O ile do tej pory moje wizyty w „audiofilsko zorientowanych zakładach pracy” miały wyłącznie grupowy a zarazem zorganizowany charakter, to po ekstremalnym poście, jaki zafundował nam Covid i marketingowo-behawioralnej zmianie większości producentów, czyli przeniesieniu wszelakich prezentacji na Teamsy i Zooma – znaczy się do sieci, uznałem za stosowne wziąć sprawy we własne ręce i uskutecznić typową samowolkę, będącą swoistym powrotem do czasów gdy zachwalany towar można było nie tylko pomacać i posłuchać, lecz co najważniejsze stanąć twarzą w twarz z jego twórcą. Nie ma co się bowiem oszukiwać – bezpośrednie kontakty nie wymagają emotikon i wiary na słowo, bo przecież podczas transmisji nie sposób ocenić brzmienia czegokolwiek (choć miłośnicy filmików na YouTube są innego zdania) a poznanie ludzi za danym projektem stojących jest najprostszą drogą do zrozumienia idei jaką ów produkt ma nieść w świat. Krótko mówiąc po uzgodnieniu terminu i niejako na finiszu zimy pojawiłem się u göteborskich wrót Marten-a w towarzystwie Martina Dunhoffa – dyr. ds. sprzedaży, który w drodze z Oslo HiFi Show był łaskaw zgarnąć mnie z hotelu.
Gwoli wyjaśnienia już na wstępie wspomnę, iż Marten jest działającą od 1998 r. na wskroś rodzinną firmą prowadzoną przez trzech braci Olofsson – sprawce całego zamieszania, czyli założyciela Leifa Mårtena Olofssona pełniącego rolę głównego projektanta, Jörgena (CEO) i Larsa (Dyrektora Artystycznego – bynajmniej nie chodzi w tym momencie o choreografię układów tanecznych a projektowanie 3D i marketing). Ponadto firmą wręcz obsesyjnie dbającą nie tylko jakość i spójność swojego portfolio, lecz również błogostan nabywców sygnowanych przez nich produktów. Co ciekawe ostatnia kwestia wypłynęła zupełnie przypadkowo, gdy podczas rozmowy pojawił się temat wsparcia technicznego i bynajmniej nie pół żartem a z rozbrajającą szczerością Szwedzi poinformowali mnie, że jest ono praktycznie dożywotnie. Wynika to z niezwykle skrupulatnej dokumentacji każdej opuszczającej fabrykę pary kolumn z pomiarami, począwszy od adnotacji osób, bądź wręcz pojedynczej osoby wykonującej dany egzemplarz, poprzez same drajwery i pozostałe komponenty. I tu od razu ciekawostka, gdyż wszystkie przetworniki przed montażem i pomiarami podlegają obowiązkowemu procesowi wygrzewania wynoszącemu … 100h. I dopiero wtedy trafiają na diagnostykę. Od razu zaznaczę, że widok kilkunastu karmoonych szumami i trzaskami przetworników karnie zalegających na półkach w dedykowanym pomieszczeniu może nie robić imponującego wrażenia, jednak uwierzcie mi Państwo na słowo, iż przebywanie tam dłużej aniżeli wymaga tego konieczność śmiało można zaliczyć do metod nakłaniania opornych do składania zeznań stosowanych przez … mniejsza z tym kogo.
