1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Gryphon Audio Trident II

Gryphon Audio Trident II

Link do zapowiedzi: Gryphon Audio Trident II

Opinia 1

Tytułowa marka na naszym portalu już kilkukrotnie miała swoje pięć minut. Co ciekawe, były to na tyle znamienne w skutkach chwilę, że jeden z epizodów zakończył się decyzją pozostawienia sobie wówczas opiniowanej zabawki na dłużej. To zaś sprawiło, że ani przez moment nie przyszło nam do głowy, aby z jakiegokolwiek powodu zakończyć dogłębne poznawanie oferty duńskiego producenta. Takim to sposobem po testach sekcji wzmocnienia Diablo 300, Antileon i Mephisto, przedwzmacniaczu liniowym Pandora, oraz przetworniku D/A  Kaliope, mając w zanadrzu przyjrzenie się źródle, w tym podejściu przyszedł czas na kolumny głośnikowe. O kim mowa? O duńskiej manufakturze Gryphon Audio, która dzięki wielkiemu wysiłkowi logistycznemu łódzkiej ekipy Audiofastu- kolumny razem ze skrzyniami ważą prawe 240 kg sztuka – wystawiła do oceny drugi od góry w cenniku model Trident II. Intrygujące? Przyznam szczerze, że po miesiącach walki o pojawienie się tych paczek w naszych okowach osobiście ich wizytą byłem bardzo podekscytowany. Jednak co ciekawe i prawdopodobnie Was zaskoczę, ten stan ducha wzmagał dodatkowy aspekt. Mianowicie chodzi mi stosunkowo rzadką budowę kolumn, czyli podwojenie sekcji basowej w jej górnej części bliźniaczym układem zastosowanym tuż nad podłogą. Powód? Tego trzeba zaznać na własnej skórze, bowiem chodzi o brak jakiegokolwiek kompromisu w oddaniu swobodnej ściany pełnego energii dźwięku ze szczególnym uwzględnieniem wzorowej kontroli właśnie najniższego zakresu. W swoim portfolio posiadam już dwa osobiste zderzenia z tego typu konstrukcjami w postaci Dynaudio Evidence Master oraz Gauder Akustik Darc 140 i wiem z czym to się mówiąc kolokwialnie, je. Jednak przypadek ocenianych kolumn z Danii do całej zabawy wnosi jeszcze jeden smaczek, jakim jest jeszcze rzadziej niż wspomniane podwojenie sekcji basowej, zasilenie je wewnętrznymi (500W każdy) wzmacniaczami w klasie AB, czyniąc z naszych bohaterek kolumny pół-aktywne. Nie muszę chyba nikomu udowadniać, iż to był kolejny intrygujący dla mnie temat, który mimo sporej odporności na pewnego rodzaju wyjątkowość, nie oszukujmy się, najczęściej goszczonych u siebie drogich komponentów, w tym przypadku w pewien sposób sprowadził moje oczekiwania do poziomu wrzenia. Jeśli zatem jesteście zainteresowani, jak poniższy miting przy muzyce odbił się na mojej psychice, zapraszam do lektury od razu lojalnie zaznaczam z racji długości tekstu swoistej sagi.

