Opinia 1
Skoro temat dedykowanych zastosowaniom audio stolików, przynajmniej na czas jakiś, mamy zamknięty i szans na mniej bądź bardziej dramatyczne przebudowy naszych systemów nie przewidujemy, nic nie stoi na przeszkodzie byśmy powrócili do eksploracji pozostałych akcesoriów antywibracyjnych. Tym oto sposobem zwróciliśmy uwagę na dość niepozorną, aczkolwiek podobno zaskakująco skuteczną, platformę dość regularnie pojawiającego się na naszych łamach szwedzkiego producenta Solid Tech o wszystko mówiącej nazwie Base of Silence, która trafiła do nas na testy dzięki uprzejmości dystrybutora marki – sopockiego Premium Sound. Jeśli zastanawiacie się Państwo cóż takiego zaoferował skandynawski sandwich na „resorach” nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was do dalszej lektury.
Jak na załączonych zdjęciach widać mamy do czynienia z nader minimalistyczną konstrukcją. Ot przedzielony warstwą korka, jedno – (czarny/biały) , lub dwukolorowy, jak w przypadku dostarczonego na testy egzemplarza (oprócz wiśni dostępne są jeszcze warianty orzechowe i dębowe z białą bądź czarną podstawą) sandwich z MDF-u i korka przyozdobiony jedynie oczkiem poziomicy na platformie nośnej i firmowym logotypem w prawym narożniku frontu. Do tego dochodzą ledwo co wystające z podstawy cztery obute w korkowe podkładki stopki. Dokonując nieco bardziej wnikliwej wiwisekcji śmiało możemy uznać, iż budowa BoS (Base of Silence) jest do bólu prosta i obejmuje dwa elementy płytowe o wymiarach 495 × 435 mm z czego wykonana z fornirowanego HDF-u platforma nośna ma grubość 19mm, pod nią znajduje się 3mm warstwa korka i 30mm podstawa z MDF-u, w którą wpuszczono firmowe stopy antywibracyjne będące autorską wariacją nt. Disc of Silence HD, z których charakteryzującymi się mniejszą nośnością – bez dopisku HD, wersjami miałem do czynienia blisko dziesięć lat temu. Śmiem więc twierdzić, iż ich obsługa jest dziecinnie prosta i poradzi sobie z nią nawet osoba pozbawiona jakichkolwiek zdolności manualnych. Otóż na górnym kołnierzu zabezpieczonego od spodu korkową podkładką korpusu stopy ponawiercano po dwanaście niewielkich otworów w których aplikujemy stosowną ilość sprężyn, które z kolei mocujemy do analogicznych otworów w niewielkiej nakrętce umieszczonej w centrum ww., cylindrycznego korpusu nanizanej na śrubę ze stosowną akrylową platformą nośną. Proste? No przecież mówiłem, że takie właśnie będzie.
I jeszcze drobiazg dla niedowiarków oraz akcesoryjnych sceptyków – producent nie omieszkał w swych materiałach informacyjnych pochwalić się stosownymi wykresami z pomiarów potwierdzającymi skuteczność (i to blisko 90%) oferowanych rozwiązań.
Choć podobnie do swojego rodzeństwa Base of Silence powstają w Malmö, to patrząc na skrupulatność z jaką podawane są wytyczne dotyczące zależnych od ilości zastosowanych sprężyn rekomendowanych obciążeń można byłoby sądzić, że w składzie szwedzkiej ekipy R&D nie brakuje konsultantów ze … Szwajcarii. A jeśli takowych nie ma, to coś czuję w kościach, że któryś z odpowiedzialnych za BoS inżynierów ma mocno aptekarskie inklinacje. I tak, przy dwóch sprężynach „na nogę” zalecana waga ustawionego na platformie komponentu powinna wynosić od 8 do 30 kg, przy trzech 20-45, czterech 26 – 60, sześciu 40 – 90 i dwunastu 90 – 180 kg. Jak jednak sami Państwo widzicie powyższe, poza ostatnią parą, widełki wzajemnie się zazębiają, więc gdy i nasz drogocenny komponent łapie się na sąsiadujące rekomendacje, to dla spokojności sumienia warto przetestować obie konfiguracje i wybrać tę, która … bardziej przypadnie Wam do gustu. W ramach niezobowiązującej wskazówki jedynie wspomnę, że punktem wyjścia powinien być podzakres w którym waga naszego urządzenia przypada mniej więcej w jego połowie. Tyle teorii.
Jak z pewnością część z Państwa pamięta, bądź po prostu zerkając na pojawiającą się wraz z recenzjami dokumentację fotograficzną, przechodzi nad tym faktem do porządku dziennego, od ponad roku użytkuję sygnowany przez wiadomego wytwórcę stolik Radius Duo 3. Stolik, który, przynajmniej w mojej wersji jest konstrukcją sztywną. Wspominam o tym nie bez przyczyny, gdyż może on również występować w opcjonalnej, doposażonej w antywibracyjne moduły Radius Solo odsłonie, która co prawda zalotnie puszczała do mnie oko na etapie finalnej konfiguracji, jednakże właśnie z racji, wynikających z poczynań natury recenzenckiej nieustających i zarazem nieprzewidywalnych roszad, w praktyce okazałaby się niezbyt ergonomicznym rozwiązaniem. Może nie należę do osób ceniących sobie błogie lenistwo a nic nierobienie ewidentnie mnie męczy, jednakże świadomość konieczności dobierania odpowiedniej ilości sprężyn za każdym razem, gdy na miękko zawieszonej półce lądowałby nowy – poddawany wnikliwej analizie, komponent nader skutecznie skierowała mój wzrok w kierunku pozbawionej takowych nadprogramowych atrakcji solucji. Jednakże człowiek, ze szczególnym uwzględnieniem jednostek skażonych Audiophilią Nervosą do populacji których od ponad ćwierćwiecza się zaliczam, ma to do siebie, że nawet jeśli cokolwiek na początku uprościł, to w ramach dalszych działań udoskonalających ma tendencję do komplikacji. Tak też było i tym razem, gdyż skoro sam mebel był umownym – w końcu połączenia śrubowe to nie spawy, sztywnym „monolitem”, to co szkodziło wzbogacić go o platformę owej sztywności pozbawioną, która walkę z wibracjami prowadzi nie na drodze minimalizacji punktu styku z podłożem i masy a wygaszania ich zarówno poprzez kanapkową budowę, jak i przede wszystkim miękkie – sprężynowe odprzęganie od podłoża.
Ponieważ BoS pozwalała na precyzyjne dopasowanie sztywności „amortyzatorów” do wagi umieszczanego na niej urządzenia uznałem za stosowne sprawdzenie jej wpływu na praktycznie wszystko, czym dysponowałem a co zalecane przez producenta kryteria spełniało. O ile zatem Lumin U2 Mini się z wiadomych względów nie załapał, to już zarówno Ayon CD-35, Bryston 4B³, jak i moja słoweńska „zemsta hydraulika”, czyli starsza siostra Stabi S New miały okazję na niej się powylegiwać. Wnioski? Zaskakująco spójne i budujące. Okazało się bowiem, że Base of Silence ani myśli poprawiać czegokolwiek kosztem czegoś innego, tylko z niezwykłym taktem i wyczuciem jedynie poprawia w moim mniemaniu a dla kogoś innego może li tylko zmieniać pewne aspekty przekazu. Jednak najważniejsze, co wato powiedzieć o niej na wstępie, to to, że nie majstruje w równowadze tonalnej i nie wylewa dziecka z kąpielą. O co chodzi? O dość nagminne skutki uboczne powodowane przez część dostępnych na rynku akcesoriów antywibracyjnych, które z grubsza i z pewną dozą, podobno wrodzonej, złośliwości mógłbym podzielić na umuzykalniająco – mulące, które dociążają przekaz, lecz również limitują ilość powietrza i wrażenia przestrzenne, oraz analityczno – odchudzające, którym z kolei przytrafia się zbytnie osuszanie i wyostrzanie. Czyli na dobrą sprawę i tak źle i tak niedobrze. A BoS stawia na zdrowy rozsądek i takt. W związku z powyższym niemalże nie dotykając skrajów pasma skupia się na zintensyfikowaniu energii środka. Z premedytacją wspomniałem o energii, gdyż samą średnicę można z łatwością dosaturować i nawet wypchnąć przed szereg, tylko co z tego, skoro oprócz przybliżenia rozgrywających się na niej wydarzeń i nadaniu całości cukierkowych barw tak naprawdę żadnego progresu obiektywnie nie osiągniemy i zamiast kroku w górę przy sprzyjających wiatrach zrobimy najwyżej krok w bok. A platforma Solid Techa energetyzuje ów podzakres zwiększając tym samym namacalność i poprawiając tak mikro, jak i makro dynamikę. Niby na upartego mógłbym jeszcze napomknąć o naprawdę śladowym pogrubieniu kreski, jaką kreślone były najniższe składowe, gdy na tytułowej platformie rezydowała końcówka Brystona, jednakże na co dzień gra ona u mnie uzbrojona w rodzime stożki Graphite Audio IC-35, więc nawet z racji zmiany twardości czynnika odsprzęgającego takich zmian można było się spodziewać.
Niemniej jednak uczciwie musze przyznać, że „Grim” formacji Dark Sarah zabrzmiał iście zjawiskowo. Właśnie dzięki doładowaniu energetycznemu średnicy zyskał jeszcze na dynamice i komunikatywności, której z racji gęstych aranżacji nigdy dosyć. Jest to jednak album dość poprawnie nagrany, więc sygnatura BoS nosiła znamiona jedynie lekkiego muśnięcia. Jednak już po zmianie repertuaru na mający ponad trzy krzyżyki na karku „Rust In Peace” Megadeth obecność tytułowego akcesorium ewidentnie zrobiła mu dobrze niwelując zbytnią suchość i dyskretnie tonizując cykające blachy. Zamiast jednak spodziewanego przy tego typu zabiegach złagodzenia i iście rubensowskich krągłości otrzymaliśmy intensyfikację przekazu i zwiększenie thrashowego wygaru. Wokal Mustaine’a już tak nie wwiercał się w uszy swym skrzekiem, więc nic nie stało na przeszkodzie, by od pierwszej do ostatniej nuty wysłuchać ww. wydawnictwa na niemalże koncertowych poziomach głośności.
Jak się jednak miało okazać BoS była wartością dodaną również i w nieco spokojniejszym repertuarze. Na rozleniwiająco – kojącym „Back To Sardinia” Djabe i Steve’a Hacketta mamy nader elegancki i niespieszny amalgamat jazzu i folku przeplatany gitarowymi, onirycznymi riffami Hacketta. Pseudo – audiofilski muzak idealny do windy eleganckiego hotelu w modnej dzielnicy? W żadnym wypadku, raczej wymarzony podkład sobotniego przedpołudnia. Jednak ze „skandynawską deską” całość zyskała na podskórnym beacie i iście uzależniającym pulsie. W dodatku uległa przyjemnemu zespoleniu – homogenizacji, dzięki czemu węgierski band nagrywający w kościele Nostra Signore di Tergu i były gitarzysta Genesis dogrywający swe partie w Budapeszcie wreszcie zabrzmieli jak jeden organizm a nie dwa równoległe byty. Pojawił się między nimi odpowiedni flow. Może to dziwne, ale taki pozorny drobiazg finalnie robi kolosalną różnicę.
