Tag Archives: 300B


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. 300B

Western Electric 91 E

Link do zapowiedzi: Western Electric 91 E

Opinia 1

Jestem pewien, że każdy z Was ma swój prywatny ranking kultowych marek audio. Naturalnie w zależności od swoich preferencji jedni poruszają się w segmencie kwarcowym, a inni lampowym, jednak fakt jest faktem, nie ma związanego z naszą zabawą osobnika homo sapiens bez takowej listy. I gdy wydawałoby się, iż temat jest tak oczywisty, że aż banalny, prawdopodobnie zauważyliście celowe rozgraniczenie tematu hołubienia konkretnej technologii w służbie naszego hobby. O co chodzi? Pewnie się zdziwicie, ale o łączący obydwa obozy wyjątek od wspomnianej reguły. Oczywiście mam na myśli posiłkującą się lampami elektronowymi kultową markę zza wielkiej wody. To bez dwóch zadań jest w sobie tylko znany sposób wymykający się preferencjom sprzętowym brand łączący wszystkich melomanów. Co ciekawe, taka sytuacja ma miejsce mimo braku jakiegokolwiek osobistego kontaktu większości z nas z przecież od lat nieprodukowaną ofertą. Co zatem jest owym przedmiotem pożądania? Panie i panowie stało się. Po wielu latach przerwy na będący częścią naszego melomańskiego życia rynek audio powróciła amerykańska marka Western Electric. Niekwestionowana ikona, z której portfolio dzięki staraniom katowickiego dystrybutora RCM do naszej redakcji dotarł otwierający nowy rozdział działalności, wykorzystujący kultową lampę 300B wzmacniacz zintegrowany Western Electric 91E.

Gdy doszliśmy do opisu wyglądu i budowy naszego bohatera, jak rzadko kiedy nie będzie to łatwym zadaniem. A problem polega na tym, że teoretycznie 91-ka bazuje na tradycyjnym rozwiązaniu swoistej platformy nośnej dla próżniowych baniek i transformatorów, jednak w przeciwieństwie do reszty tego typu konstrukcji jest mocno ozdobiona ciekawymi zabiegami wizualnymi. Pierwszym jest lekko zagłębiona górna płaszczyzna obudowy – ograniczają ją nieco wyższy awers i rewers oraz spinające je na bokach niewielkiej średnicy walce. Po drugie front nie dość, że został lekko zaoblony na rogach, to dodatkowo w pogrubionej centralnej części został wyposażony w kolorowy wyświetlacz informujący o oddawanej mocy, poziomie wzmocnienia i obsługiwanym wejściu, a na bocznych flankach wkomponowano lekko zapadniętą baterię 6 pionowo zorientowanych przycisków funkcyjnych z lewej strony oraz gałką wzmocnienia, przyciskiem inicjacji pracy urządzenia i gniazdem słuchawkowym z prawej. Po trzecie tuż za puszką dobieranych do obsługi odpowiednio trudnych kolumn transformatorów i lampami sterującymi, nad otulonymi kultowymi lampami mocy 300B producent zastosował swoisty baldachim. Po czwarte identycznie w kształcie jak front plecy oprócz nadającego lekkości konstrukcji poziomego wycięcia, tuż pod nim w kilku pakietach oferuje nam kolejny raz zapadnięte terminale kolumnowe, serię wejść liniowych ze znajdującym się na pokładzie phonostagem MM/MC włącznie, zestaw USB i Ethernet do do upgrade-owania konstrukcji i antenę Bluetooth jakby kogoś naszła ochota na transmisję bezprzewodową ulubionej muzyki ze smartfona, oraz zintegrowane z głównym włącznikiem gniazdo zasilania. Zaś po piąte tytułowy wzmacniacz wykończono w kolorze złota. Fotografie nieco to przekłamują, bo 91E świeci jak lampka na choince, jednak zapewniam, na żywo temat tej kolorystyki przybiera formę bezproblemowej akceptacji. Miłym dodatkiem do wzmacniacza jest pilot zdalnego sterowania. Zaś dla wielu najistotniejsza informacją jest oddawana moc na poziomie 20W. Naturalnie znający się narzeczy użytkownicy tego typu konstrukcji wiedzą, iż ów zgłoszony w tabelce pozom 20W jest zabiegiem czysto marketingowym, bo mierzonym przy wysokim poziomie zniekształceń, jednak jedno jest pewne solidne 8-9 W (na tyle oceniają temat znawcy) z tak znakomitej lampy robi robotę z wieloma nawet średnio skutecznymi zespołami głośnikowymi.

Zanim przejdziemy do konkretów, jestem Wam winny kilka istotnych przedtestowych informacji. Naturalnie chodzi o odpowiedzialne podejście do procesu oceny od dawien dawna zapowiadanej nowości. To z założenia jest wzmacniacz małej mocy i podłączenie go do nieodpowiednich zespołów głośnikowych byłoby nagannym zmarnowaniem jego potencjału. A wiem to, ponieważ chcąc się o tym „nausznie” przekonać, zasiliłem nim moje niemieckie ćwierćtonowe smoki. I gdy nieco zdziwiłem się dość swobodnym radzeniem sobie WE w tak nieodpowiednim towarzystwie, czułem, że walczy o przysłowiowe życie. A jeśli tak, w celu zapewnienia mu optymalnych warunków pracy rozpocząłem poszukiwania odpowiedniego towarzystwa. Przyznam, że nie było łatwo, gdyż szukałem czegoś z osiągami dobrze powyżej 90 dB, a nie tylko papierowymi zapewnieniami zazwyczaj naciągających fakty producentów. I gdy po kilku dniach byłem w przysłowiowej kropce, trochę przypadkowo z pomocą przeszedł mi warszawski salon Planeta Audio. Ale żeby nie było, owa przypadkowość nie polegała na ich miganiu się od współpracy, tylko mojej nieoczekiwanej wizycie u nich. Gdy tylko usłyszeli co i do czego potrzebuję, podjęcie decyzji było natychmiastowe. Ba, nawet realizacja była natychmiastowa, gdyż po wstępnej rozmowie w piątek, w poniedziałek przed południem nie tylko odpowiednie, ale również sygnowane jubileuszem działania marki kolumny stały u mnie. O czym mowa? To zdradzają fotografie. Chodzi o podobnie do wzmacniacza amerykańskie kolumny Klipsch Horn 75 TH Anniversary SE. Niebanalne, a przy okazji idealne jako testowy sparingpartner, za co panom z Planety Audio powinienem ukłonić się nie tylko ja, ale również Wy czytelnicy i co ciekawe kilkunastu wizytujących moje progi z chęci posłuchania tak ciekawie dobranego zestawu gości. A trzeba zaznaczyć, kolumiszcza są wielkie i ciężkie – cztery ogromne kartony, dlatego miło jest, gdy ktoś mimo takiego logistycznego wyzwania bezinteresownie nie odmawia. Na koniec jeszcze jedna ważna informacja. Kolumny zaprojektowano do wstawienia w narożniki pokoju. Niestety akurat od strony ustawienia zestawu mam półokrąg, dlatego chcąc stworzyć namiastkę takiej konfiguracji – celowe, co ważne kontrolowane podbicie najniższych rejestrów zastosowanym wewnątrz kolumn układem ścianek, wcisnąłem je pomiędzy boczną ścianę pokoju i Gaudery Berlina RC-11. Oczywiście nie było to idealne ustawienie, ale to co wycisnął z nich recenzowany piecyk w tych z pozoru sporo pozostawiających do życzenia warunkach, przeszło moje wszelkie oczekiwania.

Jak pewnie wielu z Was wie, niespecjalnie przepadam za kolumnami typu tuba. Jednak to nie jest jakiś aksjomat, bowiem zdarzają się przypadki, gdy nawet ja, raczej optujący za typowymi zespołami głośnikowymi gdy coś zagra zjawiskowo, bez problemu chylę temu czoło. Tak też było i tym razem. Jednak nie od razu i nie za sprawą samych kolumn. Chodzi o to, że chcąc poznać zaproszone na gościnne występy wielkogabarytowe amerykanki podłączyłem je najpierw pod A-klasowego Mephisto. Wzmacniacz w teorii zbyt mocny, ale wiele razy dedykowane tubom lampowe słabeusze wypadały przy nim gorzej. Niestety nie tym razem, ponieważ czuć było bezwarunkowe stawianie zespołów głośnikowych do pionu, co przekładało się na brak emocji w muzyce. Niby wszystko było pod kontrolą, tylko bez pierwiastka życia i namacalności. Na szczęście do czasu. Chodzi oczywiście o rozpoczęcie procesu testowego naszego bohatera w postaci ingtegry SE WE 91E. Ten mariaż brutalnie pokazał mi palcem, o co chodzi w obcowaniu z tego typu sekcjami wzmocnienia. Niby słabe, pełne zniekształceń, jednak w dobrze zestawionym torze okazuje się, że co jak co, ale krzemowe wzmacniacze w kwestii obcowania z muzyką tam i wtedy mogą jedynie pobierać od nich nauki. Owszem, w wartościach bezwzględnych z oddaniem bezpośredniej energii dźwięku mogą mieć problemy, jednak już atak dźwięku, rozmach prezentacji, namacalne ogniskowanie źródeł pozornych i swoista, wciągająca od pierwszych chwil niewymuszoność kreowania wydarzeń scenicznych w naszych domostwach sprawia, że wielu melomanów nie widzi innej opcji, jak szukanie świętego Grala w oparciu zestaw słabej lampy i wysokoskutecznych kolumn. Niestety jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Na szczęście rynek audio choćby w postaci naszego bohatera oferuje spełniające wspomniane szczegóły perełki konstrukcyjne materializujące muzyków na prywatnych mini-koncertowych sesjach odsłuchowych. Jakie to sesje?
Pierwszą z brzegu może być najnowszy krążek zapisu koncertu Ala Di Meoli „Saturday Night In San Francisco”. Pierwsze co uderza w tym sobotnim livie, to zjawiskowa scena muzyczna. Szeroka, odpowiednio głęboka, ale co najbardziej istotne, wykreowana w nieosiągalny dla typowego zestawu wzmocnienia z tradycyjnymi kolumnami. Swoją codzienną konfiguracją również mogę coś w tym stylu uzyskać, jednak w zderzeniu z ofertą testową fraza „coś w tym stylu” idealnie pasuje do znanej reklamy piwa Lech. Nie da się dogonić takiego braku wymuszenia projekcji, szybkości narastania sygnału, a przy tym zjawiskowej namacalności kreowanego świata, jak przy pomocy jankeskiego tandemu. Gitarzyści zrobili show jakich mało. Ich wirtuozeria została pokazana nie tylko od strony zrozumienia ze sobą, ale również zaznaczenia najdrobniejszych szczegółów pracy czy to palców na strunach, samych strun oraz obydwu artefaktów na raz. A to dopiero początek żywiołu, gdyż używane instrumenty strunowe w odpowiednich momentach były soczyste, w innych szybkie, a w jeszcze innych brzmiały w nieskończoność, co pokazywało, jak takie rzeczy robi elita wzmacniania sygnału audio.
W podobnym tonie wypadła muzyka Keitha Jarrett-a w trio z Gary Peacockiem i Paulem Motianem „At The Deer Head Inn”. W tym przypadku również wiodącą rolę grała nieposkromiona, ale przy tym nienachalna i wielobarwna prezentacja plus kolejne namacalne oddanie panowania artystów nad instrumentami. W zależności od utworu było żywiołowo i nostalgicznie, ale zawsze, powtarzam zawsze mimo pełnej kontroli prezentacji od strony rysunku źródeł pozornych z pierwiastkiem obcowania z muzykami na żywo. Sam jestem zdziwiony, że to piszę, ale na swoją obronę zdradzę, iż po sławetnych AA Trio Luxury Edition 26, rzeczony zestaw WE 91E z kolumnami opartymi o popularne megafony jest kolejnym, którego sobie nie zafunduję z jednego prozaicznego powodu, jakim jest brak drugiego odpowiednio dużego pomieszczenia. To jest całkowicie inna, ale za to tak emocjonalnie podana lampowa szkoła grania, że nawet najlepszy tranzystor nigdy tego nie dogoni. Owszem, ze wspomnianymi kilka zdań wcześniej ograniczeniami, które zmuszają nas do wyboru pomiędzy rybkami albo akwarium, jednak jeśli się w niej zakochamy, nie ma odwrotu.
Na koniec coś z kopnięciem. Tym razem postawiłem na dobrze zrealizowaną płytę mongolskiej formacji The Hu „The Gereg”. Dobrze zrealizowaną tylko dlatego, że tubowe kolumny jeśli coś jest skopane produkcyjnie, bez najmniejszego mrugnięcia okiem niczym karty wyłożą to na stół. A w teście chodzi przecież o pokazanie, jak dane urządzenie radzi sobie z przyzwoicie nagraną płytą, a nie masteringową porażką. Dlatego z uwagi, że wspomniane jest zwykłym wydawnictwem, nie podkręcanym samplerem, bez mrugnięcia okiem po nią sięgnąłem. Efekt? Dla mnie ogień. Co prawda mogłoby być nieco więcej body, ale przypominam, iż nie spełniłem stuprocentowych zaleceń producenta kolumn. Dlatego to co udało mi się wycisnąć z zestawu podczas tak przygotowanego testu, przy domniemaniu podkręcenia przekazu w kwestii wagi w momencie odpowiedniego ustawienia kolumn, zasugerowało, iż dla dobrze dobranego seta słaba lampa plus skuteczne kolumny praktycznie nie ma ograniczeń. Można mocniej, z większym poczuciem trzęsienia ziemi, ale nigdy z takim rozmachem i w dobrym tego słowa znaczeniu przenikliwością podania materiału. Panowie nie tylko znakomicie radzili sobie w wywoływaniu u mnie uczucia niepokoju, ale przy tym niemiłosiernie wymownie pokazywali, na czym polega mocne granie. Uderzenie, energia i zaskoczenie słuchacza to tylko skromna garść cisnących mi się na usta pozytywnych uczuć z tej sesji odsłuchowej. Oj jak dobrze, że ograniczają mnie braki lokalowe, bo miałbym niezły zgryz.

Gdy dotarliśmy do puenty tego odcinka testowego amerykańskiego wzmacniacza Western Electric 91E, biorąc pod uwagę moje peany powinienem powiedzieć lakoniczne: kupujcie w ciemno, bo robi robotę. Jednak z autopsji wiem, że życie czasem płata figle i nie zawsze dane urządzenie wpisze się w każdą konfigurację. Dlatego zainteresowanym skrótowo przypomnę, iż tytułowy piecyk tchnął w towarzyszące mu kolumny pierwiastek muzykalności i namacalności. To on pomógł im kolokwialnie mówiąc „nie krzyczeć”, tylko w pełni je kontrolując zapraszać mnie na prywatne sesje z wybranym muzykami. Dał mi nieco inne niż mam na co dzień, ale jakże fantastyczne poczucie obcowania z nimi na żywo. Inne nie z powodu odmiennego osadzenia w barwie – ta nadal była znakomita, tylko dobrze rozumianej większej bezpośredniości. Jednak na tyle odpowiednio wyważonej w kwestii bezkompromisowości, że po pierwsze – ani przez moment nie odczułem irytującej nachalności słuchanej muzyki, a po drugie – nie wiem kiedy, ale w takiej projekcji w pewien sposób się zakochałem. Cuda? Nie, to po prostu spawka WE 91E.

Jacek Pazio

Opinia 2

Podobnie do pozostałych dziedzin naszej ziemskiej egzystencji, również i w audio funkcjonują wszelakiej maści symbole i hasła wywołujące konkretne skojarzenia. Wystarczy wspomnieć, iż o ile dla starszego pokolenia Polaków fonetycznie pisany elektroluks a hoover dla większości anglojęzycznych nacji były i nadal są powszechnie używanym określeniem odkurzacza, tak dla audiofilsko zorientowanej braci właśnie Western Electric stał się synonimem niemalże Świętego Grala lamp i to w swej najbardziej pożądanej odsłonie – kultowej 300B. W tym momencie gorąco przepraszam wszystkich urażonych sprowadzającą się do domowych porządków i drobnego AGD analogią, ale tu chodzi przede wszystkim o sam sens istnienia pewnych skojarzeń i zakorzenionej w świadomości odbiorców symboliki a nie sam status i rangę określonego przedmiotu. Na tym samym mechanizmie bazują bowiem takie słowa – klucze jak „adidasy”, czy wcześniej powoli popadający w zapomnienie „walkman”. Wracając jednak do meritum Western Electric był i całe szczęście nadal jest synonimem lampowego wzorca, jednak o ile przynajmniej do niedawna sygnowane przez niego lampy (NOS-y) jeszcze gdzieniegdzie można było zdobyć, to same urządzenia, mowa oczywiście o tych „z epoki”, śmiało można było uznać za białe kruki egzystujące w sferze marzeń. Całe szczęście pojawiło się światełko w tunelu, gdyż w 1995 Charles G. Whitener z Westrex Corporation odkupił od AT&T wszelkie prawa związane tak z nazwą, jak i know-how Western Electric i już rok później, na CES-ie zaprezentował „nowożytną” wersję 300B przyozdobioną wiadomym logotypem. A potem już poszło z górki, bowiem światło dzienne ujrzał wyposażony w parę triod 6922, transport Philipsa i kość przetwornika Analog Devices AD1955… odtwarzacz CD 203C, do którego sukcesywnie dołączyły również lampowy (4 x 12AX7) phonostage 116C z zasilaczem 20B (na pokładzie 5AR4, 6V6 i 1-6SL7) oraz potężne 80W monobloki 97A mogące poszczycić się ośmioma WE 300B, zestawem trzech 6SN7GTB i pojedynczą 6SL7 na kanał. I choć nie ukrywamy, że z chęcią ugościlibyśmy w naszych skromnych progach tę, jakże intrygującą a zarazem dość kosztowną (drobne 125 k$) parkę, to przynajmniej na razie przyszło nam skupić się na nieco bardziej akceptowalnej dla ogółu populacji półce i dzięki uprzejmości, oraz zaangażowaniu katowickiego RCM-u koniec końców wylądował u nas wzmacniacz zintegrowany 91 E.

Jak sami Państwo widzicie wzornictwo współczesnej integry Western Electric 91 E niebezpiecznie blisko oscyluje wokół tego, do czego zdążyli przyzwyczaić nas dalekowschodni producenci. Bądźmy szczerzy – powoływanie się na ścisły związek z pochodzącym z lat 30-ych XX w. modelem WE 91A ma mniej więcej taki sens i tyle wspólnego, co kult mającego dyktatorskie ciągoty pewnego niskorosłego łupieżcy do pozycji na jaką zapracował Marszałek Piłsudski. Prawdę powiedziawszy dostarczony na testy, nieskromnie złoty egzemplarz swym ostentacyjnym przepychem przyćmiewa wszystkie Accuphase’y i FM Acoustics jakie przez nasze systemy w ciągu minionej niemalże dekady się przewinęły. Całe szczęście istnieje zdecydowanie bardziej stonowana wersja niklowana i już na wskroś klasyczna czarna, ku którym bym się raczej skłaniał, więc każdy może wybrać coś dla siebie. Pomijając kolorystykę również i sam projekt plastyczny nie pozwala na obojętność, gdyż choć iż mamy do czynienia z pozornie klasyczną, lampową konstrukcją trudno uznać 91-kę za oazę spokoju i minimalizmu. Zarówno masywna płyta czołowa, jak i nieustępująca jej grubością tylna nieco wyrastają ponad obrys korpusu, dzięki czemu umieszczony z przodu niewielki … wymienny (dostępne są wersje dopasowane do 4, 8 i 16Ω obciążenia) sarkofag z trafami wyjściowymi widoczny jest dopiero gdy spojrzymy na wzmacniacz z góry, więc z punktu widokowego jakim jest np. kanapa, bądź dyżurny fotel jego obecność będzie nam zupełnie obojętna. Jego, znaczy się sarkofagu, nie wzmacniacza, tylnych narożników strzegą pracujące w stopniu wejściowym podwójne triody ECC81 a tuż za nimi w chronionych od góry sitkami osłon szklanych silosach umieszczono po sztuce WE300B na kanał. Nie sposób jednak uciec od tego, co dzieje się na podzielonym na trzy sekcje froncie, gdzie lewą część zajmuje kolumna z sześcioma przyciskami bezpośredniego wyboru źródła, w centrum pyszni się imponujące okno wyświetlacza LCD, z którego przy uruchomieniu wita nas tzw. „Golden Boy”, by następnie przejść w tryb 30-sekundowego odliczania potrzebnego na sukcesywne załączenie żarzenia i w dalszej kolejności napięcia anodowego. Oczywiście podczas normalnej pracy wyświetlane są na nim informacje dotyczące głośności, wybranego wejścia i oddawanej mocy w formie pionowych bargrafów (VU-meter). Z kolei prawa sekcja to już królestwo masywnej gałki regulacji głośności (kontrolowanej przez mikrokomputer układ dyskretnych oporników o logarytmicznej krzywej narastania), włącznika i gniazda słuchawkowego. Tuż nad przyozdobionymi w szczątkowe radiatory ścianami bocznymi biegną masywne belki nie tylko spinające front z plecami, lecz również ułatwiające aplikację i logistykę ponad dwudziestokilogramowego wzmacniacza. Rzut oka na plecy i … dalej nie obniżamy lotów, gdyż do dyspozycji otrzymujemy … pięć par wejść liniowych w standardzie RCA (bardzo porządne gniazda CMC – Charming Music Conductor), gdzie tuż za selektorem typu wkładki (MM/MC) i zacisku uziemienia mamy parę dodatkowych gniazd umożliwiających dobór optymalnego obciążenia stosownymi wtykami (Phono Termination Plugs). Centrum zajmują pojedyncze terminale głośnikowe a po prawej dyskretnie przycupnęła magistrala sterowania, trzpień anteny Bluetooth i interfejsy USB oraz Ethernet do ewentualnej aktualizacji oprogramowania. Listę zamyka zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające IEC. W zestawie znajduje się również aluminiowy pilot zdalnego sterowania.
Nie mniej intrygująco prezentują się trzewia, w których znajdziemy podwójną sekcję zasilania, z klasycznym transformatorem dedykowanym układom audio i moduł … impulsowy oddelegowany do obsługi sterowania. Jakby tego było mało nad obsługą całości pieczę sprawuje Raspberry 3+ a skoro na zewnątrz pojawiła się antena BT, to i stosownego układu Bluetooth zdolnego przyjąć sygnał 96kHz/16bit nie mogło zabraknąć. Zgodnie z deklaracją producenta 91-ka jest w stanie oddać od 14 (przy 3% zniekształceniach) do 20 W (przy 10% zniekształceniach), więc jak na oparty o pojedyncze 300B, pracujący w klasie A pozornie klasyczny SET zaskakująco dużo. Za ww., nad wyraz wyśrubowanymi parametrami stoi autorska technologia i pracujący równolegle z lampami układ steered current source (SCS), po którego dokładny opis zainteresowanych pozwolę sobie odesłać na stronę producenta. I obecność owych układów jest powodem umieszczenia na bokach wzmacniacza radiatorów, gdyż to właśnie do nich zostały przykręcone płytki SCS. Wzmacniacz wyposażono w układ auto-bias, więc manualna regulacja nie jest konieczna, tym bardziej, że lampy mierzone i ustawiane są przy każdorazowym włączeniu urządzenia.