Kreśląc kilka informacji na temat tytułowych kolumn, na początek przyznam szczerze, iż nie ma co się oszukiwać, tytułowe Dunki są wielkie. Niestety lekko ponad 190 cm wysokości to naprawdę nie przelewki. Jednak mimo tego za sprawą kilku tricków dość swobodnie potrafią może nie całkowicie zniknąć z pokoju, ale spokojnie przestać przytłaczać słuchacza swoimi gabarytami. Głównym zabiegiem optymalizacji wizerunkowej jest ich sięgająca jedynie 30 cm szerokość. Naturalnie producent został w ten sposób zmuszony do zastosowania ratujących stabilność, poprzecznie przytwierdzonych łap z regulowanymi stopami, ale zapewniam, to jest bardzo udany zabieg. Niestety takie potraktowanie sprawy przy założeniu zejścia kolumn do 16Hz, w celu zapewnienia odpowiedniego litrażu spowodowało nadmuchanie tej wąskiej obudowy w gąb do poziomu 80 cm. Jednak uspokajam potencjalnych oponentów, nawet w moim, w teorii nieco zbyt skromnym gabarytowo pomieszczeniu – ok 100 m³ – kolumny ani trochę nie wyglądały na zwaliste. Jak to możliwe? Kolejnym po szerokości skrzynek aspektem walki o wizerunkową ogładę był ich fenomenalny design w postaci zapożyczonych – podobno przy wiedzy Franco Serblina – od włoskich kolumn Sonus faber, rozciągniętych pionowo pomiędzy podstawą i górnym panelem kolumny w jej przedniej i tylnej części, przezroczystych sonicznie gumek w roli maskownic. Innym nadanie każdemu z głośnikowych modułów przedniej ścianki znakomicie widocznych pionowych wręg. Następnym zastosowanie na przecież głębokich bocznych ściankach, niwelującego ten temat, fenomenalnego motywu preparowanego w kolorystyce złotawego brązu i czerni egzotycznego drewna. Kolejnym zlokalizowanie w tylnej części bocznych ścianek wygłuszonych miękkim materiałem, biegnących od samego dołu do góry ażurowych modułów antywibracyjnych. Innym wykończenie poprzecznych łap w technice szczotkowanego aluminium z wydrukowanym na zewnętrznej krawędzi każdej z nich logo marki. Wystarczy? Spokojnie to było pytanie retoryczne, gdyż wygląd w tym przypadku jest tylko jedną z składowych pewnego rodzaju wyczynowości opiniowanych paczek, dlatego na tym opis ich aparycji ze spokojem ducha zakończę.
Wolę przejść do technikaliów. Te są równie przemyślane jak problem postrzegania. Po pierwsze producent dzięki odpowiedniemu uformowaniu frontu zadbał mechanicznie, a nie elektronicznie (dodatkowa komplikacją zwrotnicy), o zgodność czasową współpracy ze sobą poszczególnych przetworników. Po drugie podwoił sekcję basową – po dwa głośniki na górze i na dole – wokół wysokotonówki AMT i okalających go średniaków w typowym układzie d’Apolitto. Po trzecie zastosował zwrotnicę aktywną, zasilając wspomniane basowce dedykowanymi wzmacniaczami w klasie AB. Zaś po czwarte w przypadku Trident-ów II mamy do czynienia z konstrukcjami zamkniętymi, czyli pozbawionymi dla wielu samego zła, często zwanych burczy-basami, portów bass-refleks. Ale to nie koniec ciekawostek, bowiem owa samowystarczalna sekcja najniższych częstotliwości została wzbogacona o możliwość doboru według swoich potrzeb w trzech punktach, opartego na teorii Linkwitza-Greinera tak zwanego poziomu dobroci basu, a także jego ilości w zakresie od -100 do +6 dB i filtr dolnoprzepustowy. Kontynuując trop zagadnień około-basowych, nie trzeba chyba nikogo uświadamiać, iż takie rzeczy musi coś obsługiwać. Po raz kolejny zalecam spokój, gdyż całość elektroniki skryto wewnątrz obudowy, a jedynie co da się zauważyć gołym okiem, to zorientowane na tylnej ściance, oczywiście sprytnie okryte pionowymi gumkowymi maskownicami, wielkie pionowe radiatory chłodzące wzmacniacze, usadowione pod nimi panele sterujące każdą z kolumn, zaciski głośnikowe dla zakresu środka oraz wysokich tonów i gniazda sieciowe. Co oznacza zwrot panel sterujący kolumnami? Nic specjalnego. Po prostu znajdziemy na nim zestaw pozwalających komunikować się pomiędzy sobą i wzmacniaczem za pomocą dostarczonego okablowania serię gniazd – komputerowe, RCA, XLR, hebel wyboru terminali RCA lub XLR oraz pakiet przycisków konfigurujących sekcję dolnego zakresu. Tak uzbrojone wieże według producenta zapewniają pasmo przenoszenia od 16 do 27 kHz przy spadku -3 Ohm i co w dalszej części udowodnię, że jest bardzo istotne nie tylko z racji możliwości zastosowania niskiej mocy wzmacniacza dla centralnego zakresu, oferują aż 95 dB skuteczności. Jak zdradzają fotografie, podczas decyzji zakupowej za dopłatą mamy możliwość zamówienia panelu pokazującego aktualne ustawienia kolumn wraz z dedykowanym temu procesowi pilotem. Na szczęście z jednym małym ale, ten sam pakiet zdjęć daje jasno do zrozumienia, iż bez tego również możemy obyć. Co oznacza owo „ale”? Z testowej, kilkunasto-tygodniowej autopsji wiem, że często korzystałem z różnych punktów dobroci i ilości dolnego zakresu i natychmiastowa wiedza z fotela na czym w danym momencie stałem i równie natychmiastowa możliwość korekcji tego stanu rzeczy była nie do przecenienia, dlatego radzę na tym nie oszczędzać. To przy cenie kolumn jest ułamek kwoty, a czyni je jeszcze bardziej przyjaznymi w użytkowaniu. Powiem więcej, w razie zakupu zapewniam, że wieloletnim użytkowaniu. Dlaczego? Spokojnie, nie z racji niebagatelnej wagi i przez to potencjalnych problemów logistycznych, ale po odpowiedź na to pytanie zapraszam do poniższych akapitów.