W ramach zwyczajowego podsumowania nie pozostaje mi nic innego jak tylko uznać platformę antywibracyjną Solid Tech Base of Silence za wielce przydatne i pożądane akcesorium. Czy dla wszystkich? Wbrew pozorom i całej mojej do niej sympatii … nie. Nie mogę uznać jej za rekomendowaną tym jednostkom, które zamiast na muzyce i emocjach w niej drzemiących skupiają się na laboratoryjnie wyekstrahowanych antyseptycznych dźwiękach, dzieleniu włosa na czworo i prosektoryjnym chłodzie. Jeśli jednak nie macie Państwo takowych ciągot zwróćcie uwagę na BoS, bo jest to świetny dodatek, który będzie rósł wraz z Waszym systemem a dokładnie z wagą urządzeń, jakie nim uraczycie.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Franc Audio Accessories Ceramic Disc TH + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Teoretycznie z tytułowym szwedzkim Solid Tech-em znamy się nie przebierając w wyrażeniach, jak łyse konie. Nie tylko od lat używam ich półki w roli stanowiska dla testowanych konstrukcji, ale ostatnio miałem przyjemność podjąć próbę oceny działania pełnoprawnego stolika audio z dwoma wersjami jednego z blatów nośnych. Chodzi o wersję z pojedynczą i podwójną z odseparowanymi od siebie dwoma blatami na bazie sprężyn, platformą nośną. Efekty takiej roszady były na tyle imponujące, że gdy nadarzyła się okazja, nie omieszkaliśmy skorzystać z oferty sopockiego dystrybutora Premium Sound i bez wahania przyjęliśmy w nasze progi samodzielną platformę nośną Solid Tech Base of Silence. Cel? Weryfikacja, czy usłyszane wcześniej korekty brzmienia stacjonującego na tego typu konstrukcji sprzętu w konglomeracie kilkupółkowego stolika są powtarzalne w wersji sauté. Zainteresowani? Jeśli tak, zapraszam na kilka zwięzłych akapitów opisujących zaistniałą podczas testu sytuację soniczną.
Jak można się spodziewać i co sugerują fotografie, temat budowy opiniowanej platformy nie jest pilnie strzeżoną przez NASA tajemnicą. To dwie odseparowane korkiem drewnopochodne płyty. Dolna z 30 mm MDF-u, zaś na nią przy pomocy 3 mm korka producent poprzez klejenie wszystkich warstw ze sobą posadowił 18 mm płytę z HDF-u. Dolna wykończona jest w satynowej czerni, natomiast górna dla kontrastu i wybranego przez docelowego klienta zabiegu estetycznego fornirowana na jeden z szerokiej palety wzorów drewna. Jednak sam zestaw półproduktów na dwie współpracujące ze sobą połacie nie jest clou konstrukcji. Tym bowiem jest sposób amortyzacji ich od podłoża. To w regulowany od strony obciążeniowej sposób realizuje zastosowany w czterech stopach zestaw sprężyn. Jak to wygląda od strony technicznej? Cały system zagłębiony jest w dolnym blacie i w podstawowej wersji pozwala na zastosowanie urządzenia do masy 90 kg. Jednak to tylko opcja, bowiem bez problemu tytułową konstrukcję można dostosować do poziomu szaleństwa na poziomie 180 kg. Nam spokojnie wystarczył standard, który w moim przypadku znakomicie sprawdził się podczas oceniania brzmienia słowackiego wzmacniacza zintegrowanego Canor AI 1.20 https://soundrebels.com/canor-ai-1-20-2/ . Testu, podczas którego idealne usadowienie urządzenia można było skontrolować opcjonalną w tytułowych półkach, montowaną w górnym blacie poziomnicą. Jak widać, Szwedzi pochylili się nad swoim dzieckiem i zadbali o najdrobniejszy szczegół operacji spod znaku stabilizacji produktów audio. A czy skórka była warta wyprawki, postaram się wyartykułować w kolejnej części tekstu.
Jeśli chodzi o sprawy działania rzeczonego „anty-wibratora”, jak to zwykle w takich ustrojstwach bywa, znając niuanse budowy efekt był z grubsza do przewidzenia. Zazwyczaj jest tak, że utwardzanie przestrzeni pomiędzy docelowym stabilnym podłożem a elementem systemu audio w zależności od reakcji elektroniki na zadaną sytuację rezonansową dźwięk się w sobie zbiera, natomiast w przypadku wszelkiego rodzaju separowania miękkiego mamy do czynienia z większym lub mniejszym zwiększeniem jego body i płynności. To wydaje się być proste, jednak jak zawsze diabeł tkwi w szczegółach i wszytko zależy od zachowanych proporcji materiałowych zastosowanych półproduktów oraz użycia konkretnego rodzaju najczulszego absorbera. Jak wynika z konstrukcji tytułowej Base of Silence, w jej przypadku mamy do czynienia z sandwichem kilku rodzajów sklejonych na stałe drewnopochodnych, o różnej twardości plastrów poprzez regulowaną ilość sprężyn zawieszonych na sztywnych, dodatkowo podklejonych korkiem stopach. Co to dało w stosunku do przykładowego pojedynczego blatu z MDF-u tego producenta? Oczywiście muzyka natychmiast pokazała się z bardziej ludzkiej strony. Co prawda oddała nieco w domenie szybkości narastania sygnału, delikatnie straciła ostrość krawędzi rysujących źródła pozorne i stając się bardziej krągłą zwiększyła swoją wagę, za to przynajmniej w moim przypadku natychmiast stała się muzyką przez duże „M”. Nagle zaczęła dłużej czarująco wybrzmiewać w eterze, zrobiła się plastyczniejsza i płynniejsza, co wprost przełożyło się na jej większą esencjonalność, a przez to zwiększającą namacalność odbioru muzykalność, przy okazji poprawiła się definicja głębokości i wielowarstwowości wirtualnej sceny. Gdybym miał to określić w sposób kolokwialny, powiedziałbym, że słuchana muzyka przestała „być” kwadratowa”, na rzecz zwiększenia w niej czynnika ludzkiego. Co ciekawe, podmiot dzisiejszego spotkania przewartościowując wspomniane niuanse brzmieniowe w stronę muzykalności nie spowodował efektu przesytu tego typu artefaktów w moim, skądinąd już na starcie dobrze osadzonym w owych aspektach systemie, tylko umiejętnie podciągnął każdy z nich. Nagle stacjonująca na opisywanym postumencie A-klasowa integra Canora wreszcie pokazała, co tak naprawdę wiąże się z tego typu sposobem na wzmocnienie sygnału audio. Pojawiała się odpowiednia esencja i dzięki temu lepszy puls dobiegającej do moich uszu muzyki, przestały boleśnie szeleścić sybilanty, a wybrzmienia bez jakiegokolwiek uczucia skrócenia, a wręcz powiedziałbym z efektem wydłużenia czasu zawieszenia pomiędzy kolumnami będąc nieco słodsze nie straciły nic na lotności. Nic, tylko usiąść i słuchać. Ale żeby nie było, słuchać bez opamiętania z kilku powodów, na liście których najważniejszymi dla słuchacza są drive, energia i swoboda projekcji. Owszem, z nutką barwowej nostalgii. Jednak zapewniam Was, poziom jej aplikacji przez cały proces testowy służył dosłownie pełnemu przekrojowi słuchanej przeze mnie twórczości od jazzu spod znaku free Petera Brotzmanna lub nastrojowego Bobo Stensona, przez popisy wokalne znanych artystek typu Patricia Barber, czy Carla Bruni, po bez problemu również zyskujące szaleństwo takich tuzów jak Megadeth, czy AC/DC. Jak to możliwe? Jak zwykle wszystko zależy od dwóch czynników. Pierwszym są pewnego rodzaju potrzeby docelowego systemu, zaś drugim unikanie zbytniej ofensywności działania.Jak to się ma do naszego punktu zapalnego? To proste. To co oferował, było na tyle wyważone, że nie robiło spustoszenia w już nasyconym i barwnym zestawie, co z doświadczenia wiem, nie jest takim łatwym do osiągnięcia. Na szczęście Szwedzi nie są w tej materii nowicjuszami i wiedzą, jak kolokwialnie mówiąc „zrobić komuś dobrze”, ale przy okazji nie przedobrzyć.
Gdzie osobiście widzę przedmiot dzisiejszej epistoły? Z małymi wyjątkami praktycznie wszędzie. Co to za wyjątki? To naprawdę kwestia symboliczna, opiewająca jedynie na układanki same w sobie już z nadwagą. Solid Tech prawdopodobnie ich nie dobije, jednak aplikacja tego typu atrybutów ma na celu wyciskanie z naszych zestawów ostatnich soków, a nie stawiania ich na ładnych mebelkach. Nawet w momencie tak fajnego pomysłu na barwowy miks dwóch scalonych ze sobą blatów na delikatnych stopach. Ale żeby nie było, to wolny kraj i jeśli ktoś zapragnie również takiego wyeksponowania swoich zabawek, to czemu nie. Gorzej nie będzie, za to jest bardzo wielkie prawdopodobieństwo, że znacznie lepiej.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stoliki: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Premium Sound
Producent: Solid Tech
Cena: 2 450 PLN
Dane techniczne
Wymiary (S x G x W): 495 × 435 × 60-70 mm
Min. Obciążenie: 8 kg
Max. obciążenie: 90 kg (z dodatkowymi sprężynami 180 kg)
Dostępne wykończenie: czarny, biały, fornir orzechowy, fornir wiśniowy, fornir dębowy, fornir czarny dąb
Skoro podczas ostatniej edycji stołecznego Audio Video Show, za sprawą katowickiego RCM-u Gauder Akustik zaprezentowało swoje najnowsze kolumny Capello 80, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność przygarnęliśmy pod nasz dach ich nieco bardziej rosłe rodzeństwo – Capello 100 Be.
cdn. …
Opinia 1
Gdy prześledzicie nasze perypetie z produktami duńskiego Gryphona, przekonacie się, iż mieliśmy u siebie prawie wszystko. Od Diablo 300, przez koncówki mocy – Antileon, Mephisto i Apex, przedwzmacniacz liniowy Pandora, phonostage Legato Legacy, DAC-a Kalliope, odtwarzacz CD Ethos, po kolumny Trident II. Owszem, kilka drobnych komponentów wespół z flagowymi kolumnami Kodo nie miało u nas swoich pięciu minut, jednak nie oszukujmy się, tak zwana „elektroniczna drobnica” na tle wspomnianego portfolio to daleki od traktowania go jako ujmę na honorze ułamek oferty, zaś topowe zespoły głośnikowe mimo przyzwoitej wielkości naszego salonu odsłuchowego niestety nie miały najmniejszych szans na zdroworozsądkowe zmieszczenie się w jego okowach. A jeśli tak, to po ostatnim teście spod znaku Gryphona w postaci monstrualnej, co istotne, niełatwą decyzją zostawionej na stałe w systemie końcówki mocy Apex Stereo, naturalną koleją rzeczy wydawał się być miting z dedykowanym przedwzmacniaczem liniowym. Oczywiście takie były też nasze plany, jednak cały czas rozbijały się o bardzo prozaiczny problem. Chodzi mianowicie o fakt oczekiwania na jego oficjalne pojawienie się w ofercie Duńczyków. Na szczęście czas z nowo nabytym 200 kg piecem niespecjalnie się dłużył, bowiem ni stąd ni zowąd lekko zaskoczeni dostaliśmy info, że ustalane od jakiegoś czasu plany testowe bez problemu możemy finalizować. Takim to sposobem wieńcząc dzieło poznania na chwilę obecną pełnej oferty marki Gryphon Audio Design mam niekłamaną przyjemność zakomunikować, iż w dzisiejszym skandynawskim odcinku zmierzymy się z flagowym przedwzmacniaczem liniowym Gryphon Audio Commander.