Przechodząc do odsłuchów jasnym było, iż o ile 20W trioda jest w stanie wydobyć z redakcyjnych Gauderów Berlina RC11 Black Edition  jakieś dźwięki, to taka konfiguracja będzie daleka od optymalnej a tym samym wysoce dla nas niesatysfakcjonująca. Dlatego też większość odsłuchów przeprowadziliśmy wykorzystując wysokoskuteczne i zarazem łatwe do wysterowania (105dB/8Ω), widoczne na zdjęciach, pozyskane ze stołecznej Planety Dźwięku Klipsch Klipschorn AK6 75th Anniversary (recenzja wkrótce). I to był przysłowiowy strzał w dziesiątkę, bo pomiędzy tytułowym lampowcem a tubowymi kolumnami dało się z łatwością zauważyć prawdziwą synergię przejawiającą się niezwykłą swobodą i niewymuszeniem prezentacji. Nie dość, że dźwięk dobiegający naszych uszu nie był w żaden sposób limitowany pod względem dynamiki, to zarazem nie wykazywał cech stereotypowego i poniekąd krzywdzącego wiele topowych konstrukcji „lampowego rozmarzenia”. To nie było lepkie i spowolnione granie, lecz kipiący adrenaliną i energią spektakl, który od oscylującego na granicy słyszalności szeptu Youn Sun Nah do iście zwierzęcego ryku tejże artystki zawartych na jednym, fenomenalnym krążku, czyli wydanym przez ACT w 2010 „Same Girl” nie pozostawiał złudzeń z jak wysokiej klasy i zarazem jak uniwersalnym wzmocnieniem mamy do czynienia. Zwykło się bowiem uważać, że ciężkie granie nie jest dla słabowitych lampowców a tymczasem wykonany przez filigranową Koreankę cover „Enter Sandman” nader wyraźnie dawał do zrozumienia, że i z przysłowiowym łomotem nie powinno być najmniejszych problemów. I rzeczywiście, już pierwsze takty niezwykle treściwego, ciężkiego i pomimo całej swej natywnej brutalności melodyjnego „Origins” autorstwa niejakiego Andy’ego Marshalla występującego pod szyldem Saor najpierw zbudowały tajemniczy klimat i złapały za ucho melodyjnym riffem, by powoli budować narastające napięcie partiami perkusji i wprowadzić słuchacza w niezwykle uzależniająca mieszankę szkockiego folku, black-metalu i post rocka. Jednak wraz z upływem czasu robiło się coraz szybciej, mocniej i bezkompromisowo, by tuż na początku czwartej minuty otwierającego krążek „Call of the Carnyx” wyciągnąć zawleczkę i rozpocząć prawdziwą jazdę bez trzymanki. Wśród misternego, stricte metalowego galimatiasu bez trudu można wyłapać również partie dość zaskakujących instrumentów, jak bodhrána, dud, czy właśnie tytułowego carnyxa (celtycki róg bojowy), więc wszyscy miłośnicy Warduny i wszelakich odmian suto podlanych metalem pagan-folka również i tutaj mają szanse znaleźć coś dla siebie. Co ciekawe zamiast spodziewanej ściany dźwięku i wynikającego z dość ograniczonej mocy uproszczenia sceny WE bez najmniejszych problemów był w stanie nie tylko budować ją szeroko poza ramami wyznaczonymi przez rozstaw kolumn, lecz i świetnie różnicować na głębokość sugestywnie prowadząc gradację poszczególnych planów. Warto również pochwalić timing, zróżnicowanie i prowadzenie basu, który może nie sięga piekielnych czeluści, lecz zarazem w pełni satysfakcjonuje pod względem ukrwienia i mięsistości tkanki.
Bądźmy jednak szczerzy, możliwość okazjonalnego nadwyrężenia tak karku, jak i dobrosąsiedzkich relacji bynajmniej nie oznacza konieczności ograniczania się do tego typu repertuaru, gdyż powrót do krainy łagodności i sięgnięcie po „Sounds of Mirrors” Dhafera Youssefa przesuwa uwagę słuchacza ze skali makro na mikro, gdzie klasą samą dla siebie staje się wszelakiej maści audiofilski plankton, rozedrgane wokalizy, pulsujące basowe tło i zawieszone w istnym bezmiarze nicości orientalne instrumentarium. I tu od razu drobna uwaga. Otóż polecając ten album czasem spotykam się z informacjami zwrotnymi, że niby fajny, ale to takie „tło muzyczne” wypełniające irytującą ciszę, lecz niespecjalnie przykuwające uwagę ze względu na swoją monotonność. Proszę Państwa, jeśli u kogoś ów krążek właśnie tak brzmi, to macie problem i to poważny z rozdzielczością własnego systemu, bo zarejestrowany na ww. wydawnictwie materiał niczego podobnego sobą nie reprezentuje. Oferuje bowiem nieprzebrane bogactwo dźwięków wybornych, intrygujących melodii o liniach jakże innych od powszechnie lansowanych przez komercyjne rozgłośnie i zjawiskowej wręcz delikatności, która jedynie muska nasze zmysły zachęcając do głębszego, bardziej gruntownego poznania. I całą tę złożoność, strukturalną gładkość i krągłość poszczególnych dźwięków Western Electric 91 E może nie tyle eksponuje, co wyswobadza, sprawiając, że proces poznawczy jest bardziej naturalny, oczywisty. Dzięki niemu delektujemy się muzyką przez duże „M” a nie dźwiękami, z których nierzadko z mizernym efektem próbujemy ulepić jakąś mniej, bądź bardziej sensowną całość. I jest w tym niezaprzeczalna logika, gdyż jeśli zgodnie z zapewnieniami producenta 91-ka odwołuje się do spuścizny swoich protoplastów, to właśnie muzyka była wtenczas najważniejsza i z jej uroków korzystali melomani a o dzielących włos na czworo audiofilach jeszcze nikt nie słyszał.

Pół żartem, pół serio można byłoby uznać, że Western Electric 91 E to świetny kandydat dla wszystkich miłośników „ślepych testów”, gdyż przynajmniej w złotej wersji przez pierwszy okres użytkowania wydaje się tak absorbujący swym wyglądem, że skupienie się na reprodukowanej przez niego muzyce schodzi na dalszy plan. Całe szczęście wraz z upływem czasu wszystko, nawet złoto, powszednieje i już po kilku dniach zaczynamy traktować go jako jeden ze standardowych elementów wyposażenia naszego audiofilskiego ołtarzyka. A tak już zupełnie na poważnie, brzmienia WE 91 E nie sposób określić mianem lampowego, gdyż nader zgrabnie wymyka się ramom owego stereotypu. Ono jest po prostu dobre – dynamiczne, rozdzielcze i niezwykle koherentne, spójne i zjawiskowo … naturalne. Dzięki temu przyjmujemy je takim, jakim jest, niespecjalnie mając chęć na jego chłodną analizę i laboratoryjną wiwisekcję, bo nadrzędny jest efekt finalny a ten skłania bardziej do poszukiwania nowych odkryć muzycznych aniżeli szukania dziury w całym.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Klipsch Horn AK6 75 TH Anniversary SE
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: RCM
Producent: Western Electric
Cena: od 18 900 €

Dane techniczne
Moc wyjściowa (4 i 8 Ω): 20W przy THD 10%; 16W przy THD 5%; 14 W przy THD 3 %
Pasmo przenoszenia: 15 Hz – 32 kHz (-3 dB) wejście liniowe; 30 Hz – 20 kHz (RIAA +/- 0.5 dB) phono
Czułość wejściowa: 0,27 V RMS (wejścia liniowe); 0,75 mV (MM); 70 μV (MC)
Impedancja wejściowa: 20 kΩ (wejścia liniowe); 47 kΩ/100 pF (phono)
Stosunek S/N: 101 dB (liniowe); 83 dB (MM); 73 dB (MC)
Zastosowane lampy: 2 x WE300B (parowane), 2 x ECC81
Łączność bezprzewodowa: Bluetooth 4.2 (obsługa sygnałów do 96kHz / 16-bit)
Pobór mocy: 160 W (Max); 0,3 W (standby)
Wymiary (S x W x G): 480 x 380 x 280 mm
Waga: 22,2 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. 300B

Engström ARNE

Link do zapowiedzi: Engström ARNE

Opinia 1

O ile dla statystycznego konsumenta znajdująca się pod panowaniem króla Karola XVI Gustawa Szwecja kojarzyć może się głównie z globalną siecią sklepów meblowych, klopsikami i motoryzacyjnymi markami Saab oraz Volvo (obecnie należy do chińskiego Geely Automobile), to dla audiofilsko zorientowanego odsetka populacji sytuacja przedstawia się zdecydowanie mniej banalnie. Ba, ojczyzna naszych północnych sąsiadów dla złaknionych wyrafinowanych doznań nausznych osobników homo sapiens może jawić się niczym El Dorado. Do wyboru mamy bowiem bazujące na ceramicznych / diamentowych Accutonach kolumny Marten, okablowanie Jorma, elektronikę Bladelius i Primare, czy meble i akcesoria antywibracyjne Solid Tech. No i oczywiście jest jeszcze nasz dzisiejszy, skupiony na lampowej amplifikacji bohater, czyli rodzinna manufaktura Engström, którą tworzą Lars i Timo Engström. I to właśnie z katalogu założonej w 2009 i działającej po dziś dzień, nieopodal Malmo, w Lund marki, dzięki uprzejmości rodzimego dystrybutora – stołecznego SoundClubu, udało nam się pozyskać na testy otwierający jej portfolio wzmacniacz zintegrowany ARNE.

Jeśli ktoś z Państwa w tym momencie liczył na stereotypowy skandynawski minimalizm, to po części jego oczekiwania zostaną spełnione, lecz pomimo swego pochodzenia i bazowania na stricte oldschoolowej – lampowej technologii, design Arne jest na wskroś nawet nie tyle nowoczesny, co wręcz futurystyczny. I to futurystyczny na tyle, że z powodzeniem mógłby pojawić się na planie klasyka „2001: Odyseja Kosmiczna”, gdyż swą aparycją świetnie koresponduje m.in. z inspirowanym dziełem Stanleya Kubricka japońskim Weltronem 2007. Krótko mówiąc próżno w jego bryle szukać surowej kanciastości, którą zastąpiono płynnością linii. Ba, patrząc na ARNE z profilu można byłoby domniemywać, iż jego bryła powstawała nie na desce kreślarskiej przedstawiciela branży audio, lecz w tunelu aerodynamicznym nomen omen szwedzkiego Koenigsegga, gdzie kluczowym parametrem jest współczynnik oporu aerodynamicznego CX. Owo wrażenie potęguje wykonana z przydymianego, giętego szkła osłona lamp, którą nakładamy na korpus wzmacniacza niczym panoramiczny hardtop nad siedziska ekskluzywnego roadstera.
Przejdźmy jednak do szczegółów. Pierwsze co się bowiem rzuca w oczy, to wszechobecna biel i to nie biel fortepianowa, do jakiej w Hi-Fi i High-Endzie zdążyliśmy się już przyzwyczaić, lecz lekko chropawa – strukturalna. Delikatnie odchylony do tyłu front ze zlokalizowanymi na prawej flance gałkami wyboru źródła i siły głosu, oraz bursztynowym oczkiem/czujnikiem IR (na wyposażeniu jest pilot zdalnego sterowania) informującym o stanie pracy płynnie przechodzi w łukowato wygięty płat pełniący rolę nie tylko podstawy pod lampy, lecz również czoła osłony bloku skrywającego transformatory. I tutaj znów zaskoczenie, gdyż szwedzki duet zrezygnował nie tylko z ozdobnych szyldów, lecz również zwyczajowych „lustrzanych” wstawek podkreślających atrakcyjność pyszniącej się na nich „szklarni”. A tutaj nic, zero, null, tylko bezkresna biel. Srebrny logotyp pojawia się dopiero w centrum szklanej osłony, którą jak mniemam, nie każdy będzie zakładał. Idźmy dalej. Lamp jest osiem. W pierwszej linii skromnie przycupnęły cztery ultra-niskoszumowe pentody Siemens D3a (7721) a tuż za nimi wyborne, pracujące w push-pullu sygnowane przez Engströma triody 300B-ZR (wykonywane na za mównie Szwedów w wersji Zirconium lampy KR Audio KR 300BXLS).
Zarówno ściany boczne, jak i płyta górna zostały szczodrze ponacinane, co jak się szybko miało okazać nie było podyktowane li tylko fantazją projektanta, lecz wynikało z faktu, iż tytułowy wzmacniacz zauważalnie się nagrzewa. Rzut oka na ścianę tylną i …wreszcie jest ozdobna tabliczka znamionowa z niewielkim logotypem producenta i zajmującą niemalże połowę powierzchni szyldu nazwą modelu. Dolny, ukryty w niewielkim wykuszu, panel z przyłączami oferuje gniazdo sieciowe z dedykowanym włącznikiem, pojedyncze, dedykowane 5 Ω obciążeniu, terminale głośnikowe WBT nextgen™ i po dwie pary wejść RCA i XLR Neutrika. Wartą podkreślenia informacją jest niewątpliwie fakt, iż ARNE jest w pełni zbalansowaną konstrukcją, przez co obecność XLR-ów na jego tylnej nie jest tylko zabiegiem czysto kosmetycznym, czy też wymuszonym przez rynek rozszerzeniem funkcjonalności, lecz wynikającym z jego topologii. Urządzenie wyposażono w nasze rodzime regulowane stopy antywibracyjne … Franc Audio Accessories.
Jeśli zaś chodzi o zagadnienia konstrukcyjne, to choć sam producent z niekłamaną dumą obwieszcza, iż ARNE jest kwintesencją jego dotychczasowych tak inżynierskich, jak i muzycznych doświadczeń, czyli klasycznym spécialité de la maison, to zarazem daleki jest od twierdzenia, skoro już zahaczyliśmy o wątek konsumpcji, iż pozjadał wszelkie rozumy i zawsze wszystko wie najlepiej. Dlatego też przy tytułowym projekcie palce maczali nie tylko Lars i Timo, lecz również związany z kolejną lampową legendą a zarazem jednymi z najlepszych monachijskich prezentacji – Silbatone, oraz Kevin Scott z Living Voice’a, co poniekąd tłumaczy obecność ww. integry w systemie z Vox Olympianami podczas monachijskiego High Endu w 2018 r.
Przez wentylacyjne nacięcia można dostrzec, iż w Arne użyto transformatora C-core szwedzkiego Lundhala dla stopnia sterującego i dwóch toroidów estońskiego Audesa dla lamp mocy. Dławiki Lundhala znajdziemy również w filtracji stopnia wyjściowego. W różnicowym stopniu sterującym pentody D3a pracują w trybie triodowym sprzężone stałoprądowo (DC) ze stopniem wyjściowym i są bezpośrednio połączone z siatkami lamp wyjściowych. Dzięki temu nie tylko wyeliminowano z toru audio kondensatory, lecz również uzyskano wyśmienite parametry – m.in. „headroom”, czyli zapas przed przesterowaniem. Zarówno w samym zasilaczu, jak i w stopniu sterującym znajdziemy za to tranzystory mosfet przykręcone do poprzecznie biegnącego przez obudowę aluminiowego radiatora, co daje odpowiedź na nurtujące nas podczas testów pytanie czemu korpus Arne tak mocno się nagrzewa.

Wychodząc z założenia że nazwa może nie tylko stygmatyzować (daleko nie szukając brak rodzimej dystrybucji nomen omen świetnych platform i stolików antywibracyjnych Silent Running Audio), lecz sugerować, przynajmniej w branży audio repertuar, w którym dane urządzenie czuje się jak przysłowiowa ryba w wodzie, album otwarcia był dla mnie oczywisty. Skoro bowiem sam producent raczył był nadmienić, iż nasz dzisiejszy gość dostał imię po legendzie skandynawskiego, i nie tylko skandynawskiego, jazzu a przy tym ikonie audiofilskich realizacji, czyli samym Arne Domnérusie, krytycznych odsłuchów nie mogłem rozpocząć inaczej niż od „Jazz At The Pawnshop” i poprawić „Antiphone Blues”. Przy pierwszym albumie mikrodynamika, nawet przy cichym odsłuchu okazała się tyleż wyborna, co wręcz porywająca a jej wersja makro- , która włączyła się do gry mniej więcej w okolicach „High Life”, ani na moment nie pozwalała spokojnie usiedzieć w miejscu. Za to na „Antiphone Blues” klasyczny opad szczęki zafundowała mi zdolność szwedzkiego wzmacniacza do kreowania wydarzeń nie tylko w wektorze szerokości i głębokości, lecz przede wszystkim wysokości. Może to i dla większości koneserów High-Endu oczywista oczywistość, jednak Engström nie tyle sam robił, co miał zdolność ukazania całej aury pogłosowej i wysokości Spanga Church. Uzyskaliśmy dzięki temu nie tylko w pełni namacalny dystans we wszystkich 3 wymiarach dzielący wykorzystywane instrumentarium, lecz również świetnie zobrazowaną kubaturę je goszczącą.
Podobnie sprawy przedstawiały się na miniaturze „Zupełnie Przypadkiem” Łukasza Mazura, gdzie z jednej strony fortepian miał właściwy sobie gabaryt i wynikającą z niego potęgę, lecz poprzez niezwykle finezyjną jego „eksploatację” akcent postawiony był właśnie na mikro-dynamice, więc nawet na moment nie dominował nad przepięknym, iście anielskim wokalem Ilony Sojdy na „Matulu Moja”. I gdy tak zatapiałem się w niespiesznej kontemplacji nad wyrafinowaniem i kunsztem fortepianowych fraz zupełnie zapomniałem o tym, że tuż za rodzimą EP-ką na playliście znajduje się ścieżka dźwiękowa do netflixowego „Army of the Dead” Toma Holkenborga i gdy z tzw. nienacka z głośników gruchnął towarzyszący Richardowi Cheese i Allison Crowe big band na „Viva Las Vegas” o mało nie zszedłem na zawał. Serio, serio. To był bezpardonowy i błyskawiczny atak na moje niczego niespodziewające się zmysły. A potem już poszło z górki, by na rave’owym „Swimming Pool” i apokaliptycznym „Not Here” wgnieść mnie w fotel a potem pomiatać przez dwie minuty z niewielkim okładem. Pół żartem, pół serio śmiało mógłbym stwierdzić, iż właśnie owe dwie minuty sprawiły, że w mych notatkach pojawiła się adnotacja o najmocniejszych 30W jakich dane mi było w życiu słyszeć. Krótko mówiąc jeśli ktoś do tej pory liczył, że skoro obcujemy z legendarną 300B, to mamy misterną niczym pajęcza sieć eteryczność i precyzyjnie, acz delikatnie i lekko kreślone kontury, to spokojnie może przestać się łudzić i zejść na ziemię. ARNE gra bowiem z niezwykłą bezpośredniością, co niejako predestynuje go do reprodukcji nagrań koncertowych, gdzie właśnie taka – bazująca na dialogu artystów z publicznością, narracja znacząco podnosi autentyzm doznań. W ramach weryfikacji powyższych obserwacji warto pojechać po przysłowiowej bandzie, dlatego też podczas testów nie stroniłem od radosnego porykiwania na „The Wrong Side Of Heaven And The Righteous Side Of Hell, Volume 1” Five Finger Death Punch, gdzie po studyjnej czternastce następuje nader żywiołowy a przy tym równie obszerny, koncertowy krążek. Po album ten sięgnąłem z premedytacją, gdyż miałem świadomość, że raczej nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby na triodzie takiego łomotu włączać. Tymczasem pracujący w push-pullu, czyli zdecydowanie wydajniejszy mocowo, aniżeli standardowy SET, ARNE potężną porcję kalifornijskiego brutalnego metalu łyknął niczym młody pelikan szprotkę. Bas nie dość, że schodził piekielnie nisko, to jeszcze miał kontrolę, na którą mój 300W Bryston 4B³ patrzył z niekłamanym szacunkiem. Średnica była równie intensywna, lecz i ona niezbyt wpisywała się w lampowy stereotyp, gdyż oscylowała raczej wokół neutralnej komunikatywności aniżeli przesaturowanej namiętności. Oczywiście nic nie stało na przeszkodzie, by nieco dosłodzić przekaz okablowaniem, co w moim przypadku oznaczało użycie trudnych do pobicia Vermöuth Audio Reference XLR, niemniej jednak analogii brzmieniowej naszego dzisiejszego bohatera zamiast wśród eterycznych triodowców szukałbym raczej w gronie topowych Ayonów, czy nawet „dwóch wież” Octave, czyli zestawu Jubilee. Nie mówię, że to takie samo brzmienie, jednak wszystkie ww. konstrukcje zmierzają dokładnie w tym samym kierunku. Kierunku, gdzie mocowe ograniczenia dawno zostały za nami i słuchamy tego, czego w danym momencie chcemy, a nie tego, na co wzmacniacz może sobie a tym samym i nam pozwolić. Podobne podejście zintegrowany Engström ma do kolumn. Chcecie Państwo go spiąć z jakimiś wysokoefektywnymi tubami? Proszę bardzo, jeśli jednak macie do dyspozycji wydawać by się mogło zupełnie niepasujące do lampy „ceramiki” w stylu Gauderów, czy nader często pojawiających się w jego towarzystwie Martenów, to proszę się nie krępować i po prostu to zrobić. Dla przykładu – począwszy od moich niezbyt wdzięcznych do wysterowania Contourów a skończywszy na Jacka Consequence’ach szwedzka integra trzymała je niezwykle „krótko przy pysku”, nawet na moment nie pozwalając na niesubordynację. W dodatku podobnie jak pozostałe podzakresy, również i góra pasma, choć niezwykle odważna i mocna trzymana była w ryzach z jednej strony dostarczając pełnię informacji zawartych w materiale źródłowym a z drugiej, nawet na tak bezpardonowym repertuarze, jak 5FDP nie przekraczając cienkiej czerwonej linii, za którą natywna ww. gatunkowi muzycznemu agresja przeradza się w ofensywną i męczącą manierę reprodukującej ją elektroniki.

Z założenia miał to być kolejny test lampowej integry, który w dodatku – patrząc na rezydujące na jej pokładzie lampy, wydawał się być z góry skazany na dość kameralny i stonowany emocjonalnie repertuar. Tymczasem Engström ARNE jednym kopnięciem wywrócił wszystko do góry nogami. Z eterycznymi i słabowitymi SET-ami miał bowiem tyle wspólnego, co szyba z szybowcem, a grał jak leci wszystko i praktycznie ze wszystkim. Jaki z tego morał? Dość oczywisty, czyli zanim cokolwiek ocenimy trzeba owego czegoś u siebie posłuchać. Bez tego pozostają baśnie z mchu i paproci snute przez internetowych speców, którzy li tylko na podstawie zdjęć i własnej, czysto wyimaginowanej pseudo-wiedzy ferują autorytatywne sądy. Jeśli więc macie Państwo ochotę na bezkompromisową lampę a tytułowa szwedzka integra znajduje się w Waszym zasięgu, dajcie jej po prostu szansę i posłuchajcie w zaciszu domowego ogniska.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Być może dla wielu z Was będzie to dość śmiała teza, jednak osobiście jestem więcej niż przekonany, iż w tym starciu testowym zmierzymy się z dla wielu miłośników muzyki niekwestionowanym obiektem pożądania. Powodem takiego stanu rzeczy jest jednoznacznie pozytywny szum o tytułowej marce zarówno na zagranicznych wystawach, jak i w wielu periodykach branżowych, który dziwnym trafem mimo globalnej dystrybucji nie przekładał się na pojawienie się jej oferty na naszym rynku. Na szczęście co się odwlecze, to nie uciecze, czego dowodem jest roztoczona kilka lat temu opieka nad szwedzką marką przez stołeczny SoundClub, oraz co z naszego punktu widzenia jeszcze bardziej pozytywne, gościna w naszych okowach otwierającego ofertę tytułowej manufaktury, opartego o pracujące w układzie push-pull lampy 300B wzmacniacza zintegrowanego ARNE.

