na rewersie producent zaproponował dwa terminale dla anten Wi-Fi, zintegrowane z bezpiecznikiem i głównym włącznikiem gniazdo zasilania IEC, gniazdo LAN, dwa porty USB oraz po jednym złączu Toslink , Coaxial i AES/EBU. Jak to zwykle robię, tak i tym razem po garść technikaliów na temat obsługiwanych protokołów cyfrowych i stosownych platform streamingowych zainteresowanych zapraszam do tabeli wieńczącej obydwa testy.
Jakim brzmieniem obdarował mnie tytułowy Aries? Zapewniam, że ciekawym. A to dlatego, iż zagrał z większym wypełnieniem przekazu. To oczywiście nadal nie jest estetyka barwy ponad wszystko, jednak na tle poprzedników pokazał więcej esencji. Nadal ważną dla niego była wyrazista kreska i swoboda w oddaniu bardzo żywej góry pasma, na szczęście wszystko okazało się być fajnie zbilansowane estetyce „auralicowej”. Co ciekawe owo zbilansowanie można było dozować za pomocą dostępnych filtrów obróbki sygnału. Naturalnie skokowo, niemniej bez jakiś szaleńczych zmian, tylko w miarę płynnie. Z wiadomych, czyli od zawsze wspominanych w recenzjach względów osobistego preferowania muzyki raczej nasyconej, z wyborem odpowiedniego filtra celowałem w jak największe wypełnienie. Jak wynika z drugiego zdania tego akapitu akcja zakończyła się sukcesem, dlatego już teraz stwierdzam, iż test przebiegł w bardzo komfortowych dla mnie warunkach estetyki brzmienia systemu. Z jednej strony z werwą, szybkością i otwarciem prezentacji, a z drugiej bez zapominania o nadaniu każdemu dźwiękowi odpowiedniej wagi – na ile pozwalał ogólny sznyt grania konstrukcji spod tego znaku, a przez to energii. Jak w takim razie wypadła konkretna muzyka?
Jak się pewnie domyślacie, z mocnym rockowym uderzeniem „Black Market Enlightenment” Antimatter nie było najmniejszego problemu. Fala energii i rozmachu pierwszego kawałka dosłownie wcisnęła mnie w fotel. Płyta jest dobrze zrealizowana, dlatego dzięki świetnemu wglądowi w nagranie, ale bez poczucia przebijania się pomiędzy dźwiękami jakichkolwiek zniekształceń, spokojnie mogłem solidnie podkręcić gałkę wzmocnienia, a to przełożyło się nie tylko na lepiej odczuwalną strawę dla mojego zbuntowanego wewnątrz, wychowanego na AC/DC ducha, ale również na poczucie bycia na wykonywanym w moim pokoju mini-koncercie. Ściany drżały jak rzadko kiedy, a mój stan emocjonalny nie robił sobie z tego powodu najmniejszego problemu. Jednym słowem otrzymałem zarezerwowany dla tego typu muzy ogień w najczystszej postaci.
Bardzo podobnie, choć minimalnie mniej namacalnie niż mam na co dzień, wypadł jazz formacji Adama Bałdycha „Sacrum Profanum”. Wszystko było oczywiście w jak najlepszym porządku. Melodyjność, pokazanie pracy strun i pudła rezonansowego w solowych popisach frontmena, zawieszenie artefaktów w bezkresnym eterze, tylko w sonicznym schemacie – na szczęście już bardziej eterycznym i nasyconym – źródeł tej stajni. Co mam na myśli? Auralic pokazuje świat nut z mniejszą plastyką. Wydarzenia niosą ze sobą dobry bilans wagowy, jednak unikają – pewnie zamierzenie – większego udziału gładkości. Ale żeby nie było, nie narzekam, tylko pokazuję przysłowiowym palcem, jak w mojej konfiguracji na tle posiadanego zestawu grało konkretne urządzenie. A jak wspominałem, grało bardzo dobrze. Inaczej, ale w najmniejszym stopniu nie określiłbym tego inaczej niż angażująco. A wystarczyło do tego zwykłe podejście z otwartą głową. Bez szukania swoich wzorców, tylko zrozumienie co producent miał na myśli. I wiecie co, fajnie, że Aries ma swój pogląd na ten sam materiał, bowiem jest jakiś, a nie jednym wielu setek tego typu powielaczem nie do końca określonych pragnień melomanów.