Na początek opisu brzmienia drugich od gry zespołów głośnikowych Gryphona zdradzę swoją największą obawę, jaką jest konstrukcją półaktywna z pewnego rodzaju odmianą w moim odczuciu dotychczas zawsze szkodzącego prezentacji układu DSP – mam na myśli tak zwaną dobroć basu. DSP z jednej strony ułatwia kontrolę niskich tonów, ale zazwyczaj sprawia, że jeśli nie żyją swoim życiem, to w najlepszym wypadku w stosunku do reszty pasma są lekko przerysowane, a czasem nawet jednostajne. Chodzi o ich momentami zbyt ambitny oraz narysowany w sposób wręcz idealny udział w przekazie. Owszem, to wielu osobnikom homo sapiens może się podobać. Jeśli jednak w praktycznie każdej prezentacji dla przykładu jazz-owego trio, mimo bycia muzykiem sesyjnym, kontrabasista w ekstremalnych przypadkach jest frontmenem lub mniej drastycznie artystą nieuprawnienie ważnym jak wspomniany pomysłodawca danego projektu, tudzież wszystkie tego typu składy grają na tych samych instrumentach – ewidentnie wyczuwalna podobna estetyka brzmienia wspominanego kontrabasu i czasem nawet perkusji, w przypadku High Endu to jest rażące odejście od pokazania prawdy o słuchanej muzyce. Często zjawiskowej w odbiorze, jednak dalekiej od założeń naszego obcowania z jej wielobarwnością, czasem niedoskonałością, jednak na ile to możliwe, dokładnym oddaniem zadań każdego z artystów. A to jest dopiero jeden z możliwych do wystąpienia niechcianych artefaktów, gdyż do tego przykładu śmiało można dorzucić całkowicie inną estetykę brzmienia niskich tonów na tle reszty zakresów częstotliwościowych. Zapewniam, kilkukrotnie się z tym spotkałem, dlatego też już podczas wstępnych rozmów z dystrybutorem była to pierwsza rozwiewana, oczywiście jako ustne zapewnienie, kwestia. Jednak wiadomym jest, iż każda pliszka swój ogonek chwali, dlatego mimo solennych zapewnień łódzkiej ekipy, ten temat był dla mnie wręcz kluczowy.
Zanim przejdę do konkretów, wspomnę jeszcze, iż bez względu na półaktywność kolumn w oddaniu niskich tonów, zestaw w tej materii był bardzo czuły na okablowanie i współpracującą elektronikę. Przećwiczyłem to dobrze, gdyż podczas testu z powodzeniem zapewniając Tridentom II dodatkowe sygnały w standardzie RCA lub XLR dla sekcji aktywnej, skonfigurowałem dwa sety. Jeden z przedwzmacniaczem liniowym jako dawca sygnału XLR do końcówki mocy i kolumn. Zaś drugi w oparciu o regulowane wyjście w przetworniku cyfrowo-analogowym Vivaldi, XLR-em karmił Mephisto, a dającym tę samą wartość wzmocnienia co wyjście zbalansowane terminalem RCA (ten DAC ma taką opcję) dostarczał informacje do kolumn. W drugim nastąpiła również drobna korekta bardzo mocno determinujących końcowy wynik soniczny kabli głośnikowych dla zakresu środka z wysokimi tonami i sygnałowych dla basu. To były dwa różne dźwięki. Pierwszy odznaczał się gęstością, aż kapiącą energią i zjawiskowym nasyceniem, co niestety dla kilku moich znajomych – zaznaczam, iż nie dla wszystkich i trochę również dla mnie, okazało się zbyt intensywnym doznaniem. Dlatego też w poniższej epistole posłużę się przypadającą do gustu większej grupie znajomych, już świetnie zrównoważoną w domenie nasycenia, a przez to prezentującą wzorową szybkość narastania sygnału oraz energii konfiguracją numer 2.
Jak informowałem, z tego typu konstrukcjami z podwojonymi sekcjami basu spotkałem się nie raz. To zawsze była zarezerwowana dla nich swoboda w oddaniu pełnego spektrum pasma akustycznego bez efektów ubocznych siłowej lub uśrednionej prezentacji. Po prostu w dobrym tego słowa znaczeniu dostawałem ścianę fenomenalnego, bo nieskrępowanego dźwięku bez względu na zadany poziom głośności. Oczywiście powodem takiego stanu rzeczy było rozdzielenie energii tego zakresu na dwa znajdujące się na skrajach obudów sektory i tym sposobem znacznie mniejszy udział podłogi w finalnym brzmieniu systemu. Teoretycznie dostawałem identyczny power jak z typowego rozwiązania, jednak z o niebo większą, odczuwalną od pierwszego dźwięku swobodą, co bez dwóch zdań po występach Dynaudio Evidence Master i Gauder Akustik Darf 140 tym razem z nawiązką potwierdziły testowane konstrukcje z Danii. Co mam na myśli pisząc z nawiązką? Otóż słowem kluczem jest półaktywność, a przez to wspieranie dolnego zakresu przez aktywną zwrotnicę i wysoką skuteczność naszych bohaterek. Chodzi bowiem o fakt, że owo pełne spektrum energii wespół z mikro i makro-dynamiką otrzymywałem od najniższych do najwyższych poziomów głośności. Niestety poprzednio słuchane tego typu zestawy były obciążone lekką utratą tych niuansów. Nie w sposób jakoś bardzo degradujący ich brzmienie, ale na tle dzisiejszych bohaterek wyraźnie słyszalnie. To nie oznacza, że Tridenty II biły je na głowę, tylko pokazały, jak dobrze potrafi zabrzmieć i co wnosi do codziennego życia z muzyką umiejętnie zestrojony aktywny bas, z czym na przykładzie kilku płyt postaram się Was zapoznać.
Rozpocznę od znanych Wam z moich opisów trio Paula Bley’a w koncertowej produkcji „When Will The Blues Leave”. To był nigdy wcześniej nie zaznany przeze mnie spektakl. I nie mówię w tym momencie o budowaniu fenomenalnie oddanej koncertowej sceny z idealną lokalizacją zawieszonych w estetyce projekcji 3D poszczególnych artystów, jej szerokości i głębokości oraz różnicowaniu zawieszenia dźwięku instrumentów na odpowiedniej wysokości, bo to w pewnych aspektach oceniając stricte subiektywnie, mam i słyszałem w nieco lepszym wydaniu – być może przyczyna leży w rozdzieleniu w moich Dynkach góry i środka pasma na dwa obsługujące inną część danego pasma przetworniki, a w Gauderach w użyciu diamentowego wysokotonowca, tylko dzięki swobodzie prezentacji wraz z bezkompromisową projekcją energii każdego generatora dźwięku, świetnym oddaniu namacalności tego wydarzenia. W jednym z niedawno zamieszczonych na naszym portalu testów pisałem o świetnie odebranej przeze mnie na tej płycie pracy kontrabasu. Chodziło o natychmiastowo słyszalny atak palca na strunę i jej pełną współpracę z pudłem rezonansowym, co przekładało się na pokazanie nie tylko wyrazistości działań artysty, ale również zaprezentowanie drapieżności czasem soczystych i krągłych, a innym