Próbując przybliżyć tytułową integrę od strony wizualnej i technicznej, na samym początku nie mogę przemilczeć faktu z jednej strony jej bardzo spokojnego, a z drugiej dla wielu właśnie z uwagi na ową prostotę, dość mocno kontrowersyjnego designu. Na szczęście nie jest to sytuacja typu kochaj, albo rzuć, jednak dość spora, do tego biała, czyli de facto nieco rosnąca w oczach obserwatora obudowa może wielu piewców ekstremalnego minimalizmu lekko uwierać. Jednak uwierać, w tym przypadku nie oznacza odpychać, gdyż temat postrzegania znakomicie tonizuje wykonana z giętego szkła, brązowa osłona lamp elektronowych. Jak to wygląda? W tym przypadku nie mamy do czynienia z typową, odciętą od reszty obudowy platformą nośną dla baniek próżniowych i zazwyczaj skrywanych w kubkach transformatorów, tylko imitującą tego typu konstrukcją uformowaną z giętych blach skrywających transformatory wewnątrz obudowy. Owszem, 4 szklane bańki mocy 300B zajmują frontowe pozycje na wyeksponowanej poziomej połaci, jednak tuż za nimi początkowo pozioma część obudowy na 2/3 głębokości mocnym skosem zdecydowanie zaczyna się unosić. Po osiągnięciu odpowiedniej wysokości od tyłu dołącza do niej tym razem skośnie opadająca i po ponownym płynnym wygięciu przechodząca w plecy, przyjemna dla oka kolejna kształtka. To podniesienie tylnej części obudowy oczywiście wymusiły schowane wewnątrz trafa, nad którymi dla niezbędnej wentylacji trzewi w szczytowym miejscu obowiązkowo nacięto tworzące półokrąg, zorientowane poprzecznie podłużne otwory. Jeśli chodzi o front Arne, patrząc od dolnej krawędzi, po osiągnięciu 1/4 wysokości jest lekko pochylony i wzbogacony w pozwalające sterować pracą wzmacniacza dwie gałki – mniejsza selektor wejść, większa regulacja głośności. Ostatnim akcentem użytkowym tej powierzchni jest znajdująca się pod gałką wyboru wejścia liniowego dioda informująca o stanie urządzenia. Po kilku uwagach na temat awersu przemierzając obudowę ku tyłowi, nie sposób nie wspomnieć o dodatkowych otworach wentylacyjnych ba bocznych ściankach jako podobnie do górnej części obudowy podłużne nacięcia, jednak tym razem w bliżej nieokreślonym, artystycznym kształcie. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, jako lekkie zagłębienie w stosunku do reszty płaszczyzny awersu oferuje użytkownikowi po dwa wejścia liniowe RCA i XLR, jeden zestaw zacisków kolumnowych, zacisk masy, włącznik główny i gniazdo zasilania IEC. Wieńcząc dzieło opisu naszego punktu zainteresowań doprecyzuję info ze wstępniaka i dodam iż lampy mocy 300B wykonywane są przez czeskiego specjalistę od szklanych baniek KR-Audio, zastosowane dwóch sztuk na kanał w układzie push-pull pozwala wzmacniaczowi Engström Arne oddać niebagatelne 30W mocy.

Jak można się domyślić, obecnie przybliżane testowe spotkanie z opisywanym brandem nie było oparte na dziewiczym kontakcie, bowiem kilkukrotnie miałem okazję zapoznać się z jego możliwościami na wystawie w Monachium. To co prawda zawsze było co najmniej ciekawe granie, jednak okupione wieloma niewiadomymi, dlatego też w swoim starciu na bazie znakomicie znanych mi warunków, wzmacniacz miał tak zwaną czystą kartę. Z małym wskazaniem, ale z zachowaniem zimnej krwi. Krwi, która w końcowym rozrachunku została rozgrzana do w dobrym tego słowa znaczeniu, czerwoności. Powód? Chodzi o możliwości Arne. Otóż na wstępie przelewania na klawiaturę swoich wniosków chciałbym poruszyć jedną zasadniczą kwestię. Zapomnijcie o przypisywanemu lampie 300B czarowi prezentacji muzyki, jej problemach typu słabowitość w domenie wysterowania kolumn. I nawet nie chodzi jedynie o jej aplikację w układzie push-pull – choć to w głównej mierze jest bardzo istotne, tylko dodatkowo świetną realizację tego układu. Nie zgłębiałem nadmiernie trzewi wzmacniacza, jednak na bazie nausznych doświadczeń mogę powiedzieć, jedno, tak swobodnie prowadzonych moich Dynaudio Consequence przez oferującego 30W lampiaka dotychczas w swoich progach nie gościłem. Rozmach, oddech i energia dźwięku jak z dobrego tranzystora, a i te ostatnie – nawet mocarne – w taki nieposkromiony sposób bardzo często nie dawały sobie rady. To zaś sprawiało, że żadna muzyka w wartościach bezwzględnych nie była dla Szweda jakimkolwiek problemem.
Dla przykładu weźmy na tapet bardzo wymagający pod względem drive’u i energii krążek Johna Zorna w kompilacji MASADA „Live In Sevilla 2000”. To jest znakomita realizacja koncertowego free-jazzu, który raz przyspiesza, innym razem zwalnia, ale za każdym razem każdy dźwięk ma nas uderzać i bezlitośnie przecinać między-kolumnowy eter. Czy to nadająca rytm, w wielu kawałkach bardzo istotna stopa perkusji, czy szaleństwo spierających się ze sobą saksofonu frontmena i trąbki wtórującego mu muzyka, każda nutowa fraza z uwagi na pełne szaleństwo grania tej formacji, powinna wręcz wybuchać. I ku mojemu wielkiemu, acz pozytywnemu, zaskoczeniu tak czyniła. To była feeria nieposkromionych popisów, do czego wiele znacznie mocniejszych wzmacniaczy nawet się nie zbliżało, a co dodatkowo bez szkód w szybkości narastania dźwięku i jego energii zostało dotknięte posmakiem szklanej bańki. Bańki bez wytykanych przez przeciwników tego rodzaju układów elektrycznych zniekształceń oraz szkodliwego upośledzania dźwięku poluzowaniem krawędzi poszczególnych bytów na scenie, zwanych magią, tylko oferującej odpowiedni konsensus nasycenia, plastyki i wyrazistości prezentacji. Jednym zdaniem był tak pożądany w tego typu muzyce z jednej strony mocny, a z drugiej przyjemny barwowo wykop.
W podobnym tonie, mimo stawiania raczej na wszechobecny spokój, jednak pełen wyrazistości w prezentacji poszczególnych źródeł pozornych wypadł spokojny jazz Tomasza Stańki w kwartecie na płycie „Lontano”. To również powinien być wręcz wycyzelowany świat muzyki, z tą tylko różnicą, że narysowany na bazie wszechobecnej ciszy. To często są pojedyncze, wybrzmiewające w nieskończoność, zawieszone na nieskazitelnie czarnym tle dźwięki, czemu nasz unikający zbytniego kolorowania i zaklinania świata zniekształconymi słabowitą inkarnacją lampy bohater fantastycznie sprostał. Otrzymałem dostojny, ale wyrazisty w krawędzi fortepian, energicznie zaprezentowany, z dobrym bilansem pudła i struny kontrabas oraz świetnie zawieszone, podparte mocną stopą perkusjonalia, na tle których z pietyzmem wybrzmiewała trąbka naszego, niestety od kilku lat nieżyjącego już mistrza T. Stańki. To w dużej mierze był przekaz oparty na pojedynczych, świetnie rozlokowanych na szerokiej i głębokiej scenie sonicznych bytach, ale niewiarygodnie targających moimi uczuciami, co biorąc pod uwagę odtwarzający te muzykę system z lampą w torze, na długo zostanie w mej pamięci.
Na koniec, biorąc pod uwagę zawartość merytoryczną, a przez to tak po prawdzie najbardziej wymagającą do prezentacji, została mi do opisania batalia z muzyką barokową w wykonaniu formacji Jordi Savalla „El Cant De La Sibil-La”. Zapewniam, że łatwość oddania jej ducha to tylko pozory, gdyż nie chodzi jedynie o odwzorowanie wielkości kubatury klasztoru goszczącego muzyków, wszechobecnego w nim echa oraz rozlokowania poszczególnych artystów ze wskazaniem na odmienne pozycjonowanie wokalistki i wtórującego jej chóru, tylko dodatkowo pokazanie tembru głosu artystki, zawartego w nim pakietu emocji oraz mocy jego przenikania przez przecież sporych rozmiarów pomieszczenie. Mało tego. Bardzo ważnym jest również utrzymanie barwy i esencjonalności głosu Monserrat Figureas w często śpiewanych pełnymi płucami mocno przeciąganych czasowo fraz, a także nie tylko moc i energia wspierającego ją chóru, ale również pozwalająca na wyłuskanie z tej wielkiej grupy pojedynczych głosów, selektywność jego prezentacji. Jaki był efekt w oparciu od estetykę grania Szweda? Na pierwszy rzut uchem wszystko było na swoim miejscu. Jednak po wgryzieniu się w szczegóły, mogłoby być więcej esencji w dosłownie każdym występującym na tej płycie źródle dźwięku od wokalizy począwszy, na instrumentarium – często z epoki – skończywszy. To nie oznacza, że było źle, tylko biorąc pod uwagę, jak potrafią to zrobić niektóre wzmacniacze, Arne skupił się bardziej na utrzymaniu dźwięku w ryzach nieposkromionej poprawności – energia, atak, wyrazistość, nieco oddając pola jego emocjonalności budowanej pewnego rodzaju w rozedrganiem dźwięku. I zapewniam, że nie mówię tym przypadku jedynie o wzmacniaczach lampowych, gdyż takie rzeczy oferuje choćby mój „A” klasowy Gryphon. Chodzi raczej o konsekwentną realizację przedprodukcyjnych założeń konstruktorów, czyli w przypadku Engströma Arne zaoferowanie słuchaczowi fajnego konsensusu w słuchaniu pełnego spektrum muzyki w oparciu o w teorii niby słabowite lampy, z biorąc pod uwagę niską skuteczność testowo podpiętych Dynaudio, wręcz dowolnymi zespołami głośnikowymi. Wówczas w imię czegoś zawsze trzeba coś poświęcić. Ważne jest jednak, że w przypadku szwedzkiej myśli technicznej były to naprawdę niewielkie kompromisy.

Mam nadzieję, że w powyższym tekście wyraziłem się jasno. Chodzi o to, że mimo zastosowania w układach elektrycznych lamp elektronowych, mało tego, rozkapryszonych 300B, wzmacniacz praktycznie nie pokazywał najmniejszych ograniczeń w oddaniu niezbędnego spektrum mocy pozwalającej poprawnie wysterować moje duńskie „szafy”. To zaś pozwala domniemywać, iż gdy do Arne zapniemy coś bardziej przyjaznego i dodatkowo okablujemy go gęstszymi drutami, w kwestii barwy i wspomnianego rozedrgania dźwięku temat będzie jawił się w pełni oczekiwanych przez Was kolorach. Jednak w tym momencie stanowczo zaznaczam, to co testowo udało mi się osiągnąć bez siłowego naginania rzeczywistości, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Podczas wpinania integry w tor bałem się dosłownie o wszystko. Od braku mocy w ekstremalnych kawałkach począwszy, przez bułę na basie, na przygaszeniu światła na scenie skończywszy. Tymczasem dźwięk nie tylko, że w odpowiednich momentach wbijał mnie w fotel, ale za sprawą świetnej wyrazistości dodatkowo tryskał tak ważną dla muzyki radością. Gdzie widziałbym naszego lampowego, w testowym wydaniu białego rumaka? Powiem tak. Jedynymi, którzy powinni się nad mim zastanowić, to orędownicy z reguły okupionej wieloma zniekształceniami i uśrednianiem dźwięku, magii lampy. Reszta jak w dym, może wpinać Arne w swój zestaw bez zbędnych obaw, gdyż na przekór obiegowym opiniom w tym wydaniu Szwed nie jest zimny, ani też chcąc zaprzeczyć owej teorii, siłowo przegrzany. Jest po prostu strażnikiem energicznego, jednak bez wycieczek w karykaturalność skrajów pasma akustycznego, grania.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research OMEGA CLOCK
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: SoundClub
Cena: 30 000 €

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 30 W
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 1% (przy 30 W)
Pasmo przenoszenia: 10 Hz-40 kHz (+/- 1 dB)
Wzmocnienie: 20 dB
Czułość wejściowa: 1 V (30 W, obciążenie 5 Ω)
Impedancja wejściowa: 12 kΩ
Impedancja wyjściowa (przy obciążeniu 5 Ω, 1 kHz): 1,8 Ω
Nominalna impedancja głośników: 5 Ω
Zastosowane lampy: 4 x 300B, 4 x D3a (7721)
Regulacja głośności: 48-stopniowa, ze zdalnym sterowaniem
Wymiary (S×W×G): 498 × 315 × 460 mm
Waga: 38 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. 300B

Engström ARNE
artykuł opublikowany / article published in Polish

Co prawda nie wiemy jak jest po szwedzku „do trzech razy sztuka”, jednak skoro Engström ARNE zwrócił naszą uwagę podczas swojego debiutu na monachijskim High Endzie 2018 a i na ostatnim Audio Video Show nie dało się przejść obok niego obojętnie, to najwyższa pora na spokojnie posłuchać go we własnym systemie.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. 300B

Fezz Audio Lybra 300B

Link do zapowiedzi: Fezz Audio Lybra 300B

Opinia 1

W dzisiejszych czasach, gdy na rynku króluje jednorazowość i mówiąc wprost bylejakość urządzenia klasy Hi-Fi i High-End, podobnie jak wysokiej klasy samochody, czy zegarki śmiało możemy zaliczyć do grona dóbr tzw. luksusowych. Wydawać by się mogło, że tak jak i w przypadku powyższych przykładów, tak i w audio obowiązywać będą takie same zasady, czyli jeśli już decydujemy się na zakup, to ma być salonowa tzw. „nieśmigana funkiel nówka” – z ochronnymi folijkami, pachnąca fabryką i generalnie najlepiej nietknięta ręką profana. To my dokonujemy uroczystego wciśnięcia przycisku start, dociskamy koronkę itp. Oczywiście przed dokonaniem wyboru w przypadku wymarzonego turladełka najlepiej przejechać się, wypożyczyć na weekend, a czasomierza założyć na nadgarstek i chociaż przez chwilę sprawdzić jak się nosi. Mowa oczywiście o egzemplarzach demonstracyjnych, bo nasz, jak już zdążyłem wspomnieć, ma być „dziewiczy”. Okazuje się jednak, że reguły, które gdzie indziej się sprawdzają, w audio nie do końca mają rację bytu. Tzn. dla przeciętnego, nieskażonego audiophilią nervosą konsumenta nadal wszystko będzie OK. – przychodzi, prosi o rozpieczętowanie kartonu, włączenie urządzenia i jeśli wszystko działa jak należy o zapakowanie i dostarczenie pod wskazany adres, bądź „wrzucenie” do bagażnika. Gorzej jest z nami – audiofilami, dla których sam fakt działania nie jest celem samym w sobie a jedynie punktem wyjścia do osiągnięcia pełni możliwości sonicznych nowego nabytku. Dlatego też, szczególnie w przypadku urządzeń lampowych granica pomiędzy nowe a tzw. „ex-demo” jest nad wyraz płynna i umowna.
Jeśli zastanawiacie się Państwo co stało się przyczynkiem do powyższej dywagacji prosiłbym o jeszcze chwilę cierpliwości, gdyż w pierwszej kolejności, zgodnie z soundrebelsową tradycją skupimy się na aparycji i budowie dzisiejszego gościa, a odpowiedź na nurtujące Was pytania postaram się podać w części poświęconej brzmieniu. No to nad czym będziemy się tym razem pastwić? Nad wielce urodziwym przedstawicielem rodzimej myśli technicznej, czyli oczywiście lampowym wzmacniaczem zintegrowanym Fezz Audio Lybra 300B.

Już na pierwszy rzut oka widać, że Lybra, w porównaniu do testowanej przez nas ponad trzy lata temu Miry Ceti to z jednej strony pełnokrwisty Fezz, a z drugiej propozycja dedykowana zdecydowanie bardziej wymagającemu Klientowi. Niby projekt plastyczny nadal urzeka prostotą, jednak pozornie drobne niuanse sprawiają, że trudno zarzucić mu pewną, może nie tyle siermiężność, co nazwijmy to delikatnie daleko posunięty minimalizm. Wystarczy spojrzeć na front, na którym firmowy szyld nie jest li tylko przymocowanym kawałkiem blachy z wyfrezowanym logotypem producenta, lecz śmiało można stwierdzić, iż ewoluował do miana elementu dekoracyjnego. Zamocowano go bowiem od wewnątrz i dodatkowo zadbano o delikatne podświetlenie, dzięki czemu nie dość, iż przybyła mu funkcja informacyjna o stanie pracy wzmacniacza (w trakcie nagrzewania i stabilizacji podświetlenie ma czerwoną w trakcie pracy białą barwę), to jeszcze łapie za oko podczas wieczorno-nocnych odsłuchów. Obie flanki wąskiej płyty frontowej okupują bliźniacze gałki – lewa głośności i prawa selektora źródeł. Płyta górna to oczywiste królestwo szkła i wykonanych z polerowanej kwasówki „rondli” skrywających oczywiście toroidalne trafa. Jeśli chodzi o tzw. szklarnię, to tym razem mamy w zestawie cztery „Goldy” 300B Electro-harmonixa, parę pochodzących od tego samego producenta 6sn7 i pojedynczą 12AX7 Sovteka. Na początek powinno starczyć, a jak apetyt wzrośnie w miarę słuchania, to zawsze można Lybrę nawet kwadrą Takatsuki TA-300B obsadzić, bo w końcu kto bogatemu zabroni. W standardzie klatki chroniącej lampy nie ma, choć nic nie stoi na przeszkodzie, by takową sobie wraz ze wzmacniaczem zamówić i jeśli mamy na stanie małoletnie latorośle, bądź domowy zwierzyniec za 390 PLN zapewnić sobie spokojny sen.
Ściana tylna to już klasyczna powtórka z rozrywki, czyli widok znany z zaplecza „Mirki” – trzy pary wejść liniowych, dedykowane obciążeniom 4 i 8Ω standardowe terminale głośnikowe i zintegroane z komorą bezpiecznika i włącznikiem głównym gniazdo zasilające IEC. Całość usadowiono na solidnych, toczonych nóżkach antywibracyjnych wyposażonych od spodu w gumowe oringi zapobiegające przesuwaniu się konstrukcji po śliskich powierzchniach. W standardowym wyposażeniu nie znajdziemy również pilota zdalnego sterowania i na nim sugerowałbym również nie oszczędzać (w przeciwieństwie do opcjonalnego modułu Bluetooth, który zupełnie mi z towarzystwem 300B nie koreluje), bo nie dość, że jest nad wyraz estetycznym bibelotem, to działa nawet pod zaskakująco karkołomnymi kątami.
Rzut oka do trzewi i od razu widać, iż zamiast ortodoksyjnego i purystycznego montażu przestrzennego zdecydowano się na solidną płytkę i kilka ułatwiających życie przyszłym użytkownikom rozwiązań. Przykładowo gałka wzmocnienia jest li tylko sterownikiem pracy stosownych przekaźników a stopień wyjściowy wyposażono w auto-bias oraz opóźnienie załączania napięcia anodowego. Jak z resztą w prowadzonej z nami korespondencji Maciej Lechowski raczył był nadmienić nie ma tu miejsca na jakkolwiek przypadkowość. Zamiast jednak interpretować i bawić się w głuchy telefon po prostu oddaję mu mikorofon:
„Nad projektem Lybra 300b pracowaliśmy prawie rok. W tym czasie zaprojektowaliśmy, zbudowaliśmy, przetestowaliśmy i odsłuchaliśmy ponad 30 !!! prototypowych wersji wzmacniacza. Jak zwykle szczególną uwagę poświęciliśmy budowie transformatorów wyjściowych. Tomasz (mój brat) to absolutny guru konstruktor transformatorów wyjściowych, a ostateczna wersja użyta w Lybrze to jego doskonałe osiągnięcie. Szukałem i nie znalazłem, więc śmiem twierdzić, że Lybra 300b jest jedynym na świecie wzmacniaczem paralel single ended 300b opartym na toroidalnych transformatorach wyjściowych. Nasze opatentowane transformatory do zastosowań we wzmacniaczach PSE zapewniają wyjątkowe parametry elektryczne. Praktycznie płaski przebieg (spadek 0 dB) w pełnym paśmie akustycznym, bardzo niskie zniekształcenia THD, wysoką dobroć i bardzo szerokie pasmo przenoszenia.
W Lybrze 300b po raz pierwszy we wzmacniaczu Fezz Audio zastosowaliśmy opóźnienie załączania napięcia anodowego, aby chronić drogie i delikatne lampy 300b. To rozwiązanie wpłynie również znacząco na ich żywotność.”

A jak Lybra gra? Cóż, w tym momencie należałoby wykonać swoistą woltę i wspomnieć wstępniak, w którym poruszałem kwestię ludzkiej natury i płynącej z niej chęci posiadania wszystkiego fabrycznie nowego. Otóż możecie mi Państw wierzyć na słowo, ale nie chcielibyście usłyszeć jak gra taka „nówka” Fezza, gdyż określenie gra w tym przypadku jest najdelikatniej rzecz biorąc znacznie na wyrost. Powiem nawet więcej. Początkowo, po sesji unboxingowej, zamontowaniu lamp i wpięciu Lybry w mój system zacząłem całkiem poważnie traktować obawy jej konstruktorów, czy aby 15W z pracujących w układzie PSE lamp 300B wystarczy do rozruszania moich Contourów. Uznałem jednak, że postaram się przeczekać najgorsze, dam jej kilka dni na akomodację a jak sytuacja nie ulegnie poprawie po prostu ściągnę do siebie jakieś łatwiejsze do wysterowania kolumny, jak np. daleko nie szukając Triangle Esprit Australe EZ, które z kolei wygrzewał Jacek. Zanim jednak podjąłem jakieś nerwowe kroki i nie postanowiłem niejako na nowo budować system pod tytułową integrę, po około trzech dniach intensywnej eksploatacji dźwięki dobiegające z moich kolumn powoli, bo powoli, jednak zaczęły ewoluować w kierunku czegoś, co przy odrobinie dobrej woli można byłoby nazwać muzyką. Zamiast matowo-szarej i trudnej do zdefiniowania dwuwymiarowej papki pojawiało się coraz więcej barw, scena zaczynała nabierać głębi, a tępo stukający bas odkrył, że da się zejść poniżej 150-200Hz. Mając na uwadze obserwowane zmiany pograłem jeszcze trochę a gdy licznik „przebiegu” zaczął zbliżać się do 100 godzin uznałem, że nie ma co kombinować i spokojnie mogę resztę testu przeprowadzić ze swoimi kolumnami. Wniosek? Jeśli tylko chcecie Państwo oszczędzić sobie cierpień i stanów lękowych wynikających z niepewności, czy sensownie wydaliście ciężko zarobione środki, to dajcie wygrzać Lybrę obsłudze współpracującego z producentem salonu a sami przyjdźcie na gotowe. I właśnie na wrażenia z takiego „gotowca” mogę Państwa w tym momencie z czystym sumieniem zaprosić.
Skoro Lybra łaskawie zaczęła roztaczać swoje wdzięki wypadałoby je jakoś scharakteryzować i usystematyzować, zacznijmy więc od basu. Otóż dół pasma po etapie kartonowych błędów i anorektycznych wypaczeń nabrał nie tylko ciałka, co i odwagi do odkrywania dotąd nieznanych częstotliwości, więc nie dość, że mogłem przestać ograniczać repertuar do barokowych plumkań z tamburynem w roli sekcji rytmicznej, lecz bez większych obaw sięgnąłem po dopiero co wydany symfoniczny krążek „S&M2” Metallici i San Francisco Symphony. Szaleństwo? Niekoniecznie, bowiem wychodzę z założenia, że nie ma czegoś takiego jak „niewygodny” repertuar. Są za to urządzenia niekoniecznie zdolne sobie z takim wyzwaniem poradzić. Okazało się jednak, że Fezz, o ile tylko nie wymagałem od niego koncertowych poziomów głośności nie tylko radę dawał, co nader dzielnie sobie radził panując tak nad orkiestrą, jak i porykującymi szarpidrutami. Warto w tym momencie zwrócić uwagę na „troskę” z jaką polski wzmacniacz potraktował partie wokalne, dzięki czemu głos Jamesa Hetfielda cechowała świetna namacalność i energia. Pomijając oczywisty fakt, iż skala i impet dźwięku nawet nie zbliżała się, bo zbliżyć nie mogła do mojego 300W Brystona 4B³, więc tego w żaden sposób nie oczekiwałem, to zarówno orkiestracje, jak i fragmenty zelektryfikowane bynajmniej nie pozostawiały niedosytu. Całość cechował zaraźliwy drajw i motoryka a nad lekkim zmiękczeniem najniższego basu bardzo szybko przeszedłem do porządku dziennego. Nie zauważyłem również za to nijakich zapędów do upraszczania wieloplanowości, czy złożoności nawet najbardziej karkołomnych zapisów nutowych, dzięki czemu nic się nie zlewało a muzycy nawet podczas tutti nie wchodzili sobie wzajemnie na plecy.
Pozostając przy klimatach koncertowych na playliście wylądował „An Acoustic Skunk Anansie – Live in London” Skunk Anansie, na którym oprócz przyjemnie pulsującego rytmu gardła nie oszczędza Skin, nader płynnie przechodząc od ciemnej, nieco zmatowionej średnicy, po iście zwierzęcy pisk. Czyli mamy kolejny krążek mogący w tzw. okamgnieniu położyć prezentację. O dziwo Lybrze najwidoczniej takie klimaty są niestraszne, gdyż nie dość, że zdołała oddać dźwięczność gitar i siłę emisji wokalistki, to jeszcze nie zapominała o aurze pogłosowej i budowaniu precyzyjnej i w pełni trójwymiarowej sceny. Wysycenie środka jedynie uprzyjemniło odbiór tym bardziej, że obecne w partiach wokalnych sybilanty, choć nadal słyszalne, to zostały w autorski sposób nieco stonizowane i już nie kłuły tak w uszy.
Niejako na deser odłożyłem za to repertuar od którego, przynajmniej według miłośników potężnych – kilkusetwatowych, tranzystorowych spawarek, teoretycznie powinienem zacząć i w jego okowach pozostać w trakcie testów, czyli wspomniane we wstępie barokowe plumkanko. Plumkanko jednak wyborne i po mistrzowsku zarówno nagrane, jak zaśpiewne i zagrane. Trudno bowiem przejść obojętnie obok „Vivaldi: Nisi Dominus, Stabat Mater”. Jeśli ktoś do tej pory nie miał przyjemności słyszeć co potrafi Philippe Jaroussky, to z ww. albumem powinien jak najszybciej się zaprzyjaźnić i zrobić to najlepiej w jakimś zlampizowanym systemie. Z Lybrą w torze francuski kontratenor brzmiał iście anielsko. Jego wokal lśnił i mienił się tysiącem barw, swą dynamiką nie tyle znacznie przekraczając, co wręcz spychając na margines towarzyszące mu instrumentarium.