Czy w obliczu powyższej opinii Auralic Aries G 1.1 jest ofertą do zajęcia stosownej półki u każdego melomana? I tak i nie. Tak, jeśli jesteście otwarci na fajny, bo nieźle osadzony w barwie dźwięk z drivem, ale bez szukania milusińskiej poświaty. A nie, tylko w momencie poszukiwania uśredniającej przekaz nadinterpretacyjnej magii słuchanej muzyki, czyli tłumacząc z polskiego na nasze, lubicie przez cały czas – bez względu na jej rodzaj – pławić się w gęstym, czasem oleistym, niestety tak naprawdę na dłuższą metę nieco nudnym świecie nut. Ja wiem, w której grupie siebie widzę. Zatem jeśli Wy nadajecie na moich falach i jesteście na rozstaju dróg w poszukiwaniu źródła plikowego, powinniście sprawdzić Ariesa. Naprawdę jest tego warty.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: MiP / Auralic.pl
Producent: Auralic
Cena: 14 990 PLN
Dane techniczne
Obsługiwane formaty plików audio: AIFF, ALAC, APE, DIFF, DSF, FLAC, OGG, WAV / WV, AAC, MP3, MQA, WMA
Obsługiwane częstotliwość próbkowania
PCM: 44,1 kHz – 384 kHz / 32 bi
DSD: DSD64 (2,8224 MHz), DSD128 (5,6448 MHz), DSD256 (11,2896 MHz), DSD512 (22,57892 MHz)
Obsługiwane serwisy audio: Amazon Music Unlimited, HighResAudio, KKBOX, Qobuz Sublime+, NetEase Music, TIDAL Connect, Spotify Connect, radio internetowe, AirPlay 2, RoonReady
Komunikacja: Gigabit Ethernet, Trójzakresowe Wi-Fi 802.11b/g/n/ac, Bluetooth; USB (dla pamięci masowych/transportów CD)
Wyjścia: USB Audio, AES/EBU, koncentryczne, Toslink
Pobór energii: 50W max.; <10 W uśpienie
Wymiary (S x G x W): 34 x 32 x 8 cm
Waga: 7,4 kg
Bowers & Wilkins, brytyjski producent sprzętu audio, został oficjalnym partnerem filmowej franczyzy James Bond. W tym roku mija 60 lat od kinowej premiery „Doktora No”, czyli pierwszego z serii filmów z agentem Jej Królewskiej Mości w roli głównej. Z tej okazji Bowers & Wilkins wprowadził na rynek specjalną, limitowaną wersję słuchawek Px8. Model Px8 007 Edition – bo o nim mowa – ma kolor Midnight Blue, co jest jednocześnie nawiązaniem do koloru marynarki, którą nosił James Bond w premierowym filmie z 1962 r.
James Bond to nie tylko wartka akcja, niezwykłe widoki i wyjątkowe samochody, ale także charakterystyczne, zapadające w pamięć ścieżki dźwiękowe. Począwszy od doskonale rozpoznawalnego motywu, który skomponował Monty Norman do filmu „Doktor No”, po praktycznie każdy z pozostałych utworów, będących motywem przewodnim kolejnych filmów o agencie 007. Ta znana na całym świecie seria filmowa już od sześciu dekad udowadnia, że muzyka jest nierozerwalnie związana z przygodami Jamesa Bonda. Utwory pojawiające się w filmach, którym początek dały powieści i opowiadania Iana Fleminga, stały się – podobnie zresztą jak sam agent Jej Królewskiej Mości – rozpoznawalne na całym świecie.
Bond, Bowers & Wilkins i Abbey Road
Zarówno historia Bowers & Wilkins, jak i filmowego agenta 007 jest związana z Abbey Road Studios. To właśnie w tym słynnym londyńskim studiu nagraniowym, gdzie jako monitory odsłuchowe wykorzystywane są kolumny z serii 800 Bowers & Wilkins, zrealizowano wiele popularnych filmowych ścieżek dźwiękowych, w tym utwory do filmów o przygodach Jamesa Bonda – „Skyfall” z 2012 roku i „Spectre” (2015 rok).
Z okazji 60-lecia filmowej franczyzy z Jamesem Bondem w roli głównej powstał specjalny album muzyczny zatytułowany „Bond 25”. Zawiera on orkiestrowe aranżacje tytułowych piosenek z filmów o agencie 007, włącznie z ostatnim, zatytułowanym „Nie czas umierać”. Wykonawcą utworów jest Royal Philharmonic Orchestra, a nagrań dokonano w Studio One londyńskiego Abbey Road Studios w lutym 2020 roku. Miks w Dolby Atmos wykonał Simon Rhodes, a sesję wspomagali Gordon Davidson i Neil Dawes.
Słuchawki Bowers & Wilkins Px8 007 Edition
Z okazji wyjątkowego jubileuszu związanego z postacią Jamesa Bonda, Bowers & Wilkins opracował specjalną edycję topowych słuchawek bezprzewodowych Px8, które zyskały dodatkowe oznaczenie 007 Edition. Jest to limitowana wersja, wykończona skórą Nappa. Ma odcień Midnight Blue, inspirowany kolorem marynarki, którą agent 007 nosił w filmie „Doktor No” z 1962 roku, a więc w pierwszym kinowym przeboju z tego niezwykle popularnego cyklu.
– Jesteśmy niezmiernie dumni z naszej wieloletniej relacji z franczyzą James Bond. Nowa forma współpracy daje nam doskonałą okazję do podkreślenia bliskiego związku, jaki przez lata mieliśmy z niektórymi ikonicznymi utworami muzycznymi związanymi z agentem 007. Razem będziemy nadal celebrować kluczową rolę, jaką muzyka odgrywa w tym światowym fenomenie kulturowym – powiedział Giles Pocock, wiceprezes ds. marketingu Bowers & Wilkins.
Design modelu Px8 007 Edition jest równie elegancki i tak samo ponadczasowy, jak sam James Bond. Słuchawki zapewniają wysokiej jakości brzmienie, charakterystyczne dla marki Bowers & Wilkins. Subtelne detale, jakie ma ta limitowana edycja słuchawek to jednocześnie ukłon w stronę filmowego agenta Jej Królewskiej Mości.
Słuchawki Px8 007 Edition będą dostępne u autoryzowanych dealerów Bowers & Wilkins, a ich premiera przewidziana jest na koniec października 2022 r.
Najnowsze komentarze