razem twardych i mówiąc kolokwialnie kopiących słuchacza, zazwyczaj malowanych luźniejszą kreską, tak lubianych przeze mnie owych przerośniętych skrzypiec. Taki wzorzec miałem dotychczas. Niestety opiniowane dzisiaj kolumny w sobie tylko znany sposób brutalnie go zweryfikowały. Czym? Otóż podczas występujących w czwartym kawałku karkołomnych popisów przywołanego przed momentem instrumentu Garego Peacocka oprócz równie spektakularnie wspierającego go w pracy fortepianu, tym razem fenomenalny udział w podkręcaniu wymowy jego artyzmu miał również perkusja ze szczególnym wskazaniem na stopę. Zazwyczaj słuchając tego utworu nieco trzeba się jej doszukiwać, gdyż odbieramy ją jako lekkie, pozbawione większej energii, jakby niezbyt dobitne, czasem wręcz kartonowe uderzania w tle. Tymczasem wspierana 500W wzmacniaczami w sekcji basu, wysoka skuteczność kolumn pokazały, iż ten wielki bęben jest pełnoprawnym bytem tego kontrabasowego pasażu. Spokojnie, nie wychodzi przed szereg, tylko pokazaniem zarezerwowanego dla niej pakietu energii czasem rytmicznie, a czasem lekko free-jazzowo, czyli zamierzenie chaotycznie powoduje punktowe trzęsienia ziemi. Tego nawet nie słychać, tylko wyraźnie czuć, ale jest na tyle naturalne, a przez to podświadomie oczekiwane, że po powrocie do moich, przecież obsługujących od dołu do góry bliźniaczy zakres częstotliwości, Dynaudio Consequence, bardzo mi tego brakowało. To były chwilowe ataki niczym nieskrępowanej energii, czego moje codzienne paczki z pomocą co prawda mocarnego, ale obsługującego całe pasmo wzmacniacza nie były wstanie wywołać, a dedykowana, co bardzo ważne, idealnie zestrojona z resztą pasma, pracująca w klasie AB, mocna sekcja aktywna Gryphonów pokazywała bez najmniejszej zadyszki. Mało tego. Bez jakiegokolwiek skrępowania nawet na wysokich poziomach głośności, które o dziwo podczas tego testu były na porządku dziennym. Takiego obrotu sprawy nie spodziewałem się nawet w najbardziej proroczych snach, dlatego nawet jeśli jest Wam po drodze brzmieniowej, czy cenowej z tego typu konstrukcjami, zalecam ich posłuchać. Ale zaznaczam, świat już nigdy nie będzie taki sam, bowiem nie chodzi mi o brutalność niskich rejestrów, tylko ich rozdzielczość, a przez to bezkompromisową wielobarwność i w pozytywnym tego słowa znaczeniu spektakularność. Spektakularność dodatkowo dostrajaną opisywaną regulacją dobroci i ilości basu.
Gdy temat dla wielu z Was najważniejszego zakresu mamy mniej więcej opisany, w kolejnej odsłonie wspomnę o muzyce równie wymagającej, jednak stawiającej na jej zgoła inne cechy. Mam na myśli wszelkiego rodzaju muzykę dawną, która w głównej mierze bazując na lotności i eufoniczności dźwięku, wspomniane zaplecze basowe spychała na poziom jedynie niezbędności zaspokojenia niezbyt wymagających podwalin. W tym przypadku również byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. A muszę zaznaczyć, iż smukłe Dunki grały dość ciemnym i cały czas pełnym energii dźwiękiem. Jednak ciemnym i mocnym w tym przypadku nie oznaczało pozbawionym oddechu lub swobody odrywania się od kolumn. Te kwestie mimo przecież stosunkowo wielkich gabarytowo zespołów głośnikowych były na najwyższym poziomie, pozwalając im dosłownie zniknąć sonicznie z mojego pomieszczenia, na co w pierwszych minutach kontaktu z nimi zwracało mi wielu goszczonych przyjaciół. To naturalnie oprócz niewielkiej szerokości uzbrojonych w głośniki frontów, było również skutkiem idealnego konsensusu pomiędzy wielkością kolumn – to zazwyczaj daje efekt niewymuszenia przekazu, a pełną kontrolą każdego spójnie zaprezentowanego pełnego spektrum pasma. W efekcie podczas odsłuchu płyty Johna Pottera „Care-charming Sleep” z formacją The Dowland Project emocjonalnie zostałem przeniesiony jeden do jeden w realia nagrania. Dowodem na obronę tej tezy po pierwsze było wierne pokazanie wielkiej kubatury sakralnej z pełnoprawnym udziałem pojawiającego się w niej echa. Po drugie – wyraźne ogniskowanie źródeł pozornych nie tylko w wektorach szerokości i głębokości, ale również z poziomu zajmowanej przez nich posadzki. A po trzecie prezentacja co prawda skromnego, ale jakże wymownego instrumentarium w postaci choćby przykładowego klarnetu basowego nie tylko z jego esencjonalnością, plastyką, lecz także świetnym różnicowaniem mocy poszczególnych przedmuchów. Nie wiem dlaczego, ale bez względu na poziom startowej głośności również podczas słuchania tej płyty ręka samoczynnie dryfowała w stronę pilota celem podniesienia ilości wypełniających moją samotnię decybeli. Co ważne, pozbawionych najmniejszych zniekształceń, bowiem w innym wypadku skończyłoby się to swoistą kakofonią, a w zderzeniu tego materiału z naszymi bohaterkami nigdy nic takiego się nie wydarzyło.
Jako ostatni przykład świetnego radzenia sobie kolumn z praktycznie każdym materiałem muzycznym wystąpi zespół AC/.DC w kompilacji „For Those About to Rock”. Cel? Zderzenie z ekstremalnie szybkim oddaniem energii podczas występujących na jednym z kawałków armatnich wystrzałów. Dlaczego tylko to? Powód jest banalny i opisany już w pierwszym przykładzie płytowym. Przecież gdy zestaw znakomicie raził sobie z trudnym do prezentacji, bo obsługiwanym przez niekwestionowanego mistrza kontrabasem oraz nigdy wcześniej tak pokazaną wspierającą go perkusją i do tego w fenomenalnej realizacji, byłem więcej niż spokojny o chyba najważniejsze dla tej formacji, gitarowe riffy i mocno determinujący dobitność ich popisów występ równie istotnego bębniarza. Byłem jedynie ciekawy, co wydarzy się w momencie przymusu oddania pełnego spektrum oderwanego od naturalnych instrumentów dźwięku przy szaleńczym tępię całego składu w jednym czasie. Czy przekaz nie starci na klarowności, z uwagi na lekkie przygaszenie światła na scenie nie utraci wyrazistości i najzwyczajniej w świecie niekwestionowaną – zaznaczam pozytywną – wyczynowością kolumn nie przerysuje intencji artystów. Miał być ogień, ale z zachowaniem ważności w danym momencie występów poszczególnych źródeł pozornych, co bez jakiegokolwiek uśredniania lub nadinterpretacji wydarzało się podczas słuchania każdego krążka z tego typu muzyką.