Jak mam nadzieję z powyższego tekstu jasno wynika, pomimo obaw producenta, jak i niezaprzeczalnie niezbyt dobrze rokujących początków Fezz Audio Lybra 300B wyszła z odsłuchów obronną ręka. Nie będąc propozycją skierowaną do wiecznych imprezowiczów i fanów heavy metalowych koncertów odtwarzanych z poziomami decybeli porównywalnymi ze startującą eskadrą bombowców Avro Vulcan XH558 powinien zainteresować wszystkich tych, którzy do tej pory marzyli o „magii 300B”. lecz z racji zbyt trudnych kolumn nie mogli sobie pozwolić na klasycznego SET-a. Lybra z większością „normalnych” kolumn powinna sobie poradzić, a jeśli tylko dopieścicie ją konstrukcjami, z którymi nie będzie musiała się zbytnio siłować, to i o jakichkolwiek ograniczeniach repertuarowych możecie Państwo śmiało zapomnieć.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + Melco N1Z/2EX-H60
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Z prezentującym dzisiaj swój kolejny wyrób rodzimym producentem Fezz Audio mieliśmy do czynienia już w styczniu 2017 roku. To oczywiście szmat czasu i złośliwcy mogliby powiedzieć, że ów brand tak rzadko oferując coś do zaopiniowania traktuje nas po trosze z pewnego rodzaju dystansem. Tymczasem temat okazuje się mieć całkowicie inne podłoże. Otóż ciało decyzyjne tego podmiotu gospodarczego wie, iż chcąc dobrze wypaść na tle pojawiających się na naszych łamach konstrukcji, nie może zaproponować pierwszego z brzegu z szerokiego portfolio marki, produktu. To już od kiełkującego w głowie pomysłu mysi być coś nietuzinkowego. Oczywiście owe przewidywania muszą potwierdzić się dobrym wynikiem sonicznym realnego komponentu. A gdy tak się stanie, po szybkim mailingu z nami dobrze rokujący w ocenie producenta komponent natychmiast ląduje w naszych systemach. Co tym razem dostało swoją szansę?. To kolejny pomysł na implementację uwielbianych przez melomanów, nazywanych często „królewskimi”, bez dwóch zdań kultowych lamp elektronowych 300B. Jednak tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniej potyczki nie będziemy opisywać brzmienia pojedynczej lampy w układzie SE, tylko podwojonej ich ilości w specyfikacji PSE – Parallel Single Ended, co pozwala oddać moc na poziomie 15 W na kanał. Zaciekawieni? Jeśli tak, zatem dzięki logistycznemu zaangażowaniu producenta zapraszam na kilka strof o najnowszym wzmacniaczu Fezz Audio Lybra 300B.

Próba opisania wyglądu tytułowej integry nie będzie specjalnie odbiegać od reszty oferty tego producenta. To jak zawsze jest typowa dla tego rodzaju konstrukcji płaska platforma nośna z wyeksponowanymi lampami elektronowymi i transformatorami wyjściowymi. Jeśli chodzi o ich układ, w tym przypadku mamy do czynienia z umieszczonymi bliżej frontu, rozrzuconymi na zewnętrzne flanki podwojonymi lampami mocy 300B, pomiędzy nimi trzema mniejszymi w funkcji sterujących i posadowionymi w tylnych parcelach trzema ubranymi w chromowe kubki transformatorami. Front Lybry to ostoja dwóch idących tropem osłon dla traf, czyli mieniących się srebrem, średniej wielkości pokręteł – lewe głośność, a prawe wybór wejść liniowych i podświetlanego na czerwono podczas uruchamiania układów elektrycznych, potem zmieniającego poświatę na białą, logo marki. Tył z pozoru skromny, jednak zapewniam, że oferujący niezbędne funkcje proponuje potencjalnemu użytkownikowi trzy wejścia liniowe RCA, pojedyncze terminale głośnikowe z osobnymi odczepami dla 4 i 8 Ohm, oraz zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazda zasilania IEC. Tak prezentującą się konstrukcję posadowiono na podłożu przy udziale czterech stop i wyposażono w opcjonalny, oferujący tylko niezbędne funkcje, jednak bez dwóch zdań zjawiskowo wyglądający, pilot zdalnego sterowania.

Jak obrazują fotografie, rzeczony wzmacniacz główny test przeszedł w oparciu o kolumny francuskiego Triangle’a. Jednak nie był bym sobą, gdybym nie spróbował go sparować z widocznymi z tyłu Dynaudio Consequence. Oczywiście z racji stosunkowo trudnego zadania napędzenia wymagających kolumn przez niezbyt mocną konstrukcję, walka była nierówna, ale muszę przyznać, iż Fezz do średnich poziomów głośności nie rzucił białego ręcznika. Owszem, bas nie był w pełni kontrolowany, bo taki być nie mógł, jednak reszta prezentacji nosiła znamiona jego najlepszych cech brzmieniowych. Jakich? To już opiszę posiłkując się starciem z planowo przygotowanymi, bardzo przyjaznymi obciążeniowo zespołami głośnikowymi. Po pierwsze – polska konstrukcja świetnie budowała realia zawieszenia dźwięku w eterze nie tylko z dobrym pozycjonowaniem źródeł pozornych w kwestii jego szerokości i głębokości, ale również w przybliżającej nas do prawdy o odtwarzanych wydarzeniach muzycznych estetyce 3D. Naturalnie pojedyncza lampa 300B potrafiła zrobić to lepiej, jednak z doświadczenia wiem, że podwojenie wspomnianych baniek często osiąga niezbyt ciekawe wyniki w tej materii, czemu ku mojej i chyba nie tylko – patrząc z perspektywy potencjalnego nabywcy, Lybra z powodzeniem sobie poradziła. Po drugie – przekaz nie szukał poklasku w zjawiskowej, a przez to powodującej brak spójności dźwięku, prezentacji poszczególnych zakresów częstotliwościowych, tylko z bardzo dobrym oddechem dbał o płynne połączenie solidnie kreowanego basu, idącego w podobnej estetyce, nasyconego, ale nie gubiącego informacji środka i brzmiących w estetyce przyjemnego złota, jednak dzięki witalności, pełnych detali i eteryczności wysokich tonów. Ja wiem, to w opinii użytkowników powinien potrafić każdy wzmacniacz, jednak nie oszukujmy się, sposobu oddania muzyki przez królową szklanych baniek nie da się podrobić. Można być blisko, ale nigdy identycznie.
Gdy pierwszymi, raczej rozgrzewkowymi płytami zorientowałem się, co jest bezapelacyjną wodą na młyn testowanej konstrukcji, nie widziałem innej opcji, jak na ile to możliwe, napawać się oferowanym przez Lybrę dobrem i na odsłuchowym tapecie wylądowała czarująca Diana Krall z krążkiem „All For You”. Efekt? Pierwszym, wręcz niedającym się przejść do porządku dziennego aspektem był wokal artystki. Dzięki pokolorowanej lampą barwie, przyjemnej w odbiorze plastyce, ale przy tym również fantastyczniej witalności przekazu, z jednej strony dostawałem pełne spektrum danych o mimice jej twarzy, a z drugiej muzyka aż kipiała od dawki wydobywających się z jej ust emocji. To oczywiście było clou tej płyty. Jednak nie można zapomnieć, iż bez oprawy akustycznej nie tylko świetnie dobranego, ale również wybrzmiewającego instrumentarium nawet najpiękniejsza ballada nie będzie miała odpowiedniej siły przebicia. Dlatego też przy opisywaniu doznań podczas słuchania tej kompilacji nie mogę nie wspomnieć o majestatycznie wybrzmiewającym fortepianie, gdy wymagał tego materiał raz drapieżnej, a raz gęstej grze gitary, nie tylko dobrze osadzonym w barwie, ale również pokazującym ciekawe spektrum informacji o strunie kontrabasie i na koniec mocnej w oddaniu stopy i dźwięczności przeszkadzajek perkusji. To było trafione w punkt pokazanie pełnej współpracy przywołanych artystów, co nawet najdrobniejsze przerysowanie jednej z wymienionych składowych z łatwością by zniszczyło, a co ku mojej uciesze się nie wydarzyło. W podobnym tonie wypadał nurt jazzowy. I bez znaczenia było, czy w transporcie CD-ka lądowały mainstreamowe, czy nowo realizowane płyty w stylu wzbogaconej o gościnne występy Joe Lovano formacji Marcin Wasilewski Trio „Arctic Riff”. To za każdym razem był majstersztyk w oddaniu przypisanych jazzowi emocji. Ale nie w stylu gęsto i milusio, tylko kolorowo, a przez to namacalnie i do tego świetnie zawieszone w trzech wymiarach, gdzie ten ostatni aspekt często jest podstawowym kryterium do oceny walorów sonicznych dobrze przekazanego ducha muzyki przez urządzenia audio. Czy tak było zawsze? W większości aspektów dźwięku tak. Jednak temat pełnego panowania nad zadaną muzyką nieco ewaluował przy cięższym graniu. Jednak nie w stylu porażki, tylko konsekwencji pewnych założeń podczas projektowania tytułowego wzmacniacza. Mianowicie w momencie odtwarzania gęstych zapisów nutowych typu Sabaton „Heroes”, czasem, choć nie zawsze, słychać było, kiedy wpisana w kod DNA polskiego wzmacniacza magia bywa drobną kulą u nogi. Nie kaleczyła zamierzeń artystów, ale niestety nie pozwalała na pełne pokazanie wigoru i ekspresji tego typu twórczości. Było przyjemnie, a nie zawsze o to w tej muzie chodzi. Niby bębniarz pokazywał się z dobrej, bo mocnej w energię strony, wokalista dzięki nasyceniu instrumentu gardłowego nie dawał się przekrzyczeć reszcie kompanów, riffy gitar świetnie wybrzmiewały, tylko gdy popatrzyłem na to wszystko z perspektywy tak ważnego dla tego rodzaju projektów muzycznych PRAT-u, okazywało się, że brakowało mi trochę szybkości, co przekładało się na utrzymanie odpowiedniego rytmu całości przedsięwzięcia. Jednak na obronę tytułowego piecyka zaznaczam, przecież nikt przy zdrowych zmysłach do słuchania wszechobecnego krzyku i dla wielu melomanów monotonnego hałasu, nie będzie zaprzęgał skierowanej na magię dźwięku, z założenia słabej mocowo lampy. To będzie zwyczajny błąd konfiguracyjny, a nie problem podobnego do opisywanego wzmocnienia. Zatem po co to piszę? Otóż z autopsji wiem, że ludziom przychodzą do głowy różne niestworzone rzeczy i takim opisem zastanej sytuacji testowej zawczasu przestrzegam eksperymentatorów przed zrobieniem błędu.

Pewnie zastanawiacie się, co w mojej ocenie jest esencją tego testu. Otóż dla mnie najistotniejszym jest nauszne przekonanie się, że podwojenie lampy 300B w sekcji wzmocnienia nie odbiło się wyraźną utratą jej największych cech typu namacalność i eteryczność grania. Owszem, pojedyncza prawie trzy lata wcześniej potrafiła zrobić to nieco lepiej. Ale wówczas należy wziąć pod uwagę mocno ograniczony zbiór wysokoskutecznych kolumn, których przecież na obecnym rynku jest jak na lekarstwo. Tymczasem 15W może nie otwiera nam drzwi do oferty całego świata, ale z pewnością pozwala na znacznie szerszą jej penetrację. Co więcej, na własnej skórze przekonałem się, iż przy cichym słuchaniu, do którego z racji mieszkania w domach wielorodzinnych zmuszona jest większość populacji audiofilów, można poeksperymentować prawie ze wszystkimi. Naturalnie z pewnymi ograniczeniami, ale nadal z ciekawym skutkiem. Czy opiniowany powyżej wzmacniacz Fezz Audio Lybra 300B jest ofertą dla każdego? Niestety nie. Jednakże nie z uwagi na projektowe niedociągnięcia, tylko dzięki pełnej realizacji założeń konstrukcyjnych skierowanie go do konkretnej grupy docelowej, jaką są prawdziwi, czyli poszukujący piękna w eterycznie odtwarzanej muzyce, pełni romantyzmu melomani. Oczywiście to nie znaczy, że reszta powinna omijać Lybrę szerokim łukiem, bowiem nie zdziwiłbym się, gdyby nawet najbardziej zagorzały słuchacz ciężkiego rocka w efekcie zmęczenia materiału – czytaj narządów słuchu – wiecznym hałasem po kilku dniach sam na sam dałby się jej zaczarować. Czy to możliwe? Niestety to możecie sprawdzić tylko Wy, do co czego puentując dzisiejsze spotkanie szczerze zachęcam.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence, Triangle Esprit Australe EZ
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA, RCM Sensor 2 MK II

Producent: Fezz Audio
Cena: 15 600 PLN (opcjonalnie: +470 PLN Pilot, +390 Wejście HT, +390 Bluetooth, +390 Kosz ochronny lamp)

Dane techniczne
Typ: stereofoniczny wzmacniacz lampowy
Moc wyjściowa: 2 x 15W
Typ układu: PSE parallel single ended
Impedancja wyjściowa: 4Ω / 8Ω
Wejścia: 3 x RCA
Zniekształcenia THD: < 0,25%
Pasmo przenoszenia: 12Hz-60kHz (-3dB)
Pobór mocy: 180W
Bezpiecznik: 3,15A T
Waga: 18 kg
Wymiary: 420 x 410 x 175mm
Lampy: 4 x 300B, 2 x 6sn7, 1 x 12AX7
Sposób ustawiania biasu: automatyczny
Wyposażenie opcjonalne: Pilot, klatka ochronna lamp, wejście HT, moduł bluetooth

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. 300B

Fezz Audio Lybra 300B
artykuł opublikowany / article published in Polish

Noce robią się coraz chłodniejsze, więc najwyższa pora rozejrzeć się za jakimś audiofilskim źródłem ciepła.  A nic tak dobrze nie robi podczas wieczorów przy muzyce, jak lampka albo dwie, albo …cztery.  Cztery? A czemu by nie.  Weźmy na ten przykład rodzimą integrę Fezz Audio Lybra 300B, która, jak sama nazwa wskazuje może pochwalić się klasycznymi triodami 300B właśnie w ilości czterech sztuk i to pracujących w układzie PSE (parallel single ended).

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. 300B

Thrax Audio Libra & Spartacus 300

Link do zapowiedzi: Thrax Libra & Spartacus 300

Opinia 1

Z kojarzącym się z wakacjami w Złotych Piaskach bułgarskim Thraxem, na naszych łamach spotykaliśmy się już wielokrotnie. Pamiętacie ile razy? Prawdę mówiąc, choć w momencie pisania tego wstępniaka nie sprawdzałem oficjalnej liczby starć, jednak jestem głęboko przekonany, iż udało nam się sprawdzić możliwości soniczne niemalże pełnej oferty. Zazdrościcie? Nie ma czego, bowiem wszystkim co nas spotkało – bez względu na wychwycone zalety i potknięcia, sumiennie podzieliliśmy się z Wami w stosownych odcinkach, do czego dzięki wyszukiwarce w każdej chwili jesteście w stanie wrócić. Po co o tym wspominam? Otóż po serii sparingów na niebotycznie wysokich pułapach cenowych, tym razem zderzymy się chyba z najdroższym zestawem pre-power tytułowego wytwórcy. Ale to nie koniec ciekawostek, gdyż w moim odczuciu nie cena, a pomysł właściciela marki Rumena Artarskiego, czyli wykorzystanie do wzmacniania sygnału audio kultowych lamp 300B, dla wielu jest tym, co tygrysy lubią najbardziej. I nie ma znaczenia, że prawdopodobnie nie tylko w tym, ale być może w potencjalnym po reinkarnacji przyszłym życiu nie będziemy w stanie ustawić takiego zestawu w swoim audiofilskim sanktuarium, ważne, że dzisiaj będziemy rozprawiać o urządzeniach z królową lamp próżniowych w swoich trzewiach. Przesadzam? Bynajmniej, bowiem tym razem na recenzenckim tapecie wylądowały zabawki dla dużych chłopców wykorzystujące nie jedną, nie dwie wspomniane szklane bańki, tylko biorąc pod uwagę obydwie końcówki mocy i przedwzmacniacz liniowy ni mniej ni więcej, ale szesnaście takich panien. Zaciekawieni, co taka bateria kultowych 300B potrafi zdziałać w starciu z muzyką? Jeśli tak, zapraszam na prezentację jeszcze pachnącego fabryką przedwzmacniacza liniowego Libra i mających swoją premierę na zeszłorocznej wystawie w Monachium monofonicznych końcówek mocy Spartakus 300 ze stajni Thrax Audio, których dystrybucją na naszym rynku zajmuje się katowicki RCM.

Nawet zdawkowy rzut okiem na nasz punkt zainteresowania jasno sygnalizuje, iż konstruktor omawianego zestawu postawił na mocno techniczny design. Ryzykownie? Z racji mojej pełnej aprobaty dla pomysłu na skrywające elektronikę iście industrialne bryły obudów, nie podejmuję się wygłoszenia bezstronnej opinii, jednak zapewniam, iż bez względu na wszelkie za i przeciw, połączenie satynowej czerni aluminium ze srebrem pionowych pasów umiejętnie przełamujących monumentalizm nader sporych gabarytowo komponentów i pozwalającym ujrzeć światło dzienne lampom 300B, hartowanym szkłem górnych oraz bocznych płaszczyzn skrzynek w końcówkach mocy, jest najczystszej postaci wizualnym majstersztykiem. Rozpoczynając opis od dzielonego przedwzmacniacza mamy do czynienia z dwoma identycznymi gabarytowo komponentami (zasilacz plus elektronika). W tym przypadku zderzamy się z niezbyt wysokimi prostopadłościanami, które patrząc z lotu ptaka przypominają powierzchnię kwadratu ze skośnie ściętymi narożnikami – z przodu jest to lekkie uchylenie się frontu na jego zewnętrznych flankach ku tyłowi, zaś z tyłu ścięcie zawężające szerokość rewersu w stosunku do głównej części obudowy. Naturalnie mowa o ogólnym postrzeganiu, gdyż każdy z produktów mając inne zadanie za sprawą dopasowania do wymagań nieco się od siebie różni. Czym? Już zdradzam. Serce przedwzmacniacza (sterowanie) na froncie oferuje zorientowany pomiędzy dwoma wielkimi gałkami duży wielofunkcyjny wyświetlacz. Na górnej płaszczyźnie obudowy z uwagi na wykorzystanie zamontowanych w poziomie lamp elektronowych nieco z przymusu znalazły się poprawiające wentylację dwa bloki poprzecznych otworów. Zaś plecy realizując zadania przyjęcia i oddania sygnałów audio są ostoją symetrycznie usadowionych czterech wejść XLR, jednego RCA, trzech wyjść jedynie w standardzie XLR i będących firmowym połączeniem z zasilaczem dwóch wielopinowych terminali. Jeśli chodzi o sam zasilacz, ten na awersie został ozdobiony jedynie logiem marki, a rewers zdobią wspomniane okrągłe złącza do zasilania centralki sterowania, gniazdo sieciowe i główny włącznik. Tak nietuzinkowo wyglądające komponenty posadowiono na czterech wychodzących nieco poza obrys obudów stopach, wykonanych z płaskich, o dużej średnicy krążków. Na koniec przybliżania przedwzmacniacza dodam, iż miłym akcentem ze strony producenta jest dostarczany w komplecie pilot zdalnego sterowania.
Jeśli chodzi o końcówki mocy, przy identycznym podejściu do techniki uprzyjemniania postrzegania całości poprzez ścinanie obudowom narożników, za sprawą postawionych w pionie lamp, są znacznie wyższe, a patrząc z lotu ptaka tym razem przypominają prostokąt. Na ich froncie oprócz logo marki znajdziemy jedynie bardzo lubiane przez melomanów, mieniące się kremową, dającą się korygować podczas aplikacji w naszych domostwach przez pracowników salonu audio kremową poświatą, wielkie wskaźniki wychyłowe oddawanej mocy. Górny i boczne płaty obudowy dzięki wstawkom z hartowanego szkła świetnie eksponują piękno niestety bardzo symbolicznie świecących szklanych baniek 300B. Zaś plecy w swej górnej części za sprawą wielu poprzecznych otworów stały się od dziwo w pełni wystarczającą sekcją chłodzącą wnętrze urządzenia – sprawdzone w kilkutygodniowym boju, a w dolnej bazą dla pojedynczych terminali kolumnowych, włącznika głównego i gniazda zasilania. Wieńcząc ten akapit chyba nikogo nie zaskoczę, gdy dodam, iż owe piecyki postawiono na identycznie wyglądających jak w przedwzmacniaczu liniowym stopach.