Jeśli zaś chodzi o obudowy, to wprawne oko powinno dostrzec diorowskie sygnatury na równiutko ustawionych na magazynowych półkach kartonach i jak najbardziej nie jest to przypadek, gdyż nasze rodzime zakłady są w stanie zapewnić nie tylko powtarzalny, lecz i dostarczany terminowo produkt. Oprócz Diory skrzynie Martenów powstają w zakładach w Estonii i oczywiście w samej Szwecji, gdyż tytułowa manufaktura od lat współpracuje z lokalną stolarnią, która finalnie, podobnie jak Jorma (o niej dosłownie za chwilę) również ma szansę trafić pod wspólny dach z wytwórcą szwedzkich kolumn. Wydawać by się mogło, że w czasach gdy „optymalizacja kosztów własnych” odmieniana jest przez wszystkie przypadki najrozsądniej byłoby zamawiać gotowe obudowy w CHRLD. Tymczasem o ile przy produkcji masowej takie rozwiązanie ma rację bytu, to w przypadku niemalże butikowego i high-endowo zorientowanego wytwórcy wcale tak nie jest. Nie dość bowiem, że gdzieś te setki obudów trzeba byłoby składować (mniejszych zamówień ze względów ekonomiczno – technologicznych nie ma sensu składać) a czas realizacji praktycznie wykluczałby elastyczność produkcji, to do głosu dochodzi jeszcze kwestia degradującego MDF transportu a co za tym idzie procent wad wykluczających dalsze wykorzystanie. Tym bardziej, że już sam proces lakierniczo – wykończeniowy odbywa się na miejscu, co pozwala na pełną kontrolę jakości i minimalizację uszkodzeń mogących powstać m.in. właśnie w trakcie transportu. O słuszności tej decyzji mogłem przekonać się osobiście, gdyż podczas mojej wizyty właśnie trwały prace związane z polerką Parkerów Trio, co biorąc pod uwagę oczekiwaną perfekcję trwać miało jeszcze długo. A właśnie, warto zdawać sobie sprawę, że Marten nie jest producentem u którego rano złożone zamówienie wieczorem opuszcza zakład w formie gotowego produktu i jedzie/leci do klienta, lecz czas wytworzenia każdej pary kolumn liczy się nie w dziesiątkach a setkach godzin. Tutaj każda czynność, na każdym etapie produkcji ma swoje własne, narzucone przez finalnie oczekiwaną jakość a nie naglący czas tempo. Każda warstwa lakieru musi swoje „odstać” i wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że pospiech niczemu dobremu w tym procesie nie służy, gdyż nawet idealnie dobrane pod względem rysunku forniru kolumny, bądź drewniane, klejone fronty i podstawy w serii Coltrane po nałożeniu pierwszych warstw lakieru mogą zacząć się różnić i wtedy ich parowanie trzeba zaczynać od nowa. Na miejscu wykonywana jest również cała grawerka, aby wszelakiej maści szyldy, tabliczki znamionowe, etc. nie musiały odbywać niepotrzebnych podróży podczas których mogłyby ulec uszkodzeniu. Słowem iście zegarmistrzowska robota, gdzie każdemu detalowi poświęca się dokładnie tyle czasu i atencji ile jest to konieczne. Ową dbałość widać również patrząc na potężne zwrotnice, których łączone punkt-punkt komponenty dla zapewnienia większej stabilności spinane są opaskami zaciskowymi do stanowiących ich podstawy formatek z MDF-u. I tu kolejna mała dygresja. Otóż standardowe wersje Martenów od ich szlachetniej urodzonego rodzeństwa Diamond Edition różnią nie tylko diamentowe drajwery, lecz również zwrotnice zawierające wyższej klasy komponenty. A właśnie, skoro o komponentach mowa, to szwedzkie kolumny w roli okablowania wewnętrznego używają Jormy i wraz z pięciem się w firmowej hierarchii lądują w nich coraz to wyższe „druty”. Jest to o tyle istotne, że posiadacz danego modelu kolumn może dobrać dokładnie takie samo okablowanie swojego systemu jak to, które znajduje się wewnątrz używanych przez niego kolumn a tym samym wyeliminować kolejną zmienną i zbliżyć się do tego, co słyszała ekipa Martena u siebie.
Skoro wspomniałem o Jormie, to przechodząc zaledwie kilka(dziesiąt?) metrów z nowego budynku magazynowo – produkcyjnego na pierwotnie mieszczącą produkcję starą część zamiast standardowego rozpoczęcia dokumentacji zdjęciowej od witającego gości systemu nieco przewrotnie postanowiłem zajrzeć właśnie do pomieszczeń, gdzie powstają przewody Jorma. Magazynowe regały okupują tam szpule surowych przewodów, ekranów, peszli, wszelakiej maści koniecznej do konfekcji biżuterii i firmowych drewnianych bulletów. I tu po raz kolejny natrafiłem na troskę producenta o efekt finalny własnych prac, gdyż podobnie jak w przypadku kolumn szwedzkie przewody poddawane są procesowi wygrzewania, lecz już nie 100h a trwającego bity tydzień tylko po to, by klient po otrzymaniu swojego zamówienia możliwie najszybciej osiągnął w swoim systemie ich 100% możliwości. Mała rzecz a cieszy, nieprawdaż?