Z czym mamy do czynienia? Myślę, iż nie przesadzę, gdy naszych bohaterów – tak tak mamy do czynienia z tak zwaną „dzielonką” – określę rasowymi przedstawicielami high end-owego szaleństwa. Powód? Nie tylko ich gabaryty, ale również waga spokojnie przewyższają osiągi znaczącej wielkości typowych wzmacniaczy zintegrowanych i być może się zdziwicie, ale także końcówek mocy. To skręcone z ciężkich, grubych, do tego kreujących designerskie kształty płatów aluminium pięknie wykończone w modnej czerni obudowy. Obydwie są takie same, a jedynymi co je różni, to wyposażenie determinowane wykonywanym zdaniem. Jakie to różnice? To widać gołym okiem. Sekcja przedwzmacniacza w stosunku do zasilacza na awersie uzbrojonym w imitację radiatora biegnącego przez całą wysokość frontu przez przeciętą trójwymiarowym motywem smoka, górną płaszczyznę aż po plecy urządzenia, może pochwalić się implementacją motywu odwróconego trójkąta. Cel? Jak można się spodziewać, jest to wizualny zabieg pozwalający na aplikację dużego, dzięki temu czytelnego z daleka, dotykowego wyświetlacza, krwistoczerwonego logo marki i włącznika inicjującego pracę urządzenia. Jeśli chodzi o dawcę energii elektrycznej, ten będąc pozbawionym wspomnianej prostopadłościennej trójkątnej bryły w dolnej części przedniego panelu pomiędzy pionowymi ringami à la radiatora może pochwalić się jedynie dwoma czerwonymi diodami oznajmiającymi jego pracę. Co bardzo istotne, przedni panel w obydwu komponentach w celach podkreślenia przemyślanego pomysłu na wygląd na wysokości masywnych kolców stabilizujących konstrukcję lekko się unosi. To z jednej strony ciekawie wygląda, a z drugiej minimalizuje odczucie przysadzistości ponadnormatywnie dużych urządzeń. Przechodząc z opisem na tylne flanki naszych bohaterów Power Supply (zasilacz) oprócz typowych dla Gryphona w najwyższych modelach dwóch gniazd zasilania (mamy do czynienia z konstrukcją symetryczną) oraz zacisku masy oferuje klientowi pakiet 7 wielopinowych złączy do zasilenia nie tylko sekcji przedwzmacniacza, ale w przyszłości przetwornika cyfrowo/analogowego lub phonostage’a. To znany z poprzednich linii produktowych dowód wielofunkcyjności tego produktu, czego słuszność zastosowania osobiście zaznałem podczas testu komponentów z niższej serii. Co do serca urządzenia, czyli modułu przedwzmacniacza, ten oprócz 3 gniazd sterujących odbiorem pakietu elektronów z zasilacza, powtórzonego zacisku masy, dwóch gniazd do automatycznego sterowania Biasem podczas współpracy z firmową końcówką mocy, może pochwalić się czterema wejściami XLR, jednym RCA, przelotką TAPE w standardzie RCA oraz trzema wyjściami liniowymi – 1xRCA, 2 XLR. Tak przepięknie prezentujący się, przy okazji bogato wyposażony zestaw finalnie jest wyposażony w aluminiowego, zmyślnego wizualnie, nieprzeładowanego funkcjami pilota zdalnego sterowania, zaś na czas transportu każdy z komponentów skrywany jest w praktyczne od strony pakowania i rozpakowywania drewniane skrzynie.
Czym zaskoczył mnie flagowy preamp Gryphona? Dwoma rzeczami. Pierwszą byłą znakomita rozdzielczość prezentacji, pozwalająca na zaistnienie nawet najdelikatniejszych niuansów dźwiękowych w najbardziej spiętrzonej kakofonii sonicznej. Natomiast drugą zadziwiające nadawanie muzyce fajnego body i esencji, ale bez uczucia utraty lekkości prezentacji. Owszem, na wirtualnej scenie zrobiło się delikatnie ciemniej i płynniej niż na co dzień mam podczas bezpośredniego sterowania głośnością przez Vivaldiego, jednak w najmniejszym stopniu nie było to uciążliwe, a czasem nawet wręcz pożądane. Co mam na myśli? Pisząc o uciążliwości naturalnie piję do minimalnego złagodzenia ataku i przez to zmniejszenia agresji dźwięku, zaś o pożądaniu mam na myśli sytuacje podczas testu, gdy jakiś materiał w wartościach bezwzględnych wypadał lepiej z Commanderem niż bez niego. Ogólnie muzyka obrabiana przez przedwzmacniacz zawsze była przyjemna. Nie zmulona, bez oznak nieprzyjemnego spowolnienia, tylko pełna esencji, energii i dzięki tchnięciu w nią pierwiastka eteryczności – w tym przypadku Vivaldi zawsze szedł o pół kroku za Commanderem – namacalniej kreowana. Ewidentnie krąglejsza, jednak w sobie tylko znany sposób łatwiejsza w emocjonalnym dotknięciu. Oczywiście nie zawsze, tylko zazwyczaj, gdyż wiadomym jest, że odbiór muzyki zależny jest od samopoczucia słuchacza i poziomu jego wrażliwości na lądujący w transporcie CD materiał muzyczny. Do czego zmierzam? Przecież to abecadło, czyli kolokwialnie mówiąc jeden lubi jabłka, a drugi gruszki, co oznacza, że tę samą muzykę inaczej odbierze meloman romantyk, a inaczej gniewny buntownik. Naturalnie ten pierwszy bez problemu zaakceptuje (a nie zdziwiłbym się, gdy nie będzie widział innej opcji) styl zjawiskowego na tle przesłuchanej przez lata konkurencji, grania Commandera w pełnym spektrum twórczości, natomiast drugi osobnik, z racji napawania się niczym niepohamowaną, oczywiście jedynie zawartą w materiale muzycznym, dobrze wybrzmiałą agresją już niekoniecznie. Będzie wolał nieco ostrzej, dosadniej lub brutalniej. Nie zawsze, ale jednak. Dlatego określając ogólnie świetny wpływ Duńczyka na finalne brzmienie systemu „zwrotem „nie zawsze” zostawiłem furtkę. Niestety nie ma rzeczy idealnych, za to tak jak w przypadku naszego bohatera są znakomite. Na tyle, że tylko pełne zadowolenie z obecnego wyboru sterowania głośnością na bazie przetwornika było jedynym głosem przeciwko pozostawieniu sobie tytułowego konglomeratu. Głosem, który w wartościach bezwzględnych sporo oddawał. Po pierwsze – pewnego rodzaju eteryczność prezentacji. Po drugie – jakże fizjologiczną esencję źródeł pozornych. Po trzecie – finalnie jakby lepiej odbierane rozbudowanie wirtualnej sceny w wektorze głębokości. A po czwarte – kojącą duszę intymność słuchanej muzyki. Powód? Niestety mimo, że wydaje mi się, iż jestem romantykiem, to w duchu chyba bardziej buntownikiem. Nie umiem, wróć, nie udaje mi się zbyt długo wysiedzieć przy idealnie wycyzelowanej muzyce. Lubię, gdy coś czasem mnie smagnie. Raz brutalny atak dźwięku, innym razem jego przenikliwość, przez co zawsze jestem w stanie oczekiwania na mające nadejść wydarzenia. Oczywiście skandynawski przedwzmacniacz również to oferuje, ba na tle konkurencji w zjawiskowym wydaniu, tylko bez niego mam to w wydaniu wyczynowym. Nie lepszym w ogólnym pojęciu tego słowa, gdyż nie raz podczas testu spotkałem się z opinią gościa, że z pre Gryphona muzyka jest kompletna, a bez niego brakuje jej pewnego rodzaju sonicznej spójności, tylko bardziej mnie kręcącym, co na tle ocenianego zestawu jest odchodzącym od ogólnie pojętego ideału w pełni subiektywnym wyborem. Bardzo bliskim w prezentacji, ale jednak obarczonym oddaniem kilku zalet wyborem.
Pierwszą z brzegu wodą na młyn bohatera dzisiejszego spotkania były koncertowe poczynania Keitha Jarretta z Garym Peacockiem i Jackiem DeJohnettem z materiałem „Inside Out”. Jak często w przypadku tych panów mamy do czynienia zarazem z popisami solowymi jak i wspólnym balladowaniem. I właśnie dlatego wybrałem ten materiał jako pieczątkę świetności prezentacji. Mianowicie mimo wspominanego wcześniej nadawania muzyce przez przedwzmacniacz cech płynności owe popisy – ze szczególnym uwzględnieniem zabawy z kontrabasem Peacocka – nic a nic nie straciły na zadziorności, krawędzi, czy odpowiednim udziale struny i pudła rezonansowego nawet w najbardziej karkołomnych przebiegach palców po strunach. Wszystko trafiało w punkt nie tylko bez wyostrzeń, ale również bez opóźnienia lub odczuwalnego pogrubienia. Mistrz nie żałował palców, a system nie gubił ani krzty z natychmiastowo pojawiających się po sobie informacji. Gdyby miał to opisać jednym słowem, było by to dobrze rozumiane „szaleństwo”. A to dopiero jedna strona medalu, gdyż dzięki cechom nienachalnego upłynniania projekcji zyskiwały kawałki melancholijne z ostatnim na płycie numerem 5 na czele. Powolne cyzelowanie każdej nuty fortepianu, jej bezkresne wybrzmiewanie, odpowiednio dozowana narastająca energia, a to wszystko w jednym celu, jakim wówczas było ukontentowanie zgromadzonej publiczności, by na koniec po wydaniu koncertu na płycie móc oczarować następne pokolenia wielbicieli tej jakże znamienitej trójki. Nic, tylko usiąść i zatopić się w otchłani muzyki, co bez jakiegokolwiek krygowania się uczyniłem.