Nie wiem, jak opisane przed momentem komponenty postrzegacie Wy, ale ja aplikując je w swój tor nie byłem w stanie zdusić w sobie jednego zasadniczego pytania. Jakiego? Wolne żarty. Przy takiej nawałnicy kultowych lamp w grę wchodzi tylko jedno, czyli: „Jak zareaguje na to dochodząca do moich uszu muzyka?”. Czy nadmiarem cukru w cukrze zbliży się do śmierci klinicznej jak pacjent po zażyciu pawulonu? Czy przy fajnej prezentacji jej plastyka i namacalność nabiorą całkowicie innego wymiaru? Czy być może najzwyczajniej w świecie ilość w tym przypadku w najmniejszym stopniu nie przełoży się na jakość? Zgadzacie się ze mną w kwestii najbardziej gorących potencjalnych pytań? Jeśli tak, to oznacza, że chodzimy może nie identycznymi, ale z pewnością bliskimi ścieżkami i tak jak mnie, również Wam tytułowy zestaw pod pewnymi warunkami bez najmniejszych problemów jest w stanie zawrócić w głowie. Co mam na myśli? Naturalnie jego fenomenalne od strony barwy, nasycenia i sposobu prezentacji na wirtualnej scenie postrzeganie świata zapisanych na pięciolinii nut. Obcując z tym śmiało powiedzieć swoistym systemem marzeń, nie ma mowy o siłowym dzieleniu włosa na czworo, często powodującym utratę duchowego uczestnictwa w wydarzeniu muzycznym na rzecz analizy poszczególnych podzakresów, lub co gorsza skupianiu się na pojedynczym artyście. Owszem, w momencie podjęcia takiej decyzji jesteśmy w stanie wychwycić najdrobniejsze niuanse soniczne, jednak celem nadrzędnym tego zestawu jest, na ile to możliwe, przybliżanie nas do piękna muzyki. Bez nachalnej pogoni za wyczynowością skrajów pasma, ale za to z niezłym drivem i co najważniejsze fenomenalnym oddaniem kolorystyki instrumentów i ich sposobu zawieszenia w specyfikacji 3D na szerokiej i głębokiej scenie. Nie wiem, jak konstruktor to osiągnął, ale wykorzystywana w tym zestawie dla wielu lampiarzy zatrważająca liczba lamp bez dwóch zdań przekuła się w jakość. Czyli? Nie muszę daleko szukać, wystarczy każdy krążek z muzyką współczesną, klasyczną lub barokową. Czy to „Water Music” GF Handela, czy interpretacje Claudio Monteverdiego „A Trace Of Grace” Michela Godarda, za każdym razem przekaz aż kipiał od, w dobrym tego słowna znaczeniu, eufoniczności, tworząc tym sposobem w mojej podświadomości ciężki do zapomnienia na wiele lat obraz tamtych, tożsamych z życiem wspomnianych muzyków czasów. Niemożliwe? Być może dla wielu buntowników muzycznych tak. Jednak jeśli jesteście miłośnikami dobrze zaaplikowanych lamp 300B i umiecie z ich pomocą wejść w nagranie bez zahamowań, opisywany set jest jednym z niewielu tak łatwo wywołujących wspomniany stan. Oddech prezentowanych fraz dźwiękowych, ich rozmach i co równie ważne, fenomenalna kolorystyka są poza zasięgiem większości konkurencji. A trzeba przypomnieć, iż moje kolumny same w sobie mocno zabarwiają świat, co pozwala snuć przypuszczenia, że przy lżejszych barwowo zespołach głośnikowych elektronika Rumena Artarskiego w kwestii bliskości prawdy jest w stanie wznieść się na jeszcze wyższy poziom. Tak tak, zdając sobie sprawę z ograniczeń moich paczek jestem w stanie dopuścić taki obrót sprawy. Bredzę? Niestety nie, Zwyczajnie jestem świadomy możliwości każdego ze swoich komponentów i wiem, że w pewnych aspektach można lepiej, co niestety nieco ogranicza testowany bałkański konglomerat.
Wróćmy jednak do tematu opiniowanego wzmocnienia. Jak wiadomo, nie samym miauczeniem kościelnej wokalizy i piłowaniem orkiestrowych smyków człowiek żyje, dlatego też z przyjemnością oświadczam, iż w podobnym, tonie wypadała również twórczość iście jazzowa. Co ważne, bez znaczenia było, czy słuchałem mainstreamowych pozycji Paula Bley’a ze stajni ECM, czy szaleńczego free spod znaku Johna Zorna w kilku projektach formacji MASADA, zawsze zderzałem się z fenomenem wielobarwności i dostojności fortepianu, pełnego konsensusu wybrzmiewania strun i energii pudła rezonansowego kontrabasu, oddania estetyki brzmienia drewnianego stroika saksofonu, czy swobodnego osadzenia na mocnych uderzeniach stopy perkusji dźwięcznych przeszkadzajek bębniarza. To znaczy, że za cenę zjawiskowej barwy i nasycenia nie było najmniejszych strat w innych aspektach prezentacji? Niestety jak to zwykle bywa, nawet tak świetnie zgrany system musiał pójść na drobne ustępstwa. Jakie? Spokojnie, nie były to karygodne przypadłości, tylko przypominam, będące wypadkową karmienia gęstych kolumn soczystymi lampami delikatne kompromisy. To znaczy? W ciężkim rocku mimo dobrej energii czasem brakowało mi mocniejszego kopnięcia i odpowiedniej szybkości narastania sygnału. Ale przypominam, iż być może była to wina spowodowanych walką o wysoką skuteczność, niezbyt niskich zejść w dolne rejestry moich ISIS-ów, co zapewniam nie degradowało odbioru, a jedynie inaczej go interpretowało. Czy to powód do narzekań? Przeciwnie. Dla mnie było to całkowicie zrozumiałe, a po kilku utworach akomodacji zupełnie niedostrzegalne. Czy dla Was? To musicie sprawdzić sami. Innej opcji nie ma. Ok. Oparta o instrumenty naturalne i cięższa muzyka w znakomitej większości były wodą na młyn naszych bohaterów. A co z elektroniką? Szczerze? Dla mnie wykorzystywanie tego typu konstrukcji do muzy tworzonej przy pomocy komputera jest nieporozumieniem. Jednak jeśli ktoś się uprze, można i tak. Jednak musi liczyć się z mocnym sznytem gania królowych lamp w stylu unikania rysowania dźwięku żyletką i kaleczenia piskami naszych narządów słuchu. Będzie homogenicznie, przez to przyjemnie, ale daleko od zamierzonej przez artystów szkodliwości dla uszu, a przecież nie o to w elektronicznej muzie chodzi. Ale jak wspomniałem, każdy głosuje swoim portfelem i nie mnie oceniać wybory każdego z Was. Ja jedynie opisuję efekt uzyskany u siebie, a Wy decydujecie, czy to szukana przez Was bajka.

Nie przeczę, w znakomitej większości, żeby nie powiedzieć prawie całej gamie słuchanego podczas testu repertuaru opiniowany system w moim ośrodku zarządzania ciałem dokonywał brutalnego, naturalnie pozytywnego zwarcia układów nerwowych. To były fenomenalnie zawieszone w eterze i do tego świetnie oddane emocjonalnie opowieści muzyczne, za którymi jeszcze długo będę tęsknił. Owszem, ze sztuczną inteligencją nie do końca było mu po drodze, ale to w moim odczuciu było celem zamierzonym, bowiem wykorzystując kultowe lampy 300B nie można zjeść i mieć cukierka, czyli tłumacząc z polskiego na nasze szukać magii i kaleczyć sobie słuch jednocześnie. Trzeba się na coś zdecydować, czego Rumen Artarski zamierzenie dokonał i za co mu gratuluję. Czy to jest oferta dla wszystkich? Jak wspominałem, to nie jest idealny partner do generowania w naszych domostwach elektronicznego stanu wojennego. W przypadku zestawu Thrax Audio Lira & Spartakus 300 mamy do czynienia z wysublimowanym, przenoszącym nas w inny wymiar postrzegania piękna muzyki, poszukiwanym przez ludzi kochających ową muzykę przez duże „M”, lampowym graniem. Ale nie lampowym w domyśle zamulonym, tylko lampowym, bo swobodnie i z wyrafinowaniem kreującym odtwarzany przekaz muzyczny. Jakieś wady? Poza jedną, która akurat w moim odczuciu również jest zaletą, czyli wpisanym w kod DNA brakiem porozumienia z muzą elektroniczną, w przypadku tego seta jest tylko jeden „zonk”, jakim jest spora cena. Jeśli jednak to nie jest jakakolwiek zaporą, nie wyobrażam sobie, aby nie wpisać tytułowych zabawek Thraxa na potencjalną listę odsłuchową.

Jacek Pazio

Opinia 2

Choć od blisko sześciu lat – pierwszy test na naszych łamach pojawił się w czerwcu 2014 r, staramy się przybliżać możliwie szerokiemu gronu powstające w Sofii, pod czujnym okiem Rumena Artarskiego, sygnowane logotypem Thraxa przeważnie lampowe cudeńka, to z przykrością muszę stwierdzić, że i tak i tak dla większości nieskażonej audiophilią nervosą części populacji Bułgaria nadal kojarzy się li tylko z błogim lenistwem w Złotych Piaskach, a starszym, pamiętającym ubiegłe tysiąclecie, jednostkom z całkiem sympatycznymi wyrobami przemysłu fermentacyjnego działającego pod skrzydłami Vinprom Karnobat. Wychodząc jednak z założenia, że niczym kropla drążąca skałę każda publikacja zwiększa społeczną świadomość istnienia takich marek jak ww., co jakiś czas staramy się pozyskiwać co ciekawsze urządzenia. Tym oto sposobem mogliśmy obserwować w zaciszu redakcyjnego OPOS-a zarówno rozwój portfolio, jak i wykorzystywanych przez Thraxa technologii. Wystarczy tylko wspomnieć, że o ile „podstawowy”, choć bez wątpienia high-endowy – inaugurujący nasze polsko-bułgarskie relacje set Dionysos & Heros zaledwie zbliżał się do 40 k€, to nasi dzisiejsi goście dość niefrasobliwie minęli … 115 k€, czyli zgodnie z obowiązującymi kursami walut przekroczyli magiczną barierę pół miliona PLN. Jeśli zastanawiają się Państwo cóż takiego oferuje zestaw w cenie zbliżonej do równowartości dwupokojowego mieszkania w Warszawie serdecznie zapraszam na spotkanie z przedwzmacniaczem liniowym Libra i monoblokami Spartacus 300.

Nawet pobieżny rzut okiem na naszą unboxingową sesję zdjęciową powinien dać Państwu wyobrażenie o skali logistycznego przedsięwzięcia z jakim przyszło się mierzyć katowickiej ekipie RCM-u (dystrybutora marki). Co prawda dostaliśmy zestaw korzystający z dobrodziejstw legendarnych lamp 300B, a te niespecjalnie kojarzą się z jakimiś imponującymi gabarytami, jednak jak sami widzicie nie tym razem, gdyż po pierwsze zamiast konwencjonalnych dwóch, bądź ewentualnie czterech większych „baniek” otoczonych mniej, bądź bardziej liczną gromadką mniejszych lampek status quo przedstawia się zgoła inaczej. Nie wdając się, przynajmniej na razie, w bardziej szczegółowe technikalia powiem tylko tyle, że sam przedwzmacniacz kryje w sobie cztery KR Audio, a każda z końcówek po sześć Emission Labs. Łatwo policzyć, iż w sumie jest to szesnaście, bynajmniej wcale nie najtańszych 300B.
Jak sami Państwo widzicie Lira składa się z dwóch przywodzących na myśl zminimalizowane wersje Enyo modułów, z których sekcja sygnałowa może pochwalić się centralnie umieszczonym błękitnym wyświetlaczem, którego flanek bronią dwa masywne pokrętła – regulacji głośności i selektora źródeł. Za miły, przełamujący minorową czerń frontu, element dekoracyjny można uznać dwa pionowe chromowane pasy. Płyta czołowa jednostki zasilającej jest oczywiście niemalże bliźniacza z tą tylko różnicą, że zamiast toczonych pokręteł i wyświetlacza pojawił się centralnie umieszczony, elegancki chromowany szyld z logotypem marki.
Z racji generującej całkiem pokaźne ilości ciepła „szklarni” płytę górną modułu sygnałowego ponacinano, natomiast zasilacz jest szczelnie zamkniętym monolitem. Ściany tylne są za to ewidentnym przeciwieństwem minimalistycznych awersów. I tak, zachowując nadrzędną zasadę symetrii na plecach zasilacza znajdziemy centralnie umieszczone, zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilające IEC, po którego obu bokach przycupnęły wielopinowe terminale doprowadzające życiodajną energię do modułu sygnałowego, oraz gniazda triggerów. Z kolei w dedykowanym obróbce sygnałów module wejść liniowych jest sześć z czego trzy to XLR, dwa RCA a brakującą sztukę (oczywiście na kanał) zaanektowała zbalansowana pętla magnetofonowa. Wyjść sygnału mamy … trzy – dwa liniowe regulowane i dedykowane pętli magnetofonowej – wszystkie XLR. Listę zmyka para terminali magistrali zasilającej.

Spartacusy 300 to zdecydowanie inny ciężar gatunkowy. Pomijając pozornie całkiem akceptowalne 50 kg na kanał (o ile nie trzeba nosić samemu) ich obecności w systemie po prostu nie da się ukryć. Primo z racji gabarytów, a secundo z powodu zajmujących blisko połowę powierzchni ścian przednich białych okien wychyłowych wskaźników o dość intensywnej iluminacji, którą oczywiście da się przyciemnić umieszczonym w komorze lamp pokrętłem. A właśnie, same lampy można podziwiać zarówno przez boczne, jak i wykrojony w płycie górnej przeszklony bulaj, choć warto mieć na uwadze fakt, iż 300B nie należą do zbyt szczodrych pod względem generowania bursztynowej poświaty konstrukcji. Na „zakrystii” Sprtacusów znajdziemy tylko to, co niezbędne – pojedyncze, acz fenomenalne, terminale głośnikowe Furutecha, złocone wejście XLR i zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilające IEC.
W ramach podsumowania części poświęconej walorom wizualnym nie można zapomnieć o wspólnej cesze powyższej gromadki, czyli imponujących talerzach nóg, dzięki którym spoczywająca na nich elektronika wydaje się być przyklejona do podłoża.

A teraz garść technikaliów. Przedwzmacniacz wykorzystuje pracujące w czystej klasy A po dwie lampy 300B KR Audio na kanał. Libra posiada dwa wyjścia, których wzmocnienie można ustawiać niezależnie os siebie, dzięki czemu, w przypadku bi-ampingu z użyciem wzmacniaczy o różnym wzmocnieniu dla średnich/wysokich tonów, oraz basu możliwe jest utrzymywanie pełnej synchronizacji poziomu głośności. Ponadto Librę wyposażono w zbalansowaną pętle magnetofonową pozwalającą w pełni wykorzystać potencjał coraz bardziej popularnych śród zaawansowanych audiofilów profesjonalnych magnetofonów szpulowych w stylu Studera czy Ampexa. Ponieważ układy kontrolujące pracę bezpośrednio żarzonych triod (DHT) zawierają dużo dodatkowej elektroniki Libra jest konstrukcją dwuelementową składająca się z modułu zasilającego i jednostki sygnałowej. Kontrolę nad całością sprawuje stosowny mikroprocesor.
Nie mniej intrygująco prezentują się trzewia potężnych monobloków. Zarówno przez boczne, jak i górne okna widać komplet sześciu wyśmienitych 300M Emission Labs, z których jedna pracuje w stopniu wejściowym a kolejna jest odpowiedzialna za bocznikowanie stanowiącej stopień wyjściowy kwadry dostarczającej do terminali głośnikowych solidne 50W w klasie A. Dzięki takiej topologii udało się uniknąć obecności kondensatorów w ścieżce sygnału. Z podobnym pietyzmem potraktowano również zasilanie, w którym zarówno transformator (oczywiście z osobnymi odczepami), jak i dławik wyposażono w nanokrystaliczne rdzenie.

Ponieważ Jacek bułgarską gromadkę solidnie wygrzał zapewniając jej czas na bezstresową akomodację, nie widziałem najmniejszego powodu, by dawać jej fory i stosować taryfę ulgową. Dlatego też zgodnie z zasadą, że pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz i to ono będzie rzutowało na dalszy proces testowy zamiast jakiegoś asekuracyjnego audiofilskiego usypiacza sięgnąłem po krążek „These Grey Men” Johna Dolmayana – perkusisty System Of A Down, na którym za jedyny przejaw łagodności można uznać pojawienie się na coverze Madonny „Hang Up” Sirusho, a i to nie do końca. Generalnie mamy tu kawał radosnego łomotu, który niespecjalnie wydaje się właściwym materiałem testowym dla bądź co bądź lampowej, w dodatku triodowej, amplifikacji. Tymczasem Thraxy do tematu podeszły z zaskakująco stoickim spokojem rzucone przeze mnie wyzwanie traktując z podobną nonszalancją, jakby co najmniej chodziło o któryś z kameralnych recitali Leonarda Cohena. Tylko uwaga – tu nie chodzi o to, że ostry rock zabrzmiał jakby naszprycowano go pawulonem i otulono kraciastym kocykiem, lecz o całkowity brak nerwowości, siłowego grania, czy nawet najmniejszych śladów zadyszki w przypadku co bardziej szaleńczych popisów, czy to gitarzystów, czy też samego pozornie bez opamiętania tłukącego w gary Dolmayana. Co to to to nie. Kontrola była pełna i choć osiągnięta w zdecydowanie inny sposób i z jednoznacznie innym rezultatem aniżeli przy udziale Gryphona Mephisto, to nic się nie zlewało, czy też monotonnie dudniło. Oczywiście było słychać lampową eufonię, lecz nie w przesadnej saturacji i rozgrzaniu średnicy, lecz natywnej szklanym bańkom homogeniczności i niepodrabialnej gładkości idących w parze z rozdzielczością. W dodatku żonglując różnymi płytami coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, iż właśnie owa rozdzielczość jest swoistym kluczem umożliwiającym rozszyfrowanie duszy bułgarskiego zestawu. Chodzi bowiem o to, że z jednej strony Thraxy śmiało można określić jako grające ciemno, jednak z drugiej nie sposób zarzucić im czegokolwiek jeśli chodzi tak o otwartość góry, komunikatywność średnicy, czy też zróżnicowanie najniższych składowych. Nie ma za to w nich za grosz nerwowości, czy też sztucznego parcia na podkreślanie konturów źródeł pozornych, przez co praktycznie każde nagranie brzmi w sposób nieprzyzwoicie wręcz analogowy i koherentny. Czemu zatem w poprzednim zdaniu użyłem asekuranckiego „praktycznie”? Cóż, niestety niezależnie od organicznej wręcz muzykalności bułgarskiej dzielonki realizacyjne koszmarki w stylu „The End Of Life” Unsun nadal będą dwuwymiarowymi, płaskimi jak tania pocztówka namiastkami prawdziwego muzycznego spektaklu i nic a nic tego nie zmieni.
Zamiast jednak tracić czas na powyższe wypadki przy pracy polecę Państwu coś z przeciwległego końca mojej prywatnej skali, czyli sygnowane przez norweskie 2L wydawnictwo „Ole Bull – Stages of Life” Annara Follesø. Jest to o tyle ciekawa propozycja, że została zrealizowana pozornie dość ciemno, co w połączeniu z wykazującymi podobną manierę Thraxami przynajmniej teoretycznie, mogłoby prowadzić do niemalże mrocznej i niezbyt szczegółowej prezentacji. Tymczasem zamiast „sumy wad” (mam cichą nadzieję, że powyższa metafora jest dla Państwa czytelna) dostajemy kumulację zalet, co oznacza typowo analogową gęstość przekazu z fenomenalnym wglądem w nagranie, precyzyjną gradacją planów i pełnym spektrum dynamiki. Jednak bez ofensywności, nachalności, czy też usilnych prób zwrócenia naszej uwagi na jakieś poboczne didaskalia. Po prostu Thraxy w sposób całkowicie niewymuszony dokonują swoistej ekstrakcji muzycznej esencji i podają ją słuchaczom w możliwie skondensowanej a zarazem niezwykle precyzyjnej formie, która im więcej atencji jej poświęcimy, tym więcej niuansów, zakamarków i mikrodetali nam udostępni. Proszę tylko uważać i kontrolować czas, gdyż chęć muzycznych eksploracji potrafi bardzo poważnie uzależnić powodując, przynajmniej w początkowej fazie nie tylko codziennych obowiązków na bliżej nieokreśloną przyszłość, co również próby drastycznego ograniczenia czasu na sen.

Przedwzmacniacz Libra wraz z dedykowanymi mu monoblokami Spartacus 300 stanowi swoiste zwieńczenie działalności kierowanego przez Rumena Artarskiego Thraxa. Oczywiście nie oznacza to, że nic lepszego w serii Statement, bodź jakiejś jeszcze wyższej, choć obecnie nieistniejącej w firmowym portfolio się pojawi, lecz tu i teraz tytułowy zestaw może czuć się zupełnie niezagrożony. Łączy bowiem w sobie niezwykłą uniwersalność przy doborze docelowych kolumn, jak i natywne cechy najlepszych implementacji legendarnych 300B. Jeśli zatem poszukują Państwo ekstremalnej dawki wyrafinowania i najwyższych lotów muzykalności to kontakt z ww. zestawem Thraaxa może okazać się spełnieniem Waszych marzeń.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: RCM
Ceny
Thrax Libra: 48 500 €
Thrax Spartacus 300: 68 000 €

Dane techniczne
Thrax Libra
Wzmocnienie: 12db
Impedancja wejściowa: 47kΩ
Max. poziom sygnałuwejściowego: 18dBu
Max. poziom sygnału wyjściowego: 24dBu
Wymiary
Moduł sygnałowy(S x G x W): 43 x 47 (z pokrętłami i terminalami) x 15 cm
Zasilacz (S x G x W): 43 x 43 x 15 cm
Waga:

Thrax Spartacus 300
Wykorzystane lampy: 6 x EML300B
Wejścia: pojedyncze XLR
Moc wyjściowa: 50W w czystej klasie A
Pobór mocy: 450W
Wymiary (S x G x W): 440 x 540 x 300 mm
Waga: 55 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. 300B

Phasemation CA-1000 & MA-2000

Link do zapowiedzi: Phasemation CA-1000 & MA-2000

Inicjujący naszą dzisiejszą pogadankę zestaw pre-power mającej swe korzenie w Japonii marki Phasemation wielu z Was z pewnością przypomina sobie ze stosunkowo niedawno edytowanego na naszych łamach testu wraz z austriackimi kolumnami Lumen White Kyara. Jeśli tak, nie zdziwiłbym się, gdyby z ust lekko złośliwego czytelnika padło samoczynnie nasuwające się pytanie typu: „Po co w takim razie to swoiste odgrzewanie kotletów?”. I pewnie się zdziwicie, ale z mojej strony nie będzie jakiejś wyszukanej, trafiającej w ego takiego delikwenta ciętej riposty, tylko proste wyjaśnienie zaistniałej sytuacji. O co chodzi? Wbrew pozorom dla generującego niezbyt duży pakiet mocy (27W) zestawu opartego podwojoną lampę 300B o coś bardzo ważnego, czyli swoistą testową powtórkę z rozrywki, tylko w tym przypadku ze zdecydowanie bliższymi topologii szklanym bańkom, opartymi o papierowe przetworniki, mogącymi pochwalić się skutecznością na poziomie 90 dB, stacjonującymi u mnie na co dzień austriackimi kolumnami Trenner&Friedl ISIS. Zainteresowani jesteście Państwo wynikiem takiej konfiguracji? Jeśli odpowiedź jest twierdząca, zapraszam na kilka akapitów spostrzeżeń ze sparingu testowego przedwzmacniacza liniowego CA-1000 i monofonicznych końcówek mocy MA-2000, których wizytę w moich progach zawdzięczamy przychylnie nastawionemu do zaproponowanej konfiguracji krakowsko-warszawskiemu dystrybutorowi Nautilus.