Powoli puentując to spotkanie, w pierwszej kolejności chciałbym usprawiedliwić się za ponadnormatywny słowotok. Niestety, gdy podczas testu doznam emocji na poziomie opiniowanych kolumn, nawet nie wiem, kiedy tekst zaczyna przypominać twórczość Elizy Orzeszkowej. Mam nadzieję, że śledząc moją zabawę w opiniowanie komponentów audio, nauczyliście się przechodzić nad tym do porządku dziennego. Jeśli tak, wieńcząc test, w pełni świadom konsekwencji zapewniam, iż na bazie przeżytych emocji o naszych bohaterkach nie mogłem pisać inaczej aniżeli w samych superlatywach. A przecież to mimo moich starań była konfiguracja przygotowana na mniej więcej 90% możliwości, to co wydarzyłoby się po dobiciu do setki? Czy abstrahując od niestety wysokiej ceny Gryphon Audio Trident II i naturalną koleją rzeczy ich sporych gabarytów, jest to propozycja dla każdego? Otóż bez najmniejszego poczucia przysłowiowego drukowania meczu jestem w stanie zarekomendować je dosłownie wszystkim. Począwszy od wytrawnych melomanów – świetny występ w gatunkach muzycznych typu jazz, muzyka dawna i klasyczna, a na najbardziej wymagających audiofilach skończywszy – znakomite oddanie najdrobniejszych niuansów muzyki bez względu na repertuar, czyli sławetna stopa perkusji w trio Paula Bley’a i zjawiskowe popisy formacji rockowej. Jest tylko jedno małe ale. Spokojnie, nie wywrócę powyższego wyroku do góry nogami. Mam na myśli drobnostkę, jaką jest potencjalna decyzja obcowania z muzyką w estetyce nasycenia w na tle znakomitej większości tego typu oferty, lekko ciemnawej projekcji, a przez to unikającą nadmiernego epatowania ciętymi skalpelem skrajami pasma. To jest przekaz wiernie oddający najbardziej skomplikowane przebiegi nutowe bez względu na poziom głośności, jednak w kodzie DNA nastawiony na maksymalne oddanie spójności, w służbie której biuro projektowe zaprzęgło wiele ciekawych patentów. Jakich? Proszę bardzo. Umiejętnie sonicznie zgrało przetwornik elektroakustyczny AMT ze sporą baterią klasycznych głośników stożkowych. Zastosowało obudowę zamkniętą. Oraz stworzyło wysoko-skuteczną konstrukcję pół-aktywną. Przyznacie, że od wdrożonych do pracy, często poszukiwanych jako pojedyncze realizacje, pomysłów aż się roi. A to dopiero połowa sukcesu, gdyż jako podbicie zasłużonego stempla ekstremalnego High-Endu producent zaproponował klientowi zostawiającą konkurencję sporo w tyle, zaawansowaną konstrukcyjnie obudowę i jej zjawiskowy design. Nie wiem co po ewentualnych odsłuchach być może Was, ale po procesie testowym mnie od decyzji pozostawienia sobie tych paczek na stałe odżegnuje jeden niepozorny aspekt. Nie cena, nie wielkość, tylko niestety mała uniwersalność kolumn. Otóż przy użyciu tytułowych konstrukcji nie ma szans na przetestowanie znakomitej większości wzmacniaczy zintegrowanych. Gdyby nie to, kto wie, co by się wydarzyło.

