Opinia 1
Mówiąc nieco żartobliwie, z tytułową marką znamy się jak „łyse konie”. Powodem jest kilka testowych, co znakomicie pozwala je zapamiętać, bardzo dobrze odebranych w odniesieniu do finalnego wyniku sonicznego, spotkań we własnych warunkach lokalowych i sprzętowych. Naturalnie stricte audiofilskiego smaczku naszej znajomości dodaje fakt wpisanego w kod DNA całego portfolio marki, wykorzystania w układach elektrycznych lubianych nie tylko przez nas, ale również przez znakomitą część z Was, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, przyjemnie stygmatyzujących dźwięk szklanych baniek. Oczywiście chcąc zaspokoić wszelkie oczekiwania potencjalnych nabywców zastosowanych według różnych konfiguracji od push-pull po triodę w układzie Single Ended, jednak fakt jest faktem, że lampa elektronowa jest sercem każdej wprowadzonej na rynek konstrukcji. Co odwiedziło nas tym razem? Zapewniam, iż bardzo intrygującego, w postaci najnowszej odsłony japońskiego sposobu aplikacji triody we wspomnianym kilka linijek wcześniej układzie SE na bazie zaraz po 300B, drugiej na liście ukochanej przez audiofilów lampie 211 jako monofoniczne końcówki mocy. To po bez mała sześciu latach nasze drugie spotkanie z tego typu konstrukcją. Jednakże tym przypadku naturalną koleją rzeczy zderzamy się ze swoistą nowością, w celach zasygnalizowania wdrożonych zmian sygnowaną nazwą Air Tight ATM-2211, której odwiedziny zawdzięczamy warszawskiemu dystrybutorowi SoundClub.
Jak można domniemywać, zazwyczaj następca w znakomitej większości swojej konstrukcji bazuje na protoplaście. Oczywiście z widocznymi gołym okiem, drobnymi zmianami natury wyposażeniowej i prawdopodobnie również lekkimi korektami układów elektrycznych, co wydarzyło się i tym razem. Jednak gdy wspomniane aspekty każdy wielbiciel marki ze zrozumieniem i niejednokrotnie oczekiwaniem przyjmie do wiadomości, to w tym przypadku wielu z nich dodatkowo może targać kluczowa dla finalnego brzmienia końcówek, nutka niepewności, jaką jest pokoleniowa zmiana kultowych transformatorów Tamura na wykorzystywane w tym projekcie Hashimoto. Jaki jest efekt pokoleniowej zmiany okaże się w dalszej części tekstu. Zanim jednak do tego dojdziemy, jestem zobligowany wspomnieć o aspektach organoleptyczno-manualnych dzisiejszej nowości. Wszyscy wiemy, iż Air Tight jako obudowę wykorzystuje pomalowaną na wysoki połysk zgaszoną ciemną zielenią, typową platformę nośną. Na niej skryto w mieniących się połyskującym, również stonowanym barwowo błękitem zlokalizowane po prawej stronie transformatory, na lewej lampy elektronowe z dumną 211-ką tuż przy froncie i obok nieco inny wizualnie niż poprzednio, bo obecnie podłużny, a nie okrągły wskaźnik wartości biasu lamp elektronowych. Świetnie wpisujący się w projekt plastyczny jasno-grafitowy front wykonano z grubego, podciętego skośnie w dolnej i nadbudowanego w górnej części płata aluminium i wykończono w technice szczotkowania. Jego oferta manualna patrząc od lewej strony, opiewa na dwie okrągłe gałki – lewa Atenuator, czyli coś na kształt potencjometru głośności, druga inicjuje proces regulacji biasu lamp oraz na drugim biegunie okrągły włącznik główny. Jeśli chodzi o temat kompatybilności opiniowanych końcówek z potencjalnym zestawem audio, obecny tylny panel w odróżnieniu do poprzednika daje nam do dyspozycji dwa wejścia liniowe w standardach RCA i XLR, przełącznik wyboru pomiędzy nimi, również inaczej niż poprzednio, bo teraz dwa wyjścia na kolumny 4 i 8 Ω, gniazdo bezpiecznika, a także terminal sieciowy IEC. Ostatnią istotną informacją jest stabilizacja konstrukcji na podłożu przy pomocy solidnych, okrągłych srebrnych stóp.