A teraz deser z przystawką, czyli nauszna weryfikacja tego, czego proces powstawania dane mi było podejrzeć, znaczy się „fabryczny odsłuch” poprzedzony rzutem oka na stary magazyn, gdzie tu i ówdzie uchowały się jeszcze „relikty przeszłości”, czyli nieprodukowane już modele Miles 5 i Getz 2 . Odsłuch oczywiście obarczony bezlikiem zmiennych i równie porażającym ogromem niewiadomych, lecz prowadzony bez jakiejkolwiek spinki i konieczności kreowania autorytatywnych opinii. Ot wieńczący wizytę rzut ucha, który mówiąc otwartym tekstem przeszedł moje najśmielsze oczekiwania a dzięki Martinowi, który zapobiegliwie stopniował nauszne doznania nie skończył się wizytą u kardiologa. Dlatego też w ramach rozgrzewki najpierw posłuchaliśmy pyszniących się w hallu „kompaktowych” Parker Quintet w wersji Diamond Edition, które w dość oszczędnie zaadaptowanej akustycznie przestrzeni zaskoczyły rozdzielczością, skalą i dynamiką godną zdecydowanie większych konstrukcji będąc nader namacalnym dowodem na to, że dążenie do znanego z muzyki na żywo realizmu i namacalności ma sens.
To jednak był jedynie wstęp do dania głównego, czyli sesji w reprezentacyjnej, służącej również jako studio nagraniowe, odseparowanej akustycznie i mechanicznie od reszty budynku sali odsłuchowej, w której niepodzielnie królowały majestatyczne Marteny Coltrane Momento 2. Niby powinienem spodziewać się jak wysokiej klasy dźwięk zaprezentują, gdyż ww. Coltrane’ów słuchałem w stołecznym SoundClubie, Audio Vide Show a Mingus Orchestra w Monachium oraz na Skrzetuskiego, jednak po raz kolejny okazało się jak krytyczne znaczenie ma właściwa akustyka. Po prostu w Göteborgu zapięta na ostatni guzik całość zagrała tak, że gdyby nie wieczorny koncert Soen w klubie Pustervik, na który wybierałem się Małżonką pewnie siedzibę Martena opuszczałbym wraz z ostatnim – gaszącym światło pracownikiem. Nie dość bowiem, że dynamika i rozmach zdolne były zdmuchnąć kurz ze szkieł moich okularów i rozwiać resztkę włosów trzymających się ostatkiem sił mojego czerepu, to jeszcze potężne podłogówki po prostu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikały ze sceny już przy pierwszych taktach reprodukowanej przez nie muzyki. Ponadto basu było dokładnie tyle ile trzeba a źródła pozorne miały w pełni realistyczne rozmiary, więc nader zgrabnie udało im się unikać spodziewanej i bazującej na ich aparycji gigantomanii, a tym samym zapewnić w 100% zgodny z rzeczywistością realizm. Ba, śmiem wręcz twierdzić, iż udało im się uchwycić filigranowość Christiny Aguilery na „A Song for You”, czyli z czasów gdy filigranową jeszcze była i na tyle magnetyczny seksapil, że gęsia skórka była praktycznie gwarantowana. Żarty jednak na bok, bo spektaklu jaki zafundowały mi Coltrane’y na „Manjusaka” 潘PAN z pewnością długo nie zapomnę. Nie dość bowiem, że pokazały jak piekielnie nisko potrafią zejść i to napędzane 70W lampowymi monosami Engstrom Eric, to niejako praktycznie zdematerializowały przecież i tak nader przestronne pomieszczenie wirtualnie zwielokrotniając jego kubaturę. Chapeau bas.
Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc i moja wizyta w szwedzkiej oazie audiofilskich doznać spod znaku Martena również dobiegła końca. W tym miejscu chciałbym serdecznie podziękować ekipie SoundClubu za umożliwienie uskutecznienia pozbawionej dystrybutorskiego nadzoru samowolki, Martinowi Dunhoffowi za cierpliwość i opiekę podczas mojej nad wyraz spontanicznej wizyty a Leifowi i Jorgenowi za poświęcony na przyjacielską pogawędkę czas pomimo obłożenia obowiązkami (zbliża się monachijski High End a w trawie piszczy, że warto będzie się tam wybrać chociażby dla samego Martena). Całe szczęście okazja do spotkania będzie już za moment, bo maj tuż za rogiem a hale MOC same się nie zwiedzą.
Mam również cichą nadzieję, iż powyższa garść informacji i zdjęć pozwoli Państwu spojrzeć na konstrukcje Martena z nieco innej aniżeli do tej pory perspektywy, gdyż nie jest to bezosobowa „masówka” jakich wiele a produkty nad którymi ktoś konkretny i identyfikowalny od projektu po końcową inspekcję się pochylił i wykonał co najmniej tak, jakby robił je dla siebie. A to wcale nie takie oczywiste w dzisiejszych, podporządkowanych excelowi czasach …
Marcin Olszewski