Z innej muzycznej beczki pomnę choćby nawet dobrze wydany krążek Black Sabbath „13”. To nie jest łatwa muzyka. I nie chodzi nawet o jej odbiór przez melomanów, tylko jej sposób odtworzenia przez zestaw. Wszechobecne gitary, mocny rytm, energiczna perkusja i co najważniejsze charyzmatyczna wokaliza sprawiają, że zbyt duża ilość cukru w cukrze może się spodobać, jednak nie będzie miała nic wspólnego z zamierzeniami artystów. A to ma być przecież jazda bez trzymanki. Ogień gitarowych gęstych, pełnych energii, ale również drapieżnych pasaży to popisowy numer tej formacji i tak naprawdę już od pierwszego kawałka dający pojęcie z czym jeśli chodzi o odtwarzający go system, mamy do czynienia. Gdy wypadnie zbyt krągło, zabije wpisaną w DNA rockmanów chęć wywrócenia świata do góry nogami. Znowu gdy ostro, będzie jeden nieustający ból. Tymczasem w przypadku sesji testowej ten trudny materiał w żaden sposób nie został nadmiernie podkolorowany. Wiosła masowały trzewia tak drapieżnym, jak i energetycznym brzmieniem, frontman w osobie niepokornego Ozziego Osbourne’a bez zająknięcia śpiewał z tak zwanego pełnego gardła, zaś stopa konsekwentnie nadawała rytm tym szaleństwom. Trochę obawiałem się, że z tym projektem Commander może sobie do końca nie poradzić. Tymczasem całość wypadła znakomicie.
Po tym długawym tekście wreszcie przyszedł czas na spuentowanie wyartykułowanych powyżej wniosków. A te w moim odczuciu – bez względu na fakt osobistego codziennego spojrzenia na dźwięk z bardziej agresywnej strony – są potwierdzeniem wysokiej jakości dźwięku spod znaku Gryphona. Nasz bohater w stu procentach robi, co do niego należy. Nadaje dźwiękowi koherentności, a to wprost przekłada się na zjawiskową namacalność. Co jest bardzo istotne, przy całym sznycie grania świetną barwą i plastyką nie pogrubia szkodliwie dźwięku, tylko podkręca jego impuls i rytm. Owszem, na tle pracy dCs-a Vivaldi krawędź rysowana przez Commandera jest łagodniej, jednak nie ma mowy o rozmywaniu się wirtualnej sceny. Ba, w moim odczuciu właśnie dzięki takiemu postawieniu sprawy zyskuje ona na głębokości, co w przypadku realizacji koncertowych jest nie lada zaletą. Czy duński preamp jest dla każdego? Bez dwóch zdań tak. Jak taka opinia ma się do moich ostatecznych wyborów? Już tłumaczę. Raz – to nowość na rynku i test był pierwszą przymiarką. Dwa – na chwilę obecną przebudowuję system analogowy, dlatego nie potrzebuję tak znakomitego przedwzmacniacza. A trzy – jest minimalnie innym spojrzeniem na muzykę, niż obecnie preferuję, co mam nadzieję nie odbieracie jako wadę, tylko subiektywny, jestem pewny, iż po tym co usłyszałem w wydaniu Skandynawa, po czasie bardzo łatwy do zmiany wybór. Czy zatem nasz bohater ma jakieś wady? Niestety tak, ale tylko jedyną. Jaką? Prozaiczną – sporą cenę. Jednak na usprawiedliwienie tego faktu dodam, iż nikt nigdy nie twierdził, że brylowanie w segmencie ekstremalnego High End-u będzie przysłowiową bułką z masłem. To po prostu jeden z aspektów życia.
Jacek Pazio
Opinia 2
Choć stara prawda głosi, że z rodziną najlepiej wychodzi się wyłącznie na zdjęciach, to w dobie wszechobecnego Photoshopa, czy coraz popularniejszych rozwiązań AI w stylu DALL·E 2 i z tym może być różnie. Wystarczy kilka ruchów pędzlem, bądź odpowiednia komenda i już nas nie ma. Całe szczęście w High-Endzie życie toczy się nieco spokojniej, żeby nie powiedzieć normalniej, dzięki czemu „wchodząc” w konkretną markę z biegiem lat ewoluując do stadium wiernego akolity, niejako oczywistym wyborem staje się kompletowanie jeśli nie całości systemu, w końcu warto pamiętać o specjalizacji, to poszczególnych sekcji z urządzeń oznaczonych takimi samymi logotypami. Nie dziwi zatem widok monoteistycznych zestawów Accuphase’a, Esoterica, Soulution czy Vitusa, gdyż doskonale zdajemy sobie sprawę, że decyzję zakupową podjęto m.in. bazując na ich wzajemnej kompatybilności i pełnej synergii w obrębie misternych układanek. Z podobnego założenia wyszli Duńczycy, którzy w ramach ostatnich premier wraz z topowym wzmacniaczem mocy Apex pochwalili się dedykowanym przedwzmacniaczem liniowym Commander. I w tym momencie dochodzimy do sedna, gdyż o ile ww. końcówka już jakiś czas u nas gości, to jedynie podczas minionego Audio Video Show dane nam było rzucić uchem na zestaw firmowy Gryphon Audio. Całe szczęście dzięki uprzejmości łódzkiego Audiofastu nie musieliśmy bazować li tylko na wystawowych wrażeniach, gdyż pod koniec zeszłego roku Commander do nas zawitał, co też anonsowaliśmy stosowną zajawką, a obecnie możemy podzielić się z Państwem zebranymi w tzw. międzyczasie obserwacjami, do lektury których serdecznie zapraszam.
Jak przystało na ekstremalny High-End, gdzie księgowi mają tyle do powiedzenia co dzieci i ryby a ekipy R&D ogranicza jedynie wyobraźnia, Commander już od progu oznajmia, że to on tu rządzi, więc lepiej będzie jak czym prędzej weźmiemy się za porządki, bo choć mamy do czynienia z jednym urządzeniem, to z racji rozdzielenia sekcji sygnałowej od zasilającej potrzebować będziemy dwóch półek w „pojedynczym” i jednej w podwójnym, bądź potrójnym stoliku. Całe szczęście ów słodki, zbliżony do 70kg (netto) ciężar rozłożono na dwie poręczne, wykonane z płyt OSB skrzynie, więc kwestie natury logistycznej spokojnie można ogarnąć w pojedynkę, o ile tylko po preamp nie wybierzemy się Smartem Fortwo. Oczywiście to niewinny żart, gdyż przy tego typu zakupach fakt dostarczenia i pomocy w wypakowaniu/aplikacji w posiadanym ekosystemie przez ekipę dystrybutora/salonu audio jest czymś na tyle oczywistym, że nawet nie warto o tym wspominać.
Po wyłuskaniu drogocennej zawartości z transportowych boxów naszym oczom ukazuje się … bynajmniej nie las (krzyży), co nader zgrabny, oczywiście kruczoczarny – zgodnie z tradycją i związaną z produkcją Forda T legendą zainteresowani mogą kupić go „w dowolnym kolorze, pod warunkiem, iż będzie to kolor … czarny” – duet. I w tym momencie pozwolę sobie na małą dygresję i zabawę godną ekipy „MythBusters”. Otóż w ww. przypisywanym Henry’emu Fordowi stwierdzeniu jest co prawda ziarnko prawdy, lecz to już od Państwa zależy do której kategorii prawd tischnerowskich je zakwalifikujecie (osobiście waham się między 2 a 3 ze wskazaniem na tę ostatnią), gdyż na początku – w latach 1909-17 Fordy T dostępne były z nadwoziami czerwonymi, zielonymi, błękitnymi i jasno/ciemnoszarymi, lecz używane wtenczas lakiery schły od doby do nawet dwóch tygodni. Dopiero od 1917 r., paletę kolorystyczną ograniczono li tylko do czerni, a to za sprawą szybkoschnącego wyrobu marki DuPont. To tyle jeśli chodzi o didaskalia, co jednak nie zmienia faktu, iż w Gryphonach poza czerń wyjść raczej się nie da, gdyż koniec końców idea „Nordic Noir” do czegoś zobowiązuje.
W jednostce sygnałowej uwagę zwraca pokaźnych rozmiarów 4,3” błękitny wyświetlacz TFT wpisany w szklany (tafla ma 4mm grubości), centralnie osadzony na froncie trójkątny profil, co jest oczywistym nawiązaniem do bliźniaczego detalu widniejącego na płycie czołowej Apexa. Sam ekran jest oczywiście dotykowy a w jego dolny wierzchołek wkomponowano włącznik główny i firmowe, krwistoczerwono podświetlone logo. Wizerunek mitycznego gryfa znajdziemy z resztą również na biegnącej od podstawy ku tyłowi „zaczesce” z radiatorów dzielącej płytę górną. Z oczywistych względów moduł zasilający trójkątnego displaya pozbawiono, więc wspomniana, mocno nażelowana i poprzecinana bruzdami fryzura w całej swej okazałości opada również na front.
Jeśli do tej pory doszliście Państwo do wniosku, że jak na Gryphona jest zaskakująco spokojnie i odpowiedzialny za aparycję tytułowego flagowca Flemming E. Rasmussen spuścił nieco z tonu, to zapraszam od zakrystii, gdzie dzieje się naprawdę sporo. Znajdziemy tam odzwierciedlający wewnętrzną budowę dual mono rozkład gniazd obejmujący po cztery pary wejść XLR, dwie RCA z których ostatnie, wraz z dedykowanym wyjściem tworzą zupełnie zapomniana przez małoletnich tzw. pętlę magnetofonową. Zestaw wyjść obejmuje zdublowane XLR-y i pojedyncze RCA. Piętro niżej, wzdłuż dolnej krawędzi usytuowano trzy wielopinowe magistrale zasilające – dwie dla sekcji analogowych i jedną dla cyfrowej. Oprócz tego nie zabrakło wyjść do spięcia z firmowymi komponentami wyposażonymi w „green bias”, zacisku uziemienia i we/wyjść na zewnętrzny czujnik IR i triggery. Z kolei plecy zasilacza są oazą spokoju. Ot pięć stosownych wielopinowych wyjść dla sekcji analogowych i cyfrowej, bliźniacza para interfejsów kontrolnych a tuz przy podstawie dwa zintegrowane z komorami bezpieczników trójbolcowe gniazda zasilające IEC i zacisk uziemienia. Oba moduły uzbrojono w ostro zakończone masywne, stożkowe nóżki – Gryphon Atlas Spikes.
Zaglądając pod przysłowiową maskę i zagłębiając się w technikalia warto wspomnieć iż mamy do czynienia z konstrukcją będącą oczywistym rozwinięciem Pandory. Nie brak zatem topologii dual mono, pracy w czystej klasie A i szalenie wyżyłowanych parametrów. Wystarczy wspomnieć, iż Commandera wyposażono w napięciowe układy stabilizujące o 50-krotnie niższych poziomach szumów aniżeli w protoplaście, który i tak pod tym względem był w ścisłej światowej czołówce. Za regulację głośności odpowiada kontrolowany mikroprocesorowo, wyposażony w ultra precyzyjne rezystory Charcroft Z-Foil Audio, 85-stopniowy regulator głośności na przekaźnikach. Jak już zdążyłem zagaić życiodajną energię zapewnia para w pełni dyskretnych, liniowych zasilaczy dla każdego z kanałów i odseparowany, trzeci – przypisany obwodom sterowania cyfrowego. Całość bazuje na czterech, wykonywanych na zamówienie toroidach oraz imponującej baterii kondensatorów o łącznej pojemności 90 000 μF … na kanał. Aby zniwelować jakiekolwiek interferencje i wibracje oba komponenty posiadają kanapkowe podstawy składające się z kompozytu Kerrock na górze, masy bitumicznej w środku i stalowego płata od spodu.