No dobrze. W miarę zwięźle przybliżyłem temat naszego spotkania, zatem przyszedł czas na kilka uwag w kwestii prezentowanych walorów brzmieniowych. Jak wskazują fotografie, z tytułowymi piecykami zaliczyłem dwie sesje odsłuchowe. Oczywiście nie ma co się oszukiwać, przy wiedzy o prądożerności posiadanych przeze mnie Dynaudio Conseqence pierwsza była jedynie potwierdzeniem pewnych cech tych wzmacniaczy, a nie próbą ich pełnoprawnej oceny. Ten proces odbył się już przy w pełni spełniających założenia synergii prądowej kolumn ze wzmocnieniem, wysokoskutecznych zespołów głośnikowych angielskiego specjalisty od tego typu konstrukcji – Tannoy Kensington. Co mogę powiedzieć o pierwszej części testu? Zapewniam, że coś bardzo ciekawego, czyli bez względu na heroiczną walkę o prądowe przetrwanie – niestety Japończyk jak na triodę oferując solidne 32W i tak na tle potrzeb duńskich kolumn wypadał dość symbolicznie – cieszyłem się świetną magią dobiegającego do mnie dźwięku. Faktem jest, że bas był jedynie sygnalizowany, ale już od jego wyższych partii przez średnicę po górne rejestry prezentacja oferowała zarezerwowane jedynie dla triody SE pokłady esencjonalności i eteryczności. Tego nie da się podrobić żadną inną inkarnacją szklanej bańki, co mimo ekstremalnych warunków pracy Air Tight znakomicie potwierdził. Powiem więcej. Zrobił to na tyle zjawiskowo, że przyznając się bez bicia, właśnie to skłoniło mnie do zadbania o odpowiednie kolumny do pokazania maksimum jego możliwości. Nie pierwsze z brzegu, aby były nieco bardziej przyjazne, tylko wręcz zalecane obciążeniowo. Tak więc szacun dla konstruktorów za odporność ich dzieła na przeciwności losu. Jak zatem wyglądał świat muzyki w dobrze skonfigurowanej układance?
Próbując przybliżyć drugi etap testu z pomocą paczek Tannoy’a, nie będę owijał w bawełnę, tylko powiem, iż jak rzadko kiedy, dosłownie po kilku przesłuchanych płytach po raz kolejny naszła mnie chęć złożenia w obecnie wolnym, niegdyś głównym pomieszczeniu testowym, drugiego seta opartego o triodę w układzie SE i wysokoskuteczne kolumny. To zdarza się niezwykle rzadko, dlatego tym bardziej jestem zaskoczony, z jaką łatwością japońskie wzmocnienie zawładnęło moimi zmysłami. Czym konkretnie? Może się zdziwicie, ale pewnego rodzaju „niedopowiedzeniem” wszystkiego do końca. Jednak zalecam spokój, gdyż to co było zapisane na płytach, bez dwóch zdań wybrzmiewało z kolumn, a w wyżej wziętym w cudzysłów określeniu chodziło mi jedynie o specyficzny dla opisywanych konstrukcji sposób pokazania świata muzyki w eteryczny, pozbawiony bezpardonowej dobitności, ale pełen informacji sposób. Nie dostałem ciętej skalpelem krawędzi, przy tym kwadratowego basu, powodującej arytmię serca, nienaturalnie pulsacyjnej średnicy i kruszących kieliszki wysokich tonów. Ale natychmiast zapewniam, otrzymałem to wszystko jedynie w inny, zaskakująco lotny, w pełni informacyjny o energii, ataku i dźwięczności każdej nuty, tylko nienachalny sposób. Scena pełna światła, do tego rozległa w wektorach szerokości i głębokości, ale również w fenomenalnej projekcji 3D ze szczególnym uwzględnieniem namacalności każdego (nawet najodleglejszego) kreowanego w eterze bytu. Co istotne prawie bez znaczenia jakiego repertuaru słuchałem. I właśnie to powodowało, że mając w teorii lepszego, bo teoretycznie kładącego Japończyka na łopatki w osiąganiu granic możliwości każdego aspektu prezentacji muzyki Gryphona Mephisto, kolejny raz byłem wręcz brutalnie weryfikowany w kwestii niezbędności posiadania podobnego do dzisiejszego clou spotkania, lampowego zestawu. Zaskoczeni? Nie odpowiadajcie. To nie ma znaczenia z jednego powodu. Otóż osobnicy świadomi o czym pisałem, podczas osobistego odsłuchu z pewnością potwierdzą moje rozterki, zaś błądzący we mgle, dość szybko bez najmniejszych problemów je zrozumieją. Ważne jest jednak, co miałem na myśli, pisząc o „prawie” każdym świetnie prezentowanym nurcie muzycznym tak skonfigurowanego zestawu.