Rozpoczynając krótkie informacyjne memo o goszczonej elektronice od przedwzmacniacza po pierwszym kontakcie wzrokowym wydawałoby się, że elektryczna topologia trzech osobnych skrzynek jest typowym powielaniem wykorzystującej podobne rozwiązania konkurencji. Tymczasem temat wygląda zgoła inaczej. Mianowicie największa obudowa nie jest sercem układu, czyli elektroniką z płytkami przedwzmacniacza dla obydwu kanałów, tylko skrywa w sobie układ zasilania i zawiaduje sygnałami wysyłanymi do przyobleczonych w mniejsze obudowy monobloków z sekcjami wzmacniającymi. Dziwne? Patrząc od strony małej popularności podobnego rozwiązania pewnie tak, ale analiza pod kątem odseparowania czułych układów od prądów wirowych transformatorów w pełni popiera takie podejście do tematu. Kreśląc kilka zdań na temat samych obudów warto wspomnieć, że prawdopodobnie nie bez wpływu na efekt soniczny układy elektryczne posadowiono na będącej podstawą każdej ze skrzynek drewnianej platformie, a zewnętrzne okrycie wykonano z osiągających solidną grubość, wpadających w kolor jasnego złota i wykończonych w technice szczotkowania aluminiowych płatów blachy. Przywołując dane dotyczące oferty przyłączeniowo-sterującej centralki preampu spieszę donieść, iż na przełamującym monotonię, bo lekko pochylonym ku tyłowi w swej górnej części, froncie znajdziemy od lewej: włącznik główny, serię przycisków wejść liniowych z widniejącymi tuż nad nimi niebieskimi diodami w roli potwierdzenia wyboru jednego z nich, dwa nieduże pokrętła (OUTPUT i LEVEL+/- 6 dB), przycisk MUTE, sprawiającą bardzo dobre wrażenie wizualne dużą gałkę wzmocnienia sygnału i całkowicie na prawej flance dwa guziki balansu kanałów. Ale opis frontu nie byłby kompletny, gdybym nie wspomniał dodatkowo o zlokalizowanym z lewej strony gałki wzmocnienia cyfrowym wyświetlaczu oddawanej mocy i z prawej serii diod pokazujących poziom ustawienia wspomnianego balansu pomiędzy kanałami. Plecy naszego sterownika ograniczono jedynie do przyjmowania prądu i rozdzielania sygnałów do dwóch sekcji właściwego przedwzmacniacza, dlatego też wyposażono je jedynie w gniazdo zasilające IEC i cztery okrągłe – po dwa na każdy kanał – wielopinowe terminale.
Przechodząc z opisem do mniejszych skrzynek i pisząc o ich froncie mogę jedynie poinformować, iż idąc tropem designu centrali zawiadowczej górna ich część również pochyla się do tyłu, ale za to w swej ascezie obsługi manualnej proponuje jedynie błękitną diodę sygnalizująca pracę urządzenia. Zaś tylny panel pełniąc rolę typowego przedwzmacniacza obdarzono w trzy wejścia liniowe w standardzie RCA i XLR, jedno wyjście RCA/XLR, gniazdo ATT OUT, zacisk uziemienia i dwa podobne do tych w zasilaczu tylko w odmianie męskiej okrągłe przyłącza prądowe i sterujące.
Gdy doszliśmy z opisem do fantastycznie prezentujących się monofonicznych monobloków zauważamy, iż budowa naśladuje bardzo sprawdzoną przez świat miłośników lamp bryłę, czyli platformę nośną dla usytuowanych z przodu lamp i ukrytych jej w tylnych parcelach transformatorów. Ale Japończycy nie byliby sobą, gdyby nieco nie dopieścili tego aspektu i gdy przywołane trafa ukryli w jednej wielkiej skrzyni, będące sercem konstrukcji lampy (w tym para 300 B na kanał) przykryli licującą z dachem obudowy transformatorów, naszpikowaną sekcjami otworów wentylacyjnych na bokach i górnej płaszczyźnie, zaślepioną od przodu hartowaną szybą swoistą altanką. Powiem szczerze, na tle prawie identycznie wyglądającej konkurencji taka ubrana w szybę klatka naprawdę świetnie się prezentuje. Przedstawiając pakiet danych o rewersie końcówek MA-2000 z przyjemnością informuję, że otrzymujemy do dyspozycji odczepy dla kolumn 4 i 8 Ohm jedno wejście liniowe RCA i gniazdo zasilające. Wieńcząc ten akapit ostatnią informacją jestem zobligowany wspomnieć, że do sterowania całością zestawu producent w wyposażeniu standardowym oferuje bardzo solidnie wyglądającego i pomimo niewielkiej ilości przycisków sterującego wszystkimi funkcjami, adekwatnie do designu przedwzmacniacza wykończonego pilota.

Przyglądając się testowanemu zestawieniu nie sposób odżegnać się od poprzedniego starcia z kolumnami Lumen White Kyara. Co prawda obydwa testy odbyły się przy użyciu całkowicie innych konstrukcji, ale po nabraniu odpowiedniego dystansu śmiało mogę powiedzieć, że tak poprzedni, jak i obecny występ pomimo stawiania na zdecydowanie inne akcenty brzmienia opiewają w bardzo pozytywne wnioski. Naturalnie każdy sparing bardzo mocno determinowały przetworniki zastosowane w danych zespołach głośnikowych, ale tytułowy set w obydwu przypadkach według mnie wyszedł z przysłowiową tarczą. Dlaczego? Nie wiem, jak to zrobił, ale za pierwszym razem potrafił tak umiejętnie podejść barwowo uważane przez wielu audiofilów za bezduszne przetworniki ceramiczne, że te nawet nie wiedząc kiedy chodziły według jego wytycznych jak na smyczy. Owszem, brzmienie nadal cechowała nieposkromiona ochota do pokazywania wszelkich niuansów zapisanych na płycie, ale zawsze było to okraszone pięknem w domenie ciepłej średnicy i złota w górnych rejestrach uwielbianych przez szerokie rzesze melomanów blasku lamp 300B. W takim razie co wydarzyło się w tym podejściu? Cóż, lampa w elektronice i papier w kolumnach dla wielu miłośników dobrej jakości dźwięku jest wręcz elementarzem w procesie dobierania poszczególnych komponentów toru audio. I chyba nie muszę nikogo przekonywać, że w moim przypadku nastąpiła pełna synergia tych dwóch składowych. Używany przeze mnie na co dzień zestaw oparty o wzmocnienie tranzystorowe nigdy nie był w stanie zaoferować takiej plastyki dźwięku. Wpięcie Phasemation w tor zaowocowało nadaniem muzyce tak oczekiwanego w większości mojej płytoteki pierwiastka namacalności i duchowości. Wszytko ewaluowało w stronę delikatnego złagodzenia krawędzi źródeł pozornych, ale w najmniejszym stopniu nie odbierałem tego jako utratę jakichkolwiek danych, tylko nadanie każdej nucie odpowiedniego dla poznania piękna muzyki sznytu jej akcentowania. Co więcej. Takie podanie materiału w przestrzeni międzykolumnowej w większości przypadków potęgowało efekt namacalności słuchanego wydarzenia muzycznego. Pisząc wprost, znacznie zyskiwał na prezentacji efekt sceny 3D. A dlaczego przed momentem napisałem, że tak było w większości przypadków? To proste. Przecież muzyka elektroniczna rządzi się innymi prawami i każde, nawet najwspanialsze podanie jej w estetyce łagodzenia krawędzi obciążone jest utratą jej przenikliwości. Ale zalecam spokój, gdyż i ten rodzaj muzy nie był przez japoński zestaw kaleczony, tylko nazwałbym to podany w nieco bardziej przystępnej eterycznie formie dla słuchających opery, jazzu, czy muzyki dawnej melomanów. I żeby nie było podejrzeń o siłowe pochlebianie naszym bohaterom na początek serii płyt wybrałem krążek z elektroniką grupy The Acid „Liminal”. Efekt? Nie wiem, czy mi uwierzycie, ale w tym przypadku prawie każda nuta wpisywała się w oczekiwania muzyków. Stwierdzenie “prawie każda” oznacza, że jedynie przestery i preparowane przenikliwymi piskami wokalizy czasem z mocnym postawieniem nacisku na słowo “czasem” okazywały się zbyt kulturalne. Reszta, włącznie z trzęsącymi moim pomieszczeniem nisko schodzącymi pomrukami było trzymane w oczekiwanych przeze mnie ryzach kontroli. Słowo harcerza, sam byłem bardzo pozytywnie zaskoczony, a to przecież miał być Palec Boży dla tego zestawu. Po takim obrocie sprawy przyszła pora na coś bardziej adekwatnego dla tego typu konstrukcji, czyli na recenzenckiej tapecie wylądował najnowszy album Adama Bałdycha & Helge Lien Trio „Brothers”. Ta przepojona duchem często płaczliwie brzmiących skrzypiec i przekomarzającego się z nimi fortepianu płyta pokazała, jak całkowicie inaczej niż mam na co dzień, ale nadal pięknie, a rzekłbym nawet, że w pewnych aspektach piękniej można pokazać ten sam materiał. To było idealne spiętrzenie możliwości sonicznych dobrej lampy i skutecznych, uzbrojonych w celulozowe przetworniki kolumn. Oczywiście ważnym dla oddania z jednej strony monumentalności, a z drugiej dużej swobody wybrzmiewania fortepianu aspektem była wielkość głośnika basowego (15”) i średniotonowego (22 cm), ale jak wspomniałem, to jest konfiguracyjny elementarz i tak prawdę mówiąc owe przewidywane bardzo dobre współbrzmienie testowanego zestawienia było zaczynem do ponownego zmierzenia się z tą, nie wiem dlaczego jak dotąd mało znaną na naszym rynku marką. Sięgając głębiej w zapamiętany pakiet pozytywnych odczuć tego krążka z przyjemnością przywołam jeszcze kilka innych pozytywnych aspektów, jakimi są fantastyczne oddanie głębi i szerokości wirtualnej sceny muzycznej, a także wydawałoby się trudne do ponadprzeciętnego zrealizowania przez stawiającą na eufonię lampę 300B jej napowietrzenie i nie zgłaszająca uwag kontrola pracy kontrabasu. Tak w porównaniu do tranzystora muzyka tryskała dobrem lampy, ale podczas testu takowej nie można z tego czynić zarzutów, tylko należy pokazać, jak umiejętnie obroniła się przed zaszufladkowaniem jako miłe, ale obciążone co prawda bardzo przyjemnym dla ucha, występującym w tanich konstrukcjach uśrednianiem przekazu. Ten przedstawiciel szklanych baniek pokazał, jak robią to najlepsi. Naturalnym, bo spowodowanym fantastycznym odbiorem poprzedniej produkcji płytowej odruchem była długa seria podobnych kompilacji, aż na koniec przyszedł czas na coś z portfolio mocnego rocka, czym okazał się być materiał koncertowy z orkiestrą symfoniczną zespołu Metallika „S&M”. Złośliwi przeciwnicy lamp prawdopodobnie węszą porażkę? Ale spokojnie mogą obejść się smakiem, gdyż podobnie do muzyki granej na komputerach mocny rock pokazał, jak soczyście mogą grać bardzo ważne dla tej formacji gitary i jak efektownie wypada przy tym nie tylko nasączona sporą masą, ale całkiem dobrze jak na lampę tryskająca energią stopa perkusji. To była na tyle ciekawa feeria atakujących mnie zewsząd, włącznie z reakcją publiczności i mocno zaznaczonymi pasażami kontrabasowych pomruków, orkiestry koncertowych wydarzeń, że kilka kawałków puszczałem sobie po dwa razy, co jest u mnie wskazującym na pozytywny wydźwięk słuchanego materiału ewenementem.

Rozprawiając wstępnie z dystrybutorem na temat dzisiejszego testu gdzieś w podświadomości miałem nadzieję, że podczas słuchania tak skonfigurowanego zestawu przekaz będzie co najmniej ciekawy. Ale po tych kilkunastu dniach zabawy z Japońskim pomysłem na zagospodarowanie w układach elektrycznych swoich konstrukcji dwóch królewskich lamp 300B bez naciągania faktów mogę powiedzieć, iż efekt przerósł moje oczekiwania. Co ciekawe, takiego odbioru sprawy nie pokrzyżował nawet materiał będący poza zainteresowaniem posiadaczy podobnych konstrukcji, czyli naładowana energią modulowanych pasaży basowych i wszelakich pisków muzyka elektroniczna. Owszem, ortodoksyjny wielbiciel takich produkcji znalazłby jakiś punkt sporny, ale osobiście pokazując mu z czym mamy do czynienia walczyłbym z nim o dobry wynik testowanego zestawienia do ostatniej kropli krwi. Zatem spinające ten test w jedną klamrę pytanie brzmi: “Czy tytułowy zestaw jest dla każdego?”. I tutaj po raz kolejny muszę odnieść się do obydwu odbytych na naszych łamach testów. Biorąc pod uwagę obydwa starcia stwierdzam, że po uwzględnieniu tendencji Japończyków stawiania na magię dźwięku teoretycznie tak. Jedyną kwestią będzie tylko końcowy sznyt brzmieniowy, który idąc za informacjami w poprzednich akapitów mocno determinują docelowe kolumny. Jednak bez względu na wykorzystane zespoły głośnikowe głównym dobrem ich współpracy z produktami CA-1000 i MA-2000 będzie w dobrym tego sowa znaczeniu muzykalność przez duże “M”. Naturalnie wszystko będzie obracać się w estetyce brzmienia wybranych kolumn – inaczej przy użyciu membran ceramicznych, a inaczej papierowych, ale zawsze całość będzie dobrze przyprawione.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Nautilus
Ceny:
Phasemation CA-1000: 149 000 PLN
Phasemation MA-2000: 149 000 PLN

Dane techniczne:
Phasemation CA-1000
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 20 kHz
Czułość wejściowa:500/1000 mV (RCA/XLR)
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Wzmocnienie: 6/12/18 dB
Stosunek S/N:-100 dBV (10μV):A-NET
Separacja międzykanałowa: >100 dB
Pobór mocy: 43 W (115 lub 230 V, 50/60 Hz)
Impedancja wyjściowa: 100 Ω
Wymiary (WxHxD):
214 x 118 x 355 mm (wzmacniacz)
434 x 118 x 374 mm (control)
Waga:
7.5 kg/szt. (wzmacniacz)
14 kg (control)

Phasemation MA-2000
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Wzmocnienie: 27 dB
Szum własny: 200 μV
Moc nominalna: 25 W
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 40 kHz
Odczepy głośnikowe: 4 lub 8 Ω
Pobór mocy: 160 W
Wymiary (WxHxD): 270 x 245 x 433 mm
Waga: 20 kg/szt.

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport Reimyo CDT-777, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. 300B

Fezz Audio Mira Ceti English ver.

Link do zapowiedzi (en): Fezz Audio Mira Ceti

Opinion 1

Strangely, each and every time when we try to find a device that merges above-average sound quality with an equally attractive price point, in the end we turn up with a tube device in the signal path. This was the case with the jewelry-bliss and trinket-like finished latest incarnation of Leben 300F , as was also the case with the domestic, designer grade, purist, G•LAB Design Fidelity BLOCK. Truth be told, even the cheapest of the block, the Cayin CS-55A “made it”, as may be colloquially stated. Following these leads, now comes the time for the next representative of the domestic technical intellectual property league, this time in a somewhat legendary, dreamed-up, and audiophile aura incarnation, being a classical SET, based on 300B tubes. Hey, but wait a minute! Did I not just mention that it shall be affordable, whereas the term „affordable 300B based SET” is somewhat like an oxymoron, just to the point as terms like „good change”, or „living dead”? Theoretically yes, but the Vistula-Land’s reality rules itself by its own rules and there was more of such similar, unheard of and unwitnessed peculiarities that we have experienced over the years. But this time, instead of a revelation appearing “Out-Of-Nowhere”, we are dealing with a stalking of sorts, going on strong for nearly two years, carried out both by the manufacturer himself, as well as by ourselves, each probing the soil, from time to time, testing the moods, which led to the final meeting on the summit.
Who are we talking about?  About Fezz Audio, a brand with which not only our very first contact, but also some consecutive ones, happened only during exhibitions and in associated conditions. To make it more interesting, it all started in the spring of 2016 in Munich, where during our preparations of a comprehensive High-End report, we came across their exposition stand, co-shared with the company Pylon Audio.
As per usual custom, after exchanging some  polite phrases, we went into specifics, but when it turned out that none of their portfolio, at that time, came close to our stiff lower limit of 10 000 PLN and therefore, we temporarily skipped the subject. The more so, that the listening conditions (a gypsum-cardboard exhibition booth) and the dense crowd of people within did not allow to draw any meaningful conclusions. The next consecutive opportunity came about during the last year’s Audio Video Show, during which, with great pleasure, we have spent several long moments whilst fishing out some very intriguing sounds. It was hence natural and logical to return to our previous discussions and to take „a little something” up on the workshop. But this time we decided to kill two birds with one stone and when making our selection of a suitable candidate for the tests, at the back of our heads we constantly had those inquiries that were pouring in since years, inquiries about constructs which would be possibly affordable while at the same time – providing access to the exclusive 300B club.  Therefore, it is not surprising that once the opportunity came up, we made our choice of device which was based on such a tube type.  This way, we invite you to read about our impressions gained whilst using and  testing the integrated Fezz Audio Mira Ceti amplifier.

Mirka (transl.: a Polish female first name), and let me use this affectionate short name to address this tube amplifier, propitiates potential buyers already at first glance, first of all due to the fact that it is small, and secondly – it is not too heavy, which, as it just so happens, should ring a warning bell in the case of tube based constructs, although considering that instead of classic transformers it utilizes toroidals, there is no need to panic. But most importantly – due to the implementation of an auto-bias system, it should be virtually maintenance-free. To top that off, it is inexpensive, but we pointed that out at the very outset. Holders of small children, as well as of various sorts of more or less domesticated animals need not strike it off their list of devices to listen to, as this equipment is equipped with an extremely robust metal cage which protects the tubes, as well as a gizmo remote control which allows you to adjust the volume, and hence the device could optionally be placed at a location that is not is easily accessible for small hands / feet / paws.
The front of the amplifier is decorated with a centrally positioned finely milled aluminum plate bearing the company logo. On the left of which there is a volume control knob, and on the right – the source selector. The version as supplied for the test has been enriched by an optional “Input-Direct”, which is located on the left side of the device chassis, with a dedicated throw-bar switch. Just behind the vacuum tubes proudly stand two small, high gloss polished, stainless steel hoods, which hide the transformers. The rear wall, considering its limited, not too vast surface, is designed quite reasonably. The customer receives three pairs of available RCA inputs, single post speaker terminals, with dedicated taps for 4 and 8 Ω, and an IEC mains connector integrated with the main power switch. Astute observers shall not miss out on the solid legs, which support the entire structure. As for the aesthetes, I wish to reassure you that in addition to the white color chassis version, there is also a choice of other available options, such as black, red and … let’s call it arbitrarily brown-plum. Therefore, there is aplenty to choose from.
While describing  this construct let me just mention that the initial exchange of correspondence with Mr. Maciej Lachowski of Fezz Audio was far from pleasantries and sugar topping, with none of the take-it-from-my-lips interactions as it would often seem to be the case, at least for a casual external observer. This, because the very first issue that I allowed myself to raise, was a misnomer, which, although already corrected on the website, was still present in the instructions and promotional materials (yet again, the proof of undeniable superiority of digital media over paper). The error, or if using the more politically correct nomenclature, the inaccuracy, partly resulted from the not very thorough investigation of the market and concerned the title of the architecture, the topology of the amplifier. The point being, apparently I was the first, so well informed and so efficient a grouch, a pain in the ass that not only knew about, but also still remembered times long past, times of the availability of specialties such as say, the “CR Developments Woodham”, and to trigger a change in the wording in a sentence that started off with saying that Mira is “the world’s only single-ended tube amplifier manufactured based on toroidal speaker transformers”, to a new wording stating „one of the world’s few Single Ended tube amplifiers manufactured based on toroidal speaker transformers”. A little thing, but I enjoy it.
OK, so now, that we already know that the bowels of Mirka are equipped with toroidal transformers, delivered, coincidentally, by Toroidy.pl, it is worthy taking a look at the vacuum tubes, as visible on the front. As you can see on the photos, the output stage works based on the popular and relatively inexpensive Russian Electro-Harmonix 300 B Gold, whereas the Tung-Sol 6SN7GTB works as a driver tube.

Seemingly, and purely in theory, 8W is not too much, and common sense would indicate that when deciding upon amplification which is so limited in power, one should shop around, as soon as possible, for some highly effective speakers. But at the same time, ones which are also characterized by a mild and forgiving impedance curve. But that is only just a purely academic analysis, as the already earlier mentioned G•LAB Design Fidelity BLOCK, offering a „stunning” 5,5W, has indeed demonstrated that tube Watts should be treated with due respect and that sometimes, as it just so happens, some difficult speakers as intended to be the proverbial “nails in the coffin” are capable of bringing an amplifier up to its proper RPM’s.
How the tests faired with Jack’s far easier to drive and control ISIS loudspeakers, that you can read here down below, but as for me, where the post of on duty difficult loudspeakers is stubbornly being played out by my Gaudery Arcona, loudspeakers which cause anxiety with a significant share of the producers (4Ω and „sufficient” efficiency, at least according to dr. Roland Gauder), tests were not promising to turn out too optimistic. Finally, we have decided, that indeed if Mirka will simply not cope and shall be clearly stressed out, then her stay at my humble premises will be limited merely to a photo session, whereas as for all the listening impressions, these I intended to collect in OPOS. But fortunately, in the so-called “meanwhile”, I received for review, from an external party, a set of perfectly color matched (also white)  Taga Harmony Coral F-120 loudspeakers, which not only could boast a more forgiving, easier impedance of 6Ω, but additionally, their efficiency presented itself quite sensibly, and dependent upon the chosen source, ranging from 90 dB, up to as much as 93 dB.
In short, there was not only a plan “B” available, but even a plan “C”. But so what? Considering, that Mirka, when hooked up to the Gaudery, just started to play as if nothing had happened, no fret, playing at a fully satisfactory level of volume,  achieved whilst only slightly exceeding the “nine o’clock” or “ten- o’clock” position, which would be the digits 3, or maybe 3.5 on the Fezz attenuator scale. Miracle?
Not necessarily, but not wanting to stress out the maiden amplifier under test at the very beginning, I started off with some light and casual pop, being „Faith” by George Michael. The first track … the second track … Gee! It is oh so „Cool” to listen to this sound. It has the “drive”, an amazingly colorful tonal saturation, as well as the proper homogeneity as typical for a 300B. There is nothing that “hurts”. Nothing to upset your ears. Even the little plastic-like bass now gets a little bolder and a more teddy-bear-like characteristic, but such a transformation works clearly for the benefit and there is nothing to frown upon, because more often than not, such similar “making” of sound is an audiophiles dream within a significant portion of the audiophile population. A change in the repertoire to something a bit more minor, low-key, namely to the sorely missed and lamented King of Romantic Blues – Leonard Cohen and his  last album – “You Want it Darker”, has shown the other face of Mirka. The singer’s voice has been underlined with extraordinary deference, accented and pushed to the front scene slightly more than the usual. There was something very magical in this type of presentation, something intimate and phenomenal. I’m not saying that the musicians that were accompanying this sorely missed bard  have been sidelined into the shade and only but tentatively playing their thing in the background, but this time it was very clear as to whose is this whole show.
Some warm words need also be granted with regards to the “space”. The space had neither the tendency of shallowing, nor of focusing solely on the center of the frame. None of these things. Everything was in its right place and if I were to be picky, it would probably be due to the slight bolding out of the contours of the virtual sound sources, as well as pertaining to the faithfulness of representation of the  correct reverberation aura, as typical for some acoustic and jazz recordings ( „Vägen” Tingvall Trio).
I assume, however, that you could get quite a lot more out of this Fezz amplifier, by changing the tubes. For starters, the driver tubes, let’s say some nice 6SN7 Full Music Gold, for example. And if the sound would then evolve in the expected direction, we could calmly deal with the 300B. I do not intend to immediately pounce upon the Sophia Electric Princess Royal, but there is a lot of interesting 300B tubes out there on the market and from which one could choose from.
Some further swapping of records has only confirmed the versatility of the design under test, and instead of wondering whether this amplifier will cope, I simply reached out for anything and everything, which just happened to suit my mood, up until the turntable made contact with the „Ray Of Light” by Madonna. A moment of consternation, hesitation, just before lowering the tonearm – am I not “overdoing” it, exaggerating now ? Whatever. A flick of a switch, a short pause, a change of the loudspeakers to the Taga model, and … it turns out quite well, in two thirds it is OK, but this time there is definitely too much bass. Simply speaking, the quantity has obscured the quality. But also the top parts of the audio band got beaten up, where their spine finishes with its noble name. The conventional, not all-too-very sophisticated tweeter domes were far from the resolution and finesse as implemented in the Gauder AMT. Well then, perhaps indeed, the truly subsonic synthesized murmurs have overwhelmed the Fezz and turned out to be much more than it could bear.
However, after playing out the first side of the album, I decided to return  back to my regular loudspeakers. And that was the right decision, because everything came back to normal and whatever was previously blurred up together into a shapeless mass has now gained quite realistic contours and equally recognizable texture.
Are we hence facing a situation that when the going gets tough (in theory) then the tough get going (practically speaking) ?  To verify the above stated thesis, as test material, I decided to use  „Hardwired … To Self-Destruct” by Metallica. You may come not to believe me on this, but actually, Mirka, once again, has coped gracefully. Obviously, alas, using reasonable, far from concert-reality volumes. But it actually did cope. If only I restrained myself from the temptation of overdriving hard on the volume, on making too much noise, then neither compression, nor distortion constituted any problem whatsoever, but the richness and the energy of the communication – something impossible not to like. After this experiment, I stopped fooling around and started to treat the Fezz as a simple and most ordinary amplifier, whose job it is to amplify the signals as provided and correctly drive the loudspeakers which are connected to it. To top this off, it need be noted that during the time when Mira was visiting my system, not for a single moment did I grant her leniency, which means more or less that she worked day in, day out, and not just by few, but rather by dozens of hours daily.