Prawdę powiedziawszy dysponując odpowiednimi środkami finansowymi Commandera można byłoby nabyć jedynie z racji jego aparycji i wzorniczego dopasowania do Apexa, o ile tylko takowego ma się na stanie, bądź planuje w najbliższym czasie zakupić, gdyż jak wiadomo tanio już niestety było i ceny spadają chyba tylko w cennikach naszego rodzimego potentata paliwowego. Jak się jednak Państwo domyślacie nie poprzestaliśmy na kontemplacjach nad dwoma kruczoczarnymi obeliskami, lecz gdy tylko ich temperatura zbliżyła się do pokojowej czym prędzej zabraliśmy się za odsłuchy. I … tutaj warto zrobić budującą napięcie pauzę … jasnym stało się, że flagowy preamp Gryphona ani myśli znikać tak fizycznie, jak i sonicznie. Tak, tak mili Państwo. Wbrew temu co zwykło się uważać, czyli, że przedwzmacniacz powinien pełnić rolę li tylko interfejsu dopasowującego parametry elektryczne obecnych w systemie źródeł do wzmacniacza mocy i mniej bądź bardziej rozbudowanego przełącznika, switcha między nimi. Jak jednak pokazuje oparta na doświadczeniach empirycznych praktyka, skoro wspomniany switch (nawet taki Ethernetowy) ma znaczenie, to co dopiero operujący na sygnałach analogowych przedwzmacniacz. I tak też jest w istocie. Mówiąc wprost i bez ogródek Commandera słychać. Czy zawsze i wszędzie, tego niestety nie wiem, jednak jego obecność w naszym systemie, czyli pomiędzy dCS-em a Apexem po pierwsze energetyzuje a po drugie nieco dosaturowuje przekaz. Całość staje się bardziej namacalna, organiczna i lepiej zdefiniowana. Jednak owa definiowalność nie polega na wyostrzaniu konturów, jak to potrafi daleko nie szukając Pandora, a odpowiednim podkreśleniu soczystości i struktury tkanki owe kontury wypełniającej. Traktując powyższe obserwacje pobieżnie i zgrubnie można byłoby dojść do wniosku, iż Commander nieco obniża środek ciężkości, bądź podbija przełom średnicy i wyższego basu, co również nie jest zgodne z rzeczywistością. Co prawda rozgrzewkowy odsłuch „Si dolce e’l tormento (arr. for jazz ensemble)” pochodzącego z albumu „’Round M: Monteverdi Meets Jazz” w wykonaniu Roberty Mameli charakteryzował się zaskakującym bogactwem wybrzmień i zaskakującym przesunięciem akcentów z onirycznej eteryczności na rzecz intensywności poczucia obecności artystki niemalże w zasięgu naszych ramion, czym całość przypominała aranżacją wersję proponowaną przez Rhiannon Giddens. Jednak wspomniane przybliżenie po chwilowej ekscytacji okazało się złudne, gdyż, to nie włoska sopranistka sama z siebie, bądź za sprawą duńskiego preampu, znalazła się w naszym pobliżu a poprzez bardziej realistyczne przyobleczenie jej postaci w żywą tkankę jej obecność stawała się bezsprzeczna, analogie do materializacji jak najbardziej na miejscu, i odbierana wszystkimi zmysłami a nie tylko słuchem.
Zagęszczenie struktury, przyspieszenie i połamanie linii melodycznych do formy prezentowanej przez norweską formację In The Woods… na „Diversum” nie zrobiło na Gryphonie najmniejszego wrażenia. Można było wręcz uznać, że im ciężej Skandynawowie szyli na swych wiosłach i im żwawiej smagał swe gary Anders Kobro – jedyny członek pierwotnego składu, tym słychać było więcej, lepiej i … „ładniej”(?). Bardzo przepraszam, ale tak właśnie to odebrałem, bowiem im bardziej zagmatwany i czasem brutalny stawał się klimat na ww. krążku, tym dzięki obecności Commandera zyskiwał na atrakcyjności. I wcale nie chodziło o to, że wokal Bernta Fjellestada brzmiał niczym Tom Jones za swych najlepszych czasów, lecz o fakt niezwykłej koherencji i świadomość kompletności. Tutaj nic nie trzeba było zmieniać, kombinować, przepinać. Ot wystarczyło wygodnie rozsiąść się w fotelu i dać porwać wartkiemu nurtowi muzycznych wydarzeń, by stwierdzić, że jest wszystkiego więcej i zarazem akurat tyle, ile potrzeba. Gitary cechuje większa soczystość, przez co brzmią bardziej „lampowo” i z większą mocą, zarazem nie raniąc naszych skołatanych nerwów, bas jest nieco tłustszy, lecz nie traci nic a nic ze swojej konturowości a i wspominana perkusja może liczyć na kilka dodatkowych decybeli w mixie. Od razu uprzedzę zorientowanych w temacie, iż nawet z Commanderem w torze nie udało mi się przywrócić światu wykastrowanych i ostruganych podczas sesji i postprocesu do wielce rachitycznej postaci partii Jasona Newsteda z „…And Justice for All” Metallici. Ale trudno mieć o to do kogokolwiek, poza samymi zainteresowanymi takową dywersją, jakiekolwiek pretensje, gdyż nawet na tym pułapie cuda się nie zdarzają a jeśli takowych Państwo doświadczyliście, to śmiem twierdzić iż były one następstwem nader rozbudowanej gałkologii i dalekich od liniowości korekt (equalizacji) dokonywanych np. na poziomie phonostage’a w stylu Thöress Phono Enhancera, EMT JPA-66, bądź za sprawą FM ACOUSTICS FM 268 C i jemu podobnych.
Reasumując śmiało można uznać, że Gryphon Audio Commander pasuje do Apexa nie tylko wizualnie, lecz i brzmieniowo. Oczywiście zastanawiając się nad jego zakupem nie ograniczałbym mających współpracować z nim peryferii li tylko do duńskiego rodzeństwa, gdyż tytułowy preamp ma całkiem spore szanse stać się przysłowiowym centrum zarządzania praktycznie dowolnego high-endowego systemu. Warto jednak mieć na uwadze, że gdy już bez przedwzmacniacza mamy delikatne problemy z nadwagą i zbytnią ospałością naszej misternej układanki, to Commander owej oponki nam nie odessie i przekazu nie odchudzi. Oczywiście poprawi dynamikę i to zarówno w jej odmianie mikro, jak i makro, zintensyfikuje namacalność źródeł pozornych i doda całości soczystości, lecz kuracji pozwalającej zrzucić zbędne kilogramy i transformacji ospałego misia koala w szybkiego jak błyskawica geparda po nim się Państwo nie spodziewajcie, gdyż nie do tego został stworzony.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Audiofast
Producent: Gryphon Audio
Cena: 322 600 PLN
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stoliki: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dane techniczne
Konstrukcja: Dual mono, klasa A
Impedancja wejściowa: 18 kΩ (XLR); 12 kΩ (RCA)
Max. napięcie wejściowe: 20Vrms (XLR); 10Vrms (RCA)
Impedancja wyjściowa: 7Ω
Max. napięcie wyjściowe: 19Vrms (XLR); 9,5Vrm (RCA)
Wzmocnienie: +18dB
Poziom zniekształceń (THD+N): 0.003% @ 1 kHz / 10 Hz – 30 kHz
Pasmo przenoszenia: 0.1 Hz – 1,5 MHz (-3 dB)
Wejścia: 4 pozłacane wejścia XLR, 2 wejścia RCA, 1 wejście RCA TAPE IN
Wyjścia: 2 wyjścia zbalansowane XLR, 1 wyjście RCA, 1 wyjście niezbalansowane TAPE OUT
Transformatory: 4 oddzielne, wykonane na zamówienie transformatory toroidalne, po 2 dla każdego kanału
Pobór mocy: 90W; <0,5W (standby)
Wymiary (S x W x G): 48 × 23,6 × 44 cm (zasilacz); 48 × 23,6 × 45,5 cm (moduł sygnałowy)
Waga: 38,2kg (zasilacz); 30,5kg (moduł sygnałowy)
Rozpoczynając dzisiejszy miting jak nigdy mogę wypowiedzieć frazę „nareszcie”. O co chodzi? Wierni czytelnicy z pewnością wiedzą, iż od kilku miesięcy, po ostatnich zmianach konfiguracyjnych, w moim systemie zmagam się z doborem docelowego, a tak naprawdę docelowych – dwóch niewielkich stolików pod elektronikę. Problem wyniknął po zmianie końcówki mocy, która z racji swoich gabarytów usadowiła się w centrum systemu, czym chcąc nie chcąc resztę komponentów skazała na banicję na jej zewnętrznych rubieżach. Teoretycznie sprawa wydaje się prosta do ogarnięcia – zamawiam jakieś dwie fajne komódki i temat zamknięty. Niestety to tylko pozory. Przecież wiadomym jest, iż wspomniana wielopoziomowa ostoja dla sprzętu to nic innego, jak skonsolidowany w jedną całość konglomerat pojedynczych platform. A jeśli tak, to gdy nadarzyła się okazja, dlaczego nie spróbować, co do zaproponowania ma szeroko rozumiany rynek. Oczywiście jak to u mnie bywa, jak pomyślałem, tak zrobiłem. Takim to sposobem po decyzji zmian w posiadanej zbieraninie audio przygotowując się do tego testu już piąty raz aplikowałem na docelowym miejscu rozbudowane do poziomu szaleństwa pięcio-pudełkowe cyfrowe źródło, w skład którego wchodzą: transport z zasilaczem, dwa zegary i przetwornik. Jednym słowem masakra. Czy zabawa była warta grzechu? Powiem tak. Jeśli nie macie sporego wewnętrznego samozaparcia, nie próbujcie tego robić i kupcie coś solidnego, a zarazem fajnego dla oka. Jednak gdy finalny wynik brzmienia systemu jest dla Was ważny, ostatecznie zostając przy mniejszych konstrukcjach opiniowanego dzisiaj producenta, a przez to nie żałując żadnego powiększającego moją wiedzę ruchu testowego wręcz zachęcam do prób. Jak wiadomo, przed ostateczną decyzją zaliczyłem i opisałem ich kilka. Począwszy od słowackiego systemu modułowego Neo Quattron Reference, przez bardzo skomplikowaną od strony technicznej hiszpańską Artesanię Audio Exoteryc, przyjemnego dla oka, z pozoru masywnego, jednak w temacie soundu ciekawego niemieckiego Finite Elemente Pagode Master Reference Mk II, po szwedzki, zwiewny wizualnie Solid Tech Hybrid. Na czym w takim razie stanęło? Jak wcześniej sygnalizowałem, na będącej clou dzisiejszego spotkania rodzimej marce krakowskiego Nautilusa Base Audio, z portfolio której udało się pozyskać najpierw na testy, by nieco uprzedzając fakty finalnie zostawić na stałe dwa stoliki Base II.
Co wiemy na temat budowy naszych bohaterów? Szczerze powiedziawszy jak rzadko w przypadku elektroniki, czy okablowania praktycznie wszystko, gdyż clou pozwalającego uzyskać taki, a nie inny wynik brzmieniowy tkwi w szczegółach typu odpowiednie dobranie jakości i ilości użytego materiału na dany półprodukt. Jakie to materiały? Z obszernych informacji producenta wynika, iż w przypadku blatów mamy do czynienia z warstwowo klejoną sklejką w końcowej fazie fornirowaną wybraną przez klienta z szerokiej gamy wersją rodzimego lub egzotycznego drzewa. Temat stelaża opiewa na grubościenne rury spawane od wewnątrz – zapewniam, sprawa jest poważna, gdyż ostatnia wersja pojedynczej 2-ki waży niewiele mniej niż dotychczas posiadana przeze mnie 6-ka. Wspomniane rury wieńczą szczelne nakrętki od góry i korpusy z gwintem pod kolce od dołu z chromowanego mosiądzu – to pozwala zalać konstrukcję olejem minimalizując tym sposobem jej własne wibracje. Same kolce stabilizujące całość na dedykowanych podkładkach wykonano z utwardzanej stali szybkotnącej HRC9 pokrytej azotkiem tytanu. Rury stelaża na tle usłojonych półek mogą pochwalić się wizualnie neutralną, proszkowo nakładaną matową czernią. Zaś każda z półek w dostarczonej do testu wersji opiera się na niebagatelnej ilości jak na tak małe powierzchnie, zgadzam się, sprawiającej lekką trudność w idealnym ustabilizowaniu, ale jakże determinującej finalny wynik, 8-iu regulowanych, wkręcanych od dołu w poprzeczki nośne kolców ze stosownymi podkładkami jako powierzchnia osadzenia na nich każdego z blatów. Banał? Teoretycznie tak. Tylko uwierzcie mi, diabeł tkwi w szczegółach, o czym po zderzeniu z jakością nie tylko wykonania, ale również sposobu działania opisywanych dzisiaj produktów przekonałem się kolejny raz.
Jak odebrałem wpływ tytułowych konstrukcji? Naturalnie z uwagi na wcześniejsze użytkowanie flagowej gabarytowo konstrukcji Base 6 jako powrót do macierzy. Jednak ku mojemu zdziwieniu ze znaczną poprawą najważniejszego aspektu, jakim jest finalny wpływ na posiadany zestaw audio. Czyli? Otóż oprócz zwiększenia wagi ramy nośnej – przypominam o użyciu grubszych rur do stelaża – również multiplikacja punktów podparcia każdego z blatów do 8 (po 2 na każdą z czterech poprzeczek) spowodowały uzyskanie lepszego kontrastu kreowanych wydarzeń muzycznych. To oznaczało ciemniejsze tło oraz lepsze zebranie się w sobie dźwięku, przy braku utraty jego wagi i energii. Na początku myślałem, że to złudzenie, ale kilkukrotne próbne podparcie półek w 4 vs w 8 punktach nie tylko ewidentnie pokazywało, iż to nie omamy, a fakt autentyczny, ale przy okazji udowodniło, że gdy zazna się takiego – czytaj pozbawionego jakichkolwiek szkodliwych, zabijających czytelność odbioru artefaktów – sposobu obcowania z naszym hobby, nie ma odwrotu. I nie było znaczenia, że wcześniej sprawdzane produkty konkurencji zawsze oferowały coś ciekawego – Neo bajecznie ożywiał środek pasma, Artesania jawiła się jako orędownik równowagi tonalnej z lekkim nalotem techniczności grania, Finite Elemente przy zwiększeniu masy dźwięku i przy okazji schodząc z nich najniżej znakomicie pokazywał zawarte w dole informacje, a Solid Tech w dwóch odsłonach raz był szybki, a innym razem soczysty, niestety z uwagi na strojenie przez lata swojego systemu na stoliku BASE 6 zawsze brakowało mi pewnego rodzaju twardości, gładkości oraz pełnego pikanterii spokoju przekazu. Oczywiście z każdym z testowanych wcześniej stolików spokojnie i bez problemu mógłbym przez lata żyć, jednak jeśli już podjąłem się tak morderczego mitingu potwierdzającego słuszność wyboru, w momencie dostępności pełnej gamy słuchanych stolików decyzja mogła być tylko jedna, BASE 2 zostaje. Jednak nie tak po prostu, tylko z wielu istotnych powodów. Jakich? Mam nadzieję, że nikogo nie zdziwię, gdy powiem, iż będących wynikiem takiego, a nie innego sposobu na stabilizację systemu audio. Nie przez osadzenie półek nośnych na sztywno przykręconych do nich, szeroko rozstawionych, ciężkich, bo toczonych ze stali nierdzewnej walcach – Neo, nie za pomocą zawieszonego na absorberach z tworzywa sztucznego stelażu z ażurowymi półkami – Artesania, nie przy użyciu kolców poziomo stabilizujących stelaż półki, w który poprzez dodatkowe kulkowe absorbery aplikujemy ostateczne platformy nośne – Finite Elemente, nie na bazie przykręcanych cienkich pojedynczych lub podwójnych blatów z MDF do lekkich nóg z aluminium – Solid Tech, tylko poprzez posadowienie półki w postaci sandwicza z kilku warstw sklejki na kolcach z podkładkami wkręconymi w wykonaną z grubych stalowych rur ramę nośną. Jak widać, wszystko co dotychczas przetestowałem, mimo podobieństw konstrukcyjnych brzmiało nieco inaczej ze wskazaniem na konkretny sznyt. Dlatego od początku moich wynurzeń zaznaczałem, iż diabeł ostatecznej specyfiki oddziaływania na elektronikę tkwi w szczegółach. Dla mnie szczególnie istotne były te spod znaku Base Audio 2. A to dlatego, że po pierwsze – nadawały muzyce odpowiednie body, po drugie – utrzymywały zwarcie i przy tym dobrze rozumianą twardość, a co za tym idzie konturowość muzyki, po trzecie – nie ograniczały swobody jej wybrzmiewania, zaś po czwarte – w konsekwencji kumulacji owej wyliczanki oddawały jej odpowiednią rytmikę, energię i rozmach, a przy tym gdy było trzeba intymność oraz niczym nieograniczoną drapieżność. Czy to atrybuty zarezerwowane li tylko dla tytułowej konstrukcji? Nic z tych rzeczy, co mam nadzieję wyjaśniłem oświadczeniem strojenia zestawu pod podobny technicznie, jednak w starszej wersji stolik Base 6. Wyartykułowana lista zalet jest wynikiem kilkuletnich wyborów kablowych i sprzętowych, które w zderzeniu z innym podejściem do stabilizacji konkurencji nieco przesuwały punkt odbioru owych rack-ów wespół z posiadanymi komponentami audio. Naturalnie za każdym razem dostawałem bardzo dobre, rzekłbym nawet rewelacyjne granie. Na tyle ciekawe, że ku pomocy potencjalnym poszukiwaczom tego typu akcesoriów wszystko co udało mi się zaobserwować, postanowiłem opisać w szczegółach w kilku następujących po sobie recenzjach. Było ciężko, ale jeśli już podjąłem się trudu, nie chciałem go zmarnować, z czego mam nadzieję, ktoś z Was skorzysta.
Gdy dotarliśmy do akapitu zbierającego ten kilkutestowy monolog w jedną całość, z czystym sumieniem mogę powiedzieć jedno. W naszej zabawie w zaawansowane audio nie ma jednej drogi do celu. Jednak gdy wejdzie się na odpowiedni pułap jakości, liczne ścieżki choć kręte są na tyle bliskie siebie w kwestii jakości, że można podążyć nimi w dwojaki sposób. Dowolną z nich bez szukania dziury w całym obrać z punktu widzenia projektu wizualnego danego stolika, lub tak jak ja wykorzystać ich nieco inną specyfikę soniczną do maksymalizacji jakości brzmienia posiadanego zestawu. Ja bazując na wspomnianych w poprzednim akapicie aspektach postawiłem na rodzimą Base 2, jednak Wy chcąc zrobić to samo być może skorzystacie z innego producenta. Wszystko jak zawsze zależy od wielu czynników. Niemniej jednak w moim odczuciu najistotniejszym przesłaniem tej recenzenckiej sagi jest fakt pełnoprawnego odnajdywania się polskich konstrukcji w światowym rynku szczytowych osiągnięć w tematyce stolików audio, czego chyba dobitnym potwierdzeniem jest moja decyzja o pozostaniu z krakowskim Base Audio na kolejne lata. Nazbyt śmiała teoria? Być może. Jednak oparta na fakcie, że po bez mała 10 latach bytu portalu Soundrebels w wirtualnym świecie nadal do nas zaglądacie, co z jednaj strony niezwykle nas cieszy a z drugiej skłania do dalszych poszukiwań i podnoszenia poprzeczki.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Nautilus
Producent: Base
Dane techniczne Base 2
Wymiary: 655 x 555 x 574
Cena: Stolik BASE II + blaty 6 900 PLN
Sonus faber z dumą prezentuje nową generację swojej kultowej i wielokrotnie nagradzanej kolekcji Homage składającej się z czterech premierowych produktów.
Rozwój obecnej kolekcji podkreśla włoskie dziedzictwo Sonus faber, zaangażowanie w kunszt rzemieślniczy i krok naprzód w portfolio produktów marki, oddając hołd instrumentom muzycznym, które zainspirowały stworzenie tej wyjątkowej kolekcji. Homage jest hołdem dla geniuszu utalentowanych konstruktorów instrumentów muzycznych i tradycji tworzenia lutni, której początki sięgają miasta Cremona we Włoszech.
Słynne włoskie rodziny, w tym Amati, Guarneri i Stradivari dążyły do osiągnięcia najwyższego uznania i pozycji w swoim rzemiośle, tworząc ponadczasowe dzieła sztuki cenione za doskonałość dźwięku i pożądane ze względu na wysublimowane piękno. Zainspirowany geniuszem tych twórców oraz ich perfekcyjną techniką i intuicją, Sonus faber opracował kolekcję Homage, łącząc nowoczesne technologie z bezkompromisowymi, naturalnymi materiałami i wyrafinowanym designem, aby uzyskać doznania pobudzające wszystkie zmysły.
“Najbardziej złożonym, ale także ekscytującym momentem dla projektanta jest chwila, w której zostaje wezwany do ulepszenia ponadczasowej ikony” – powiedział szef działu projektowania Livio Cucuzza. „Jak wprowadzać innowacje do produktu, którego wizerunek jest odporny na upływ czasu i zmieniające się trendy w modzie? Jedynym sposobem jest cofnąć się o krok, zastanowić i głęboko zrozumieć, dlaczego ten produkt został pierwotnie stworzony. Zmierzyłem się z tym wyzwaniem bezpośrednio z moim zespołem w Sonus faber.
Trzecia generacja Homage była pierwszym projektem, nad którym pracowałem, a najnowsza premiera, którą przedstawiamy, to piąta odsłona – najbardziej rozwinięta, najbardziej dojrzała, ale równie autentyczna i wyjątkowa. Historia, która się powtarza, przecinając ścieżkę ewolucji na różnych etapach mojego własnego życia, nigdy nie przestając mnie fascynować i napawać dumą, że jestem jej częścią.”
Nowa generacja kolekcji Homage będzie reprezentowana przez cztery modele dostępne w trzech wykończeniach – czerwonym, wenge i grafitowym. Nowe modele zostały wyposażone w najnowszą technologię INTONO, wykorzystują nową filozofię spójności fazowej, nową wtyczkę fazową oraz innowacyjne technologie w konstrukcji przetwornika niskotonowego.
• Guarneri (5 generacja)
• Serafino (2 generacja)
• Amati (5 generacja)
• Vox (3 generacja)
Nowa kolekcja Homage będzie dostępna w sprzedaży u autoryzowanych dealerów Sonus faber w Stanach Zjednoczonych od stycznia 2023 roku, a wkrótce potem w pozostałych częściach świata.
Po blisko dekadzie radosnej bazgraniny przyszła pora na pierwsze w historii SoundRebels … elektrostaty. A tytuł debiutanta przypadł strzelistym – ponad dwumetrowym Niderlandzkim kolumnom Final Model 15.
cdn. …
Opinia 1
Po konkurencyjnych konstrukcjach z tak egzotycznych zakątków naszego globu jak Bali, czy Korea Południowa przyszła pora na przysłowiowe pięć minut wyrobu z jednej strony mającego odpowiedni rodowód, lecz z drugiej będącego swoistym novum w portfolio pewnego … bułgarskiego i dość regularnie pojawiającego się na naszych łamach producenta. Jak się z pewnością Państwo domyślacie chodzi o Thrax Audio a jeśli śledzicie publikowane w mediach społecznościowych niezobowiązujące zajawki, to już wiecie, że chodzi o uzupełniający ich ofertę przewód zasilający Istrum, który zawitał do nas na gościnne występy dzięki uprzejmości katowickiego RCM-u.
O wyglądzie naszych dzisiejszych gości (otrzymaliśmy dwa bliźniacze egzemplarze) można napisać tylko tyle, że łączą ponadczasowy minimalizm formy z dyskretną elegancją dodatków. Sam, wsmyknięty w czarny, opalizujący peszel przewód jest niezbyt gruby, acz nie sposób nie zauważyć jego lekkiej sprężystości. Rolę elementu dekoracyjnego i jak zaraz wyjaśnię nie tylko dekoracyjnego, pełni kruczoczarny, niewielki aluminiowy bloczek przyozdobiony logotypem producenta, oznaczeniem modelu i numerem seryjnym. Uwagę zwracają również ekskluzywne, rodowane wtyki Furutecha z serii 48.
Z wiadomych względów niuanse natury technicznej są i pozostaną słodką tajemnicą producenta, tym bardziej, że o istnieniu tytułowych kabli nie dowiemy się zaglądając na jego stronę. Jednak prywatnymi kanałami co nieco od Rumena Artarskiego – sprawcy całego zamieszania, udało mi się wyciągnąć. Otóż, miedziane żyły będące wiązkami cienkich przewodników (multi-strand) są skręcone i dodatkowo wytłumione/stabilizowane za pomocą odlewu warstwowego, który zapobiega ich drganiom mechanicznym i wzajemnym interferencjom spowodowanym przepływem prądu. Sam przewód jest ekranowany, aby nie działał jako antena w środowisku EMI/RFI i jakby tego było mało producent użył umieszczonego w ww. bloczku, miedzianego cylindra z uzwojeniem z amorficznego kobaltu, aby stworzyć tłumik prądów wirowych. Dzięki temu w przypadku gwałtownej zmiany prądu w miedzianym cylindrze pojawi się element stratny. A jak widać na powyższych zdjęciach konfekcji dokonano znakomitymi 48-kami Furutecha.
Z racji zastosowanych wtyków Instrum przypomniały mi uzbrojonego w bliźniacze Furutecha FP-S35TC i prawdę powiedziawszy owe skojarzenia nie dotyczyły bynajmniej aspektów czysto wizualnych, gdyż Japończyk czarował satynowo – oliwkowym umaszczeniem, lecz przede wszystkim … dźwięku. Co więcej, niespecjalnie mnie to zdziwiło, gdyż już wielokrotnie dane było nam się przekonać, iż co jak co, ale to właśnie zastosowana konfekcja, czyli wtyki odciskają wyraźne piętno na finalnym brzmieniu przewodu i jeśli tylko jest ku temu sposobność nie ma co na nich oszczędzać (vide porównanie FI-28R / FI-E38R z Fi-50 NCF®). I tak też było tym razem, gdyż już od pierwszych taktów „Immutable” Meshuggah bułgarskie sieciówki wyraźnie dały do zrozumienia, że nie po drodze im do krainy łagodności i otulania słuchaczy delikatną kołderką pluszowych dźwięków, co niewątpliwie cieszy, gdyż pojawienie się jakiejkolwiek łagodności i miękkości na ww. krążku wskazywałoby na poważne problemy konfiguracyjne posiadanego systemu. Krótko mówiąc ściana gitarowych, ciężkich jak dowcip prowadzącego Familiadę, lecz pozbawionych natywnej mu czerstwości wojskowych sucharów riffów imponuje rozmachem a wspomagana potężnym basem perkusja niemiłosiernie smagana przez zasiadającego za nią Tomasa Haake’a brzmiały jak M61 Vulcan wspierany ciężkim ostrzałem artyleryjskim. Sieją zniszczenie, rozrywają na strzępy i nie biorą jeńców. Jest zatem piekielnie ciężko, lecz daleko tej pozornej kakofonii od monotonnego dudnienia, gdyż połamana polirytmia idzie tu w parze z iście szwajcarską dokładnością i precyzją. Jest tylko jedno „ale”, otóż w tym nazwijmy to lapidarnie „łomocie” ze świecą szukać laboratoryjnej techniczności, czy prosektoryjnego chłodu, który potrafią wprowadzić zbyt „chrupko” brzmiące – stawiające kontur ponad „body” przewody. Tutaj wyraźnie słychać nie tylko „białko” – czynnik ludzki, ale i fakt, że Szwedzi stawiają na naturalność swych poczynań, a nie jak się najczęściej okazuje perfekcyjne czyszczenie i korygowanie materiału, jak chociażby poprzez sięganie po Beat Detective w Pro Toolsie. Jak zdążyłem już nadmienić całość poraża potęgą i Thraxy owej skali i ładunku energetycznego nie limitują. Słychać, że Haake gra mocno, wyraźnie siłowo, ale niezwykle stabilnie a każde przekraczanie kreski taktowej jest świadomym środkiem artystycznego wyrazu a nie przypadkiem przy pracy, bądź efektem zbytniej nerwowości przewodów.
W nieco bardziej cywilizowanym i w dodatku pozbawionego prądowego dopalenia repertuarze, za jaki bez wątpienia można uznać „Paganini: Diabolus in Musica” w wykonaniu Salvatore Accardo i London Philharmonic Orchestra profity wynikające z obecności bułgarskich przewodów były nie mniej satysfakcjonujące. Nie dość, że w pełni byliśmy w stanie doświadczyć dynamiki właściwej wielkiemu aparatowi wykonawczemu, co rozdzielczość prezentacji pozwalała na pełen wgląd w jego skład. Partie poszczególnych sekcji były podane jak na srebrnej tacy, dzięki czemu nawet w tutti („Paganini: Violin Concerto No. 2 in B Minor, Op. 7, MS. 48 – III. Rondo à la”) bez trudu można nie tyle wyłowić, co po prostu usłyszeć rześki i lśniący … trójkąt. Zwracam na ten detal uwagę nie bez przyczyny, gdyż częściowo jego partie pokrywają się z wejściami gran cassy, co raczej mu nie pomaga. Jednak Istrum świetnie różnicują gradację planów zachowując właściwy rozkład / rozmieszczenie instrumentarium, więc choć bęben wielki operuje w zdecydowanie innej wadze i mocy, to bliżej usytuowany trójkąt bez problemu ma szansę dojść do głosu i nie zginąć w natłoku informacji. Ponadto owa wyśmienita rozdzielczość nie wyklucza nie mniej wyrafinowanej muzykalności, której Thraxom nie sposób odmówić, gdyż oprócz czytelnych konturów i precyzji w lokalizacji źródeł pozornych nie brak jakże miłego uszom body i soczystości, choć już pod względem dosaturowania trudno uznać je za jakoś specjalnie dopalone, czy wręcz przegrzane. Ot operują one w okolicach szerokorozumianej neutralności, co tylko dobrze im wróży jeśli chodzi o uniwersalność zastosowań i współpracę z szerokim spectrum urządzeń. Oczywiście z pewną ostrożnością podchodziłbym do ich aplikacji w systemach zbyt analitycznych, czy wręcz anorektycznych pod względem wypełnienia konturów treścią, gdyż Thraxy same z siebie niczego nie dołożą i z próżnego, podobnie jak Salomon, nie naleją, lecz w pozostałych przypadkach ich obecność wydaje się wielce pożądana.
Choć bułgarskiego Thraxa, przynajmniej jeśli chodzi o przewody zasilające, najdelikatniej rzecz ujmując trudno uznać za markę pierwszego wyboru to Instrumy nader dobitnie pokazują, że Rumen Artarski wie o co w tej materii chodzi. Wysokiej klasy konfekcja, wzorowe wykonanie, co wbrew pozorom nawet w High-Endzie nie jest standardem, są miłym dodatkiem do wysokiej próby brzmienia, które z racji swej rozdzielczości i dynamiki powinno stać się wystarczającym powodem, by choćby z czystej ciekawości rzucić na tytułowe sieciówki uchem we własnym systemie.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Franc Audio Accessories Ceramic Disc TH + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Jak zapewne wielu z Was wie, pochodzący z Bułgarii Thrax Audio jest jednym z ciekawszych podmiotów gospodarczych na naszym rynku. Powodem jest oczywiście mające wiele występów na łamach Soundrebels jej dość pokaźne portfolio, z którego oprócz gramofonu mieliśmy chyba wszystko, co pojawiło się w cenniku od przykładowych kolumn Lyra, przez końcówki mocy Teres, Dionisos ze Step-Upem Trajan włącznie. To zawsze były na tyle ciekawe propozycje, że gdy w ofercie brandu pojawiało się coś nowego, nie tylko bez problemu, ale również z wielką ciekawością jak wypadnie braliśmy to na recenzencki tapet. A trzeba przyznać, co przed momentem zaznaczałem, począwszy od kolumn, a skończywszy na elektronice trochę tego było. I gdy wydawałoby się, że Rumen Artarski – pomysłodawca tytułowego podmiotu gospodarczego nie jest w stanie już niczym nas zaskoczyć, to jednak to zrobił. Co mam na myśli? Otóż po ustabilizowaniu swojej oferty w kwestii szerokiej gamy komponentów audio postanowił spróbować sił w temacie okablowania. Z racji osobistego zaprojektowania wszystkiego co wdrożył w życie zna jego sznyt grania, dlatego doszedł do wniosku, iż dobrze byłoby w zakresie jednej marki zaproponować klientowi pełne spektrum produktów do wygenerowania dźwięku. Takim to sposobem pierwszą propozycją z puli okablowania systemu audio został dostarczony przez katowicki RCM kabel sieciowy Thrax Audio Istrum.