Otóż jedynymi tworami nutowymi, które niestety z racji komputerowego rodowodu, a przez to generowania często nienaturalnie karykaturalnych dla naszego środka zarządzania ciałem dźwięków, mogą malkontentom posłużyć jako temat do narzekań, jest muzyka elektroniczna. Naturalnie zestaw zagra ją z pewnego rodzaju pazurem i odpowiednią dynamiką, jednak triodowe wzmocnienie SE plus skuteczne kolumny nie oddadzą drzemiącej w niej nieobliczalności. Może inaczej. W pewien sposób oddadzą, tylko dla wielbiciela tego rodzaju muzyki być może nazbyt gładko i zachowawczo. Jednak trochę wspierając w nierównej walce naszych bohaterów dodam, iż będąc rozumnym melomanem, nie wyobrażam sobie osobnika, który do odtworzenia kakofonicznych spiętrzeń dźwiękowych wybierze zestaw od początku do końca bazujący na ostatnio niemodnej sonicznej kindersztubie. To niestety się nie uda. Za to wszystko uda się z resztą muzycznych opowieści z w teorii wulgarnym, a przez to wymagającym rockiem włącznie. Fakt, być może z rockiem nie na setkę jeśli chodzi o w pełni kontrolowany wolumen dźwięku, ale już w oddaniu prawdy o instrumentach i bez znaczenia czy wyśpiewanej, czy wykrzyczanej wokalizie bez problemu. Idealnie udowodnił to krążek Deep Purple „inFinite”. Odpalenie tej płyty znakomicie pokazało fenomen wyczuwalnego ogrania się ze sobą całego zespołu, barwę i energię poszczególnych instrumentów i potęgę odbioru namacalnie zaprezentowanego głosu frontmena. Były mocne akcenty perkusisty, soczyste gitarowe popisy i pełne emocji partie wokalne. I co w tym było dość nieoczekiwane, taki stan trwał do zaskakująco wysokiego poziomu głośności. Oczywiście bardzo łatwo mogłem osiągnąć kres akceptowalnej jakości, ale jak pisałem, testowałem wzmocnienie do tak zwanych zdań specjalnych, a daję Wam przykład z całkowicie innej, ale gdy spojrzymy na nią w skierowany na prawdę o barwie i namacalności prezentacji sposób, równie dobrze prezentowanej bajki.
Innym, tym razem ewidentną wodą na młyn tego testu, materiałem była kompilacja Jordi Savalla „Espirt Des Balkans – Balkan Spirit”. W tym przypadku nie było niedomówień. Pełna ekspresji, bardzo żywa, bo Bałkańska, zrealizowana na najwyższym poziomie, fenomenalna barwowo, muzycznie i witalnie muzyka nie pozostawiała złudzeń, co jest główną domeną tytułowej sekcji wzmocnienia. Pozwolicie, że nie będę uzewnętrzniał się nad w tym przypadku przyziemnym temacie oddania świetnej barwy i namacalności każdego generatora dźwięku, tylko wspomnę o ich zjawiskowym oderwaniu się od kolumn. Zapisany na płycie materiał nie był odtwarzany, tylko wręcz realizowany w moim pokoju. Powodem była, niestety przyznaję to z bólem, ciężka do uzyskania nawet przez duńskiego smoka, realistyczna namacalność każdego z artystów. Niby w podobnym stylu obcuję z nimi na co dzień, jednak w tym przypadku słowo „niby” oznacza zaczerpniętą z reklamy frazę „prawie”, co jasno oddaje cisnące się na moje usta myśli. Ale również zaznaczam, że to jedyny, za który oddałbym skrzynkę jabłek, lepszy w wartościach bezwzględnych aspekt od mojego wzmacniacza. Reszta mojego i pewnie wielu z Was pozytywnego postrzegania japońskiego wzmocnienia bazowała lub będzie bazować nie na jego ściganiu się z konkurencją w domenie każdorazowego postawienia kropki nad „i”, tylko na wspomnianym na początku dzisiejszego testu czarowaniu planowym niedopowiedzeniem wszystkiego do końca, co określiłbym jako coś na kształt kobiecej zalotności. Jednak zapewniam, zalotności przez duże „Z”.
