1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Reportaże
  6. >
  7. Miles Davis & Aga Zaryan w Dolby Atmos

Miles Davis & Aga Zaryan w Dolby Atmos

Tematyka wychodzenia z własnej strefy komfortu, bądź odkrywania własnej płytoteki na nowo dla audiofilsko zorientowanych przedstawicieli homo sapiens nie jest niczym nowym. Ba, o ile tylko nie okopali się w swoim ogródku i nie zahibernowali swojego systemu to owe zjawiska stają się zazwyczaj chlebem powszednim i codziennymi realiami. Nikt jednak nie obiecywał nam, że życie będzie lekkie, łatwe i przyjemne, więc żeby cokolwiek nowego poznać, poszerzyć własne horyzonty i zasmakować nieznanych dotąd specjałów trzeba mówiąc wprost wyjść do ludzi. Dlatego też, choć z założenia tematyką wielokanałową się nie paramy, tym razem uznaliśmy za stosowne własnousznie zweryfikować fenomen remasterów i współczesnych realizacji dokonywanych w technologii Dolby Atmos. Zamiast jednak zdawać się na przypadkową akustykę i nie mniej losową konfigurację postanowiliśmy zacząć od wysokiego C i udaliśmy się na prowadzoną przez Piotra Metza w Filmotece Narodowej – Instytucie Audiowizualnym prezentację z cyklu „Sekrety słynnych płyt”. W końcu zajmujemy się stereofonicznym High-Endem, więc niech i wielokanałowość ma szanse owe standardy przynajmniej na papierze spełniać. W dodatku przewidziany na wtorkowy wieczór repertuar był wielce atrakcyjny, gdyż z głośników popłynąć miał kultowy „Kind of Blue” Milesa Davisa a w roli suportu pojawiła się Aga Zaryan, której ostatni album („Sara”) dziwnym zbiegiem okoliczności również zawierał dwa utwory w ww. technologii zmasterowane.

Chłodny wtorkowy wieczór, zaskakująco bezproblemowy przejazd przez zazwyczaj zakorkowaną stolicę i wolne miejsca parkingowe na Wałbrzyskiej tylko potwierdzały słuszność decyzji o opuszczeniu domowych pieleszy. W samym budynku FINY też wszystko przebiegło migiem – potwierdzenie wcześniejszej rejestracji, uzyskanie zgody na kilka zdjęć. Słowem cud, miód i orzeszki. Nawet zajęcie miejsc w pierwszym rzędzie szczycącej się certyfikatem Dolby Atmos sali „Ziemia Obiecana” nie wymagało walki przypominającej sceny przy promocji gumowych chodaków w jednym z popularnych dyskontów. Apetyt rozbudzała nader imponująca specyfikacja dostępna na stronie Gospodarza obejmująca aż 40 kanałów (3 główne zaekranowe kanały szerokopasmowe: Lewy/Centralny/Prawy; 1 główny zaekranowy kanał subniskotonowy LFE; 2 efektowe kanały subniskotonowe LFE1 i LFE2; 7 szerokopasmowych kanałów efektowych na lewej ścianie; 7 szerokopasmowych kanałów efektowych na prawej ścianie; 14 szerokopasmowych kanałów efektowych rozmieszczonych w dwóch rzędach pod sufitem; 6 szerokopasmowych kanałów efektowych na tylnej ścianie), można było więc zakładać, że doznania nauszne powinny dorównywać co najmniej tym z iMAX-a. Słowem pełna kultura. I gdy wszystko zaczynało wskazywać na kontynuację sielanki wraz z posadzeniem tej części ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę na fotelu cały czar może nie tyle prysł jak przysłowiowa bańka mydlana, co uruchomiła się istna lawina wspomnień związana z fotelami swojego czasu tworzącymi widownię w mieszczącym się przy Rynku Nowego Miasta 5/7 kinie Wars (osobniki dysponujące wzrostem powyżej 180cm i wagą przekraczająca 80kg nie miały tam łatwo). Istny powrót do przeszłości. Jak to jednak mawiał klasyk „nic to”, w końcu nie przyjechaliśmy się zatapiać w pluszach i skórach klasycznych klubowych chesterfieldów, bądź delektować ergonomią znanych z katowickiej delegatury SoundClubu foteli Moovia. Pociechą był w tej sytuacji fakt, że „KoB” to raptem trzy kwadranse, więc i z wysiedzeniem nawet na taborecie (swoją drogą nie wiem, czy nie byłaby to wygodniejsza od służewieckich krzesełek opcja) nie byłoby problemu.