Jacek Pazio

Opinia 2

Dzisiejsza recenzja to, przynajmniej dla mnie, swoiste spotkanie po latach i niejako powrót do wieku niemowlęcego … SoundRebels. Chodzi bowiem o to, iż debiutujące chwilę po powstaniu naszego magazynu – w maju 2013, podczas monachijskiego High Endu, odświeżone Tridenty II (pierwsze wersje światło dzienne ujrzały bodajże w 2005 r. na Hong Kong AV Show) co prawda mignęły mi w tzw. przelocie i nawet załapały się na kadr, bądź dwa, jednak mówiąc szczerze zupełnie nie zapadły w pamięć. Dziwne? Niekoniecznie, gdyż nie dość, że podczas tego typu imprez ogrom doznań już po pierwszym dniu nader skutecznie impregnuje uczestników na dalsze ekscytacje, to w dodatku fizyczną niemożnością jest ogarnięcie wszystkich prezentacji, paneli dyskusyjnych i mniej, bądź bardziej spontanicznych spotkań. Dlatego też warto mieć świadomość, że fakt zobaczenia czegokolwiek na tego typu wystawach, targach i eventach bynajmniej nie oznacza zebrania pakietu informacji pozwalających na choćby pobieżną ocenę o jakiś głębszych refleksjach nawet nie wspominając. Dlatego też o ile świadomość istnienia Tridentów posiadaliśmy, to niczego konkretnego powiedzieć o nich nie mogliśmy. Całe szczęście stan owej niewiedzy śmiało możemy uznać za niebyły, gdyż dzięki uprzejmości i godnemu podziwu zaangażowaniu ekipy łódzkiego Audiofastu koniec końców duńskie monstra do OPOS-a (Oficjalnego Pokoju Odsłuchowego SoundRebels) trafiły.

Choć doskonale zdaję sobie sprawę, iż na tronie w zamku Ry niezagrożenie zasiadają nieosiągalne dla nas Kodo a widok Tridentów w wystawowych salach nie wywoływał dotychczas zbytnich emocji, to już ich uwieczniona podczas unboxingowej relacji aplikacja w naszych skromnych ośmiu kątach nieco ową optykę zmieniła. Niby wszyscy zdawaliśmy i nadal zdajemy sobie sprawę, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, lecz ustawienie dwóch ponad 200 kg i blisko dwumetrowych kolumn sprawiło, że nasze dyżurne i bądź co bądź szalenie dalekie od filigranowości Dynaudio Consequence nie tyle zmalały, co wręcz skarlały, więc czym prędzej zmuszeni byliśmy usunąć je z naszego pola widzenia, by uniknąć nawet podświadomych porównań. Nie da się bowiem ukryć, iż Tridenty są ze wszech miar imponujące, lecz wbrew pozorom wcale nie przytłaczające. Ba, patrząc na nie przez ostatnie półtora miesiąca, co i rusz dochodziliśmy do wniosku, iż nie tylko się z nimi oswoiliśmy i przyzwyczailiśmy, czyli mówiąc wprost nie mielibyśmy nic przeciw, gdyby u nas na stałe zostały, lecz przede wszystkim, że pomimo swoich gabarytów są po prostu zgrabne. W dodatku wykonano je z takim pietyzmem i finezją, że nie sposób nie uznać ich za prawdziwe dzieło sztuki użytkowej i przykład, że najwyższej klasy wzornictwo może iść w parze z prawidłami rządzącymi akustyką. Proszę tylko spojrzeć na fronty, na których choć trójdrożny układ przetworników przypomina ten znany m.in. z Dynaudio Evidence Master, czyli będące domeną sekcji wysoko-średniotonowej centrum i oba skraje zajęte przez basówce, to jak to zwykle bywa diabeł tkwi w szczegółach. Jakich? Chociażby takich, że w Dynaudio fronty są „płaskie” a w Gryphonach ściana przednia jest wklęsła, dzięki czemu okupujące komory górną i dolną aktywne sekcje basowe, w których pracują łącznie cztery nachylone 8” woofery o membranach z włókna szklanego napędzane 500W AB klasowymi końcówkami mocy mają wyrównaną charakterystykę czasową względem sekcji hi-mid. W ramach małej dygresji i uświadomienia zainteresowanym, że zastosowana amplifikacja nie została potraktowana po macoszemu warto wspomnieć iż w każdej z kolumn ukryto końcówki mocy o wadze … 70 kg! W sekcji średnio-wysokotonowej znajdziemy klasyczny układ D’Appolito z 1’’ wysokotonowcem AMT ( Air Motion Transformer) i parą 5’’ kewlarowych średniotonowców. Kolejnym, nader istotnym detalem są maskownice, w których zamiast konwencjonalnej „dzianiny” mamy transparentne akustycznie struny nad wyraz sugestywnie pryzwodzące rozwiązanie wprowadzone w życie przez samego Franco Serblina. Ściany boczne pokrywa szalenie elegancki fornir a tylna, oprócz skądinąd spodziewanych pojedynczych, bliźniaczych do tych z Diablo 300, Mephisto, etc., terminali głośnikowych łapie za oko nad wyraz rozbudowaną „centralką” pozwalającą w ramach dopasowania nader absorbujących swymi gabarytami kolumn do konkretnego pomieszczenia ustawić odpowiednie parametry dobroci i poziomu głośności aktywnej sekcji basowej, którą o ile tylko najdzie nas ku temu ochota można również wyciszyć. Skoro jednak jedziemy po przysłowiowej bandzie, wraz z samymi kolumnami otrzymaliśmy mały drobiazg – opcjonalny (drobne 18 670 PLN) Trident Panel plus dedykowany pilot zdalnego sterowania, dzięki którym wszelkich nastaw dokonamy nie ruszając się z miejsca odsłuchowego. Przesada? Bynajmniej, gdyż odpada nam kilka (naście) spacerów do kolumn nie tylko podczas ich „kalibracji” do naszego pokoju odsłuchowego, lecz również zyskujemy nader swobodny dostęp do zmian w zależności od konkretnego albumu, czy nawet utworu. Przerost formy nad treścią? O ile dla jednostek cierpiących na nerwicę natręctw może to być rzeczywiście problem, jednak zdroworozsądkowo podchodząc do tematu, jeśli sam producent daje nam możliwość jednym kliknięciem sprawienie, że na „…And Justice for All” Metallicy wreszcie pojawi się coś na kształt basu, to na miły Bóg, czemu nie mielibyśmy z tego skorzystać. Warto też pamiętać, iż o ile do sekcji wysoko-średniotonowej sygnał dostarczamy wspomnianymi przewodami głośnikowymi, to już do aktywnych sekcji basowych będziemy potrzebowali odpowiedniej długości łączówek RCA/XLR.
Stabilność kolumnom zapewniają masywne wystające poza obrys ich korpusów aluminiowe szyny z szeroko rozstawionymi przyozdobionymi firmowymi logotypami „łapami”. I jeszcze jedno – finalne, w pełni customizowane wykończenie, ogranicza niemalże wyłącznie fantazja nabywcy, choć Duńczycy, co godne pochwały, wykluczają możliwość użycia drewna gatunków zagrożonych i pochodzących z lasów deszczowych.