Powoli zbliżając się ku końcowi tej epopei, bez najmniejszego naciągania faktów stwierdzam, iż w powyższej estetyce wypadała znakomita większość słuchanego repertuaru, aż przyszedł czas na gwóźdź programu. Jednak proszę o spokój. Nie była to zwykła, nawet najbardziej pieczołowicie zrealizowana muzyka o rodowodzie cyfrowym, tylko owszem wydany na płycie CD, ale materiał nagrywany na magnetofon szpulowy Nagra z oficyny 2XHD Fusion „Analog Collection VOL.2”. Tak, to jest sampler. Jednak w tym przypadku nie w odniesieniu do wyrywkowego przyłożenia się do realizacji kilku pozycji płytowych, tylko sampler jako materiał poglądowy szerokiego, co ważne, analogowego portfolio wydawnictwa. I wiecie co? Jeśli wiecie, co oferuje prezentacja materiału z nawet bliskiej kopii taśmy matki z magnetofonu szpulowego, to oczywiście ten krążek nie mając najmniejszych szans na identyczną prezentację, był jej bardzo bliski. Przyznaję, zjawiskowo dobrej prezentacji gdzieś w duchu się spodziewałem. Jednak przyznam szczerze, nie aż tak realistycznej. To była wręcz muzyka na jawie. Krągłość i trójwymiarowość źródeł pozornych dzięki topologii końcówkach mocy była poza zasięgiem tranzystorów. Muzycy byli dosłownie na wyciągnięcie ręki. Słuchałem ten krążek i niedowierzałem, aż nadszedł brutalny koniec i sprowadzając mnie na ziemię, że takich realizacji jest jak na lekarstwo, laser powrócił do stanu zero. Czy żałuję tej konfrontacji z obecnie panującym, z reguły cyfrowym zapisem muzyki? Nic z tych rzeczy, gdyż nawet ta zrealizowana w domenie zero-jedynkowej z pomocą takich jak tytułowe lampowe końcówki mocy, jak wynika z powyższego testu, w pewnych aspektach również potrafi zjawiskowo rozwinąć skrzydła, przed czym z przyjemnością chylę czoła.
Puentując powyższy słowotok, chciałbym wyraźnie zaznaczyć, iż będący głównym punktem programu lampowy tandem wzmacniający sygnał Air Tight ATM-221 nie jest dla każdego. Jednak natychmiast muszę dodać, że jeśli nie jesteście ortodoksyjnymi poszukiwaczami pewnego rodzaju nachalnej bezkompromisowości w pokazaniu świata muzyki, nawet minimalnie oddając pola zawartym w duszy pokładom romantyzmu, po osobistym kontakcie z dobrze zestawionym torem macie duże szanse się w nim nawet zakochać. Zbyt daleko posunięte przypuszczenia? Bynajmniej, czego ewidentnym przykładem jestem ja, na co dzień zatwardziały orędownik dobrego tranzystora w klasie „A”. Oczywiście nie mówię o nieodzowności tego wydarzenia, ale zapewniam, ta zapisana w kodzie DNA dobrze zaaplikowanej triody SE – w tym przypadku lampy 211 – magia dźwięku jest na tyle czarująca, że mówiąc w przenośni, jeśli nie dzisiaj, nie jutro, to być może pojutrze lub jako drugi zestaw audio ma niebagatelne szanse zagościć na stałe w Waszych progach. Bez wyścigu o wyczynowość dźwięku, tylko z zarezerwowaną dla tego typu wzmacniaczy namacalnością Japończyk od pierwszych dźwięków wręcz zniewala. Czy na tyle mocno, aby z nim pozostać na stałe, to już zależeć będzie od preferencji i słuchanej muzyki. Jednak bez względu na wszystko, nawet w momencie innych docelowych oczekiwań oceniając jego walory, nigdy nie powiecie, że był nudny. Nie przy tak fenomenalnie zaaplikowanej triodzie 211.