Jednak ad rem, czyli skupmy się na ww. krążku Agi Zaryan, na którym utwory „Central Park at Dusk” i „Coney Island” jak już zdążyłem wspomnieć zmasterowano w technologii Dolby Atmos. Krótkie wprowadzenie Artystki, nader przyjemna rozmowa z Piotrem Metzem, przygasają światła i zaczyna grać muzyka. Jednak poza samymi głośnikami grać zaczęły również reflektory umieszczone po obu stronach sali radośnie pobrzękując przy każdorazowym pojawieniu się nie tylko basu, co niższej średnicy. Jednak pal sześć owe nadprogramowe atrakcje soniczne, gdyż jak się miało okazać były one, przynajmniej w moim wybitnie subiektywnym mniemaniu, najmniejszym problem. Problemem był bowiem dźwięk w niczym nie przypominający tego, co de facto na albumie „Sara” się znalazło i czego może nie znam na pamięć, jednakże na tyle mam obsłuchane, iż doskonale wiem, że wokal Agi Zaryan w towarzystwie dwóch gitarzystów – Szymona Miki i Davida Dorůžki jest precyzyjnie zdefiniowany, trójwymiarowy i z powodzeniem można wskazać go z dokładnością do centymetra. Tymczasem w FINIE zamiast tego wokalistka przybrała nie tylko postać dwuwymiarowej płachty wielkości ekranu kinowego, co zawieszono ją na wysokości co najmniej drugiego piętra. Efekt był na tyle kuriozalny, że zacząłem zachodzić w głowę, czy przypadkiem osoba zasiadająca za konsoletą czegoś nie pomieszała i zamiast wykorzystać 3 główne kanały przednie nie puściła dedykowanych im sygnałów na strefę wyższą, czyli FHL + FHR powierzając dalszą część pracy sufitówkom. Uznałem jednak, że skoro sama Artystka wypowiadała się o efekcie finalnym wyłącznie w superlatywach i podczas prywatnego odsłuchu zaliczyła przysłowiowy „opad szczęki”, to najwidoczniej tak miało być i nie mi to krytykować, gdyż jak wszem i wobec wiadomo o gustach się nie dyskutuje. Najwidoczniej jestem skostniałym tetrykiem i nie dla mnie takie fajerwerki. Poza tym nie ma co kręcić nosem, skoro już za moment zostaniemy porażeni absolutem najnowszej odsłony „Kind of Blue”, w której to zgodnie z zapewnieniami twórców i samego Piotra Metza „wsad materiałowy” miał pozostać w nienaruszonym stanie a dodano jedynie akustykę studia nagraniowego. Czyli marzenie każdego audiofila i melomana – usłyszeć Milesa tak, jakby się brało udział w sesji nagraniowej. Kuszące, prawda? Cóż, jeśli wydaje się to Państwu zbyt piękne, żeby było prawdziwe, to macie … absolutną rację. Nie dość bowiem, że znane z „przystawki” iście kuriozalne podsufitowe zawieszenie sceny zostało zachowane, to rozdmuchanie i gigantomania źródeł pozornych daleko zostawiały w tyle to, z czego słyną pseudoaudiofilskie samplery, na których filigranowe szansonistki mają posturę co najmniej Godzili. Co gorsza był to jedynie wierzchołek góry lodowej „atrakcji” jakie dla słuchaczy we wtorek przygotowano. Okazało się bowiem, że bądź co bądź trudna do podważenia na dotychczasowych wersjach gradacja planów może zostać nie tylko spłaszczona do niemalże pocztówkowej głębi, to w dodatku zastąpiona różnicowaniem wielkości poszczególnych instrumentów i o zgrozo ich … jakością. Żeby jednak nie kopać leżącego w telegraficznym skrócie napiszę tylko tyle, że wyglądało to tak jakby ekipa w studiu (re)masteringowym skupiła się w 99,9% na partiach Milesa pucując jego trąbkę na lustro i przede wszystkim sprawiając, że będzie ona nie tylko najważniejszym, ale również i … największym instrumentem na scenie. Nie wiem jednak czymże zawinił Bill Evans, który zamiast pełnowymiarowego fortepianu otrzymał tym razem mini-pianinko, które musiał chyba trzymać na kolanach, albo jakimś chybotliwym stoliku z wyprzedaży mebli ogrodowych, gdyż właśnie fortepianowi przypadła rola najmniejszego reproduktora dźwięków wszelakich podczas sesji z 1959r. Nieco, ale tylko nieco poszczęściło się Jimmy’emu Cobbowi, gdyż jego perkusja od czasu do czasu miała okazję pokazać nieco więcej aniżeli papierowe szuranie miotełek. Na tym tle saksofony Adderley’a i Coltrane’a nie miały co narzekać, choć jeśli ktoś w ich partiach próbowałby doszukać się głębi i ekspresji, to niestety tym razem nie miał co liczyć na sukces. Generalnie nie brzmiało to dobrze i choć wspomniane we wstępniaku „odkrywanie znanych płyt na nowo” śmiało możemy uznać za zrealizowane, to zaserwowane tym razem „sekrety starych płyt” okazały się dla mnie równie niejadalne jak skandynawskie żelki z lukrecją i anyżem.

Reasumując, pomimo najszczerszych chęci i zwykłej ciekawości zmuszony jestem zaliczyć wtorkowy wieczór z Dolby Atmos do puli swoistego połączenia iście kuglarskich sztuczek („Sara”) z ewidentną profanacją klasyki („Kind of Blue”). Nie mając jednak pewności po czyjej stronie leży wina nie skreślam ani ww. wielokanałowej technologii (Dolby Atmos), ani miejscówki (Filmoteki Narodowej – Instytutu Audiowizualnego) po cichu licząc na to, że może tylko tym razem coś „nie pykło” i np. podczas przewidzianego na 25 kwietnia odsłuchu Daft Punk wszystko będzie OK., choć patrząc po reakcjach obecnych słuchaczy tylko my mieliśmy jakieś „ale” a cała reszta uczestników opuszczała pokaz w niemym zachwycie.

Marcin Olszewski

Pobierz jako PDF