Contrary to earlier fears, Fezz Audio Mira Ceti not only has the potential and is a great starting point for further development, but it somewhat represents, straight out of the box, a complete and finished product that could provide a lot of fun and musical experience. Using the standard tubes, as provided by the manufacturer, it is a safe bet, a proposal that is somehow able to satisfy the likes of both music lovers and audiophiles, but while the former are unlikely to fiddle around, focusing rather on purely hedonistic aspects of listening, the latter, the golden-ears, as infected by audiophilia nervosis, will certainly not deny themselves the pleasure of proverbial tube swapping. Mirka introduces a whole new level of quality. And as for Fezz itself,  I am extremely pleased that with an utterly clear conscience I can enlist the Mira Ceti on the list of products under the „Poles can DO IT” theme.

Marcin Olszewski

The system used during the test:
– CD / DAC: Accuphase DP-410; Ayon CD-35
– File players: laptop Lenovo Z70-80 i7 / 16GB RAM / 240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Digital sources selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Phonostage: Abyssound ASV-1000; Tellurium Q Iridium MM / MC Phono Pre Amp
– Integrated Amplifier: Electrocompaniet ECI5
– Preamplifier: Accuphase C-3850
– Power amplifier: Accuphase P-7300
– Loudspeakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC Digital: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker cables: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Acoustic Zen Twister
– Power distribution board:: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi NCF-50 (R) / FI-50M NCF (R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS (R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+
– Table: Rogoz Audio 4SM3
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinion 2

Starting today’s meeting, I would like to state with great pleasure, that despite the closing in of our „soundrebels” ship to a round number of four years of intensive work, as related to maintaining the portal about audio devices, I can still state without a problem that this activity, although exhaustive at times in terms of logistics, brings to me a lot of pleasure. And it is not true that such a state I achieve only whilst reviewing some very expensive, international „celebrity” products, because in spite of all appearances, which may dominate our portfolio, we are just as keenly interested in domestic products, this fact well documented by a group of dozen or so of Polish producers which we have elevated to the review domain. Yes, indeed, before we look into a particular product, the hero contender must augur well, and if indeed it so does, the issue of the subject review is sometimes just a matter of talking out details and agreeing to a specific schedule as to when a given laurel-seeker is actually delivered to the address of our editors office. And to support this notion, ideal proof and defense of such a thesis regarding our exploration of domestic offerings, now materializes in the form of our todays presentation of a tube amplifier manufacturer. But alas, as mentioned, it suffice not for a product to simply originate from the Vistula river vicinity to meet up with our expectations. At this point, in support of our second pre-test assumptions (being a positive  look-out as verified by consumer market perceptions), I need bluntly confess that despite our very nice meeting during last year’s exhibition in Munich, it is only now that the top-notch offering of the manufacturer as presented today, his vacuum tube amplifier in the royal variation of the 300B SE with more than eight months of successful market presence, has graced my humble premises.

Thus, after a brief introduction to our domestic backyard, I invite everyone for a few paragraphs worth of a meeting with an amplifier of the Fezz Audio brand, in the form of the Mira Ceti, a model aspiring for the title of vacuum tube nobility.  For formalities sake, I need supplement this information that the device under test has been provided to us by the manufacturer himself.
The subject integrated amplifier is a typical representative of the art of designing constructs which are based on glass tubes. Without seeking out artificial descriptions of beauty, I must say that it is a shape quite simple in its form, which is important as it is the carrier of the vacuum tubes – both from the mechanical side, as well as from the visual side, with the chassis dressed up in glittering silver transformer covers, and all this laid out on a supportive platform. However, it would be wrong to assume that this is a well-known, worn-out design, touching on the fringes of outright boredom because despite its  standardization, this simplicity, as embellished with the amber glow of tubes, is this amplifiers strongest point. Am I raving? Not at all. Time and again, similar constructs have visited my home, and I have never felt any boredom, this despite that they all were very similar looking devices. I would not be surprised if you used this opportunity to call me an old rambler, but I think that the main reason of such continuous positive perceptions is the timelessness of the solid, which is laid out according to the limitations and constraints of the subassemblies being used.
But let us depart from the musings pertaining to the beauty of the housing, full of glass tubes and cuboidal, rectangular covers, and let’s focus on the practicalities of manual interconnections. Due to the restrictions related to using the top pane of the Mira Ceti chassis to lay out the tubes and the transformers, I will start off with a description of the front panel. This is occupied, without any cramming, with only two notched knobs on its extremities (left – volume level, right – input selection). The center is occupied by a glittering emblem with the brand name logo.

Moving toward the back of the amplifier, we notice that on the left side of the unit there is a set pf mysterious RCA terminals, together with a crow-bar switch, used to activated them. This is a direct input into the power amplifier section, which seems to be extravagant for such a simple type of device. I do not know how many customers will use it, but it is always better to have, rather than not have, such additional functions available. To wrap up this paragraph with a description of the back plane, it need be stated that the designer is offering three line-in RCA terminals, a set of speaker terminals with 4 and 8 ohms taps, and a combined mains power inlet and mains switch. And, if I top this off stating that there is a remote control included with this set, one which presents itself with an interesting design and which feels good in your hand, it then turns out that despite the initial severity, the whole of the so called Mira Ceti project – visually turns out to be very interesting product.
Now that we come down to the substantive, merits part of this text, for any and all that are interested in purchasing this amplifier, let me paraphrase the bosses of Cezary from  the Polish cult film “Dogs”. I have two news items: good news and good news.
The first good news is that Mira is able to cope even with loudspeakers which are, from the outset, mismatched with her in terms of efficiency (please remember that this amplifier generates only 8 watts of output power, which initially forces us to carefully approach the matter of proper selection of suitable loudspeaker units). The other good news is that if the marriage with loudspeakers which are currently available does not fully meet your expectations, sonic effects may be brushed up, tweaked up a little bit, by means of cable swapping. As you have probably noticed, I took the word „little” in quotation marks. Why? Well, although I heard or read about it several times already, about those mind blowing metamorphoses that audiophiles experience after swapping some cabling, I tended to perceive such changes as mere cosmetics, more or less, and not a means of elevating a setup to several classes upwards. End of story. So, in such case, where is the other good news? Well, that is exactly it: the fact of clear differentiation of the sound after introducing changes to any and all kinds of cabling, which I shall not fail to dwell upon in a further part of this lecture.

The subject „Mirka”, as almost customary for any and all of my clashes with tested products, had two different exposures. However, this time, due to the limited power of the device, and due to loudspeaker efficiencies as available within the KAIM audiophile club, as compared to the efficiencies of my own speakers, first I needed to check whether there is any sense at all in taking her for external auditioning performances. These things used to vary, over the years, but indeed, the vast majority of my experiences whilst hooking up such limited power devices were positive, so it was not much of a stress to hook her up into my signal path. The result ? Quite surprising. Why? This is very intriguing, but my concerns, if I had any, were rather related to a lack of control from the amplifiers side, while driving my big bass transducers, almost 40-centimeters in diameter, within my loudspeakers originating from Austria. But, as it turned out, the generated bass was surprisingly hard-driven, with good control. What’s more, I was prejudiced and anticipating, expecting the frequent side effects of using 300B tubes which would materialize as a too abundant in honey flow presentation of the music. And frankly speaking, I honestly would not even see anything wrong with that, if not for the other related effect, which basically would kill the vitality of the sound. But to my surprise,  following the path as to how it presents the border limits of the audio band, at its extremities – at least in my setup – this SET music, as generated, amplified by this Polish device, was utterly fresh in perception. This gently cooled down the presentation a bit, but appeared as if intriguingly questioning: Is this the “my type of sound” experience. It was not the playback at the level of the Danish Gryphon, although, I must admit, that seems to also attract me to some extent too, but from the very first moment I realized that the hero of today’s audition paves new paths, other than those which are hard coded in my memory of sound texture templates.
Indeed, after swapping the interconnects to Hijiri all across the setup, the subject of sound texture took on a little color and blushing. But the thing is, when hooking this amplifier up in a Japanese puzzle, I was rather expecting that the sound will lose weight a bit, rather than coloring up in whole. To sum this up, after harnessing the final configuration with respect to the way that the world is painted by this Polish product, things became interesting enough that I shall present the effects as achieved with some example discs.
My overview of silver discs I shall begin with Diana Krall and her „All For You” production. Here my perceptions, feelings are not really well defined. From the one side, unfortunately, the voice of the artist has lost some of its intricate intimacy, but on the other hand, I have received additional reinforcement of many a detail pertaining to her facial expression whilst issuing guttural sounds. I am not sure how you shall perceive this, but each listener and his audio setup tend to like something else, so I believe that the dividing line between proponents and opponents of such a take on the presentation will run through the vicinity of, on average, zero. Therefore, the decision as to “good” or “bad” – is up to you. The obvious effect of such sharp, acute strokes in the creation of a musical performance was a good definition of virtual sources, but the earlier mentioned transfer of weight of sound up by a notch has clearly caused a shallowing of the virtual music scene. Fortunately, not in the area of losing access to the background, but merely of crowding up a bit of each individual formation. In a similar line of perception fell the reproduction of old, early music. Unfortunately, due to the loss of weight at a very important center of sound, often being the voice of a single singer, I missed out on some of the energy in his voice. Following this theme, the mainstream of musical instruments, which are typical for this genre, just like the singer artist, boasted a saturation that seemed to be colder than what I would come to expect from a tube device.
But every cloud has its silver lining. With all of my finger poking as to the playing manners of the device, one needs to remember about who is the target audience for this amplifier. Here it collided with the „Finger of God”, as this very target audience actually suffers from deficiencies in the resolution of the presentation.
Yes. A breath of fresh air, as brought about by the Mira is rather more a highlighting of the sound, rather than a dose of pure information, but the consequences of applying such a treatment a to a too-dark-a-setup will result in that the music lover will receive a level of some kind of greater freedom on the sound stage, and this may be a milestone towards a positive perception of what was his gripe thus far.
At the end of my encounter with Polish technical know-how, I wish to call upon Mira’s pure endurance in terms of maintaining control over the loudspeakers whist subjected to a loud listening sparring session with a group called Percival Schuttenbach. Obviously, folk-metal does not bode idyll. Nonetheless, a durability test of the power supply just had to be held. Effect? Frankly, in my perception – positively surprising. The amplifier fought a brave fight, up to a sizeable deflection of the volume knob, but it is obvious that when hitting the “11:00 AM” position, it started to report a slight shortness of breath. In the least shall I condemn this however, because even though it did not perform in an optimal equipment configuration, it was capable of going up really high in volume, considering its mere 8W, to levels which I do not achieve every day in terms of volume, and it presented the material very clearly, showing the actions of the artists, including a full understanding of the text, as shouted out by the front man.
The only nuance, that followed such a trail of playback manners and hence allows me to complain a bit while listening to this album is due to the loss of mass and a withdrawal of the guitar riffs. Yes, these were present on the scene, but have made a decisive step backwards. Surprisingly, the earlier mentioned control and stiffness of the bass provided me here, to my surprise, a lot of joy.
At the end of this adventure with Polish amplification I will call upon some of the events that took place out in the audio club. As hinted at the very beginning, this power pack can work miracles. But not due to its ability of running loudspeakers on a tight leash, regardless of their efficiency, but rather, at times, filing an unexpected problem report whilst hooked up to the easy ones, but on the other hand, coping quite well and collaborating with the theoretically very difficult ones. Do not know why, but with loudspeakers, which by definition are dedicated for tube amplification, having a fair 88dB of efficiency, the unit performed like the proverbial elderly senior, overwhelmed by life, but then, facing boxes which boast a mere 84 decibels of efficiency, it starts playing lively and colorfully enough, so that for the rest of that evening, we spent our time on fine tuning the sound by means of cable swapping, using the stuff that I brought in with me. A collection of cables not excluding the Siltech Triple Crown, which reaches stratospheric price levels. I know that it was a misalliance, but regardless of the price level of the components that we mixed, we received a clear message that in the case of minor problems, we have some tuning margin, so as to tune the amplifier to our preference.

As it so happens with power amplifiers of limited power, the way they blend into a specific environment is by far not so obvious. If anyone thinks otherwise, he should once again need to retrace what I wrote. These were really, physically occurring facts, and not just written up as fabricated confabulations of imaginary events, so as to aid the manufacturer. Thus, considering the results as observed thus far, pertaining to a good blending-in of the Mira Ceti amplifier with an already existing system, the word „surely” – I could only use in one case. Surely, this amplifier is the perfect choice to blow some life back into some too extinguished and weighty puzzles. The overall outcome, pertaining to effects of the total synergy, will largely depend on the efficiency of the loudspeakers. But here is a little surprise. As far as loudspeaker sets boasting efficiencies of 90 decibels or higher do not really give rise to any problems, it is intriguing, when we recall the history of events and the battle that took place at the audio club. I would not strike off the „Mirka” in terms of pairing up with  loudspeakers which are a little bit more difficult to drive.  Approaching the end of the story, and taking things into perspective, in view of my setup, it need be clearly noted that this integrated amplifier is not an audiophiles Olympus. But looking at its price, it has never aspired to be such. Therefore, I do not have a problem with my internal peace of mind, and I can say that despite that it sounds somewhat differently than the generally prevailing pattern of playback, it is indeed a very interesting offering, considering the price point. And according to me, the decision as to invite, or not to invite this construct to your household is not just a matter of the efficiency or ease of driving your loudspeakers. It is more related to the decision whether tube amplifiers are a thing with which you want to hang around for a little longer.

Jacek Pazio

Manufacturer: Fezz Audio
Price: 8 900 PLN

Technical data:
Output Power: 2 x 8W
System type: Single Ended, Class A
Tubes: 2 x 300B (output stage), 6N8S x 2 (preamplifier & Controls)
Output Impedance: 4Ω / 8Ω
Inputs: 3 x RCA
THD: <0.4%
Frequency response: 20Hz-45kHz (-3dB)
Power consumption: 80W
Fuse: 3.15 T
Weight: 14 kg
Dimensions: 340x360x215mm
bias setting:  automatic
Optional accessories: remote control, HT (pre-in) input

The system used in the test:
– Source: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– Line preamplifier: Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier: Reimyo KAP – 777
Loudspeakers: Trenner & Friedl „ISIS”
Speaker cables: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC Digital: Harmonix HS 102
Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Table: SOLID BASE VI
Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints „ULTRA MINI”, antivibration platform by SOLID TECH,  AC Harmonix Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Disk Mini RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
Analog path:
– Turntable:
Drive: SME 30/2
Tonearm: SME V
Cartridge: Miyajima Madake
Phonostage: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. 300B

Fezz Audio Mira Ceti

Link do zapowiedzi: Fezz Audio Mira Ceti

Opinia 1

Dziwnym trafem za każdym razem, gdy próbujemy znaleźć urządzenie łączące ponadprzeciętną jakość brzmienia z równie atrakcyjną ceną koniec końców lądujemy z lampą w torze. Tak było w przypadku iście biżuteryjnie i bibelotowo wykończonej najnowszej inkarnacji Lebena 300F, jak i zarazem designerskiego, jak i purystycznego, rodzimego G•LAB Design Fidelity BLOCK. Prawdę powiedziawszy nawet najtańszy w tym towarzystwie Cayin CS-55A potocznie mówiąc „dawał radę”. Idąc dalej tym tropem czas na kolejnego przedstawiciela rodzimej myśli technicznej w niejako legendarnej, wyśnionej i otoczonej aureolą audiofilskiej odsłonie, czyli klasyczny układ SET oparty na lampach 300B. Zaraz, zaraz, czyż nie wspomniałem, że ma być niedrogo a „niedrogi SET na 300B” to oksymoron równie trafny jak „dobra zmiana”, czy „żywe trupy”? Teoretycznie tak, ale nadwiślańska rzeczywistość rządzi się swoimi prawami i nie takie rzeczy na przestrzeni ostatnich lat widzieliśmy i słyszeliśmy. Jednak tym razem zamiast pojawiającego się znikąd objawienia mamy do czynienia z trwającymi blisko dwa lata „podchodami” prowadzonymi zarówno przez samego producenta, jak i nas samych co jakiś czas sondujących grunt i klimat do finalnego spotkania na szczycie. O kim mowa? O Fezz Audio czyli marce, z którą nie tylko pierwszy kontakt, ale i kolejne mieliśmy jedynie w warunkach wystawowych. Żeby było ciekawiej wszystko zaczęło się wiosną 2016r. w Monachium, gdy podczas przygotowywania relacji z High Endu natrafiliśmy na ich współdzieloną z Pylon Audio ekspozycję. Jak to zwykle bywa po kilku kurtuazyjnych zdaniach przeszliśmy do konkretów, jednak gdy okazało się, iż nic z ówczesnego portfolio nie zbliża się do ustalonego przez nas dolnego pułapu 10 000 PLN chwilowo odpuściliśmy temat, tym bardziej, że warunki odsłuchowe (gips-kartonowa budka) i ścisk panujący wewnątrz nie pozwalały na wyciągnięcie żadnych konstruktywnych wniosków. Kolejna okazja nadarzyła się na zeszłorocznym AVS i tutaj już z wielką przyjemnością spędziliśmy kilka dłuższych chwil łowiąc wielce intrygujące dźwięki. Logicznym był zatem powrót do wcześniejszych rozmów i wzięcie „małego co nieco” na warsztat. Jednak tym razem postanowiliśmy niejako upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i dokonując wyboru kandydata na testy cały czas z tyłu głowy mieliśmy dochodzące do nas od lat pytania o możliwie przystępne cenowo a jednocześnie dające wstęp do ekskluzywnego klubu 300B konstrukcje. Dlatego też nie dziwi fakt, że gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność to właśnie po oparty na tejże lampie model sięgnęliśmy. Tym oto sposobem serdecznie zapraszamy do lektury naszych wrażeń zebranych podczas użytkowania integry Fezz Audio Mira Ceti.

Mirka, bo tak pozwolę sobie pieszczotliwie nazywać tytułowego lampowca, już na pierwszy rzut oka zjednuje sobie potencjalnych nabywców, gdyż po pierwsze jest nieduża, po drugie niezbyt ciężka, co akurat przy konstrukcjach lampowych powinno zapalać ostrzegawczą lampkę, ale biorąc pod uwagę, że zamiast klasycznych traf mamy toroidy, to nie ma co dramatyzować, no i najważniejsze – ze względu na zaimplementowany układ autobiasu powinna być praktycznie bezobsługowa. Jest jeszcze niedroga, ale to już zaznaczyliśmy na wstępie. Posiadacze małoletnich pociech i wszelakiej maści mniej lub bardziej udomowionej zwierzyny też nie powinni skreślać jej z listy do odsłuchu, ponieważ na wyposażeniu znajduje się nad wyraz solidna, chroniąca lampy metalowa klatka, oraz fikuśny pilot pozwalający na regulację głośności a więc od biedy można ją ustawić w mało dostępnym dla małych rączek/łapek miejscu.
Front wzmacniacza zdobi centralnie umieszczone na finezyjnie wyfrezowanej aluminiowej płytce firmowe logo po którego lewej stronie ulokowano gałkę głośności a po prawej selektor źródeł. Wersja dostarczona do testu wzbogacona została o opcjonalne, bezpośrednie wejście na końcówkę, które umieszczono na lewej ściance wraz z dedykowanym przełącznikiem hebelkowym. Tuż za lampami pysznią się dwa niewielkie, wykonane z polerowanej kwasówki kubki skrywające trafa. Ściana tylna, jak na niezbyt imponującą powierzchnie została zagospodarowana całkiem rozsądnie. Nabywca do dyspozycji otrzymuje bowiem trzy pary wejść RCA, pojedyncze terminale głośnikowe z dedykowanymi odczepami dla 4 i 8 Ω, oraz zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające IEC. Oczom wnikliwych obserwatorów nie powinny też umknąć solidne nóżki, na jakich posadowiono całą konstrukcję. Estetów pragnę jeszcze uspokoić, że oprócz białej wersji kolorystycznej dostępne są jeszcze opcje czarna, czerwona i … nazwijmy to umownie brązowo-śliwkowa, więc jest w czym wybierać.
Za to przy opisie budowy pozwolę sobie nadmienić, iż początkowa wymiana korespondencji z Panem Maciejem Lachowskim z Fezza daleka była od laurkowego cukrowania i wzajemnego spijania sobie z dziubków, jak to często osobom postronnym mogło by się zdawać, gdyż pierwszą rzeczą na jaką pozwoliłem sobie zwrócić uwagę, był już poprawiony na stronie www, jednak nadal obecny w instrukcjach i materiałach promocyjnych (niezaprzeczalna wyższość mediów cyfrowych nad papierem) błąd, lub używając poprawnej politycznie nomenklatury pewna, poniekąd wynikająca z niezbyt wnikliwego przeczesania rynku, nieścisłość dotycząca topologii tytułowego wzmacniacza. Chodzi mianowicie o to, że najwidoczniej byłem pierwszym na tyle skutecznym upierdliwcem i tetrykiem, który nie dość, że znał, to jeszcze pamiętał czasy dostępności takich specjałów, jak dajmy na to CR Developments Woodham, żeby spowodować zmianę zdania zawierającego sentencję stwierdzającą, iż Mira Ceti jest „jedynym na świecie wzmacniaczem lampowym Single Ended wyprodukowanym w oparciu o toroidalne transformatory głośnikowe” na „Jeden z niewielu na świecie wzmacniacz lampowy Single Ended wyprodukowany w oparciu o toroidalne transformatory głośnikowe.” Mała rzecz a cieszy. Skoro zatem wiemy już, że w trzewiach Mirki siedzą toroidalne trafa, nomen omen pochodzące z Toroidy.pl, warto rzucić okiem na widoczne na froncie lampy. Jak widać na załączonych zdjęciach w stopniu wyjściowym pracują popularne i stosunkowo niedrogie rosyjskie Electro-harmonixy 300 B Gold a w roli lamp sterujących użyto Tung-Soli 6SN7GTB.