Jeśli chodzi o tematykę natury technicznej, w przeciwieństwie do obecnej tendencji nadawania tego typu produktom słusznych przekrojów nasz kabel sieciowy nie jest specjalnie gruby. I dobrze, gdyż w przypadku niedoborów w przestrzeni „zasprzętowej” nie stawia specjalnego oporu w kwestii docelowego ułożenia w docelowym miejscu. Jak zatem producent wybrnął z problemu opasłości finalnej średnicy opisywanej sieciówki? Niestety za wiele się nie dowiedzieliśmy. Z tego co udało się nam wyłuskać w stosownym mailu z zapytaniem, wiemy, iż kabel wykonany jest z wysokiej czystości miedzi, pleciony w technologii multistrand, w sposób minimalizujący szkodliwe wibracje przewodnika wewnątrz oplotu i przy okazji broni się przez zakłóceniami typu RFI. Ale to nie koniec zdobytych danych, bowiem budowa Istriuma opiewa dodatkowo na cylinder z uzwojeniem z amorficznego kobaltu jako swoisty tłumik prądów wirowych, ubranie go w opalizującą czarną plecionkę i zaterminowanie ofertą japońskiego Furutecha.
Jak unaoczniają fotografie, proces testowy kabla prądowego Thrax-a odbył się przy użyciu dwóch egzemplarzy. Zabieg był celowy, gdyż po chwilowej próbie z jedną sztuką jako dawca energii dla transportu CEC-a, serwując drugą przetwornikowi dCs- a chciałem przekonać się, czy powielanie tej konstrukcji w torze nie spowoduje zbytniej dominacji oferowanego sznytu grania. Na szczęście poza minimalnym podniesieniem poziomu oddziaływania na moją układankę nic złego się nie stało. Co to oznacza? Otóż konstruktor naszego punktu zainteresowania znakomicie znając estetykę brzmienia swojej elektroniki postawił na tchnięcie weń szczypty esencji i energii. Jednak nie jako monotonnego pakietu przesadnej ilości w kwestii ilości cukru w cukrze, niekontrolowanej wagi, tylko naturalną koleją rzeczy lekko zaokrąglając krawędzie dźwięku pełną energii, niezakłócającą drive’u muzyki esencję. Tłumacząc na nasze dźwięk staje się przyjemnie tłustszy, jednak nie zapomina przy tym o akcentowaniu rytmu, ataku oraz po takim obrocie sprawy nieco płynniejszym w odbiorze kreowaniu blasku muzyki. W efekcie takiego działania słuchany materiał bardziej pulsuje. To zaś sprawia, że nawet będąc orędownikiem szybszego grania po dosłownie kilku utworach nawet przez moment owa maniera nie jest odbierana jako potencjalny minus, tylko staje się bardzo ciekawym spojrzeniem na ten sam materiał. Z jednej strony bardziej krągły, za to z drugiej konsekwentnie utrzymujący najważniejsze w dobrej kondycji dla wydarzeń scenicznych niuanse typu: kontrola nieco obszerniejszego basu, pakiet informacji soczystszej średnicy i lekko ocielone, ale nadal dźwięczne górne rejestry. A jeśli tak, to chyba nikogo nie zdziwi fakt dobrego radzenia sobie z pełnym spektrum twórczości nutowych. Bez znaczenia, czy mowa o przysłowiowym plumkaniu jazzowych trio, tudzież kobiecej wokalizy, czy nawet wściekłym rocku, gdyż każdy ze wspomnianych sposobów zadowalania melomanów bez problemu dziwnym trafem czerpał z dobra niesionego przez kabel Thrax-a. Raz bułgarski kabel nasycał głos artystki, innym razem nie przekraczając poziomu dobrego smaku fajnie podkręcał motorykę gry kontrabasu, by na koniec poprawić pracę perkusisty i gitarzystów podczas rockowych wybryków. Za każdym razem zmiany szły w podobnym kierunku, a mimo to nie powodowały poczucia uśrednienia odbioru przecież czasem dalekich od siebie w temacie sposobu na przypodobanie się słuchaczowi nurtów muzycznych. Jak to możliwe? Po prostu, wszystko aplikowane jest dość punktowo, co sprawia, że naprawdę trzeba mieć bardzo źle dobrany system, aby oferta Thrax-a się nie obroniła.
Wieńcząc dzieło tego testu z niekłamanym spokojem ducha jestem w stanie stwierdzić, iż tytułowy Thrax Audio Istrum powinien dobrze odnaleźć się w znakomitej większości potencjalnych systemów. Oczywiście wniesie do każdego z nich swoje trzy barwowe grosze, jednak tylko przesadny poziom nasycenia zastanej układanki audio – przypominam, iż moja również jest orędownikiem mocnej barwy, a nie cierpiała podczas sesji testowej – może zniweczyć końcowy soniczny konsensus. Wszyscy inni, z rozpaczliwymi poszukiwaczami szczypty dodatkowej barwy w przez lata konfigurowanym zestawie w szczególności, mają bardzo duże szanse na znalezienie nici porozumienia bułgarskim pomysłem na dawcę energii elektrycznej. Jest tylko jednio „ale”. Tak jak ja trzeba skrzyżować z nim testowe szpady. Jak? Łatwizna. Miejsce dostępności znajdziecie w wyliczance pod testem.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Musical Fidelity wprowadza do swojej oferty w pełni zbalansowany, monofoniczny wzmacniacz mocy – NuVista PAM, który separowany jest od sieci przez zewnętrzny zasilacz NuVista PAM-PSU.
Po raz pierwszy stworzono potężny monoblok w którym połączono, w całkowicie zbalansowanej konstrukcji lampy „Nuvistor” na wejściu i ekstremalnie wydajny tranzystorowy stopień końcowy. Takie połączenie w końcówce mocy zaowocowało naturalnym, jedwabiście gładkim dźwiękiem ze swobodnym przetwarzaniem najmocniejszych transjentów. Niesamowity relaks podczas słuchanie ukochanego artysty w połączeniu z jego holograficznym obrazem w Twoim domu powoduje, że staje się on Ci bliższy niż kiedykolwiek wcześniej.
Najwyższej klasy produkty Musical Fidelity z linii NuVista, wykonane są w sposób bezkompromisowy. Bardzo solidna, masywna obudowa wykonana ze stali i aluminium osłania wrażliwe na zakłócenia prądy od wszelkich szkodliwych pól magnetycznych i fal radiowych.
W zbalansowanym buforze wejściowym, pracującym w klasie „A”, zastosowano lampy Nuvistor 6S51N. Natomiast konstrukcja wzmacniacza końcowego oparta jest na układzie zastosowanym w legendarnym wzmacniaczu Titan 1000W. Odnajdziemy tam dwa „zmostkowane” wzmacniacze mocy posiadające po pięć par tranzystorów skompensowanych temperaturowo o dużej mocy. Zapewnia to stabilne i niezawodne działanie urządzenia. Zminimalizowana impedancja wyjściowa pozwala na swobodną współpracę z kolumnami głośnikowymi o dowolnej impedancji. Dodatkowo wbudowane dławiki zapewniają minimalizację falowania napięcia zasilającego i redukcję szczytów impulsów prądu.
NuVista PAM-PSU – zewnętrzny zasilacz
Zewnętrzny zasilacz sieciowy NuVista PAM-PSU umieszczony został w identycznej jak wzmacniacz mocy dodatkowej bardzo solidnie wykonanej aluminiowej obudowie. Dzięki temu inżynierowie Musical Fidelity wykorzystali dodatkowe miejsce na rozbudowanie filtrów sieciowych i wyjściowe. To praktycznie całkowicie wyciszyło układ zasilania i sprawiło, że do wrażliwych obwodów audio nie przedostają się żadne artefakty pochodzące z sieci.
W oddzielnym zasilaczu umieszczono duże transformatory, które z natury rzeczy generują drgania mechaniczne i promieniują szkodliwe pola elektromagnetyczne. Zewnętrzna obudowa zapewnia, że znajdują się one jak najdalej od krytycznych obwodów wzmacniacza. Przyczynia się to w znacznym stopniu do uzyskania świetnego stosunku sygnału do szumu. W zasadzie otrzymujemy całkowitą odporność na wpływ wibracji. To samo można powiedzieć o odporności elektromagnetycznej. Masywna aluminiowa obudowa działa jak klatka Faradaya. Chroni wnętrze urządzenia przed zewnętrznymi polami elektromagnetycznymi, a w ten sposób również zasilany sprzęt high-end.
PARAMETRY TECHNICZNE:
• Bardzo wysoka moc wyjściowa: więcej niż 600W na 8 omów, 1000W na 4 omy, 1500W w szczycie na 2 omy
• Napięcie wyjściowe: 69V RMS
• Prąd wyjściowy: 150A (szczyt-szczyt)
• Damping factor: 180
• Stopień wyjściowy: 5+5 para tranzystorów na kanał
• Wzmocnienie: x16 (23,5dB)
• THD+N: <0,003% w paśmie 20-20kHz
• S/N ratio: 108dB – ważone filtrem „A”
• Impedancja wejściowa: 100k omów
• Czułość wejściowa dla całkowitego poziomu wyjściowego: 4,3V RMS
• Pasmo przenoszenia: +0,-1dB, 5Hz – 50kHz
WEJŚCIA – WYJŚCIA
• 4 całkowicie niezależne wejścia : 2x RCA, 2x XLR
• 2 pętle wyjściowe: 1x RCA, 1x XLR
• Wyjście głośnikowe: 2 pary zakręcane, akceptujące wtyki bananowe Ø4mm
• Trigger wejście/wyjście: 3.5mm mono mini jack
• Trigger: ±5V do ±12V
INFORMACJE OGÓLNE
• Waga PAM: 27 kg
• Waga PAM PSU: 40kg
• Wymiary PAM (S x W x G w mm) 483 x 187,5 x 475 (494 ze złączami)
• Wymiary PAM PSU (S x W x G w mm) 483 x 187,5 x 475 (478 ze złączami)
• Zasilanie: 115/230V AC 50/60Hz
• Pobór mocy: <0,5W (standby); 130W (włączony i bezczynny); 2150W (maksimum)
Najnowsze komentarze