A teraz najważniejsze, czyli brzmienie, które biorąc pod uwagę stanowiącą równowartość dwupokojowego mieszkania w obrębie granic administracyjnych Warszawy, powinno być co najmniej boskie i … było. Jednak nie od początku, gdyż po pierwsze same kolumny musiały się rozegrać i choć okres ich dochodzenia do pełni możliwości nie dorównał nawet nie tyle rozgrzewce, co ultra-maratonowi jaki zafundowały nam Consequence’y, to pierwsze dwa tygodnie upłynęły nam na eksperymentach nie tylko z optymalną dobrocią i natężeniem najniższych składowych, lecz również samym okablowaniem tak głośnikowym, czy sygnałowym jak i … zasilającym. Generalnie na nadmiar wolnego czasu, o nudzie nawet nie wspominając, nie narzekaliśmy. Jednak efekt finalny jaki udało się osiągnąć przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Niby po takich kolosach spodziewać by się można adekwatnie spektakularnych doznań, jednak pierwszą a zarazek kluczową cechą Tridentów jest umiejętność całkowitego … znikania. Pociąga ona za sobą kolejną, czyli pełen realizm reprodukowanego materiału muzycznego, który nie jest ani niepotrzebnie rozdmuchiwany ani tym bardziej przeskalowywany – pomniejszany, lecz adekwatny do aparatu wykonawczego. Ma być kameralnie i nastrojowo? Bardzo proszę – wystarczy włączyć zrealizowany podczas trzydniowej sesji w RecPublica Studios „Celuloid” Marka Napiórkowskiego i Artura Lesickiego, bądź zdecydowanie bardziej chropawe i orientalne „Of Shadows” Kamancello, by gościć u siebie oba powyższe duety (Kamancello to projekt Shahriyara Jamshidi’ego i Raphaela Weinroth-Browne’a) , które z powodzeniem mieściły się w oktagonalnej kubaturze naszego OPOS-a. Tutaj jednak mała uwaga. Otóż Gryphony idealnie oddając różnice w barwie i strukturze poszczególnych instrumentów i nader pieczołowicie różnicując nie tylko całe albumy, co wręcz wskazując na niuanse wyróżniające poszczególne utwory, cały czas trzymały rękę na pulsie dbając o ich niejako nadrzędną spójność i koherencję. Mówiąc wprost prowadziły słuchacza od ogółu od szczegółu, czyli najpierw prezentowały obraz całości, a potem, wraz z rosnącym zaangażowaniem odbiorcy odkrywały kolejne plany i zakamarki, by finalnie skończyć na tzw. audiofilskim planktonie.
Jednak z podobną wiernością oryginałowi zabrzmiały podszyty udzielającym się słuchaczom niepokojem i pełen iście infradźwiękowych tętnień „Dreamcatcher” autorstwa Jamesa Newtona Howarda oraz już klasyczny, symfoniczny „Perfume – The Story of a Murderer” w wykonaniu Berliner Philharmoniker / Sir Simon Rattle. Co ciekawe o ile dwa pierwsze albumy reprezentowały narrację typu „Oni są tu”, to dwa kolejne przykłady bezdyskusyjnie przenosiły nas – słuchaczy, w zdecydowanie bardziej okazałe przestrzenie. Duńskie kolumny nie narzucały przy tym jakiejś własnej maniery, czy też powtarzalnej sygnatury. Ot, dążyły do możliwie jak największej transparentności, jednak zamiast bezdusznej, laboratoryjnej analityczności szły organiczną, zdecydowanie bliższą naturalności drogą, bowiem ich dźwięk za każdym razem odbierałem jako jeśli nie nieco przyciemniony, to z pewnością mniej przejaskrawiony i wyczynowy aniżeli powszechne, stereotypowe wyobrażenia o ekstremalnym High-Endzie bywają, a zarazem szalenie rozdzielczy. I w tym momencie docieramy, przynajmniej w moim mniemaniu, do źródła takiego a nie innego postrzegania tytułowych kolumn, które zamiast cokolwiek kreować skupiają się na eliminacji barier ograniczających osiągnięcie upragnionego celu, czyli maksymalnego zbliżenia się do pierwotnego aktu wykonawczego. Z premedytacją nie użyłem określenia „live”, gdyż akurat w tym przypadku nie chodzi o „koncertową” ścianę dźwięku (wspomniana Metallica), choć z osiągnięciem takowego efektu Gryphony nie mają najmniejszego problemu, lecz o zdolność oddania autentyzmu samego aktu wykonywania konkretnego dzieła na potrzeby rejestracji. Przy czym wcale nie musimy ograniczać się do krążków nagranych na przysłowiową setkę, gdyż tu raczej chodzi o sam klimat, magię chwili, gdy zaczynają się rodzić nasze ulubione dźwięki a my sami znajdujemy się na wyciągnięcie ręki od ich twórców. Rozumieją Państwo o co chodzi? O mikro-dynamikę, dzięki której nie tylko słyszymy, lecz fizycznie czujemy nawet pozornie ciche i szalenie dalekie od wystrzałów armatnich rodem z „Tchaikovsky: 1812 Overture” Erich Kunzel / Cincinnati Pops Orchestra dźwięki. W końcu dźwięk to zgodnie z Encyklopedią PWN „zaburzenie falowe w ośrodku sprężystym”, więc trudno się dziwić, że organem odbiorczym są nie tylko nasze uszy ale i my cali. O ile jednak większość kolumn skupia się na potęgowaniu wrażeń z dołu pasma i to wespół z nader destruktywnymi dawkami decybeli o tyle Tridenty owe działania realizują w pełnym paśmie akustycznym.
Jeśli jednak jesteście Państwo ciekawi jak nisko tytułowe kolumny potrafią zejść, to polecę wygodnie rozsiąść się w fotelu i włączyć ścieżkę dźwiękową do „Wrath of Man” https://tidal.com/browse/album/181141925 Chrisa Bensteada. Gwarantuję, że już po kilku minutach zaczniecie poważnie się zastanawiać nad założeniem jakiejś kamizelki kuloodpornej, bądź zaopatrzeniu się w podobną do stosowanych przez oddziały prewencji solidną tarczę. Tutaj nie ma zmiłuj i chwili na wytchnienie, skoro jednak uznaliście, iż niegłupim pomysłem będzie nawet nie tyle rozbudzenie , co rozjuszenie duńskich smoków, to teraz miejcie odwagę ponieść tego konsekwencje. A na przyszłość radzę dobrze się zastanowić o co prosicie.