Pozornie i czysto teoretycznie 8W to niezbyt dużo i na zdrowy rozsądek decydując się na tak oszczędną w mocy amplifikację warto czym prędzej rozejrzeć się za jakimiś wysokoskutecznymi a przy tym charakteryzującymi się łagodnym przebiegiem impedancji zespołami głośnikowymi. To tylko jednak czysto akademickie gdybanie, gdyż już wspomniany wcześniej, oferujący „oszałamiające” 5,5W G•LAB Design Fidelity BLOCK pokazał, że lampowe Waty warto traktować z należytym szacunkiem i czasem dopiero mające być przysłowiowym gwoździem do trumny kolumny potrafią wprowadzić wzmacniacz na właściwe obroty. Jak przebiegały testy u dysponującego zdecydowanie łatwiejszymi do wysterowania ISISami Jacka przeczytacie Państwo poniżej, jednak u mnie, gdzie uparcie rolę dyżurnych kolumn pełnią wywołujące u sporej części producentów stany lękowe Gaudery Arcona (4Ω i „wystarczająca”, przynajmniej według dr. Roland Gaudera, efektywność) sprawy nie zapowiadały się zbyt optymistycznie. Koniec końców uznaliśmy, że jeśli Mirka po prostu nie da rady i będzie się wyraźnie męczyła jej bytność w moich skromnych progach ograniczy się li tylko do sesji fotograficznej a wrażenia nauszne będę kolekcjonował w OPOSie. Całe szczęście w tzw. międzyczasie dotarły do mnie przeznaczone do „zewnętrznej” recenzji idealnie pasujące kolorem (vide również białe) Taga Harmony Coral F-120, które nie dość, że mogły pochwalić się łatwiejszą impedancją wynoszącą 6Ω, to w dodatku całkiem sensownie prezentowała się ich skuteczność, w zależności od źródła wynosząca od 90 do nawet 93 dB. Krótko mówiąc był też nie tylko plan B, ale i C. Cóż jednak z tego, skoro Mirka podpięta pod Gaudery jak gdyby nigdy nic po prostu zaczęła grać a w pełni satysfakcjonujący poziom głośności osiągnąłem zaledwie nieco przekraczając godzinę dziewiątą – dziesiątą, czyli 3-3,5 na firmowej skali Fezza. Cuda? Niekoniecznie, jednak nie chcąc zbytnio stresować tytułowego lampowego dziewczęcia na pierwszy ogień poszedł lekki i niezobowiązująco POPowy „Faith” George’a Michaela. Pierwszy utwór, drugi, kurczę, ależ „fajnie” się tego słucha. Jest drajw, niesamowite nasycenie barw i właściwa 300B homogeniczność. Nic nie „boli”, nic nie denerwuje. Nawet nieco plastikowy do tej pory bas dostaje nieco pogrubioną i misiowatą postać, ale taka transformacja działa ewidentnie in plus i nie ma co się krzywić, bo bardzo często właśnie o podobnym „robieniu” dźwięku spora część audiofilskiej populacji marzy. Zmiana repertuaru na nieco bardziej minorowy, czyli nieodżałowanego króla romantycznej depresji – ostatni album Leonarda Cohena „You Want It Darker” pokazał drugie oblicze Mirki. Głos wokalisty został z niezwykłą atencją podkreślony, zaakcentowany i nieco bardziej niż zwykle wysunięty przed szereg. W tego typu prezentacji było coś niezwykle magicznego, intymnego i zjawiskowego. Nie mówię, że towarzyszący nieodżałowanemu bardowi muzycy zostali odsunięci w cień i tylko nieśmiało brzdąkali w tle, ale tym razem jasnym było komu podporządkowany jest cały show. Na ciepłe słowa zasługiwała również przestrzeń, która nie wykazywała tendencji czy to do spłycania, czy to do skupiania się jedynie w centrum kadru. Nic z tych rzeczy. Wszystko było na swoim miejscu a jeśli miałbym się do czegoś przyczepić to byłoby nim lekkie pogrubienie konturów źródeł pozornych i wierność oddania aury pogłosowej właściwej niektórym nagraniom akustycznym i jazzowym („Vägen” Tingvall Trio). Zakładam jednak, że sporo można „wyciągnąć” z Fezza zmieniając lampy – na początek sterujące na np. 6SN7 Full music Gold a jeśli brzmienie będzie ewoluowało w oczekiwanym przez nas kierunku to potem już na spokojnie zająć się 300B. Nie mówię, żeby od razu rzucać się na Sophia Electric Royal Princess, ale jest sporo ciekawych 300-ek na rynku i jest z czego wybrać.
Dalsza żonglerka płytami tylko potwierdziła uniwersalność testowanej konstrukcji i zamiast zastanawiać się, czy wzmacniacz podoła po prostu sięgałem po to, na co w danym momencie miałem ochotę aż na talerzu gramofonu wylądował album „Ray Of Light” Madonny. Chwila konsternacji przed opuszczeniem ramienia i … Może nie będę przeginał? No to pstryk, chwila przerwy, zmiana kolumn na Tagi i … jest w 2/3 dobrze, ale basu jest zdecydowanie za dużo. Po prostu ilość przysłoniła jakość a i górze pasma dostało się po tej części ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, gdyż konwencjonalnym, niezbyt wyszukanym kopułkom daleko było do rozdzielczości i finezji zaimplementowanych w Gauderach AMT. No nic, możliwe, że dla Fezza iście subsoniczne syntetyczne pomruki okazały się ponad siły. Jednak po pierwszej stronie postanowiłem kontrolnie wrócić do swoich dyżurnych kolumn. I to była słuszna decyzja, gdyż wszystko wróciło do normy a to, co wcześniej zlewało się w bezkształtną masę teraz miało całkiem realne kontury i równie rozpoznawalną fakturę.
Czyżbyśmy mieli zatem do czynienia z sytuacją, gdy im gorzej (teoretycznie), tym lepiej (w praktyce)? Aby zweryfikować powyższą tezę w roli materiału testowego wykorzystałem „Hardwired…To Self-Destruct” Metallicy. Mogą mi Państwo w tym momencie nie wierzyć, ale Mirka i tym razem dała radę, oczywiście przy nieprzesadzonej – dalekiej od koncertowej, głośności, ale dała. Jeśli tylko nie korciło mnie do zbytniego połomotania, ani kompresja, ani zniekształcenia nie stanowiły najmniejszego problemu, za to soczystość i energetyka przekazu nie mogły się nie podobać. Po tym eksperymencie przestałem już kombinować i zacząłem traktować Fezza jak najzwyklejszy wzmacniacz, którego zadaniem jest amplifikacja dostarczanych sygnałów i prawidłowe wysterowanie podłączonych do niego kolumn. W dodatku przez czas, gdy Mira Ceti gościł w moim systemie ani przez chwilę nie stosowałem wobec niego taryfy ulgowej, co oznacza mniej więcej to, że pracował dzień w dzień nie po kilka a kilkanaście godzin.

Wbrew wcześniejszym obawom Fezz Audio Mira Ceti nie tylko ma potencjał i stanowi świetny punkt wyjścia do dalszego rozwoju, to niejako prosto z pudełka reprezentuje kompletny i skończony projekt mogący dostarczyć wiele radości i muzycznych doznań. Na standardowych, dołączanych przez producenta lampach jest propozycją bezpieczną i niejako zdolną zadowolić zarówno melomanów, jak i audiofilów, lecz o ile ci pierwsi raczej nie będą kombinowali, tylko skupią się na czysto hedonistycznych aspektach odsłuchów o tyle złotoucha, skażona audiophilią nervosą brać z pewnością nie odmówi sobie przyjemności przysłowiowej żonglerki lampami wprowadzając Mirkę na zupełnie inny poziom jakościowy. A jeśli chodzi o samego Fezza, to niezmiernie cieszy mnie fakt, że z całkowicie spokojnym sumieniem mogę wpisać Mirę Ceti na listę produktów z dopiskiem „Polak potrafi!”.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Accuphase DP-410; Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000; Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Przedwzmacniacz: Accuphase C-3850
– Końcówka mocy: Accuphase P-7300
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Acoustic Zen Twister
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Rozpoczynając dzisiejsze spotkanie z przyjemnością chciałbym oświadczyć, że mimo dobijania naszego „soundrebelsowego” statku do liczby czterech lat intensywnej, związanej z prowadzeniem portalu o urządzeniach audio pracy, nadal bez problemu jestem w stanie stwierdzić, iż owa działalność czasem będąc wyczerpującą od strony logistycznej niesie ze sobą bardzo wiele przyjemności. I nie jest prawdą, że taki stan osiągam tylko dzięki opisywaniu bardzo drogich międzynarodowych „sław”, gdyż wbrew mogącym dominować w naszym portfolio pozorom jesteśmy żywo zainteresowani produktami rodzimymi, co znakomicie dokumentuje nasz dotychczasowy dorobek kilkunastu wprowadzonych na recenzencką wokandę polskich producentów. Owszem, abyśmy przyjrzeli się danemu wyrobowi, bohater musi dobrze rokować i jeśli tak jest, temat recenzji bywa tylko kwestią dogadania terminu przysłania owego pretendenta do laurów na adres redakcji. Aby nie być gołosłownym, wręcz  idealnym dowodem obrony powyższej tezy eksploracji krajowej oferty jest właśnie prezentowany dzisiaj producent wzmacniaczy lampowych. Ale ale, jak wspomniałem, sam status wyrobu znad Wisły nie jest wyczerpującym nasze oczekiwania czynnikiem. W tym momencie argumentując drugie założenie przed-testowe (rokowania weryfikowane odbiorem przez rynek konsumencki) bez owijania w bawełnę zdradzę, że mimo bardzo miłego zeszłorocznego spotkania na wystawie w Monachium, stojący na szczycie oferty dzisiaj prezentowanego wytwórcy wzmacniacz lampowy w królewskiej odmianie 300B SE dopiero teraz, czyli po ponad ośmiu miesiącach okraszonego sukcesami bytu na rynku zaszczycił moje skromne progi. Zatem po krótkim wprowadzeniu na rodzime podwórko, zapraszam wszystkich na kilka akapitów ze spotkania ze wzmacniaczem marki FEZZ AUDIO w postaci aspirującego do miana lampowej arystokracji modelu MIRA CETI. Dla formalnego uzupełnienia informacji dodam, iż urządzenie do testu dostarczył sam producent.

Tytułowa integra jest typowym przedstawicielem sztuki budowania konstrukcji opartych o szklane bańki. Bez sztucznego szukania opisowego piękna trzeba powiedzieć, iż jest to dość prosta w formie, będąca nośnikiem dla ważnych, tak od strony konstrukcyjnej, jak i wizualnej lamp elektronowych i ubranych w połyskujące srebrem kubki transformatorów bryła w formie platformy. Jednak myliłby się ten, kto sądzi, iż jest to oklepany, wręcz  zalatujący nudą projekt, gdyż mimo jego pewnej standaryzacji, właśnie owa, okraszona bursztynową poświatą lampek prostota jest jego najmocniejszą stroną. Bredzę? Bynajmniej. Podobnych konstrukcji gościłem u siebie już bez liku i nigdy nie zaznałem odczucia znudzenia, a przecież to były bardzo podobne do siebie urządzenia. Nie zdziwiłbym się, gdybyście tym momencie próbowali  zarzucać mi stetryczałość, ale sądzę raczej, że winę za ciągły pozytywny odbiór ponosi wymuszona warunkami aplikacji podzespołów ponadczasowość bryły. Ale zostawmy rozważania na temat piękna nastroszonej szklankami i kubkami prostopadłościennej „płaszczki” i zajmijmy się jej sprawami przyłączeniowo – manualnymi. Z racji ograniczenia tematu wykorzystania dachu Miry Ceti dla usytuowania na nim lamp i traf, na początek wspomnę o panelu frontowym. Ten bez zbytniego przeładowania, na zewnętrznych rubieżach okupują jedynie dwie karbowane gałki (lewa wzmocnienie, prawa wybór wejść) i w centrum wykonane w technice połyskującego emblematu logo marki.  Krocząc ku tylnej części wzmacniacza na jego lewym boku znajdziemy tajemniczy zestaw terminali RCA z inicjującym ich wykorzystanie przełącznikiem hebelkowym. Jest to bezpośrednie wejście na końcówkę mocy, co jak na tak prostą konstrukcję trąca pewnego rodzaju ekstrawagancją. Nie wiem, ilu klientów będzie to wykorzystywać, ale lepiej jest mieć niż nie mieć dodatkowych funkcji. Puentując akapit opisem tylnej ścianki należy dodać, iż konstruktor zaproponował nam trzy wejścia liniowe w standardzie RCA, zaciski kolumnowe dla wartości 4 i 8 Ohm i zespolone z włącznikiem głównym gniazdo zasilające. I gdy dodam, iż w komplecie otrzymamy ciekawie prezentującego się designersko, dobrze leżącego w ręce pilota, okaże się, że mimo wstępnej surowości, całość przedsięwzięcia zatytułowanego Mira Ceti okazuje się nader ciekawym wizualnie produktem.

Gdy doszliśmy do części merytorycznej tekstu, dla wszelkich zainteresowanych zakupem rzeczonego wzmacniacza parafrazując przełożonych Cezarego z kultowego filmu „Psy” mam dwie wiadomości: dobrą i dobrą. Pierwsza dobra jest taka, że Mira potrafi poradzić sobie nawet z założenia niedopasowanymi do niej pod kątem skuteczności kolumnami (pamiętajmy, że wzmacniacz generuje jedynie 8 W mocy, co na starcie wymusza na nas staranne podejście do wyboru zespołów głośnikowych), a druga dobra jest taka, że jeśli mariaż z aktualnie posiadanymi nie do końca spełni Wasze oczekiwania, za sprawą kabelkologii można „trochę” podszlifować uzyskane efekty brzmieniowe. Jak prawdopodobnie zauważyliście, słowo „trochę” wziąłem w cudzysłów. Dlaczego? Choć już kilkukrotnie słyszałem, bądź czytałem o zwalających z nóg audiofilów metamorfozach po roszadzie w połączeniach kablowych, to u siebie owe zmiany odbieram jako większą lub mniejszą kosmetykę, a nie windowanie zestawu o kilka klas wyżej. Koniec kropka. To w takim razie, gdzie jest ta druga dobra informacja? Ano jest nią właśnie fakt wyraźnego różnicowania dźwięku po wymianie wszelkiej maści odrutowania, o czym nie omieszkam wspomnieć w dalszej części naszej prelekcji.

Tytułowa „Mirka” prawie zwyczajowo dla moich starć z testowanymi produktami miała dwie odsłony. Jednak tym razem z racji niedużej mocy i jeszcze mniej skutecznych niż moje kolumn w klubie KAIM musiałem sprawdzić najpierw, czy jest jakikolwiek sens występów wyjazdowych. Nie powiem, na przestrzeni kilku lat bywało różnie, jednak zdecydowana większość doświadczeń pozytywnych z tak małymi mocami pozwoliła mi na bezstresowe wpięcie jej w mój tor. Efekt? Trochę zaskakujący. Dlaczego? To bardzo ciekawe, ale moje – jeśli już występowały – obawy raczej kierowały się ku niepanowaniu pieca nad wielkimi bo prawie 40-to centymetrowymi głośnikami basowymi pochodzących z Austrii kolumn, gdy tymczasem generowany bas był zaskakująco twardy z dobrą kontrolą. Co więcej, byłem przygotowany na częste skutki użycia lamp 300B, jakim jest zbyt obficie miodem płynący przekaz muzyczny. I szczerze mówiąc nawet nie widziałbym w tym nic złego, gdyby nie  skutki w postaci zabijania witalności dźwięku. Ale o dziwo idąc tropem grania skrajami pasma – przynajmniej w moim zestawieniu – generowana przez wzmacniany polskim lampiakiem set muzyka była nader świeża w obiorze. To delikatnie chłodziło przekaz, ale jawiło się jako ciekawe stawiające pytania typu: „czy to do końca mój dźwięk” doświadczenie. Nie było to granie na poziomie duńskiego Gryphona, choć przyznam, że to również w jakimś stopniu mnie pociąga, ale od pierwszych chwil zdałem sobie sprawę, że bohater dzisiejszego testu przeciera nieco inne niźli mam zakodowane gdzieś w pamięci szlaki barwowe. Owszem, po zastosowaniu interkonektów HIJIRI  w całym torze sprawy koloru muzyki nabrały nieco  rumieńców, ale wpinając wzmacniacz w japońską układankę liczyłem się raczej z odchudzaniem, a nie podbarwianiem całości. Suma summarum po okiełznaniu docelowej konfiguracji sprawy malowania świata przez polski produkt wyglądała na tyle ciekawie, że efekt zaprezentuję na kilku przykładach płytowych. Przegląd srebrnych krążków rozpocznę od Diany Krall i jej produkcji „All For You”. Tutaj mam nie do końca sprecyzowane odczucia. Z jednej niestety głos artystki stracił nieco na intymności, ale za to drugiej dostałem dodatkowe wzmocnienie wielu informacji o jej mimice twarzy podczas wydawania dźwięków gardłowych. Nie wiem, jak to odbierzecie, ale każdy słuchacz i jego zestawienie audio lubią co innego, dlatego sądzę, iż linia podziału pomiędzy przeciwnikami i zwolennikami takiego sznytu grania przebiegać będzie w okolicach zera absolutnego. Dlatego decyzja w sprawie dobrze, czy źle należy do Was. Oczywistym efektem ostrej kreski w kreowaniu spektaklu muzycznego była dobra definicja źródeł pozornych, jednak wspomniane przeniesienie masy dźwięku o oczko wyżej powodowało wyraźnie spłycenie się wirtualnej sceny muzycznej. Na szczęście nie w domenie utraty wglądu w jej tylne parcele, tylko zbliżenie się do siebie poszczególnych formacji. W podobnym tonie odbioru wypadła muzyka dawna. Niestety, z racji utraty masy przez bardzo ważny ośrodek dźwięku, jakim jest często pojedynczy wokalista, brakowało mi trochę energii w jego głosie. Idąc dalej tym tropem również opierające się o wysycenie w tym nurcie muzycznym instrumentarium podobnie do wokalisty pokazywało się raczej z chłodniejszej niż oczekiwałbym od lampki strony. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przy całym moim punktowaniu maniery grania trzeba jednak pamiętać o grupie docelowej dla tego wzmacniacza. Tutaj zderzył się z „Palcem Bożym”, a przecież jego środowisko bardzo często cierpi na braki w rozdzielczości. Owszem, powiew świeżości wnoszony przez Mirę jest raczej doświetleniem dźwięku niż dawką czystych informacji, jednak w konsekwencji takiego potraktowania zbyt ciemnego zestawienia meloman otrzyma pewnego rodzaju zwiększenie swobody na scenie, a to może być krokiem milowym w kierunku pozytywnego postrzegania tego co dotychczas  jego bolączką. Na koniec zmagań z polską myślą techniczną przywołam jeszcze jej czysto wytrzymałościowy w zakresie panowania nad kolumnami podczas głośnych odsłuchów sparing z grupą Percival Schuttenbach. Wiadomo, folk-metal nie wróżył sielanki, jednak test na wytrzymałość zasilania musiał się odbyć. Efekt? Przyznam szczerze, w moim odbiorze pozytywnie zaskakujący. Wzmacniacz dzielnie walczył do sporego wychylenia gałki wzmocnienia, ale oczywistym jest, że około godziny 11-tej zaczynał zgłaszać lekką zadyszkę. Jednak w najmniejszym stopniu nie będę go potępiał, gdyż mimo, iż nie grał w optymalnym zestawieniu, do naprawdę wysokich, jak dla 8W, na co dzień nie osiąganych przeze mnie poziomów głośności bardzo czytelnie realizował poczynania artystów włącznie z pełnym zrozumieniem wykrzyczanego przez front mena tekstów. Jedynym, idącym tropem maniery grania i dlatego pozwalającym ponarzekać niuansem podczas słuchania tego krążka było spowodowane utrata masy wycofanie się riffów gitarowych. Owszem byli na scenie, ale wykonali zdecydowany krok do tyłu. Ale o dziwo, wspomniana na wstępie kontrola i twardość basu ku mojemu zaskoczeniu tutaj sprawiła mi wiele radości.

Na koniec przygody z polskim wzmocnieniem przywołam kilka wyjazdowych zdarzeń z klubu. Jak zaznaczałem na początku, piec potrafi czynić cuda. Ale nie z racji prowadzenia kolumn na smyczy bez względu na ich skuteczność, tylko czasem nieoczekiwanego zgłoszenia problemu z łatwymi, a dogadania się z teoretycznie bardzo trudnymi. Nie wiedzieć czemu, z założenia dedykowanymi do lampy, posiadającymi uczciwe 88dB skuteczności grał jak przysłowiowy przytłoczony życiem tetryk, by z paczkami mogącymi pochwalić się jedynie 84 decybelami zagrać na tyle żywo i dźwięcznie, że resztę wieczoru spędziliśmy na dostrajaniu jego brzmienia przywiezionymi przeze mnie kabelkami, w których zbiorze znalazły się osiągające stratosferę cenowa Siltechy Triple Crown. Ja wiem, że to był mezalians, ale bez względu na poziom cenowy kompilowanych komponentów dostaliśmy jasny przekaz, że w razie drobnych problemów mamy pewien margines dostrajania wzmacniacza do swoich preferencji.

Jak to bywa ze słabymi mocowo wzmacniaczami, sprawa ich wpisania się w dane środowisko nie jest taka oczywista. Jeśli ktoś uważa inaczej, powinien jeszcze raz prześledzić, co napisałem. To naprawdę są zaistniałe fakty, a nie pisane na potrzeby pomocy producentowi wyimaginowane w wyobraźni wydarzenia. Dlatego biorąc pod uwagę przytoczone koleje losu w sprawie dobrego zgrania się wzmacniacza Mira Ceti z zastanym systemem słowo „na pewno” mogę powiedzieć tylko w jednym przypadku: – to jest idealna propozycja tchnięcia życia w nazbyt zgaszone i ociężałe układanki. Reszta spraw związanych z synergią całości w dużym stopniu będzie zależeć od skuteczności kolumn. Ale tutaj małe zaskoczenie, gdyż gdy od 90-ciu decybeli wzwyż naprawdę nie widzę najmniejszych problemów, to przywołując opisaną historię klubową w walce o posiadanie „Mirki” nie skreślałbym również zespołów nieco trudniejszych. Zbliżając się do końca opowieści i patrząc z perspektywy mojego zestawienia trzeba jasno zaznaczyć, iż testowana integra nie jest audiofilskim Olimpem. Ale spoglądając na jej cenę nigdy do tego nie aspirowała, dlatego bez problemów wewnętrznego spokoju ducha mogę powiedzieć, że mimo innego niż ogólnie panujący wzorzec grania, jest bardzo ciekawą za te pieniądze propozycją. I według mnie od zaproszenia testowanej konstrukcji do siebie nie dzieli Was łatwość napędzenia Waszych paczek, a jedynie decyzja, czy lampa w torze jest czymś, z czym chcecie pobyć na dłużej.

Jacek Pazio

Producent: Fezz Audio
Cena: 8 900 PLN

Dane techniczne:
Moc wyjściowa : 2 x 8W
Typ układu : Single Ended klasa A
Lampy : 300b x 2 (stopień wyjściowy), 6N8S x 2 (przedwzmacniacz & sterujące)
Impedancja wyjściowa : 4Ω / 8Ω
Wejścia : 3 x RCA
Zniekształcenia THD : < 0,4%
Pasmo przenoszenia : 20Hz-45kHz (-3dB)
Pobór mocy : 80W
Bezpiecznik : 3,15A T
Waga : 14 kg
Wymiary : 340x360x215mm
Sposób ustawiania biasu: automatyczny
Wyposażenie opcjonalne: pilot, HT (pre-in) input

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny:  Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA