Opinia 1
Nie mam pojęcia ilu z Was wie, iż będąca naszym dzisiejszym tematem Dali jest jednym z głównych rozdających karty w segmencie kolumn dla tak zwanego zwykłego Kowalskiego. Nie mogę przytaczać konkretnych wyników handlowych zgrubnie przedstawionych mi na prezentacji marki w siedzibie dystrybutora, jednak zapewniam niedowiarków, w tym przypadku mamy do czynienia ze swoistym hegemonem. To oczywiście trwa od wielu lat. A trwa dlatego, że Duńczycy nie posiłkują się półproduktami firm trzecich, tylko posiadając zaawansowane biuro konstrukcyjne sami projektują wszystko od podstaw, spełniając tym sposobem potrzeby praktycznie każdego potencjalnego klienta. I gdy wydawałoby się, że przy znakomitych wynikach biznesowych o więcej nie ma potrzeby się bić, mocodawcy naszego bohatera bazując na wieloletnich doświadczeniach postanowili pokazać, na co ich stać i powołali do życia flagowy projekt pod nazwą Dali Kore. To jeszcze gorąca nowość – pierwszy pokaz odbył się na wiosennej wystawie w Monachium, zaś drugi zaliczyłem na rodzimym AVS 2022, dlatego jestem rad, że mimo wielkiego wysiłku logistycznego warszawski Horn podjął rękawicę i dostarczył owe dwie piękne Dunki do naszej redakcji. Jak wypadły? Cóż, po garść informacji zapraszam do lektury poniższego testu.
W przypadku naszych bohaterek od pierwszego kontaktu wzrokowego widać, że to ma być firmowy majstersztyk nie tylko brzmieniowy, ale również designerski. I wiecie co? Bez względu na dość odważne użycie złota w służbie kilku wizualnych akcentów tak jest. Po pierwsze – dzięki znakomitemu połączeniu zastosowanych do wykonania obudowy diametralnie różnych od siebie materiałów, po drugie – wpisującej się w obecne oczekiwania klienteli kolorystyce, a po trzecie niebanalnej bryle. Wydaje się, że rzucające na wizerunkowe kolana skorelowanie ze sobą kompozytu żywicznego jako budulca skrywającej zwrotnice podstawy, ubranego w ciekawie preparowane usłojenie brzozowego sandwicha bocznych ścianek oraz centralnie umieszczonego ciśnieniowego odlewu aluminium sekcji środkowo-wysokotonowej jest idealnym przepisem na sromotną porażkę. Tymczasem jak wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach, które Duńczycy dopracowali do granic możliwości. Granic, których nawet na milimetr nie przekroczyło wykorzystane do podkreślenia kilku detali zgaszone, satynowe złoto. Zrobili to na tyle zjawiskowo, że nawet moje, bardzo dostojnie prezentujące się Gaudery przy Dali Kore od strony codziennego wzrokowego obcowania wydawały się nieco nudne. A to dopiero przygrywka, bowiem za świetnym wyglądem idą również technikalia. Najistotniejszym jest waga zaoblonej na każdej płaszczyźnie oprócz podstawy, ważącej sauté ponad 100 kg skrzyni, kolejnym świadome unikanie prostopadłych ścianek w służbie walki z falami stojącymi, rozdzielenie sekcji wysokotonowej na dwie drogi, nowo zaprojektowane przetworniki środka i dołu pasma akustycznego oraz posadowienie tego monstrum na wyposażonej w regulowane kolce, zwiększającej rozstaw punktów podparcia aluminiowej ramie. A to dopiero wierzchołek góry lodowej. Góry, której z przyczyn zbytniego rozwadniania tekstu nie będę rozbijał na małe kry, tylko wspomnę, iż powyższy designersko-techniczny festiwal wieńczą skryte na plecach kolumn pod przyjemnymi dla oka ażurowymi kratkami porty bass-refleks, znajdujące się w dolnej części, znakomite w użytkowaniu, jak przystało na High End, podwojone terminale przyłączeniowe z równie zjawiskowo wykonanym kpl. zworek oraz zwyczajowe maskownice. Tak dostojnie prezentujące się Dunki na czas transportu najpierw stawiane są na dedykowanych kółkach, a potem pakowane są w zespolone z systemem paletowym solidne skrzynie.
Czy dzisiejszy temat nie jest aby przerostem formy nad treścią? Przecież to marka tak zwanego pierwszego wyboru segmentu Hi-Fi, a tu funduje nam takie igrzyska? Spokojnie. To jest ostatnimi czasy niemodna, bo naturalna kolej rzeczy, gdy znany od lat producent chce pokazać swoim wielbicielom, na co go stać. Nie zrobił tego w pierwszej kolejności, jak to mają w zwyczaju marki wyskakujące z kapelusza, tylko w oparciu o wieloletnie doświadczenia. I to własne z projektowaniem i wytwarzaniem komponentów włącznie. Dlatego tym bardziej trzeba się z tego cieszyć. Nie ma obowiązku kupowania tego produktu, jednak gdy jest się właścicielem jakiegokolwiek wytworu tego brandu, dobrze jest wiedzieć, że nie tylko ma potencjał, ale potrafi wdrożyć go w życie. Z jakim skutkiem?
Szczerze powiedziawszy, tytułowe zespoły głośnikowe słyszałem już w trzech konfiguracjach i bez naciągania faktów mogę powiedzieć tylko jedno, są znakomite. Grają tak, jaką elektronikę się im podłączy, a to pokazuje nie tylko ich uniwersalność, ale również radzenie sobie z każdym segmentem elektroniki. A wniosek swój opieram na pierwszych występach ze wzmocnieniem marki NAD (4 szt. M23), kolejne z pozycjonowanym wyżej w hierarchii jakości Classé (Delta Pre & Delta Mono), by u siebie nakarmić je monstrualnym Gryphonem Apex Stereo. Nie wiem, jak zrobiły to Dali Kore, ale za każdy razem był to w pełni kontrolowany rozmach, energia i swoboda prezentacji przy praktycznie dowolnym poziomie głośności, co cechuje dobrze skonstruowane konstrukcje kolumnowe. Żadnej spinki, czy zadyszki, tylko swobodne, w dobrym tego słowa znaczeniu trochę od niechcenia pokazywanie co zapisane jest na danej płycie. Naturalnie jak każda, nawet najlepsza konstrukcja z pewnym sznytem brzmieniowym, w tym przypadku ewidentnie kojarzonym z ogólnym postrzeganiem grania tego kolumnowego bytu. Jakim?
To trochę pokłosie wykorzystujących drewnianą pulpę firmowych przetworników, czyli dobrze rozumiana muzykalność. A dobrze rozumiana nie z powodu nadmiernego rozmiękczania i ocieplania dźwięku, tylko prezentacji soczystego, bez pogoni za nazbyt ostrą krawędzią, ale wyraźnego w projekcji basu, idącego mu w sukurs plastycznego środka i dzięki rozdzieleniu pasma pomiędzy dwa głośniki dostarczającej pełne spektrum informacji, minimalnie ocieplonej, jednak skrzącej się góry pasma. A i to mocno zależało od zastosowanego wzmocnienia, gdyż mój pierwszy raz z Dunkami odbył się w towarzystwie bardzo wyraźnie akcentowanych artefaktach typu: twarde kopnięcie dolnym i ostre cięcie górnym zakresem. Jak widać, mimo wspomnianego firmowego nalotu mamy do czynienia z prawdziwym kameleonem, co sprawia, że dla opisywanych konstrukcji praktycznie nie ma wyzwań nie do wykonania, czyli tłumacząc z polskiego na nasze, bez problemu radzą sobie z każdą muzyką. I tą spod znaku szaleństwa i tą melancholijną.
Przykładowy Black Sabbath „13” ku mojej uciesze nie miał dla mnie litości. Mocne gitarowe pasaże wspomagane rytmiczną pracą perkusji i przecinane charyzmatyczną wokalizą pokazały, że jeśli coś jest dobrze skonstruowane, potrafi odtworzyć nawet awanturniczego rocka. To był ogień w najczystszej postaci, na co po zapoznaniu się z możliwościami kolumn liczyłem i co w dosłownie 100 procentach otrzymałem. Bez źle rozumianego, bo będącego skutkiem zniekształceń na wysokich poziomach głośności krzyku, tylko energia, wygar i rytm. Nic tylko słuchać, co oczywiście z przyjemnością uczyniłem z wypiekami na twarzy tkwiąc w fotelu do cofnięcia się laser do stanu zero.
Innym przykładem na swobodę oddania nawet największych spiętrzeń dźwięku był zapis opery „La Traviata” z oficyny Deutsche Gramofon z udziałem mistrza Luciano Pavarottiego. Naturalnie chodzi o oddanie uderzeń pełnego składu orkiestrowego, który ma zatrząść podłogą. Jednak nie atakiem, tylko również masą, co nasze bohaterki dosłownie i w przenośni zwyczajnie wciągnęły nosem. A to dopiero jeden ze znakomitych aspektów tego materiału. Chyba nie muszę nikogo uświadamiać o odniesieniu do pokazania kunsztu mistrza Pavarottiego w śpiewanych z pełnych płuc fraz najbardziej znanej arii – na tym krążku nr. 3. Ten występ w duecie w końcowych taktach wspierany wielkim składem chóralnym bez problemu stawiał mi włosy na rękach. To było na tyle zjawiskowe, że pierwszy raz doszedłem z poziomem głośności do granic absurdu, a mimo to nie zanotowałem najmniejszych oznak zniekształceń, dzięki czemu pozostanie w mojej pamięci na bardzo długo.
Na koniec coś dla wielbicieli delektowania się każdą pojedynczą nutą. W roli tego testera wystąpiło trio Al Di Meola, John McLaughlin, Paco DeLucia z niedawno wydanym koncertem „Saturday Night In San Francisco”. Nie oszukujmy się, gitara to feeria pojedynczych, często melancholijnych, a czasem bolesnych dźwięków. Na tyle innych w projekcji, że gdy kolumna nie umie oddać natychmiastowej zmiany energii i wyrazistości danego szarpnięcia struną, odbiór takiego wydarzenie staje się nudny. Na szczęście dzięki podziałowi górnego zakresu dla pokazanie go w lepszej rozdzielczości Dali Kore sprawiły, że poczułem się, jak bym na tym koncercie był. Raz ganiły mnie szybkimi gitarowymi bijatykami muzyków pomiędzy sobą, innym razem tuliły balladowymi opowieściami, ale nigdy nie sprawiały wrażenie monotonności. A zapewniam, słuchając li tylko gitar – bez względu na ich ilość, w połowie płyty bez niezbędnego wigoru prezentacji zaczyna się nam ulewać i często w konsekwencji zmieniamy repertuar. Ale spokojnie, fraza „często” nie tyczy się tego testowego odsłuchu. Powód? Wszystko pokazane było w dobrym timingu, z odpowiednią energią i ze świetną barwą.
Jak zakończę powyższy test? Czy będę się ponownie uzewnętrzniał zalewem pozytywów? Nic z tych rzeczy. Tytułowe kolumny tego nie potrzebują i wystarczą konkrety. Po pierwsze – są duże, co pozwala wygenerować spektakularny, pozbawiony poczucia siłowego grania, dzięki temu emocjonalny spektakl. Po drugie – dzięki zastosowaniu najnowszych osiągnięć firmy w dziedzinie projektowania przetworników w przemyślanej pod kątem walki z falami stojącymi obudowie, wydają się drwić sobie ze zniekształceń nawet podczas głośnego słuchania. A po trzecie – są pozwalającym wpisać się w praktycznie każdą stylistykę wykańczania wnętrz majstersztykiem wizualnym. Czego chcieć więcej? Moim zdaniem tylko nieprzebranej ilości wolnego czasu, aby móc z taką prezentacją nieograniczenie obcować. Czego wszystkim mogącym sobie na nie pozwolić serdecznie życzę.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Apex Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Klipsch Horn AK6 75 TH Anniversary
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Opinia 2
Choć większości odbiorców marka Dali czy to z racji powszechności, czy też niezbyt uważnego śledzenia branżowych newsów, nie kojarzy się z High-Endem, to warto przypomnieć, że Duńczycy mieli i jak się okazuje nadal mają w zwyczaju co jakiś czas zaskakiwać opinię publiczną okazjonalnie wypuszczając potwierdzające ich formę flagowce. W dodatku nie zawsze były to jakieś sięgające ekstremów kolosy w stylu niemalże dwuipółmetrowych Skyline’ów, czy odważne stylistycznie futurystyczne projekty jak Megaline’y, lecz również uzbrojone w metrową wstęgę, przypominające odgrody DaCapo, czy niemalże całkiem „cywilne” 40SE i już współczesne modele należące do serii Euphonia. Aby jednak znaleźć najbliższego genetycznie protoplastę naszych dzisiejszych gościń trzeba cofnąć się do lat 2008-11 i wspomnieć … prototypowe Eminent ME9. Wracając jednak do współczesności powiem szczerze, że podchody mające na celu pozyskanie bohaterek niniejszej epistoły zacząłem już w maju – podczas ich premiery na monachijskim High Endzie uznając, iż nawet dla nich samych warto było się w halach MOC na wiosnę pojawić. W poczynionych wtenczas obserwacjach utwierdziłem się raptem nieco ponad cztery tygodnie temu, kilkukrotnie zaglądając do nich w trakcie minionego Audio Video Show. Wtedy też, gdy tylko indagowany przedstawiciel producenta raczył był zdradzić, iż prezentowana na PGE Narodowym parka już w Warszawie zostaje czym prędzej rozpocząłem wiercenie w brzuchu Hornowi – dystrybutorowi marki, by ów, już rozegrany duet zamiast do swych przepastnych magazynów w trybie pilnym przekierował do nas. I wiecie Państwo co? Mój stalking przyniósł oczekiwane rezultaty – Dali Kore, bo to właśnie o nich mowa, koniec końców do nas dotarły a tym samym wreszcie mogliśmy z czystym, nieobarczonym wystawową przypadkowością, sumieniem napisać na co tak naprawdę je stać i jak one grają. Co też niniejszym czynimy serdecznie zapraszając do dalszej lektury.
Jak dokumentacja w postaci sesji unboxingowej pokazuje o ile same kolumny, przynajmniej z naszej perspektywy, są całkiem „poręczne” gdyż ich niemalże 170 cm wzrostu i 148 kg wagi niespecjalnie robi na nas jakieś specjalne wrażenie, to już ich logistyka wymaga sporego zaangażowania czynnika ludzkiego i atencji. Każda z kolumn dostarczana jest bowiem w drewnianej skrzyni 195 × 80 × 120 cm a waga takiej paczuszki niebezpiecznie zbliża się 250 kg, co w rezultacie praktycznie wyklucza ich aplikację w docelowym miejscu własnym sumptem, więc bez odpowiednio zaprawionej w bojach ekipy wyspecjalizowanej w transporcie wielkogabarytowych instrumentów muzycznych (fortepiany, pianina, harfy) raczej się nie obędzie. Całe szczęście znając skalę trudności zespół Horna podjął się wyzwania i z pomocą doświadczonej w takowych ekwilibrystykach firmy zapewnił bezpieczny proces implementacji potężnych Dunek w naszym skromnym systemie.
Nie da się ukryć, że Dali Kore prezentują się zjawiskowo i niezwykle trudno wyobrazić sobie sytuację, by nie stały się ozdobą nawet bardzo wymuskanych designersko salonów. Pokryte Hebanem Ammara korpusy z 28 mm giętej sklejki brzozowej i 4mm kompozytu drewnianego (zakładam, że chodzi o HDF) wykonywane są na zamówienie w rodzinnym zakładzie Hudevad Furniture, którego Dali jest współwłaścicielem. Te łódkowate skorupy są zakleszczane na 30mm panelu przednim również wykonanym ze sklejki brzozowej i dodatkowo wzmacniane wewnętrznymi skośnymi przegrodami dzielącymi wnętrze kolumn na dedykowane poszczególnym przetwornikom komory i zarazem tworzącymi linię transmisyjną dla sekcji średniotonowej. A właśnie, skoro jesteśmy przy samych reproduktorach dźwięków wszelakich, to Kore mogą pochwalić się wielce imponującą baterią takowych. Za bas odpowiada para 11½’’ wooferów SMC (Soft Magnetic Compound) z charakterystycznymi bordowo-brązowymi membranami z widocznymi włóknami drewnianymi wspomaganych przez dedykowane układy bass-refleks pracujące w dwóch 72 litrowych komorach. Na średnicy znajdziemy utrzymany w takiej samej jak więksi bracia kolorystyce 7’’ przetwornik SMC a obsługę góry powierzono podwójnemu układowi w skład którego wchodzi 35 mm kopułka tekstylna i wstęga 10 × 55 mm. W dodatku sekcję średnio-wysokotową osadzono w aluminiowym, anodowanym na czarno i przyozdobionym satynowo złotą wstawką, odlewie ciśnieniowym a masywny, stabilizujący całość i pełniący nie tylko antywibracyjną rolę, lecz również będący schronieniem dla zwrotnicy 34 kg cokół wykonano w formie odlewu z kompozytu żywicznego. Oczywiście w komplecie nie zabrakło iście biżuteryjnych złotych kolców z masywnymi nakrętkami i równie ekskluzywnych podwójnych terminali głośnikowych ulokowanych tuż przy dolnej podstawie. Warto w tym momencie zwrócić uwagę na nader istotny szczegół, jakim jest rezygnacja ze standardowych „blaszek” na rzecz „rasowych” – przewodowych zwór. Niby drobiazg, ale znacznie ułatwiający życie i oszczędzający czas na szukanie sensownego zamiennika zazwyczaj degradujących brzmienie blaszanych elementów.
Od strony elektrycznej mamy do czynienia z konstrukcją o skuteczności 88 dB i 4 Ω (minimum 3.2 Ω przy 72 Hz) i zgodnie z materiałami firmowymi rekomendowana moc wzmacniacz powinna mieścić się w zakresie 50 – 1500W.
O ile jednak walory wizualne z powodzeniem mogliśmy podziwiać podczas ww. wystaw, to już do brzmienia duńskich flagowców podchodziliśmy ze zrozumiałym dystansem. Nie da się bowiem ukryć, iż tak jak wielokrotnie wspominaliśmy wystawy służą, jak sama ich nazwa wskazuje, do oglądania a nie słuchania. Ponadto w Monachium Kore napędzał kwartet zmostkowanych D-klasowych końcówek mocy M23 NAD-a a w Warszawie firmowy set Classé Delta Pre & Delta Mono, co wyraźnie pokazało, że na czym, jak na czym, ale na wzmocnieniu nie ma co w przypadku Dali oszczędzać. Dlatego też byliśmy szalenie ciekawi jak tytułowa parka dogada się ze swoim krajanem, czyli naszym dyżurnym Apexem i … I śmiem twierdzić że nastąpiła pełna synergia. Nie dość bowiem, że kontrola końcówki mocy Gryphona nad kolumnami Dali była bezwzględna i totalna, to do głosu doszła ponadprzeciętna rozdzielczość oraz wydawać by się mogło zarezerwowana dla niewielkich monitorów zdolność całkowitego „znikania” ze sceny. Wbrew jednak iście atawistycznej chęci natychmiastowego wykorzystania pełni możliwości czterech jedenastocalówek krytyczne odsłuchy rozpocząłem od dość niezobowiązującego plumkania, czyli „The Look Of Love” Diany Krall, gdzie wysublimowane orkiestracje stanowią idealne tło to ciepłego, acz dalekiego od cukierkowego przesłodzenia, wokalu przeuroczej Kanadyjki. Kore’y w bardzo sugestywny sposób zaakcentowały i dosaturowały średnicę nieco przybliżając pierwszy plan z zasiadającą za fortepianem artystką. Zachowały jednocześnie swobodę i właściwą gradację dalszych planów rozpościerając budowaną scenę zaskakująco szeroko i głęboko. Uwagę zwracała niezwykła swoboda i niewymuszoność prezentacji pozbawionej nie tylko oznak wyczynowości, co chęci pokazania maksimum własnych możliwości. Dźwięk oczywiście był duży, lecz nie wynikało to z powiększenia, jakie czasem towarzyszy dużym kolumnom, a do grona takowych Dali z powodzeniem możemy zaliczyć, a jedynie zdolności oddania adekwatnego aparatowi wykonawczemu wolumenu reprodukowanych dźwięków. Ponadto nadrzędną wartością okazała się iście organiczna – naturalna plastyczność kreowania źródeł pozornych. Zamiast bowiem z laserową precyzją wycinać poszczególnych muzyków z tła a następnie technikami zbliżonymi do HDR podbijać definicję i detale brył duńskie kolumny oferują nam doznania niemalże tożsame z obserwacją ich (znaczy się muzyków) poczynań na żywo, gdzie czego jak czego, ale siedząc nawet w pierwszych rzędach widowni nie jesteśmy w stanie autorytatywnie stwierdzić, że marynarkę kontrabasisty uszyto z brytyjskiej wełny z domieszką jedwabiu z tkalni Dormeuil. Za to z łatwością odnotujemy fakt, że brzmienie dzierżonego przez niego instrumentu jest miękkie, romantyczne i lekko zaokrąglone a definicja strun ustępuje miejsca pracy pudła. Czy to źle? Moim skromnym zdaniem wręcz przeciwnie, choć znam jednostki, dla których nierozbijanie każdego dźwięku na przysłowiowe atomy i brak niemalże pornograficznej ostentacyjności jest oznaką zawoalowania i zaprzepaszczeniem szansy poznania prawdy o danym nagraniu. Od razu jednak zaznaczę, że trzymając się ww. faktów nijakiego zawoalowania w brzmieniu Kore Państwo nie uświadczycie a blachy będą skrzyły się jak należy, z tą tylko różnicą, że zamiast sypać po uszach piaskiem roztaczać będą wokół siebie złotą poświatę.
Nieco podkręcając tempo, jednak cały czas pozostając po melodyjnej stronie mocy na playliście wylądował „Quantum Leap” ukrywającego się pod pseudonimem Gus G. niejakiego Kostasa Karamitrudisa, który bodajże w 2016 r. raczył był zmienić dostawcę używanych przez siebie wioseł z ESP na Jacksona. Niby ową roszadę można było uznać za spodziewaną i oczywistą, gdyż każdy grywający z Ozzym gitarzysta od czasów Randy Rhoadsa właśnie z Jacksonem miał podpisana lojalkę, lecz warto wspomnieć iż sygnowana przez Gusa seria Star została stworzona przez odpowiedzialnego za pierwszą gitarę Rhoadsa, legendarnego w pewnych kręgach, Mike’a Shannona. Jednak ad rem. To, co prezentuje na ww. krążku Gus G. to niezwykle energetyczne a zarazem oparte na wirtuozerii misterne gitarowe, prowadzone zazwyczaj w szaleńczych tempach opowieści godne takich tuzów jak Joe Satriani czy jednego z jego uczniów – Steve’a Vai’a. Jak się Państwo z pewnością domyślacie jakość realizacji już nie była tak wyborna jak w przypadku wcześniejszej pozycji płytowej, lecz Dali, choć o tym fakcie nie omieszkały nas poinformować poprzez adekwatny spadek rozdzielczości dalszych planów, to nadal skupiały się na hedonistycznej formie prezentacji a nie bezpardonowym piętnowaniu ewentualnych odstępstw od audiofilskich kanonów piękna. Grunt, że partiom gitary nie brakowało soczystości i dynamiki a i czytelność całości śmiało można było uznać za wysoce satysfakcjonującą. Z kolei do przekazu swoje trzy grosze wreszcie mogły dorzucić woofery, które z radością powitały obecność gęstych partii perkusji i basu nader skutecznie odkurzających dość oszczędnie pracujące do tej pory membrany. Tak jak jednak zdążyłem wspomnieć wcześniej, Kore’y nie mając tendencji do zbytniego wyostrzania i konturowania najniższych składowych mogących prowadzić do zbytniej ich „chrupkości” zdecydowanie bardziej wolały skupiać się na soczystości wypełniającej je tkanki i potencjale energetycznym w nich drzemiącym. Nie brakowało zatem ani „wygaru”, ani samego mięcha, więc wraz z każdym uderzeniem szła odpowiednia masa a z racji obecności w torze Apexa również i z kontrolą membran basowców w drodze powrotnej nie było najmniejszych problemów. Otrzymywaliśmy bowiem niszczycielską nawałnicę ciosów będącego w szczytowej formie Mike’a Tysona połączoną ze zwinnością i motoryką właściwą zawodnikom chodzącym w zdecydowanie niższych kategoriach wagowych.
Co ciekawe nawet z utrzymanego w dystopijno industrial-metalowym klimacie „Black Nova” Dagoby Dali były w stanie nie tyle wyekstrahować, co zaakcentować walory odpowiedzialne za melodyjność i dopiero na takim szkielecie budować niezmiernie rzadko przeplatane czystymi frazami kipiące agresją growlowe partie wokalne i iście kakofoniczną galopadę gitarowych riffów i bezlitośnie smaganej perkusji. Jeśli ktoś w tym momencie zastanawia się co mi się stało w głowę, żeby kolumny za cztery stówy katować takim łomotem spieszę z wyjaśnieniem, iż wychodzę z założenia, że od pewnego pułapu jakościowo-cenowego sprzęt audio powinien radzić sobie z dosłownie każdym repertuarem. A że poprzeczka skali trudności na daleko nie szukając obłąkańczym „The Legacy Of Ares” jest zawieszona na iście olimpijskim pułapie, to tym lepiej, bo odpada zarzut dotyczący ewentualnej taryfy ulgowej, czy posługując się będącymi na czasie piłkarskimi analogiami drukowania meczu. Śmiem również twierdzić, że tytułowe Dali właśnie w takim, pozornie nieoczywistych i karkołomnych klimatach czuły się najlepiej mogąc ze spontanicznością młodego Golden Retrievera oddać się muzycznemu szaleństwu mając jednakowoż z tyłu głowy świadomość konieczności kontrolowania całości przekazu. I właśnie ów sposób prezentacji nasunął mi skojarzenia z naszymi dawnymi redakcyjnymi Dynaudio Consequence Ultimate Edition. Od razu jednak zaznaczę, że to nie było dokładnie tako same granie, a jedynie oparte na podobnych priorytetach – z niesamowicie nisko schodzącym a jednocześnie pozbawionym laboratoryjnej sterylności basem i ponadprzeciętną muzykalnością. Z kolei jeśli chodzi o różnice to Dali reprezentują nieco uwspółcześnioną estetykę Consequence’ów – nie dość bowiem, że poszczególne podzakresy są lepiej ze sobą zszyte, to dodatkowo swoboda prezentacji i oderwanie dźwięku od kolumn idzie nie tyle o krok, co przynajmniej dwa dalej.
W czasach, gdy większość flagowców uznanych marek dość bezpardonowo przekracza granicę miliona złotych Dali wprowadzając do swojego portfolio Kore niejako udowodniło, że można doświadczyć ekstremalnego High Endu na zdecydowanie bardziej przystępnych pułapach cenowych. Ponadto Kore nie są ani ostentacyjnie przytłaczające gabarytowo, nie kłują w oczy nuworyszowskim bogactwem ornamentyki, lecz odwołując się do ponadczasowych kanonów kolumnowego piękna są po prostu dużymi „głośnikami” z krwi i kości, które nieprędko się zestarzeją. A co do dźwięku, to wydaje mi się, że wystarczająco już je skomplementowałem, co oznacza, że gdybym tylko miał możliwość wstawić je do swoich czterech kątów, to w trybie natychmiastowym przestałbym rozważać zakup jakichkolwiek innych kolumn przez długie, długie lata.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Apex Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Klipsch Horn AK6 75 TH Anniversary
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Horn Distribution
Producent: Dali
Cena: 399 998 PLN
Dane techniczne
Pasmo przenoszenia (+/- 3 dB): 26 Hz – 34 kHz
Skuteczność: 88 dB @ 2.83V
Impedancja nominalna: 4 Ω
Impedancja minimalna: 3.2 Ω @ 72 Hz
Rekomendowana moc wzmacniacza: 50 – 1500W
Max SPL: 118 dB
Zastosowane przetworniki:
Basowe: 2 × 11½’’ Balanced Drive SMC
Średniotonowe: 7’’ Balanced Drive SMC
Wysokotonowe:
– 35 mm kopułka tekstylna
– 10 × 55 mm wstęgowy
Częstotliwości podziału: 390/2100/12000 Hz
Wymiary (W x S x G): 1,675 x 448 x 593 mm
Waga: 148 kg/szt.
Po teście integry A200 i dzielonego zestawu P300 & M200 przyszła pora na topowy set krakowskiej manufaktury Circle Labs, czyli przedwzmacniacz P300 i nie jedną a dwie końcówki mocy M200.
cdn. …
Opinia 1
Po świetnym i bezsprzecznie ciekawszym brzmieniowo od swoich protoplastów Ariesie G1.1 przyszła pora na odsłonę kolejnego reprezentanta najnowszej generacji azjatyckich specjałów. Tym razem jednak, zamiast wysoce wyspecjalizowanego komponentu stołeczny MiP postanowił dostarczyć nam prawdziwy kombajn zdolny pełnić rolę muzycznego serwera, streamera, DAC-a, przedwzmacniacza i wzmacniacza słuchawkowego, czyli prawdziwe centrum sterowania naszym muzycznym ekosystemem. Cóż to za cudo? Auralic Altair G1.1, na którego recenzję serdecznie zapraszamy.
W ramach niezobowiązującego wprowadzenia chciałbym jedynie zaznaczyć, iż dostarczony na testy egzemplarz był może nie tyle okrojoną, co z tego co mi wiadomo najczęściej wybieraną przez nabywców, standardową – pozbawioną wewnętrznego 2TB dysku SSD, wersją, więc trzymając się faktów możemy go uznać za 4 a nie 5w1. Szczerze przyznam, że przynajmniej dla mnie nie jest to żaden problem, gdyż od dłuższego czasu wolę swój plikozbiór trzymać na NAS-ie a ten z racji komunikacji po sieci Ethernet niekoniecznie musi stać w tym samym pomieszczeniu co system audio. W dodatku w dobie powszechnego „uplikowienia” nie tylko kontentu audio, ale i video znaczna część odbiorców również filmy gromadzi na swych dyskach, więc nawet dopiero wkraczając w świat audio – streamingu już takowymi „repozytoriami” dysponuje.
Przechodząc do konkretów bez trudu można zauważyć, iż o ile główne, wynikające z firmowej unifikacji, cechy wspólne Ariesa i Altaira jak 4” wyświetlacz True Color IPS o rozdzielczości ponad 300 ppi, wykonany z masywnych płatów anodowanego na czarno aluminium korpus i nie mniej solidna, srebrna płyta dolna są, włącznie z wymiarami obu urządzeń, identyczne to już specyfikacja pełnionych funkcji odcisnęła na naszym bohaterze nader wyraźne piętno. Otóż zamiast znanych z Ariesa pięciu guzików do dyspozycji użytkownik otrzymuje … wyjście słuchawkowe na lewym płacie frontu a z kolei prawą flankę we władanie przejęło wielofunkcyjne toczone pokrętło pełniące rolę nie tylko regulatora głośności, lecz również z jej pomocą uśpimy/wybudzimy urządzenie, bądź też uzyskamy dostęp do nad wyraz rozbudowanego menu, z poziomu którego będziemy w stanie dokonać stosownych nastaw. Płytę górną zdobi pokaźnych rozmiarów wydrążony logotyp, jednak to plecy wydają się najbardziej intrygujące. Lekko cofnięta względem obrysu obudowy ściana tylna mieści, patrząc od lewej trzpień anteny Wi-Fi, zintegrowane z włącznikiem głównym i komorą bezpiecznika trójbolcowe gniazdo zasilania IEC, Gigabitowy port Ethernet RJ45, gniazdo USB-A do podłączenia zewnętrznych pamięci masowych, USB-B HS dla zewnętrznych transportów plików, optyczne Toslink, koaksjalne i AES/EBU. Z kolei wyjścia analogowe są zarówno postaci złoconych RCA, jak i XLR-ów. Wyliczankę zamyka drugi terminal antenowy. Podobnie jak jego rodzeństwo również i Altair może pochwalić się wielce przydatną funkcją Smart-IR Remote Control, czyli umiejętnością uczenia się komend dowolnego pilota. Jest to o tyle istotne, że Auralic uparcie może nie tyle ignoruje, co po macoszemu traktuje użytkowników Androida, jedynie posiadaczom Apple’a oferując dedykowaną apkę Lightning DS. na smartfony i tablety a resztę towarzystwa odsyłając z kwitkiem do sklepów Roona (Altair może pracować jako Endpoint), bądź z oprogramowaniem zgodnym z OpenHome (BubbleUPnP, Kazoo). Całe szczęście jest wsparcie Tidal Connect, więc przynajmniej podczas grania z chmury można chwilowo uniknąć wydawania 2 kPLN na tak naprawdę … pilota.
Jeśli chodzi o budowę wewnętrzną, to rzut oka w trzewia naszego gościa śmiało możemy zaliczyć do miłych oku i serca audiofila doznań. Uwagę zwraca klasyczne, toroidalne trafo oraz wygospodarowane miejsce na wspominany 2TB dysk SSD. Mniej więcej połowę dostępnej powierzchni zajmuje płytka drukowana z sercem urządzenia, czyli zapewniającym obsługę sygnałów PCM do 384kHz/32-bit i DSD512 procesorem Tesla G2 o szybkości przetwarzania 37 500 MIPS współpracującym z 1 GB pamięcią podręczną i podwójnym, posiadającym własny, niskoszumowy zasilacz 3μV zegarem femto 72fs. Nie przypomina to Państwu czegoś? Ano właśnie, przecież to wypisz, wymaluj to, czym chwalił się Auralic prezentując … Ariesa G 1.1. Przypadek? Nie sądzę, choć efekty takowej topologii ocenimy w następnym akapicie.
No właśnie, efekty. W związku z powyższymi danymi wydawać by się mogło, że skoro główne składowe obu konstrukcji, czyli wcześniej przez nas testowanego Ariesa i tytułowego Altaira są tożsame to i brzmieniowo będziemy mieli tzw. powtórkę z rozrywki. I jest w tym ziarnko prawdy, choć wbrew pozorom nie ma mowy o typowych dwóch kroplach wody. Bowiem już od pierwszych taktów orientalnego mini albumu „Tomorrow Never Knows / Love You To” Susheeli Raman słychać, że Altair jest swą stylistyką nieco mocniej zakorzeniony w „dawnej” szkole brzmieniowej Auralica. Nie jest tak krągły i wysycony jak ww. Aries, lecz z drugiej strony, jeśli oceniamy go nie tylko w roli źródła, lecz przede wszystkim przedwzmacniacza / DACa z regulowanym stopniem wyjściowym podłączonym bezpośrednio do końcówki mocy, to chyba dobrze bo … właśnie transparentność i znikanie w torze procentuje lepszym wglądem w nagranie i większa uniwersalnością całego systemu. Świetnie pokazuje to odsłuch eklektycznego „Last Days of Meaning” Nitina Sawhneya, gdzie nad wyraz urocze, zabarwione hinduskim instrumentarium, utwory przeplatają się ze starczymi utyskiwaniami Johna Hurta dramatycznie różniąc się intensywnością i namacalnością przekazu. Wspominam o tym nie bez przyczyny, gdyż tak po prawdzie wypadałoby nieco oddzielić to, co oferuje Altair jako kompletny kombajn od tego, co są w stanie pokazać jego poszczególne sekcje. Nie da się bowiem ukryć, iż właśnie w roli ww. zintegrowanego z preampem DAC-a nasz dzisiejszy gość jest w stanie w pełni rozwinąć skrzydła i uwolnić drzemiący w nim potencjał, pozwalając tym samym na niespieszne poszukiwania spełniającego nasze oczekiwania transportu. Może to Państwa zdziwi, lecz mając na podorędziu zarówno wcześniej recenzowanego Ariesa, jak i swojego dyżurnego Lumina U2 Mini sekcję streamera w Altairze bardzo szybko zacząłem traktować bądź jako początkowy punkt wyjścia dla dalszych upgrade’ów, bądź też najszybszy i najprostszy sposób wygrzewania pozostałych elementów toru podczas równoległych testów. Powód takiego stanu rzeczy jest oczywisty, gdyż jeśli chodzi o poziom saturacji i wypełnienie krwistą tkanką precyzyjnie kreślonych konturów, to sekcja streamera w Altairze bez większych protestów ustępowała miejsca dedykowanym obu ww. źródłom. Nie da się również nie wspomnieć o wyraźnym różnicowaniu nie tylko jakości reprodukowanych nagrań, poniekąd wynikających z wykorzystywanego w danym momencie repozytorium (serwis streamingowy / NAS), lecz również zastosowanego interkonektu USB, co jedynie potwierdzało transparentność testowanego urządzenia. Żonglując srebrnym Goldenote Firenze Silver, Fidata HFU2 i Vermöuth Audio Reference USB bez trudu można było dobrać oczekiwany poziom organiczności, intensywności skrzenia się blach, czy mniej, bądź bardziej krągłego prowadzenia najniższych składowych, które sam z siebie Altair starał się pozostawiać możliwie nietknięte własną sygnaturą. Nie oznacza to bynajmniej, że grając li tylko z obecnego na pokładzie streamera narażeni jesteśmy na jakikolwiek atak prosektoryjnych i odartych z soczystości dźwięków niezbyt skłonnych do układania się w coś na kształt muzyki. O nie. To po prostu niezwykle wyważone – liniowe granie, a że pod wspomnianymi względami ustępujące dedykowanym jedynie tej funkcji komponentom, to raczej nikogo nie powinno dziwić. Grunt, że nawet hard rockowy „Human Nature” szwedzkiej formacji Black Paisley nie brzmiał z Altaira zbyt sucho i analitycznie pozwalając cieszyć się spontanicznym i zarazem niezobowiązującym repertuarem, który nawet przy sporych pokładach dobrej woli trudno byłoby uznać za mający audiofilskie aspiracje. Wspominam o tym nie bez powodu, bo co jakiś czas na światło dzienne wychodzą głoszone przez „życzliwych” tezy jakoby elektronika Auralica do cięższego grania, właśnie ze względu na niezbyt referencyjną jakość materiału, nadawała się mocno średnio i lepiej szukać ciemniej i gęściej grającej konkurencji. Cóż, może i leczenie dżumy cholerą znajduje grono entuzjastów, jednakowoż ja do nich nie należę. Zamiast tego wolę dążyć do prawdy o nagraniu a poznając ją dopiero wtedy modelować efekt finalny. I właśnie podobny punkt widzenia reprezentuje Altair – dostarcza możliwie neutralny, prawdziwy spektakl dając jednocześnie posiadaczowi możliwość jego optymalizacji pod własne gusta. Zanim jednak zaczniemy bawić się kabelkami i innymi peryferiami warto, czy to dla spokojności sumienia, czy dla zaspokojenia zwykłej ludzkiej ciekawości, przeklikać dostępne z poziomu menu filtry, bo bardzo możliwe, że już dzięki nim zbliżymy się do wysoce nas satysfakcjonującego poziomu.
Przystępując do testów Altaira G1.1 zachodziłem w głowę, po co Auralic pozwala na pewną jeśli nie kanibalizację to powielanie funkcjonalności poszczególnych modeli w ramach własnego portfolio. Jak się jednak w trakcie testów okazało eksplorując segment G1.1 azjatyckiego producenta na poszczególne modele należy patrzeć nie w kategoriach alternatywy, czyli „ten lub ten”, lecz raczej zależnych od naszych indywidualnych potrzeb najprzeróżniejszych konfiguracji odpowiednio podnoszących zarówno funkcjonalność, jak i walory brzmieniowe. Oczywiście Auralic Altair G1.1 i podczas solowych występów może się podobać i czego nie będę się wypierał, bezsprzecznie się podoba, lecz daje on również możliwość dalszej rozbudowy toru, co dobrze rokuje na przyszłość. A co do przyszłości, to coś czuję w kościach, że z nieco większą atencją trzeba będzie przyjrzeć się jego starszemu rodzeństwu, czyli wyposażonemu w A-klasowe stopnie wyjściowe Orfeo modelowi G2.1, bo coś mi podpowiada intuicja, że w jego przypadku zabawa może być jeszcze lepsza.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Franc Audio Accessories Ceramic Disc TH + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB; Auralic Aries G 1.1
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones; Accuphase P-7500
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Jedno jest pewne – Auralic, tytułowy specjalista od streamowania muzyki to jeden z głównych graczy na naszym runku. Jest na tyle rozpoznawalny, że w kuluarowych rozmowach stał się marką tak zwanego pierwszego wyboru. Oczywiście wyboru obarczonego konkretnymi oczekiwaniami brzmieniowymi, jednak biorąc pod uwagą kwestie doboru elektroniki pod konkretne gusta, według mnie opisana kuluarowa sytuacja jest wielkim sukcesem. I gdy wydawałoby się, że w takiej sytuacji mocodawcy tego brandu mogliby podjąć decyzję o zwyczajnym, bo niemalże bezkosztowym odcinaniu kuponów, to nie chcąc stracić zajmowanej pozycji co chwila proponują nam nowe rozwiązania. Takim to sposobem po ostatnim teście transportu strumieniowego Auralic Aries G1.1 warszawski dystrybutor MIP postanowił wystawić do testu pochodzący z nowego rozdania, multifunkcyjny kombajn Auralic Altair G1.1.
Jak wskazują fotografie, podobnie do transportu plików Aries również dzisiejszy, tym razem pełnoprawny, co istotne samowystarczalny w domenie bezpośredniego oddawania sygnału do końcówki mocy odtwarzacz Altair – na pokładzie znajduje się przetwornik cyfrowo/analogowy i sterowanie poziomem wyjściowym sygnału, w kwestii obudowy są prawie bliźniacze. To zaś oznacza, że wykończoną w czerni aluminiową obudowę posadowiono na również aluminiowej, jednak tym razem srebrnej podstawie, a podzielony na trzy połacie front oprócz umieszczonego w centrum dużego kolorowego wyświetlacza zaobleniem bocznych paneli zbiega się ku tyłowi. Jak widać, to wydaje się banalne działanie, jednak zapewniam, w swej prostocie i w dodatku podczas fizycznego obcowania z takim designem staje się fenomenalnym wyjściem z walki o atencję potencjalnego nabywcy. Jak można się spodziewać, większa wszechstronność w działaniu Altaira wymusiła na producencie ubranie go w nieco inne akcesoria frontowe i rewersowe. I tak, przód oprócz umieszczonego w centrum wyświetlacza, zamiast guzików może pochwalić się gniazdem słuchawkowym na lewym i gałką wzmocnienia na prawym bocznym panelu. Natomiast tylny panel oprócz standardowych gniazd cyfrowych typu LAN, SPDIF, USB, AES/EBU, HDD, TOSLINK, dwóch terminali dla anten Wi-Fi, zintegrowanego z włącznikiem i bezpiecznikiem gniazda zasilania, posiada również wyjścia liniowe RCA/XLR.
Jeśli miałbym określić specyfikę brzmienia tytułowego źródła, określiłbym ją jako kontynuację cech transportu Aries G1.1. Oczywiście z poprawką na zastosowanie znacznie mniej zaawansowanego przetwornika w stosunku do mojego Vivaldiego, ale ogólne cechy są ewidentnie słyszalne. Jednak w tej informacji bardzo ważny jest fakt ewaluowania dźwięku nowej linii w odniesieniu do poprzedników. Chodzi naturalnie o słyszalne zwiększenie udziału masy w centrum pasma. To nadal jest malowanie świata wyraźną kreską z nieposkromioną szybkością, ale już w oparciu o większą wagę wydarzeń. Co ciekawe, wagę przekładającą się jedynie na tchnięcie w środek pasma odczuwalnego body. Ale spokojnie – odnoszę się do miłośników produktów Auralica, to o czym wspomniałem, nie jest brutalnym zabiciem jego dotychczasowych zalet, tylko zdrowym przesunięciem akcentów w stronę esencji prezentacji. Muzykę nadal cechuje znakomity wgląd w nagranie i żywiołowość prezentacji, a jedynym co się zmienia, to pigmentacja brylujących w środku pasma źródeł pozornych. A to nie koniec ciekawostek, bowiem nasz bohater w swej ofercie posiada kilka filtrów obrabiających sygnał, co dodatkowo bez zmiany okablowania pozwala użytkownikowi dobrać przekaz pod swoje preferencje. Co się wydarzyło, gdy je dobrałem? W moim mniemaniu na tle oczekiwań znakomitej większości melomanów wszystko podążyło w kierunku większej namacalności.
Przykładowy Rammstein na ostatnim, o dziwo bardzo balladowym krążku „Zeit” zyskał na większej emocjonalności wygłaszanych w tekstach prawd o zbliżającej się śmierci, czy rozmowie z matką. A zyskał dlatego, że po pierwsze – wspominana wcześniej masa dźwięku pozwoliła wokalizie zrobić o pół kroku w przód w stosunku do warstwy instrumentalnej, a po drugie – nic a nic nie straciła na tym wyrazistość podania całości. Nadal czuć było znakomitą energię i transparentność, za co notabene wielu z Was lubi Auralica.
Innym przykładem na fajny progres brzmienia Altaira w stosunku do protoplastów był projekt Leszka Możdżera „The Time”. Ten materiał w dotychczasowym wydaniu Auralica nieco cierpiał. Owszem, był pokazany dosłownie skalpelem, tylko co z tego, gdy majestatyczny fortepian nie miał dobrego osadzenia nawet nie w masie, tylko w energii środkowych pasaży. Niby dobrze wybrzmiewał, znakomicie wycinał się z tła, jednak brakowało mu odrobiny kreowanej środkiem pasma nostalgii. Tymczasem tytułowy streamer może nie doścignął najlepsze źródła w pokazaniu maestrii jego brzmienia, ale uwierzcie mi, zrobił wyraźny krok naprzód. Na tyle zdroworozsądkowy, że nie stracą na tym starzy, a bardzo zyskają potencjalni nowi posiadacze produktów z tej stajni.
Na koniec wokaliza. Ta zazwyczaj jest ewidentnym wykładnikiem dobrego podania dźwięku. A tym bardziej, gdy w napędzie ląduje płyta czarującej Diany Krall „The Look Of Love”. Efekt? Wyraźny. I to in plus, bowiem wreszcie poczułem znany mi z dobrych odtworzeń tembr głosu. Może bez jakiś nadprzyrodzonych fajerwerków barwowych, ale nie oszukujmy się, konstruktorzy Auralica na chwilę obecną stawiają na uniwersalność prezentacji, a nie szukanie niszy w postaci wielbicieli magii ponad wszystko. To ma być drive z dobrym konsensusem barwowym, a nie nudny na dłuższą metę ulepek. Dlatego też bez naciągania faktów po analizie wcześniejszych doświadczeń zastaną w tym produkcie ofertę brzmieniową uważam za ciekawą.
Gdy przyszedł czas na podsumowanie powyższego opisu, nie będę kolejny raz gloryfikował poszczególnych aspektów brzmienia. Powiem za to tak. Gdy wcześniej Auralic był na tyle wyrazisty, że akceptowała go dość wąska grupa miłośników muzyki, to praca nad nieco większym body środka pasma spowodowała, iż owa grupa znacznie bardziej się rozrosła. Być może nadal nie jest to źródło uniwersalne – zresztą znajdźcie mi takie, jednakże ewidentnie zbliżające się do pokazania muzyki z większym zaangażowaniem jej esencjonalności. Oczywiście bez często oczekiwanej przez melomanów przesady, ale wymóg kroku w tym kierunku pewnie był przez producenta był zauważalny, dlatego w tym urządzeniu jest wyraźnie słyszalny. Dla mnie to bardzo udana inkarnacja Auralica.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Klipsch Horn AK6 75 TH Anniversary
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: MiP / Auralic.pl
Producent: Auralic
Cena: 14 990 PLN
Dane techniczne
Pasmo przenoszenia: 20 – 20 KHz, +/- 0,1 dB
THD+N: < 0,0002% (XLR); < 0,0003% (RCA), 20Hz-20KHz przy 0dBFS
Dynamika: 124dB
Obsługiwane formaty plików
– Bezstratne: AIFF, ALAC, APE, DIFF, DSF, FLAC, OGG, WAV i WV
– Stratne: AAC, MP3 i WMA
Częstotliwość próbkowania
PCM: 44,1 kHz do 384 kHz / 32 bit
DSD: DSD64 (2,8224 MHz), DSD128 (5,6448 MHz), DSD256 (11,2896 MHz), DSD512 (22,57892 MHz)
Oprogramowanie sterujące: AURALiC Lightning DS dla iOS; AURALiC Lightning DS dla przeglądarki internetowej (tylko ustawienia urządzenia); oprogramowanie sterujące kompatybilne z OpenHome (BubbleUPnP, Kazoo); Roon (Roon Core wymagany osobno)
Cyfrowe wejścia audio : AES/EBU, koncentryczne, Toslink, USB Audio
Streaming: współdzielony folder sieciowy, pamięć USB, napęd CD USB, opcjonalna pamięć wewnętrzna, serwer multimediów UPnP/DLNA, Amazon Music Unlimited, HighResAudio, KKBOX, Qobuz Sublime+, NetEase Music , TIDAL Connect, Spotify Connect, radio internetowe, AirPlay 2, RoonReady, Bluetooth
Wyjścia audio: para XLR; para RCA; gniazdo słuchawkowe 6,35 mm
Napięcie wyjściowe: 4,4 Vrms @ 0 dBFS (XLR); 2,1 Vrms @ 0 dBFS (RCA)
Impedancja wyjsciowa: 10 Ω (XLR); 50 Ω (RCA); 2,5 Ω (wyjście słuchawkowe)
Łączność: Gigabit Ethernet; trójzakresowe WiFi 802.11b/g/n/ac
Pobór energii: 50W max
Wymiary (S x G x W): 34 x 32 x 8 cm
Waga: 7,4 kg
Opinia 1
Wydawać by się mogło, że trzy tygodnie wystarczą, by wszystko po Audio Video Show wróciło na stare tory, emocje opadły a większość poczynionych wtenczas obserwacji spowiła już lekka mgiełka zapomnienia. Jak jednak nauczyło nas życie, oraz ostatnie dostawy Dali Kore i Canor Hyperion P1 & Virtus M1 najwidoczniej nie wszystkie wątki zostały jeszcze zamknięte. Kolejny dowód powyższych obserwacji pojawił się w senne i jak to ostatnimi czasy bywa mroźne, niedzielne popołudnie, gdy na ekranie mojego smartfona wyskoczyło zapytanie, odnośnie planów na zbliżający się wielkimi krokami wieczór. Wbrew pozorom i inauguracji Mundialu owo pytanie wcale nie było pozbawione sensu, gdyż akurat piłka kopana leży daleko poza obszarem moich zainteresowań a i sama perspektywa spędzenia kilku godzin przed TV wzbudza od lat entuzjazm porównywalny z perspektywą leczenia kanałowego w najbliższej placówce podlegającej NFZ. Dlatego też po krótkich acz owocnych pertraktacjach z SDO (Strażniczką Domowego Ogniska) potwierdziłem żywą chęć rzucenia tak okiem, jak i uchem na anonsowany swojego czasu przez organizatorów jako jeden z najdroższych (o ile nie najdroższy) systemów prezentowanych podczas tegorocznego AVS. Od razu zaznaczę, iż wcale w tym momencie nie chodzi o epatowanie iście horrendalnymi kwotami widniejącymi w cennikach poszczególnych wytwórców, które pozwolę sobie dyplomatycznie przemilczeć, a fakt zauważalnego wyróżniania się ponadprzeciętną jakością brzmienia w niezbyt optymalnych – wystawowych okolicznościach przyrody. Mowa bowiem o skonfigurowanym przez stołeczny SoundClub secie składającym się z debiutującej w Polsce z hiszpańskiej elektroniki Wadaxa (Atlantis Reference Server i Reference DAC), znanego i lubianego specjalisty od potężnych wzmacniaczy (w tym mających swą światową premierę monobloków 350MHP 20ALE), czyli kanadyjskiego Tenora, z którego portfolio pochodził również przedwzmacniacz liniowy Line1/Power1 20ALE i monumentalnych (182 cm wzrostu/210kg szt.) trzynastoprzetwornikowych kolumn Marten Coltrane Momento 2. Jak z pewnością Państwo się domyślacie weekendowy odsłuch miał mieć mocno niezobowiązujący charakter, choć z racji zdecydowanie lepszych – salonowych a nie stadionowych, warunków lokalowych dawał nadzieję na zauważalnie bardziej miarodajne obserwacje.
I tak też w istocie było, gdyż po pierwsze Coltrane’y mogły wreszcie pracować w optymalnej dla siebie kubaturze, po drugie sala na Skrzetuskiego jest zaadaptowana akustycznie, a po trzecie dramatycznie inaczej przebiega trzyosobowy odsłuch w kontrolowanych i co tu dużo mówić znanych warunkach od walki o każdy centymetr z napierającym tłumem i nie mniej uciążliwymi odgłosami pracy sąsiednich prezentacji. W dodatku, już „rozgrzewkowo” serwowany repertuar nader boleśnie potwierdzał do znudzenia powtarzaną przez nas tezę, iż wszelakiej maści wystawy i targi są do oglądania a nie słuchania, bo warunków ku drugiej aktywności mówiąc wprost tam nie ma a i pierwszą najlepiej uskuteczniaj w czasie dni/godzin zarezerwowanych dla prasy / zamkniętych pokazów. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, że z ortodoksyjnego punktu widzenia również i salonowy odsłuch daleki jest od ideału, jednak mając na uwadze, że w SoundClubie byliśmy nie raz i mam cichą nadzieję, że jeszcze nie raz i nie dwa dane nam będzie tam się jeszcze pojawić, to wolumen ewentualnych zmiennych i niewiadomych został ograniczony do bezpiecznego minimum.
Jednak ad rem. Nie da się bowiem ukryć, iż na tym poziomie jakościowym niuanse dotyczące typu źródła i przypisywanych mu mniej bądź bardziej trafnych stereotypów tracą rację bytu. Po prostu mamy do czynienia z dźwiękiem kompletnym, skończonym i właśnie wymykającym się prostym zaszufladkowaniom odnośnie swojej cyfrowości / analogowości. Dźwiękiem gdzie gładkość, organiczne wręcz ciepło i namacalność nie wykluczają rozdzielczości i holograficznej trójwymiarowości niebezpiecznie zbliżającej się do granicy, która odróżnia nagranie od wykonania na żywo. Szczególnie wyraźnie słychać było to w kameralnym, wręcz intymnym repertuarze jak „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, czy nawet „Mama’s Gun” Erykah Badu. Jeśli jednak ktoś w tym momencie liczył na to, że ww. system będzie w stanie wszystko i zawsze wyciągnąć za uszy do poziomu, gdzie nie ma żadnych „ale”, to spieszę donieść, iż tak dobrze to nie ma, bo wystarczyło kilka minut z bądź co bądź całkiem dobrze nagranym, lecz akurat w tym wypadku serwowanym z jednego, uchodzącego za najbardziej audiofilski serwisu streamingowego (w ramach małej podpowiedzi jedynie wspomnę, że nie chodzi o Tidala) „Black Market Enlightenment” Antimatter by na własne uszy, w dodatku po raz kolejny, przekonać się, że jednak odczyt lokalnie zgromadzonych plików przynajmniej na razie ma się na tyle dobrze, że granie z „chmury” śmiało możemy uznać za niezwykle przydatne i cenne, o ile tylko traktujemy je jako medium do poszukiwania nowych inspiracji i wstępnej weryfikacji interesujących nas pozycji a nie główne źródło krytycznych odsłuchów.
Niemniej jednak warto było zwrócić uwagę na fakt świetnego „zmieszczenia się” potężnych szwedzkich kolumn w dość standardowej jak na mieszkaniowe standardy premium kubaturze. Jest to o tyle istotne, iż po kontakcie ze znacznie mniejszymi Martenami Mingus Orchestra to właśnie one powinny lepiej wpasować się w salonowej sali odsłuchowej, a tymczasem to starsze rodzeństwo dość bezpardonowo pokazało palcem niżej urodzonym Mingusom o co tak naprawdę w tej zabawie chodzi. Nic nie tylko nie dudniło, co sam bas śmiało można było określić mianem świetnie kontrolowanego, choć zarazem mile nie tyle zaokrąglonego a niewyostrzonego (pozbawionego oznak wysuszenia). Ponadto całość charakteryzowała świetna koherencja i zrównoważenie.
Jedną z największych, zaobserwowanych podczas niedzielnego spotkania ciekawostek była opcja zmiany brzmienia poprzez zmianę parametrów pracy … Wadaxa Atlantis Reference Server. Okazało się bowiem, iż żonglując USB In Gain/USB Speed/USB Out Gain z powodzeniem można było akcentować zarówno ostrość definicji źródeł pozornych, przestrzeń, szczególnie głębię sceny i rozkład planów. W dodatku owe zmiany nastaw nie wpływały tak na gęstość, jak i częstotliwość próbkowania wysyłanego materiału. Jakby tego było mało w zależności nawet nie tyle od samego repertuaru, co wręcz poszczególnych nagrać zdania co do tego, który preset jest optymalny były podzielone, więc szczęśliwcy, którzy na set Wadaxa będą mogli sobie pozwolić zajęcie na coraz dłuższe zimowe wieczory mają zagwarantowane.
Jeśli zaś chodzi o jakiś morał płynący z niedzielnych odsłuchów, to jak z pewnością zdążyliście się Państwo domyślić wizyta w SoundClubie była kolejnym, wręcz milowym, krokiem ku poznaniu możliwości prezentowanego systemu. Czy tym samym spowodowała jego diametralnie inne aniżeli podczas minionego Audio Video Show postrzeganie? Absolutnie nie. Tu raczej chodzi o świadomość dramatycznej wręcz przepaści dzielącej oba spotkania, z których pierwsze – wystawowe dawało jedynie blade wyobrażenie co Wadax z Tenorami i Martenami potrafi a dopiero drugie zasługiwało na miano wstępnej weryfikacji owych możliwości. Nie sądzę jednak by kogokolwiek rozsądnego taki stan rzeczy dziwił, bowiem z tego co udało nam się dowiedzieć od Macka – sprawcy całego zamieszania, tak naprawdę dopiero teraz, kończy powystawowy maraton odsłuchów, na które umawiali się wszyscy ci, których ww. set czy to na AVS złapał za oko i ucho, czy też o jego dostępności dowiedzieli się pocztą pantoflową. Grunt, że Ci co chcieli mieli możliwość zapoznania się z nim w mniej-więcej kontrolowanych warunkach a my ze swojej strony serdecznie dziękujemy SoundClubowi za możliwość znalezienia się w gronie owych szczęśliwców.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Gdy jeszcze w niedzielę rano wydawało nam się, że parafrazując szybkie przemijanie najważniejszych świąt katolickiego roku liturgicznego spokojnie możemy wygłosić frazę ”wystawa, wystawa i po wystawie”, wieczór pokazał, jakie nieobliczalne w swych perypetiach życie potrafi płatać figle. Chodzi mianowicie o fakt zaskakującego zaproszenia na zamknięty odsłuch jednego z najdroższych systemów tegorocznego AVS. Co istotne, zaproszenie dotyczyło spotkania z idealnym setem od elektroniki, przez kolumny, okablowanie ze wspomniane wystawy. Żadnego drukowania meczu istotnymi zmianami, tylko pokazanie prawdy. A, że już na wspomnianej imprezie będący zarzewiem weekendowego odsłuchu system był dla mnie jednym z najlepszych, nie było innej możliwości, jak bezwarunkowe potwierdzenie przybycia na górny Mokotów do siedziby warszawskiego SoundClubu. Czym nas ugościł? Powiedzieć High End-em, to nic nie powiedzieć, gdyż dosłownie każdy z elementów był klasą sam dla sobie. I nie tylko w sensie żądanych zań kwot, ale również, a rzekłbym nawet, że głownie z racji oferowanego brzmienia. Bez wdawania się w szczegóły w roli źródła wystąpił flagowy streamer z przetwornikiem D/A hiszpańskiej marki Wadax, wzmocnieniem zajmował się upgrade-owany do najnowszej, oczywiście najmocniejszej specyfikacji kanadyjski dzielony set Tenor Audio, za przekształcanie sygnału elektrycznego w dźwięk odpowiadały kolumny szwedzkiego Martena, zaś całość zestawu łączyło również szwedzkie okablowanie Jorma Design. Jak widać szaleństwo w najczystszej postaci. Na szczęście po kolejnym odsłuchu – tym razem w kontrolowanych warunkach – mogę powiedzieć, że w każdym aspekcie z bezwarunkowym wskazaniem na jakość prezentowanej muzyki.
Na początek relacji z tego wypadu muszę poruszyć jeden bardzo istotny aspekt. Duże zespoły głośnikowe owszem, mogą wypełnić wielkie kubatury. Ba, zrobią to bez problemu nawet ze średniej wielkości halą. Jednak w domowym audio na szczytowym poziomie chodzi o coś innego. Nie o wygenerowanie ściany bliżej nieokreślonego dźwięku, tylko podanie go bez wymuszenia. Powiem więcej. W pierwszym kontakcie ktoś na co dzień obcujący z małymi kolumnami może nawet stwierdzić, że nic specjalnego się nie dzieje. I wiecie co? To będzie bardzo trafna ocena. Z takimi, dobrze wysterowanymi kolumnami na pokładzie nie spodziewajcie poszukiwanych przez niewtajemniczonych adeptów obcowania z muzyką fajerwerków typu: zjawiskowe kopanie basem, nadzwyczajne świecenie blach perkusji, czy bezpruderyjne zaglądanie wokalistkom do gardeł. Nie tędy droga. Ma być swoboda, oddech, pełna kontrola i wówczas jako wynik dostajemy oczekiwaną namacalność bycia tam i wtedy. A co najciekawsze, w pełnym spektrum głośności, czyli tłumacząc z polskiego na nasze od cichego, do maksymalnego grania bez jakichkolwiek zniekształceń. Efekt wówczas jest taki, że przy podkręcaniu gałki wzmocnienia muzyka nie robi się głośniejsza, tylko rośnie jej energia. To sprawia, że nawet przy mocnym graniu nie odczuwamy najmniejszego dyskomfortu. Gdzie jest haczyk? Fizyka, z prawami której znakomicie radzą sobie systemy właśnie z wzorowym wzmocnieniem i dużymi kolumnami, gdyż oddalają próg słyszalności potencjalnych zniekształceń poza naszą percepcję. Skąd takie wnioski? Tak się złożyło, iż mam to na co dzień. Dlatego wszystkim znajomym dysponującym systemem znacznie mniej wyczynowym w sensie gabarytów i przez to osiągów, zalecam, aby najpierw zakomodować się do zastanej sytuacji. Jedynie wówczas dostrzegą, iż nie chodzi o pozorną zjawiskowość tylko naturalny luz. Oczywiście z najdrobniejszymi smaczkami, ale nie w sensie dzierżenia przez nie palmy pierwszeństwa. Czy to wszystko dał mi opisywany dzisiaj zestaw?
W stu procentach tak. W jego przypadku nie rozpatrywałem wydarzenia muzycznego jako zlepka składowych, tylko spójną od samego dołu, przez średnicę i górę pasma projekcję materiału muzycznego. Z pełną energią, pazurem i świetnie wyważoną kreską. Raz ostrą, innym razem oddającą pola wypełnieniu danej frazy muzycznej. Bez wojowania poszczególnych aspektów ze sobą, tylko służbą jednemu założeniu, na ile jest to możliwe, oddać prawdę o muzyce. Skąd aż takie zauroczenie? To proste. Kolumny Martena posiadają identyczną sekcję – przez wielu uważaną za najlepszą w obecnym czasie – średnio-wysokotonową jak moje Gaudery, dlatego od startu poczułem się jak u siebie w domu. I nie przeszkadzało mi nieco inne podejście do basu, gdyż mimo epatowania minimalnie mniejszą twardością był w pełni kontrolowany, mieniący się nieograniczoną ilością odcieni i pełen werwy. A przecież nie od dzisiaj wiadomo, że ten zakres bardzo mocno wpływa na odbiór całości. Dlatego gdy był wzorowy, dosłownie po kilku minutach akomodacji temat odmienności przestał istnieć. I gdy wydawałoby się, że z mojego punktu widzenia przekazałem Wam najciekawsze wrażenia, najlepsze będzie dopiero teraz. Otóż całe, jak wskazuje powyższa opowieść, fantastycznie odebrane wydarzenie odbyło się przy użyciu bardzo ambiwalentnie traktowanych przeze mnie w osobistym obcowaniu … plików. Sam w to nie wierzę, ale to był pokaz na miarę pożądania. Dotychczas podczas grania z tego nośnika zazwyczaj czegoś mi brakowało. A to energii, a to drapieżności w rysunku, a to ataku lub blasku. Zawsze coś, czego tym razem nie zauważałem. Zauważałem za to fakt, że chłonąłem muzykę niczym gąbka. Cuda? Nic z tych rzeczy. Po prostu myślę, że ciężka praca konstruktorów z teamu Wadaxa.
I tym optymistycznym akcentem zakończę przelewanie na klawiaturę zaznanych w niedzielny wieczór emocji. To z jednej strony było ewidentne potwierdzenie mojego przekonania, iż prezentowany przez SoundClub na ostatniej jesiennej wystawie AVS 2022 zestaw jest pełnowartościowym przedstawicielem ekstremalnego High Endu, zaś z drugiej zapaleniem światełka w moim długim tunelu w kwestii obcowania z muzyką z plików. Pierwszy raz z pozoru niemożliwe okazało się być jednak możliwym.
Jacek Pazio
Opinia 1
Kiedy pod koniec września anonsowaliśmy pojawienie się w naszych skromnych progach A-klasowej integry Canor AI 1.20 żartowaliśmy, że w związku z zauważalnym ochłodzeniem rozpoczynamy sezon grzewczy. Nie sądziliśmy jednak, że od wspomnianej krotochwilnej zajawki do publikacji niniejszego testu minie półtora miesiąca a w tzw. międzyczasie temperatura za oknem nader niechętnie przekraczać będzie 0°C. Czas jednak płynie nieubłaganie, doba uparcie ma tylko 24h i koniec końców dopiero teraz możemy podzielić się z Państwem naszymi obserwacjami poczynionymi w trakcie odsłuchów wspomnianego, dostarczonego przez białostockie Rafko słowackiego wzmacniacza zintegrowanego, na które serdecznie zapraszamy.
O ile już „budżetowy” set CD 2.10 & AI 2.10 budził w pełni zasłużony podziw pod względem tak jakości wykonania, jak i designu (brzmienia oczywiście również, lecz z racji skupiania się w tej chwili na walorach wizualnych pozwolę sobie ten wątek na razie odłożyć na bok) to dopiero w AI 1.20 widać jak przemyślany jest to projekt plastyczny, gdyż wraz ze wzrostem gabarytów komponentu wzrasta również skala, intensywność doznań naocznych. Dopiero teraz widać, że proporcje stały się bardziej harmonijne i choć sama szata wzornicza nie została nawet o jotę zmieniona, to kluczową rolę zaczęła odgrywać skala, czyli mówiąc wprost akurat w tym przypadku, podobnie z resztą jak w motoryzacji, większe oznacza lepsze, bo któż mając wolność wyboru zastanawiałby się nad Audi A1 skoro na tacy leżałyby kluczyki od A6, bądź nawet S6.
Jednak ad rem. Masywną płytę czołową wykonaną ze szczotkowanego aluminium w mniej więcej połowie wysokości przecina pas czernionego akrylu dzielącego dolną połówkę na ćwiartki. To właśnie na nim ulokowano centralnie usytuowany, bursztynowo podświetlony logotyp, po którego lewej stronie znalazły się przyciski wyciszenia i przygaszania a po prawej, również bursztynowy wyświetlacz. Podobnie jak w młodszym rodzeństwie kwestię wyboru źródeł rozwiązano za sprawą sześciu niewielkich przycisków. Włącznik główny znalazł się z kolei już na dolnym pasie aluminium a masywna, otoczona aureolą o wiadomej barwie iluminacji, gałka głośności rozgościła się w centrum górnej połowy.
Szczodrze perforowaną płytę główną zdobi imponujących rozmiarów grawerunek z firmowym logotypem a jej część tylna została tak przycięta by nie zasłaniać groźnie nastroszonych piór radiatorów. Jak się z pewnością Państwo domyślacie ów zabieg ma podłoże nie tylko natury estetycznej, lecz przede wszystkim wynika z konieczności zapewnienia pracującym w klasie A trzewiom. Może na papierze 30 W na kanał przy 8 Ω obciążeniu nie wygląda zbyt imponująco, jednak proszę mi uwierzyć na słowo – AI 1.20 ma taką temperaturę roboczą, że podczas kilkugodzinnego odsłuchu z powodzeniem może ogrzać 25 metrowe pomieszczenie i to przy zakręconych kaloryferach, gdy za oknem wskazania termometru poprzedza złowrogi „minus”. Tak jak już zdążyłem wspomnieć lwią część ścian bocznych przejęły we władanie radiatory, więc poza niewielkimi wypłaszczonymi fragmentami przedniej komory skrywającej dwa toroidalne trafa lepiej do Canora z gołymi dłońmi nie startować, bo ślady po jego przenoszeniu nadspodziewanie długo zostaną z nami w postaci bolesnych zadrapań i skaleczeń.
Ściana tylna zawiera dokładnie to, czego po klasycznej, stereofonicznej integrze wypadałoby się spodziewać, czyli pięć par złoconych wejść RCA i aktywne jedynie w trybie monobloku wejścia XLR, pojedyncze (również z odczepami dedykowanymi pracy w trybie stereo i mono) terminale głośnikowe, zintegrowane z włącznikiem głównym i komorą bezpiecznika gniazdo zasilające IEC i firmowy terminal komunikacyjny C-Link umożliwiający spięcie dwóch AI 1.20 i zarazem zdefiniowanie jednego z nich jako pełniącego zarazem rolę preampu, jak i końcówki mocy „Mastera” i podlegającego mu, „Slave’a”.
Od strony konstrukcyjnej mamy do czynienia z integrą zbudowaną w topologii dual-mono z regulacją głośności opartą na osobnych blokach przekaźników dla każdego kanału. Z podobną atencją producent podszedł do kwestii zasilania zapewniając każdemu kanałowi nie tylko własne toroidalne trafo, lecz i imponującą baterię kondensatorów o pojemności 132 000 μF (łącznie 264 000μ).
Patrząc na klasę pracy i moc naszego dzisiejszego bohatera oczywistymi wydają się skojarzenia z nieco tańszym, acz oferującym podobne parametry, Pass Laboratories INT-25. I coś rzeczywiście jest na rzeczy, gdyż podobnie do amerykańskiego konkurenta również i słowacka integra zamiast ślepego pędu w nieznane i pewnej, zazwyczaj trudnej do obronienia wyczynowości stawia raczej na koherencję i organiczność przekazu. Nie oznacza to bynajmniej jakichkolwiek oznak senności, czy spowolnienia a jedynie nieco odmienny od tego, co pokazują wysokomocowe, AB-klasowe końcówki mocy rozkład akcentów. Tutaj definicja źródeł pozornych opiera się w głównej mierze na pokazaniu ich konsystencji, barw i soczystości tkanki a nie podkreślenia konturów i wyostrzania krawędzi. Coś państwu taka estetyka przypomina? Oczywiście, przecież to dość charakterystyczne cechy czarujących średnicą wyrafinowanych lampowych konstrukcji. Ba, pół żartem, pół serio można byłoby wręcz stwierdzić, iż brzmienie 1.20 jest bardziej lampowe od bądź co bądź hybrydowego 2.10. I byłoby w tym sporo prawdy, choć od razu wypadałoby dodać, iż różnica klas pomiędzy obiema integrami jest znacznie większa aniżeli wynikałaby jedynie z prostego rachunku ekonomicznego, gdyż AI 1.20 na tle swojego młodszego rodzeństwa oferuje zdecydowanie więcej muzyki a jednocześnie nieco mniej dźwięków.
Na niezwykle eklektycznej, przywodzącej na myśl zarówno twórczość Jacquesa Brela, jak i dokonania formacji Laibach albumie „Corpse Flower” autorstwa duetu Mike Patton & Jean-Claude Vannier bas był wyraźnie zaokrąglony, co bynajmniej nie przeszkadzało mu zapuszczać się w rejony zarezerwowane wydawać by się mogło dla zdecydowanie mocniejszych konstrukcji. Z kolei oscylujący pomiędzy głęboką zadumą bliską melodeklamacjom Leonarda Cohena a nie do końca skutecznie hamowaną psychodelią Nicka Cave’a wokal Pattona był uzależniająco dosaturowany i niemalże właśnie stereotypowo „lampowo tłusty”, co niejako staje w opozycji do tego, co raczyły nam swojego czasu zaoferować również pracujące w klasie A, acz zdecydowanie bardziej transparentne emocjonalnie konstrukcje Tellurium, czy rodzimego Abyssounda. Proszę jednak powyższej uwagi nie odbierać w kategoriach jakiegoś zarzutu, czy pejoratywnie nacechowanego przytyku, gdyż daleko nie szukając podobną drogą od lat podążają Japończycy z Accuphase i jakoś nikt nie ma do nich o to nawet najmniejszych pretensji.
Podobne obserwacje poczyniłem na bluesowo – jazzującym albumie „Reflector”, gdzie instrumentalne Vestbo Trio wsparł gościnnie pojawiający się na wokalu niesamowity Bjørn Fjæstad. Ponadto kremowe zagęszczenie średnicy sprawiło, że całość zabrzmiała nico bardziej intymnie aniżeli z mojej dyżurnej amplifikacji, co pozwoliło podczas odsłuchu nieco wnikliwiej wniknąć w strukturę nagrania. I tu pozwolę sobie na małą dygresję, gdyż zazwyczaj owe zagęszczenie powoduje, że słuchacz automatycznie przestawia się na kontemplację całości a nie poszczególnych detali i warstw. Tymczasem Canor sprawił iż pomimo dosaturowania i emocjonalnego dopalenia środka pasma nie tylko nie straciliśmy wglądu w dalsze plany, lecz wręcz byliśmy co i rusz zapraszani do ich wnikliwszej niż zazwyczaj eksploracji. Od razu jednak zaznaczę, że góra pasma wcale nie miała zamiaru schodzić na dalszy plan, więc co i rusz dawała o sobie znać, czy to podczas gitarowych partii, czy łapiąc za ucho złociście skrzącymi się blachami. A że przy okazji daleka była od ofensywności nader lapidarnie symulującej ponadnormatywną rozdzielczość, to już zupełnie inna bajka.
No dobrze, skoro klimaty lekkie, łatwe i przyjemne mamy z głowy, to co z takimi, które z ową łagodnością mają tyle wspólnego co szyba z szybowcem? Otóż śmiem twierdzić, że może ortodoksyjni miłośnicy wydobywających się ze strun głosowych ryków przywodzących na myśl płukanie gardła tłuczonym szkłem będą początkowo kręcić nosem, to większość odbiorców z mniejszym, bądź większym zdziwieniem powinna odkryć, że do tej pory uznawany za niezbyt strawny materiał nagle okaże się całkiem atrakcyjny i bez trudu będzie można w nim wyłowić intrygująco liryczne akcenty. Przesadzam? Bynajmniej. Wystarczy bowiem sięgnąć po radosną twórczość naszego rodzimego Behemotha, jak daleko nie szukając „Opvs Contra Natvram”, bądź „I Loved You at Your Darkest Behemoth”, by na własne uszy przekonać, się, że nie taki Diabeł straszny, jak go malują i definiowana do tej pory jako iście kakofoniczna warstwa instrumentalno – wokalna ma w sobie zaskakujące pokłady tak logiki, jak i łapiących za ucho i trącających struny naszej wewnętrznej wrażliwości akcentów. Oczywiście nie da się ukryć, że słowacka integra nie idzie po przysłowiowej bandzie i nawet nie próbuje oddać pełni dynamiki iście opętańczych blastów i gitarowych riffów, ale w jedynie znany sobie sposób nieco łagodząc przekaz i zaokrąglając krawędzie nadal jest w stanie oddać iście apokaliptyczne piękno najbrutalniejszych odmian metalu. Ponadto, jeśli komuś byłoby mało doznań, to uprzejmie donoszę, iż po mieście chodzą słuchy, że dodanie drugiego AI 1.20 i ustawienie obu w tryb monobloków dramatycznie zmienia sytuację dodając całości potęgi i dynamiki. I jestem w stanie w owe kuluarowe ploteczki uwierzyć, gdyż co jak co, ale 100W na kanał w klasie A zazwyczaj jest w stanie poprawnie wysterować przysłowiowy stół bilardowy o konwencjonalnych kolumnach nawet nie wspominając.
W ramach krótkiego podsumowania pozwolę sobie nieco przewrotnie stwierdzić, iż Canor AI 1.20 nie tylko nie jest przysłowiowym drutem ze wzmocnieniem, co nawet przez moment nie ma takich aspiracji. Zamiast bezdusznie reprodukować serwowane mu dźwięki stara się bowiem podać je w możliwie najbardziej atrakcyjnej formie, przez co nie tylko nie męczy słuchaczy zbyt bezpardonowym podejściem do niezbyt wyrafinowanych realizacji, lecz na każdym kroku stara się zwracać naszą uwagę na do tej pory pomijane i niezauważane pozytywy. Czy takie podejście do tematu spodoba się wszystkim? Śmiem wątpić, gdyż z pewnością każdy zna jednostki wyznające zasadę, iż im gorzej, tym lepiej, gdyż dopiero wtedy mają pewność dotarcia do źródła prawdy o danym nagraniu. Nie mam jednak wątpliwości, iż lwia część melomanów i audiofilów będzie gotowa przyjąć go do swoich systemów z szeroko otwartymi ramionami i dzień po dniu cieszyć się jego sonicznymi walorami a tym samym własną płytoteką.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Franc Audio Accessories Ceramic Disc TH + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones; Accuphase P-7500
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Jak zagajałem w poprzednim teście ciekawie wypadającego brzmieniowo zestawu słowackiego Canora, po ostatniej zmianie dystrybucji marka przeżywa na naszym rynku drugą lub nawet trzecią młodość. Niby od dawien dawna była znana, tylko dziwnym trafem zawsze miała trochę pod przysłowiową górkę. Jednak jak widać, przy odrobinie wysiłku – naturalnie mowa o konsekwentnym rozwoju portfolio – zawsze jest szansa na kolejne rozdanie. I taką sytuację mamy tym razem. Powiem więcej. Moim zdaniem obecne wejście jest najbardziej konsekwentne, bowiem na fali dobrej sprzedażowej passy obecny opiekun marki – białostockie Rafko – dba o medialny byt brandu tego podmiotu gospodarczego i co jakiś czas proponuje nam ciekawe starcie z myślą techniczną naszych południowych sąsiadów. A ciekawe nie tylko z racji zderzania się z nowościami, ale również często z uwagi na będącą znakiem rozpoznawczym Canora ich hybrydową konstrukcję. Tak tak, chodzi o aplikację w układach elektrycznych lamp elektronowych, co pewnie nie tylko dla nas, ale wielu z Was jest wartym uwagi rozwiązaniem. To jest na tyle interesujące nas połączenie wody z ogniem, że nigdy nie odmawiamy sprawdzenie danego urządzenia w recenzenckim boju. I gdy przekonani, iż tym razem również odbędziemy kolejną tego typu podróż, co poniektórych najprawdopodobniej zaskoczę, gdyż na recenzencki tapet trafił w pełni tranzystorowy, zintegrowany, pracujący w czystej klasie A wzmacniacz Canor AI 1.20.
Gdy rzucimy okiem na naszego bohatera, okazuje się, że może jakimś ekstremalnie wielkim piecem nie jest, ale przy typowej szerokości reszta jego gabarytów jasno daje do zrozumienia, iż sroce spod ogona nie wypadł. Jest wysoki, głęboki i z racji pracy w klasie A oprócz licznych, designersko wykonanych poprzecznych otworów grawitacyjnie wentylujących wewnętrzne układy elektryczne, na bocznych ściankach został uzbrojony w wielkie radiatory. Jego wykonany z grubego płata szczotkowanego aluminium front przyjemnie dla oka przecięto usytuowanym nieco poniżej środkowej części czarnym pasem, w którego centrum – walka o utrzymanie spokoju wizualnego produktu – tuż nad nim umieszczonej gałki wzmocnienia producent postanowił zastosować niezbędny pakiet guzików sterujących. Ale to nie koniec boju o wygląd, bowiem w trosce o spójność wizualną naszego bohatera z prawej strony wspomnianego czarnego pasa znajdziemy jeszcze wielki, piktogramowy, czytelny chyba z kilometra, korelujący z brązem obudowy, bursztynowy wyświetlacz, mieniące się tą samą poświatą tuż nad włącznikiem budzącym wzmacniacz z uśpienia logo marki oraz podobnie umaszczoną obwolutę wokół pokrętła głośności.
Jeśli chodzi o tylny panel, ten w swym bogactwie proponuje nam zestaw zacisków kolumnowych z możliwością konfiguracji wzmacniacza jako monoblok, pakiet 5 wejść liniowych RCA, jedno wejście XLR dla wspomnianej funkcji mono, gniazdo C-Link oraz zintegrowane z bezpiecznikiem i włącznikiem głównym gniazdo zasilania. Naturalnie zwieńczeniem wyposażenia AI 1.20 jest dedykowany pilot zdalnego sterowania.
Jak można było się spodziewać, konstruktorzy Canora dobrze wiedzą, czym powinna cechować się dobrze, powtarzam dobrze skonstruowana klasa A. To ma być nienachalna plastyka, esencja i pełne kontroli soniczne mięcho. Owszem to sprawia, że odchodzimy od pogoni za wyczynowością projekcji w domenie szybkości narastania sygnału i ostrości rysunku źródeł pozornych, jednak wiele w tych aspektach można podciągnąć resztą toru. I tak też stało się w moim przypadku. Poczynając od źródła, a kończąc na kolumnach zapewniłem wzmacniaczowi godnych współtwórców przekazu muzycznego, co dobitnie pokazało, z że pozorny brak wyczynowości w żaden sposób nie wpływał na pełne emocji obcowanie z muzyką. Jak to możliwe? Po prostu wystarczyło zapewnić jej dobrą wagę, oddech i unikanie zbytniej zwalistości niskich tonów, co jota w jotę uczynił nasz słowacki przedstawiciel sekcji wzmocnienia. Było kolorowo, ciepło, ale przy okazji w górze zwiewnie, a to z jednej strony masowało moją romantyczną próżność, a z drugiej nie pozwoliło się nudzić. To bardzo istotne, gdyż muzyki słucham kilka godzin dziennie i nie może mnie usypiać, tylko dla przykładu jak w przypadku naszego bohatera, w danej estetyce – w tym przypadku fajnie zrealizowanej klasy A – wciągać w wir wydarzeń. Jakieś przykłady? Proszę bardzo.
Na początek aranżacja twórczości Krzysztofa Komedy przez braci Oleś wespół z wibrafonistą Christopherem Dellem „Komeda Ahead”. To jest wręcz idealna kompilacja do odtwarzania przez system stawiający na emocje związane z barwą i eterycznością zawieszonych w przestrzeni instrumentów. A wspomniany wibrafon już chyba w największym stopniu. Jego ekspresja dzięki klasie pracy wzmacniacza była powalająca. Jednak w ocenie tego występu wbrew pozorom nie to było najważniejsze. Oczywiście piję do również znakomitego występu obydwu braci, gdyż mimo hołubienia przez Canora raczej niezbyt zwartej prezentacji tak kontrabas, jak i perkusja wypadały bardzo dobrze. Pierwszy, czyli przerośnięte skrzypce wyraźnie pokazywały współpracę palca ze stroną i pudłem rezonansowym, zaś drugi w postaci okrągłych stelaży z naciągniętymi membranami i pokrywek do garnków obiadowych, na samym dole bronił się przed utratą kontroli, zaś na górze brylował feerią co prawda złotawych, ale za to swobodnie wybrzmiewających iskierek.
Innym dobrym, tym razem na pewnego rodzaju pomoc w odtworzeniu może nie słabej, ale z pewnością nie tak wyczynowej realizacji, przykładem była płyta formacji Banda Edwarda – krążek pod tym samym tytułem. To radosny blues – niezobowiązująca recka wkrótce na naszych łamach, który wręcz zasługuje na podanie go w estetyce nieco bardziej kolorowej poświaty. Lekkie, opisujące codzienne życie i związane z nim sytuacje teksty na fuzji z naszym bohaterem wyraźnie zyskiwały. Charyzmatyczna wokaliza brylowała swoją wielobarwnością, zaś instrumentarium dzięki podkręceniu niuansów barwowych ewidentnie zyskując na energii ani trochę nie traciło na wyrazistości. Po co to piszę? To banał. Aby pokazać, że dobra aplikacja królewskiej klasy wzmacniania sygnału audio nie zawsze jest sonicznym ulepkiem. Ale to nie oznacza z automatu, że zawsze gwarantuje pełen sukces. Jednak jak widać na załączonym przykładzie, słowacki produkt wyszedł z tego starcia z tarczą.
Jako zwieńczenie tej epistoły o możliwościach brzmieniowych clou naszego spotkania w kontrze do przywoływanego plumkania wystąpi wulkan energii w osobie Rammsteina z produkcją „Zeit”. Cel? w teorii chciałem położyć Canora na łopatki, gdyż to przykład materiału typu „Palec Boży”. Jednak w sobie tylko znany sposób wzmacniacz znalazł sposób – powtórzenie słowa celowe – na oczywiście pokazanie tej pozycji płytowej w nieco ugładzonej formie, jednak w całkowitym odbiorze nadal brylującej w kanonie szaleństwa. Może nie cięła uszu ostrymi frazami – a może na szczęście i nie zabijała natychmiastowymi wybuchami instrumentalnych zbitek, ale za to wyraźnie pozbawiona była męczących zniekształceń, a przez to zwyczajnie przyjemniej się tego słuchało. Ba, odczuwałem nawet bardziej emocjonalnie podkręconą nutkę pojednania z lubianym przeze mnie artystą.
Gdy dotarliśmy do finału, bazując na powyższym, ewidentnym gloryfikowaniu sposobu na muzykę według Canora AI 1.20 chcę powiedzieć tylko jedno. Osobnikami, którzy mogą sobie odpuścić tę pozycję w trakcie poszukiwań sekcji wzmocnienia, są li tylko piewcy karykaturalnej pogoni za granicznie ostrą kreską wydarzeń scenicznych i ekstremalnej szybkości ataku. Reszta populacji, nawet część optująca za neutralnością, przynajmniej powinna go posłuchać. W tym co robi, nie jest męczący i ani trochę nudny. A, że woli nieco pokolorować świat, cóż, ma do tego prawo. Jednak co istotne, nie przekracza linii dobrego smaku. A to już chyba istotna informacja.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Klipsch Horn AK6 75 TH Anniversary
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Rafko
Producent: Canor
Cena: 35 950 PLN
Dane techniczne
– Moc wyjściowa: 2 x 50 W / 4 Ω; 2 x 30 W / 8 Ω; 1 x 130 W / 4 Ω; 1 x 100 W / 8 Ω
– Wzmocnienie: -30dB
– Czułość wejściowa: 290 mV
– Pasmo przenoszenia: 20-25 000 Hz ± 0,5 dB / 5 W.
– Impedancja wejściowa 30 kΩ
– Wejścia: 5 par RCA, 2 x XLR (aktywne jedynie w trybie monobloku)
– Całkowite zniekształcenie harmoniczne: <0,0009% / 1 kHz, 5 W.
– Odstęp sygnał/szum: >90 dB
– Współczynnik tłumienia: 250 / 4 Ω; 500 / 8 Ω
– Pobór energii: 305W
– Wymiary (S x W x G): 435 x 170 x 485 mm
– Waga (netto): 28 kg
Skoro zarówno kurz, jak i emocje po ostatnim Audio Video Show zdążyły nieco opaść, to najwyższa pora na kontynuację delektowania się wyłapanymi tamże specjałami. Na pierwszy ogień idą zatem … mające swój debiut podczas monachijskiego High Endu zjawiskowe, majestatyczne i stanowiące prawdziwą perłę w duńskiej koronie … Dali Kore.
cdn. …
Z pewnością wielu z Was pamięta pojawiający się czasem na naszych łamach nurt opiniowania tak zwanych systemów marzeń. Chodzi o na ile to możliwe, przyglądanie się zazwyczaj drogiemu, jednak z założenia kompletnemu zestawowi audio. Nie zdarza się to zbyt często, gdyż wielu potencjalnych czytelników z uwagi na planowane zakupy pojedynczego komponentu, woli solowe występy, dlatego też nie chcąc uśmiercić jednak fajnego przedsięwzięcia co jakiś czas z elektronicznego panteonu schodzimy z tematem w rejony swobodniejszego poruszania się zwykłego Kowalskiego. Takim to sposobem we wspomnianym nurcie oceny pełnej konfiguracji dzisiaj pojawiają się mocni przedstawiciele segmentu Hi-Fi. Co istotne, z portfolio znanego podmiotu dystrybucyjnego, czyli Sieci Salonów Top HiFi & Video Design, dzięki której możemy przyjrzeć się zestawowi elektroniki Rotela z serii Diamond , czyli odtwarzacza CD/DAC-a DT-6000 i wspierającego go wzmacniacza zintegrowanego RA-6000 oraz kolumn podstawkowych Bowers & Wilkins 705 S3.
Przegląd technikaliów rozpocznę od kolumn, które są tak zwanymi monitorami, jednak nie w stylu nudnej, prostopadłościennej skrzynki, tylko konstrukcjami czerpiącymi pełnymi garściami z wieloletnich doświadczeń marki. Dlatego też obudowa jest pewnego rodzaju prostopadłościanem, jednak z delikatnie wypukłym frontem, co sprawia, że kolumny nie tylko znakomicie wyglądają, ale przy okazji skutecznie walczą ze szkodliwymi falami stojącymi we wnętrzu. A to dopiero początek firmowych ciekawostek, gdyż oprócz zaimplementowania kompozytowego przetwornika średniio-niskotonowego na awersie oraz znanego z wielu innych konstrukcji portu bass-reflex („Flowport”) i poziomo zorientowanej serii terminal przyłączeniowych na rewersie, na górnej połaci skrzynki znajdziemy znakomicie rozpoznawalną z topowych serii aplikację nowo opracowanego głośnika wysokotonowego Carbon Dome. Oczywiście w temacie zaczerpniętego z flagowych modeli usadowienia „gwizdka” chodzi o umieszczenie go w czymś na kształt grotu pocisku (Twiter-on-top), z tą tylko różnicą, że membrana znajduje się od strony większej średnicy, zaś ujście fal generowanych za nią skierowane jest w tył teraz wykonanego z aluminium lejka. To jest na tyle dobrze znane i co bardzo ważne, przez lata znakomicie sprawdzone rozwiązanie, że konstruktorzy chcąc podnieść jakość dźwięku swoim tańszym wyrobom postanowili przenieść ten pomysł do niższych serii. Zamykając opis dawką najistotniejszych dla użytkownika informacji dodam tylko, iż w przypadku B&W 705 S3 mamy do czynienia z konstrukcją dwudrożną, pracującą w zakresie częstotliwości 45 Hz-33 kHz, przy skuteczności 88 dB. Jak zdradzają fotografie, na czas testu dystrybutor dostarczył do redakcji firmowe podstawki.
Jeśli chodzi o elektronikę, ta będąc z jednej linii produktowej ma ze sobą wiele wspólnego. Jednak nie tylko od strony wizualnej, ale również wyposażeniowej. Chodzi mianowicie o fakt wielofunkcyjności, co oznacza, że tak źródło w postaci odtwarzacza płyt Cd, jak i wzmacniacz zintegrowany oprócz swoich podstawowych zadań na pokładach posiadają zaawansowane przetworniki cyfrowo-analogowe. Tak tak, nadchodzą czasy, gdy dosłownie i w przenośni każdy komponent audio będzie swoistym centrum obsługi wszelkich możliwych około-muzycznych działań. Przybliżając na początku CD-ka mamy do czynienia z typowym rozmiarem ciekawie prezentującej się obudowy. Ciekawie dlatego, że front z grubego płata aluminium poddano poprzecznemu szczotkowaniu, w jego centrum osadzono wielofunkcyjny wyświetlacz i pod nim szufladę dla płyt CD, zaś na obydwu flankach oprócz pakietów pozwalających na jego obsługę przycisków, znajdziemy ozdabiające urządzenie, imitujące radiatory pionowe grzebienie. Przyznacie, że sporo na nim się dzieje. Jednak zapewniam, nie jest to specjalnie przytłaczające, lecz bez problemu akceptowalne. Kreśląc kilka słów o tylnym panelu, jestem rad, iż ten spełniając funkcję wielozadaniowca proponuje nam stosunkowo bogaty zestaw wejść i wyjść. A znajdziemy na mim terminale analogowe RCA/XLR, cyfrowe typu: dwa rodzaje USB, LAN, OPTICAL, SPDIF, RS232 oraz gniazdo zasilania IEC.
Gdy dotarliśmy do wzmacniacza, ten na tle odtwarzacza jest znacznie wyższy. Jednak tak wygląd, jak i bogactwo wyposażenia i wystroju jest prawie bliźniacze. Naturalnie wszelkie manipulatory obsługują nieco inne funkcje, jednak na pierwszy rzut oka podobieństwo jest niezaprzeczalne. Jakie zatem są różnice? Najszybciej rzucającą się na froncie jest zastosowanie średniej wielkości gałki wzmocnienia na prawej stronie, w miejscu szuflady wkomponowanie dodatkowych dwóch serii guzików i w dolnej części lewej strony, tuż obok pionowo zorientowanej imitacji radiatora, wejścia USB. Przenosząc się z opisem konstrukcji ku tyłowi łatwo zauważyć ułatwiające grawitacyjne chłodzenie trzewi, prostokątne bloki poprzecznych otworów na górnej płaszczyźnie. Zaś po dotarciu do tylnej ścianki zderzamy się z istnym przyłączeniowym szaleństwem. Obejmuje ono na podwójne terminale kolumnowe, zestaw wejść liniowych RCA/XLR z phonostagem włącznie, zacisk uziemienia, po 3 wejścia cyfrowe Optical i SPDIF, pojedynczy LAN, USB, RS232 oraz gniazdo zasilania. Wieńcząc ten akapit zdradzę jeszcze, iż wzmacniacz może pochwalić się oddawaniem mocy na poziomie 200/8 Ohm i 350W/4 Ohm, zaś w kwestii sterowania każdy z produktów w pakiecie startowym posiada systemowego, podświetlanego na niebiesko pilota zdalnego sterowania.
Co zaproponował mi rzeczony zestaw? Bez jakiegokolwiek naciągania faktów mogę powiedzieć, że stanął na wysokości zadania. Po pierwsze – nie szukał na siłę basu rodem z kolumn podłogowych. Po drugie – budował swobodną, z ciekawym rozmachem wirtualną scenę. A po trzecie – nawet przez moment nie były nadpobudliwy. Owszem, stroniący od notorycznego przegrzewania przekazu, jednak bardzo wstrzemięźliwy w temacie wyrazistości podania muzyki. A zapewniam, to w przypadku małych, niezbyt epatujących basem kolumn nie jest takie łatwe, gdyż zazwyczaj kończy się przekroczeniem cienkiej linii nadinterpretacji. A wówczas nie ma szans na obronę takiego stanu rzeczy nawet setką peanów na temat zjawiskowej sonicznej drobiazgowości. Nasi bohaterowie zagrali dość lekko, ale przy tym z fajnym drivem, co w dobrym tego słowa znaczeniu miało swoje reperkusje dotyczące jakości realizacji poszczególnych płyt. I gdy wydawałoby się, że to standard, te dobre brzmiały znakomicie, to złe dziwnym trafem nie krzyczały. Naturalnie emanowały lekkimi symptomami realizacyjnej nonszalancji, jednak całościowo były bardzo strawne. A strawne dlatego, że brałem pod uwagę wykonawcę i jego zwyczajowe ekscesy produkcyjne.
W ten, wydawałoby się z założenia męczący sposób grał przykładowy Ozzy Osbourne „Ordinary Man”. Wyraziście, czasem ostro, ale za to z zarezerwowana dla niego ekspresją. Co mi po ugładzaniu szatana, gdy w grę wchodziłoby zlanie się wszystkich informacji w jedna papkę. Niestety ta nawet w najbardziej przyjaznym wydaniu zawsze zostanie papką, z której nic nie wynika. Na szczęście opiniowany zestaw nie forsował umilania życia ponad wszystko, dlatego tak ciekawie odebrałem te płytę. Z agresją i może bez szaleństwa, ale nadal niezłym dociążeniem, co nawet nie znając artysty pokazywało, że nie mamy do czynienia z opowiadaczem bajek, tylko rockowym wcieleniem diabla.
Nieco inaczej, czyli lepiej, bo realizator przyłożył się do postprodukcji, wypadał jazz z najnowszego krążka duetu Enrico Ravy z Fredem Herschem „The Song Is You”. Może majestatu fortepianu rodem z moich Gauderów się nie doczekałem, ale nadal pokazywał pełną skalę wykorzystywanych akordów, a przy tym fajnie wybrzmiewał. A gdy do tego doszło znakomite zawieszenie trąbki Ravy, nawet nie wiem kiedy, zapomniałem o poszukiwaniu jakichkolwiek high end-owych symptomów. Byłem ja i okalająca mnie muzyka. W teorii w wielu dziedzinach pozostawiająca coś do życzenia, jednak na tyle spójnie i wciągająco podana, że bezwiednie wszelkie syndromy audiofilskiego natręctwa odeszły na boczny tor. Gdzie jest haczyk? Spójrzcie na tabelki pod recenzją. Chodzi o znakomicie przyswajalną cenę za tak fajny pokaz. Nawet dla zwykłego Kowalskiego.
Na koniec pojechałem po bandzie i w odtwarzaczu wylądowała opera „La Traviata” z Luciano Pawarottim w jednej z głównych ról. Cel był jasny jak słońce. Sprawdzić, czy dotychczasowe traktowanie wyrywnego rocka i stawiającego na spokój jazzu nie odbije się czkawką podczas odtwarzania maestro Pavarottiego. Jego nie da się podrobić, ale za to łatwo sprawić, aby był męczący. Szczególnie w frazach śpiewanych, że tak się wyrażę, z pełnego gardła. Wówczas nie ma przebacz i albo coś sobie z tym radzi, albo niemiłosiernie jazgocze. Na szczęście w tym przypadku mimo pewnej lekkości grania zestawu wokaliza wypadła dobrze. Może bez identycznego do artysty tembru głosu, ale przekaz był bardzo bliski, a to z przecież budżetowego zestawu śmiało można zaliczyć jako sukces. Tym bardziej, że jak to zwykle bywa, podczas najbardziej znanej arii na początku pierwszego aktu z wolumenem dźwięku lubię przekroczyć granicę rozsądku.
Gdy opis brzmienia tytułowej układanki mamy już za sobą, co prawda bardzo zdawkowo, ale jednak chciałem wspomnieć coś o wewnętrznych przetwornikach. Te jak donoszą informacje producenta oparte są na innych kościach – jedna starsza, a druga nowsza. To zaś sprawia, że obydwa DAC-e grają nieco inaczej. I gdy wydawałoby się, że nowszy powinien być lepszy, to jako ciekawostkę mogę zdradzić, że mnie bardziej do gustu przypadł ten starszy. Przekaz był bardziej płynny, naturalnie kosztem rozdzielczości, jednak jak to zwykle bywa, każdy ma swój gust i wybiera co bliższe jego sercu. Po co o tym wspominam? Oczywiście w celu pokazania, że jak zaznaczałem na wstępie, ów zestaw jest bardzo funkcjonalny. Nie tylko w kwestii możliwości przyłączeniowych, wyposażenia w wewnętrzne przetworniki, ale również ich różnorodność grania, co w zakresie jednego seta pozwala nam na wybranie kilku opcji jego brzmienia.
Komu poleciłbym tytułowy konglomerat? Z jednym wyjątkiem wszystkim. Kto należy to tej grupy? To mam nadzieję, wynika z powyższego testu. Oczywiście poszukiwacze nadmiernego przeciągania liny w kierunku wagi dźwięku z małych monitorów. To zazwyczaj kończy się nudą. Tymczasem Bowersy w zestawie z Rotelem stawiają na życie w muzyce. A to wprost proporcjonalnie przekłada się na radość z wielogodzinnego obcowania z nią. Czego potencjalnym nabywcom, mam nadzieję, że nawet kilku z Was serdecznie życzę.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Klipsch Horn AK6 75 TH Anniversary
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
CenyRotel DT-6000: 9 999PLN
Rotel RA-6000: 20 999 PLN
B&W 705 S3: 13 998 PLN (para)
Dane techniczne
Rotel DT-6000
Obsługa sygnałów cyfrowych
– Koncentryczne/Optyczne: LPCM do 24-bit/192kHz
– PC-USB/ USB Audio Class 2.0: PCM 32-bit/384kHz; DSD 11.2M; DoP MQA i MQA Studio do 24-bit/384kHz
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD)
Wejście Koncentryczne/Optyczne: < 0.0007%
Wejście CD/PC-USB: < 0.0012%
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20kHz, +0, -0.15dB; 10 Hz – 70kHz, +0, -3dB
Współczynnik sygnał/szum: >115dB
Dynamika: >99dB
Przetwornik cyfrowo-analogowy: ESS 32-Bit/768kHz DAC
Zrównoważenie kanałów: ± 0.5dB
Separacja kanałów: >115dB @ 10kHz
Zniekształcenia intermodulacyjne: <0.0012%
Napięcie wyjściowe: 2.1V (RCA), 4.3V (XLR)
Impedancja wyjściowa: 10Ω (RCA),20Ω (XLR)
Pobór mocy: 25W; <0.5W (Stand-by)
Wymiary (S x W x G): 431 × 104 × 320 mm
Waga: 8,11 kg
Rotel RA-6000
Moc wyjściowa: 2 x 200W / 8Ω; 2 x 350 W / 4Ω
Wejścia: para XLR, 3 pary RCA, Phono RCA, 3 x Coax, 3 x Optical, PC-USB
Wyjścia: Słuchawkowe, Pre Out, 2 x Sub
Zniekształcenia THD: <0.0075%
Pasmo przenoszenia
– Wejścia sygnału liniowego: 10Hz – 100kHz, ±0.5dB
– Wejścia cyfrowe: 10Hz – 90kHz, ±2dB
– Wejście phono: 20Hz – 20kHz, ±0.5dB
Odstęp sygnał/szum
– Wejścia sygnału liniowego: 103dB
– Wejścia cyfrowe: 102dB
– Wejście phono: 80dB
Zniekształcenia intermodulacyjne: <0.03%
Współczynnik tłumienia: 600
Czułość wejściowa
– Wejścia sygnału liniowego (RCA): 340mV
– Wejścia sygnału liniowego (XLR): 540mV
– Wejścia cyfrowe: 0 dBfs
– Wejście phono (MM): 5.2mV
Impedancja wejściowa
– Wejścia sygnału liniowego (RCA): 5.6kΩ
– Wejścia sygnału liniowego (XLR): 100kΩ
– Wejścia cyfrowe: 75Ω
– Wejście phono (MM): 47kΩ
Impedancja wyjściowa: 100Ω
Obsługiwane sygnały cyfrowe
– Wejście koaksjalne/optyczne :LPCM max 24-bit/192kHz
– USB Audio Class 2.0: max32-bit/384kHz (również MQA)
Pobór mocy: 500W; <0.5W (Stand-by)
Wymiary (Szer. x Wys. x Gł.): 431 × 144 × 425 mm
Waga: 18,81 kg
B&W 705 S3
Konstrukcja: podstawkowa, 2-drożna, wentylowana do tyłu
Rekomendowana moc wzmacniacza / Nominalna moc wejściowa: 30 – 120 W / 8 Ω
Impedancja: 8 Ω (minimum 3.7Ω)
Pasmo przenoszenia: 50 Hz – 28 kHz ±3 dB
Skuteczność: 88 dB spl (2.83 Vrms, 1m)
Zastosowane przetworniki:
– wysokotonowy: 25 mm Decoupled Carbon Dome
– nisko/średniotonowy: 165 mm Continuum cone
Wymiary (S x W x G): 192 (kolumna) x 413 (z tweeterem) x 337 (z grillem i terminalami) mm
Waga: 9.6 kg
Wersje wykończenia: Biały satynowy, Czarny połysk, Mokka
Opinion 1
Broadband Internet access is now a standard, to which we got accustomed to, but also grew to expect everywhere we go. Even a slightest unavailability, like when we go for a stroll in the woods or mountains, is sometimes able to trigger deep fear states in the more fragile minded individuals, or at least some disorientation. Because how is it possible not being able to share a picture of the beautiful berry we see, a mushroom or at least a picturesque view with or without our selfie? This was additionally strengthened by the pandemic, which made not only our work and school move to the Internet realm, but also we started to view TV, do shopping or even meet with friends on-line. It is worth remembering, that for us – audiophiles – music is most important in the digital realm, by which I mean all kinds of streaming services and shops offering digital downloads. Because why should we put everything on the shelves at our home, which tends to get smaller with time, when everything is available within reach, just a mouse click away. So we listen to what we want and whenever we want. Simple, isn’t it? Yes. If the Internet is not fading that day, or our offspring is clogging our link with on-line gaming, or the streaming platform has some bandwidth issues or even the artist we like had a tantrum and removed all his work from the streaming platform we use. Is this at all possible? Of course. But before you start having nightmares and anxiety states looking into the future, you can make sure you have some kind of safety and independence, as well as comfort of user-friendliness (or not need to handle it at all) of an external, big storage space for your files. And here enters our today’s guest, the 10TB disk Silent Angel Expander E1, supplied to us by the Wroclaw based Audio Atelier.
As can see for yourselves, the chassis of the Expander E1 is a tightly sealed, massive aluminum profile, covered in grey-titanium varnish. It is placed on four turned, anti-vibration feet. The disk itself is placed in a dedicated, anti-vibration basket. This basket is not a run-of-the-mill, standard computer one, but placed on four columns, decoupling it from the chassis, vibration reducing spikes and has a cover, several millimeters thick. This quite worked out construction resulted in reducing the sound of the working drive below 26dB. Additionally, excluding the power supply outside of the USB port allows to minimize the interference with the signal flowing between the disk and the receiver. The power supply itself is a standard “laptop” type 12V/1A brick, but common sense and experience suggest, that if you have the chance, you should use a line PSU, like for example the Forester F2.
The only decoration is the company logo on the top cover and a small LED in the right, lower corner of the fascia, informing us the unit is powered on. A bit more is happening on the back, where we have a USB 3.0 type B port, a DC 5.5×2.5 socket and the main power switch. So we do deal here with a USB disk, and not a NAS with an Ethernet LAN port. And what comes of it? For the common user it just means he or she will not need any additional accessories (of course besides a streamer equipped with an USB expansion port), like a switch (N8 Pro or N8) or appropriately refined Ethernet cables. Not even mentioning a UPnP server. You can even say, that this is an ideal proposal for those ascetic brothers and sisters with golden ears, who leave the Wi-Fi outside of their audiophile seclusions, and like to select the material for their listening using buttons on their players or a remote, scrolling through the directory trees.
Moving on to the section devoted to the sound of the tested device, I would like to split it in two parts. The first one would be about its “own” sounds, and the second, proper one, about the reproduction of music stored on it. The reason for that seems obvious, as all kinds of network appliances, like NAS, etc, we are able to expedite outside of our listening room, their working sounds (fans, or even resonances of their chassis) are almost, or completely irrelevant. And we will not be able to place the Silent Angel proposal too far away from the streamer, so it will remain in the field of our view or hearing. Fortunately the manufacturer is aware, and managed to achieve very satisfactory results, so that during copying complicated, and quite “heavy” content, we can hear something when putting our ear against the chassis, but during normal operation, when we are just playing back the material on the disk, it turns out to be as loud as boulders in the forest – completely silent. Of course if we concentrate on the sounds the unit produces, as in fact it shares the files stored very nicely and quickly, although it is based on a spinning drive and not a SSD.
And now we are moving to the second, main part, where on the playlist we could not forgo the very moody and minimalistic “From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” by Hubert Hoffman, recorded in one of the “quietest” recording studios in the world – the Belgian Galaxy. It was about verifying with my own ears, if even at very low volume levels, something (the tested disk) will not interfere with the musical contemplation. And? The test passed with flying colors. The presence of the Silent Angel was only noticeable due to the lit LED, while the music on itself enchanted with quietness, resolution and blackness ready to receive the Vantablack certificate. So we can immediately remove all kinds of artefacts like noise, grain or semi-transparent moire from the list of items that could degrade the holography of the sound. Am I imagining things? Absolutely not, because it was enough to take any “civilian” 2.5” USB disk, powered from the USB port (I had 3 WD Elements Portable discs with a capacity from 500GB to 2TB to choose from), to immediately notice, that something intruded the sound, a certain nervousness, the upper registers lost a bit of clarity, and the whole was played with much less energy compared to the Expander E1. To be sure, I also took the full-sized LaCie 500GB with external power supply, but its operating culture (or rather lack thereof) disqualified it after just a few pieces.
But let us be frank – maybe the lute is a nice instrument, but the scale of its dynamics is quite limited. This is why, after those refined notes, I added completely different repertoire to the playlist, something full of electronics, shouts and metal sounds, albeit not devoid from melody – “I, the Mask” by In Flames. As you can probably imagine, this is not an album, which can, or should, be listened to being fully concentrated and with low volume levels. Absolutely not. Here the volume knob is going closer to the borderline of common sense, inducing evil looks from other household members and a perspective of compensating the neighbors for the sound levels. But this is what you need to do to truly verify the assets of the tested component. Yet even at really concert-like levels of volume I have not noted anything disturbing (except for the above mentioned concerns of course). Both the insight into the recording, as well as separation of the individual parties, were on a very high level. Dynamics, especially the macro one, tried to remove that part of my body, where the back loses its name, and I could only start to move my head rhythmically, although it is long past the time, when it had hair on it, that could warrant proper headbanging. There are no flies on.
Maybe the Silent Angel Expander E1 is not as functional as a classic NAS, communicating through the Ethernet cable, maybe it is more expensive than the “civilian” external USB disks with similar capacity, but if our main criterium, we use to complete our audio system, is the sound quality, then I suggest to think about at least testing out over a weekend, if not buying outright. And then you can respond to yourself if you can warrant such a purchase and have the full library of your music at your disposal, regardless of the fact if you have access to Internet sitting in your listening chair, or not.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Network player: Lumin U2 Mini + Franc Audio Accessories Ceramic Disc TH + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Power amplifier: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Speaker cables: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: urutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + Silent Angel S28 + Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Table: Solid Tech Radius Duo 3
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT
Opinion 2
Even if you are not playing music from files, you do know, that if you do not use dedicated streaming platforms, you have to store those music files somewhere. And when you would think, that this is pretty basic, as you just need to buy an appropriately large external hard disk, but you need to solve a few issues. It is well known, that different products were not created equal and we always have a choice. Either regarding the price, durability, quality or regarding technical refinement of a given drive. This is the reason, that when we got the chance to test, what this all is about – in the sense of comparing the old HDD I own with the newest product of a strong player in the file business, there was no way getting around testing it out. So after the tests of the streamer Rhein Z1, the power supply Forester F2 and the Ethernet switch N8 Pro, we will see today another product from this line, the hard disk Silent Angel Expander E1, distributed in Poland by Wroclaw based Audio Atelier.
As you can expect, when some product should correlate with others, it must look similar to those. And this is the case here. The unit is of similar size to the rest of the family, and made out of aluminum. On the front you can only see a LED indicating the function of the disk, while on the back plate, three most elements, necessary for the device to function properly. One is the USB terminal, which allows it to be connected to a streamer, a power socket and main power switch. The whole chassis is supported on four, quite low feet. In terms of technicalities, the most important information is, that inside a very quiet HDD with 10TB capacity is installed. A nice add-on is a set of basic cabling.
What interesting can I tell about our tested hero? In theory, this is just a simple external disk, one like many others available on the market. Maybe, but as I mentioned during the introduction, in the process of getting the best out of our audio gear, we fight for each and every aspect improving our musical experience. And the tested unit has at least one aspect, significantly better than my disk, and many others on the market, for that matter. I mean, that it is surprisingly quiet, despite using a spinning drive inside. And I assure you, this is very important when you can only connect using a USB cable. Not once, when I was visiting somebody, during low volume passages, there was something on the verge of perception, but evidently there. Of course, we can get used to anything, but let us not fool ourselves, such artefacts are a clear interference, and we are combatting those. Personally, I would not be able to live with something like that, and I am happy, that at least during the test, I was able to taste the audiophile black background of the accompanying electronics. And how did this translate into the music and fared compared to the NAS I am using on a daily basis? Regarding the second part of the question, I cannot answer for 100%, as the tested device can only be connected via USB, and my home music databank only via LAN. However in my perception, it was better when using USB. Probably due to the fact of using a better cable and the streamer having a better port – the tested disk is dedicated to the SA Rhein Z1 source, as used in the test, but still, it was better. However for the first question – let me put it this way: this is very important, when you are listening quietly and at night, something I am doing very often. The background noise level, that I am almost hearing the bats waking up, what during listening to live recordings poses quite some challenge for the system. Fortunately the tested disk was dead quiet and I could not only listen to rock sessions with the newest AC/DC album “Power Up”, but also to musical projects like the newest production of the Oles Brothers with Piotr Orzechowski “Waterfall”. But why did I mention rock music? This was done on purpose, as if the disk would be noisy, that could be the only kind of music that I would be able to play. I like this group, I grew up with it, but a man does not live on rock alone and when you have your solitude, you do not want to waste the night for something else, than moving your soul. And the mentioned jazz disc is an ideal example of that. This is a kind of project, and not a lullaby, where once you start listening into the slow, seemingly placed far apart in terms of conversation, notes, once you enter the world created by the musicians, we start not only to understand their intentions, but also see their sublime understanding of each other. Unfortunately with any external sound – even a minute and sporadic one – it is easy to fall out of the trance, losing our grip on the story, so our tested device turned out to be absolutely key to be able keep the tension and our state of mind intact. It functions absolutely flawlessly, despite the modest looks and functionality. Kudos to it.
Now we reached the concluding paragraph, I am obligated to compile the thoughts scattered through the text into one whole and recommend something to someone. Unfortunately we are talking about a fairly simple device, so I will not extend this paragraph artificially, and will only state, that in my system – if I move to listening to music from files (something I am doing very sporadically) – I do not see another option than to purchase the Silent Angel. Why? This is easy – it looks nice, it can be placed amongst our electronics and use the best connecting cable we can afford. And most of all, it is silent, it allows us to get drowned in the music we are listening to. So to whom would I recommend this product? This should be clear – to everybody, without any exceptions. Because this is the only interesting proposition in the audio world? Of course not, but this one I got to know very thoroughly, and this is why I wholeheartedly recommend it.
Jacek Pazio
System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– Loudspeakers: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker Cables: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: Clearaudio Concept
Cartridge: Essence MC
Step-up: Thrax Trajan
Phonostage: Sensor 2 mk II
Polish distributor: Audio Atelier
Manufacturer: Silent Angel
Price: 9 199 PLN
Product Specification
– Capacity: 10 TB
– Power Input: (DC) 12V/1A max.
– Power Use: 12W max.
– Interface: USB3.0 Type-B female connector
– Dimensions (W x H x D): 200 x 76 x 200 mm
– Weight (net): 2.5 kg
Najnowsze komentarze