A jaki morał płynie z powyższej epistoły? Ano taki, że jeśli tylko dysponujecie Państwo środkami pozwalającymi na zakup Tridentów II Gryphon Audio, to macie szansę na … połowiczny sukces. Warto bowiem pamiętać, że jego pełnię osiągniecie dopiero z równie wyrafinowaną amplifikacją, od siebie w tym momencie podpowiem, iż najlogiczniejszym (proszę tylko nie mylić tego ze zdrowym rozsądkiem) wyborem wydaje się Mephisto w wersji stereofonicznej, bądź jeszcze lepiej monobloków i oczywiście zdolne je pomieścić lokum. Jest to bowiem przykład rasowego, ekstremalnego High-Endu, w którym nadrzędna zasada mówi, że jeśli na coś się decydujemy, to albo robimy to „na 110%”, albo wcale.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Audiofast
Cena: 554 480 PLN + 18 670 PLN Trident Panel

Dane techniczne
Wykorzystane przetworniki:
Tweeter: 1’’ AMT
Średniotonowe: 2 x 5,5”
Basowe: 4 x 8”
Pasmo przenoszenia, -3 dB (zależne od pomieszczenia): 16Hz – 27kHz
Czułość, SPL, 1m@1W: 95dB
Impedancja nominalna: 4 Ω
Częstotliwości zwrotnicy, zasada Duelunda: 250Hz, 2kHz
Zaciski wejściowe głośników/ kanał: 1 set
Moc wyjściowa (RMS) na kanał w rzeczywistym obciążeniu: 500W, Class A/B
Moc szczytowa na kanał w rzeczywistym obciążeniu: 2000W
Zniekształcenie (THD + N): < 1%, 500W
Gain: +38dB
Regulacja głośności sekcji basowej (co 0,5dB): -100dB – +6dB
Low Cut : 16Hz
Ustawienia Q (do wyboru) : 0.30, 0.35, 0.40
Pasmo przenoszenia (wzmacniacz mocy): 0 – 250 kHz
Impedancja wejściowa, zrównoważona (20-20000Hz): 40 kΩ (XLR), 20 kΩ (RCA)
Zużycie energii:5W (Stand-by), 2 x 200W (bezczynność), 1800W (max)
Pojemność filtrująca zasilacza: 2 x 180.000 μF
Wymiary (S x W x G): 52 x 193 x 81 cm (sztuka)
Waga brutto : 2 x 237 kg

Pobierz jako PDF