Jacek Pazio
Opinia 2
O ile dla świadomej konsekwencji populacji dziatwy szkolnej kombinacja jedynek i dwójek budzi w pełni uzasadnione obawy co do atmosfery podczas niedzielnego obiadu, o tyle wśród zorientowanych w tematyce lampowej audiofilów wywołuje równie intensywne, acz jednoznacznie pozytywne emocje. I bynajmniej nie chodzi o to, że nikt nie będzie stał im nad głową egzekwując konieczność opanowania chociażby podstaw wielce przydatnej podczas codziennej egzystencji wiedzy, lecz o fakt dokonania w pełni świadomego kierunku własnych poszukiwań i wyborów. Śmiem bowiem twierdzić, iż jeśli tylko ktoś będzie miał to szczęście, by w możliwie dobrze sobie znanych i mniej, bądź bardziej kontrolowanych warunkach zasmakować walorów oferowanych przez potężne triody 211, to szanse na to, że wpadnie w ich sidła niczym przysłowiowa śliwka w kompot są zdecydowanie większe aniżeli ustrzelenie nawet nie szóstki, o kumulacji nawet nie wspominając, co najzwyklejszej niskopłatnej trójki w Totka. I nie piszę tego li tylko z kurtuazji i chęci przypodobania się ekipie SoundClubu – dystrybutorowi będących przedmiotem niniejszej recenzji urządzeń, lecz opierając się wyłącznie na własnych doświadczeniach empirycznych, czyli historii naszych spotkań z ową triodą wysokiej mocy zdolną oddać w zależności od producenta i implementacji około 20-25W. Spotkań, które de facto swój początek miały blisko sześć lat temu, gdy w OPOS-ie pojawiła się parka wielce urodziwych japońskich monobloków Air Tight ATM-211 a potem … potem już nie było odwrotu, tylko trwające blisko pięć lat oczekiwanie na będące ucieleśnieniem łacińskiej maksymy „Ommne trinum perfectum” potężne ATM-3211. Jasnym również stało się, że gdy tylko rodzimemu dystrybutorowi udało się ściągnąć do Polski parkę ATM-2211 czym prędzej zgłosiliśmy szczerą chęć przygarnięcia jej pod swój dach, czego pokłosiem jest niniejsza recenzja.
W ramach przedstawienia naszego dzisiejszego duetu warto mieć na uwadze przynajmniej dwa fakty. Pierwszy dotyczący „stażu” ich protoplastów, czyli wprowadzonych na rynek dwie dekady temu – w 2001 r. ATM-211, jak i niedawnych obchodów 35-lecia powstania Air Tight. Chodzi bowiem po pierwsze o świadomość niezwykłej, jak na dzisiejsze, pełne niezrozumiałego pędu, realia stabilności portfolio japońskiej marki a z drugiej pewność, iż ewentualne zmiany mają twarde podstawy natury technicznej – wynikające z rozwoju dostępnych technologii a nie li tylko czysto optycznego liftingu. Co z resztą widać już na pierwszy rzut oka, gdyż ATM-2211 charakteryzuje uderzające podobieństwo natury wizualnej do swojego przodka, lecz najważniejsze zmiany dotknęły jego trzewi i to de facto świadczy, iż mamy do czynienia z zupełnie nową generacją japońskiej myśli technicznej.
Zgodnie z tradycją zacznijmy jednak od aparycji. W porównaniu do swojego poprzednika generalny zarys bryły i iście firmowe poczucie smaku zostały nienaruszone, za to już poszczególne wymiary uległy drobnym modyfikacjom, które pół żartem, pół serio można określić mianem obniżenia ich środka ciężkości. Chodzi bowiem o to, iż 2211-ki przybrały o centymetr na szerokości, straciły podobną wartość w wymiarze głębokości a jednocześnie o 3,5cm zmalały. Jednak bez bezpośredniego sparringu konia z rzędem temu, kto owe drobiazgi zauważy. Masywne, utrzymane w tytanowej satynie fronty pozostawiono całe szczęście w stanie pierwotnym. Lewą flankę dedykując niewielkim pokrętłom regulacji głośności (na upartego można obyć się bez przedwzmacniacza) i aktywacji pomiaru biasu lamp mocy a prawą włącznikowi głównemu i z błękitną diodą informującą o stanie pracy urządzenia. Pomiędzy nimi nie zabrakło chromowanej tabliczki z logotypem i oznaczeniem modelu. Płyta górna to królestwo osadzonej w szczotkowanej niecce lampy 211 (PSVANE) w sąsiedztwie której z łatwością można zauważyć pierwsze novum, czyli już nie okrągły a podłużny wskaźnik stanu lamp. Wzdłuż lewej krawędzi, nieco wstydliwie, gdyż z tyłu przycupnęły jeszcze dwie niewielkie lampki Electro-Harmonixa – 12AX7 i 12BH7. Patrząc na 2211 z lotu ptaka uważne oko dostrzeże kolejną zmianę – pod pokrytymi zjawiskową granatowo-zielono-tytanową (dominacja poszczególnych składowych zależy od oświetlenia i kąta padania światła) powłoką lakierniczą ochronnych kapsuł zamiast transformatora wyjściowego Tamury zaimplementowano wyrób Hashimoto. Najwięcej jednak pozmieniało się na zapleczu, gdzie pojedyncze terminale głośnikowe uległy cudownemu rozmnożeniu, więc już bez konieczności ingerencji dystrybutora można samemu dokonać wyboru pomiędzy odczepami 4 i 8 Ω a gdy zajdzie taka potrzeba bez najmniejszych problemów składając zamówienie można zażyczyć sobie zastąpienie któregoś z powyższych wartością 16Ω. Poprawie uległa również funkcjonalność końcówek, gdyż obok standardowego wejścia liniowego RCA pojawiło się również gniazdo XLR.
Za to w trzewiach przeprowadzono małą rewolucję. Całkowicie zrezygnowano bowiem z negatywnego sprzężenia zwrotnego (NFB) za wtórnym uzwojeniu transformatora wyjściowego pozostawiając jego wysoki poziom po stronie uzwojenia pierwotnego, czyli płytki z lampą 211. Powyższy krok spowodował, przynajmniej według producenta, nie tylko poprawę dynamiki i rozdzielczości, lecz przede wszystkim mocy wyjściowej, która z 22W wzrosła do 32W, co znacząco poszerza spectrum kolumn, z którymi ATM-2211 można próbować zestawiać. Ponadto zastosowano niezależne transformatory dla niskich i wysokich napięć, oraz zamówiono z niezwykłą starannością wykonany dedykowany audio dławik.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu tytułowych monosów pragnąłbym na wstępie nadmienić, iż początkowe stadium akomodacji prowadziliśmy przy udziale Dynaudio Consequence Ultimate Edition, co z jednej strony pokazało, iż nawet z pojedynczej triody, czyli możliwie purystycznego SET-a, da się owe duńskie smoki zmusić do pracy, jednak z drugiej słowem kluczem w takiej konfiguracji staje się „zmusić”. A przecież nie o to w High-Endzie chodzi, by forsować rozwiązania siłowe, bądź zmuszające czy to amplifikację, czy kolumny do pracy na granicy swoich możliwości. Ma się liczyć nie tylko synergia, ale i brak sytuacji dla którejkolwiek ze stron niekomfortowych. Dlatego też podczas kilkudniowej rozgrzewki, zamiast zwyczajowych ciężkich riffów i iście zwierzęcych porykiwań wydzierganych jegomości królował wysoce wysublimowany jazz w stylu „Altar Quartets: November” autorstwa Nikolaja Nikitina i Ľuboša Šrámka, gdzie może i linie melodyczne dalekie są od nieskomplikowania umożliwiającego ich zanucenie, bądź zagwizdanie przy goleniu, jednak nikt tam specjalnie w sekcji rytmicznej nie próbuje jechać po przysłowiowej bandzie. Barwa instrumentów była wyborna, spójność przekazu również, jednak wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że to takie delikatne drukowanie meczu i gra według z góry ustalonych reguł, coś jak przetarg pod określonego oferenta. Czego by jednak nie mówić eksploracja krainy łagodności wcale nie oznaczała nudy i braku emocji, gdyż np. „En El Amor” projektu Nataša Mirković, Michel Godard, Jarrod Cagwin zachwycała przestrzennością i świetnym oddaniem faktury blaszanych perkusjonaliów a z kolei „From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna pokazywała prawdziwe znaczenie gry ciszą. Przy okazji wyszło na jaw, iż ATM-2211 grają zauważalnie bardziej organicznie – nieco ciemniej i soczyściej od swoich poprzedniczek, co przekładało się nie tylko na większą „dojrzałość” dźwięku, co dość ewidentne aspiracje ku temu by zacząć zastanawiać się w cichości ducha, czy tak naprawdę potrzebujemy tych 120W z ATM-3211. Od razu jednak utnę takie dywagacje i pozwolę sobie autorytatywnie stwierdzić iż o ile sygnaturę i pomysł na finalny efekt rzeczywiście obie ww. konstrukcje mają podobny, to praw fizyki nie da się oszukać. Wystarczyło bowiem włączyć nasz dyżurny „Khmer” Nilsa Pettera Molværa, by kwestia dopasowania kolumn ewoluowała z formy „czy” na „kiedy”.
Dlatego też, gdy tylko na horyzoncie pojawiła się szansa pozyskania nie tylko wysokoskutecznych (93 dB), lecz zarazem i charakteryzujących się dość przyjaznym przebiegiem znamionowo 8 Ω impedancji, czyli uroczych podłogówek Tannoy Kensington GR bez chwili zwłoki ściągnęliśmy je do siebie. I jak się miało okazać był to przysłowiowy strzał w dziesiątkę. O wspominanym zmuszaniu kogokolwiek do czegokolwiek już mowy nie było. Pojawiła się za to swoboda, rozmach i prawdziwa – w pełni namacalna dynamika zarówno w skali mikro, jak i makro, dzięki czemu nawet takie prog-metalowe popisy jak „LTE3” Liquid Tension Experiment, czy już pełnoprawny Dream, czyli „Distance Over Time” Dream Theater mogły zabrzmieć z właściwym sobie rozmachem i spektakularnością. Zagmatwane linie melodyczne i iście wirtuozerskie partie czy to perkusji, gitar, czy nawet klawiszy nie pozostawiały złudzeń, że nie jest to poziom osiągalny dla zwykłych śmiertelników. Śpiewność riffów niosła ze sobą taki ładunek energetyczny, że za którymś razem musiałem się podnieść z fotela by upewnić się, że rzeczywiście gram z japońskiej lampy a nie stojącego w drugiej linii Mephisto. Oczywiście w bezpośrednim sparringu takowych wątpliwości już nie było, jednak nie da się ukryć, iż Air Tight nader sugestywnie pokazywał, że lampowe Waty należy traktować z należytym szacunkiem.
Niejako na deser zostawiłem klasykę w jej najbardziej przekonującym wydaniu, czyli wielką symfonikę. Na playliście wylądował fenomenalny tak pod względem muzycznym i wykonawczym jak i realizatorskim album „Elgar: Violin Concerto & Violin Sonata” Renaud Capuçon/Stephen Hough/London Symphony Orchestra/Simon Rattle gdzie wieloplanowość poszczególnych partii szła w parze z ich kompletnością i podporządkowaniem całości. Chodzi bowiem o to, że zbytnia eufoniczność z reguły przypisywana lampom z jednej strony podnosi pozorną atrakcyjność przekazu, lecz jednocześnie uśrednia nieco różnorodność, przez co spada rozdzielczość. Tymczasem Air Tighty utrzymując temperaturę narracji po cieplejszej stronie skali dalekie były od jej przegrzania, cały czas pamiętając, iż na scenie oprócz pierwszoplanowych solistów mamy jeszcze potężny aparat wykonawczy i nim również warto się zajmować co i rusz wyłuskując kolejne smaczki.
Nie będę owijał w bawełnę i powiem a raczej napiszę prosto z mostu. Skoro monobloki AirTight ATM-2211 są dla najdelikatniej rzecz mówiąc nieprzypadkowego odbiorcy, czyli audiofila i melomana, który wie czego chce, wie z czym się je je i ma świadomość jakim obciążeniem są jego obecne, bądź też i docelowe zespoły głośnikowe, to szanse porażki oceniam na nad wyraz znikome. Problemem jest tylko wygospodarowanie dla japońskiej amplifikacji odpowiedniego miejsca, zapewnienie równie wyrafinowanego co one toru i kwestia całkowicie w High-Endzie pomijalna, czyli zdolność by ten słodki finansowy ciężar udźwignąć.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– wzmacniacz zintegrowany Trigon Epilog
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Tannoy Kensington
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: SoundClub
Cena: 130 000PLN / para
Dane techniczne:
Lampy: 1 x 211 (PSVANE), 1 x 12AX7 (Electro-Harmonix), 1 x 12BH7 (Electro-Harmonix)
Moc wyjściowa: 32W (8 Ω)
Pasmo przenoszenia: 20 – 20kHz (1dB, 22W)
Czułość wejściowa: 500mV
Impedancja wejściowa: 100 kΩ
Pobór mocy: 250VA
Wymiary (S x G x W): 400 × 350 × 225 mm
Waga: 25,5 kg