Opinia 1
Choć poniekąd z racji wieku, czy też jak niektórzy „życzliwi” zarzucają nam wrodzonego lenistwa, nie mamy nic przeciwko stabilizacji i błogiemu spokojowi, który co prawda niesie ze sobą zagrożenie pewnego rozleniwienia, czy wręcz stagnacji, ale daje mniej, bądź bardziej iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa, to jednak uważnie śledzimy zarówno rodzimy, jak i światowe rynki trzymając rękę na pulsie wszelakich zmian własnościowych, personalnych i oczywiście dystrybucyjnych. Skoro bowiem świat lata temu stał się globalną wioską, to w oczywisty sposób nasiliły się wszelakiej maści zależności przyczynowo skutkowe coraz częściej przypominające zjawiska określane mianem efektu motyla, czyli pozornie błahe i zupełnie niezwiązane wydarzenie w jednym zakątku kuli ziemskiej powoduje setki, bądź wręcz tysiące kilometrów dalej trudne do przewidzenia reperkusje. Choć może to niezbyt trafne określenie, gdyż ma ono znaczenie negatywne, więc dla świętego spokoju zastąpmy je „reakcjami”, które już nie niosą ze sobą aż tak pejoratywnych skojarzeń. A co jeśli pole obserwacji zawęzimy do naszego podwórka? Czy pozornie oczywista i niebudząca większego zainteresowania fluktuacja kadr w salonach audio może cokolwiek jeśli nie burzącego, to przynajmniej naruszającego wspomniany na wstępie spokój aktywować? Okazuje się, że jak najbardziej, co w ramach niniejszej epistoły postaramy się udowodnić na przykładzie urządzenia, którego pojawienie się w naszych skromnych progach zawdzięczamy stołecznemu dystrybutorowi Hi-End Distribution. I tu właśnie kryje się ów element zaskoczenia, gdyż choć nazwa ww. podmiotu gospodarczego pozostała bez zmian, to w chwili obecnej stoi za nim nie kto inny, jak Przemysław Banaś, którego część z Państwa może kojarzyć z wielce imponującego stażu w warszawskim salonie Nautilus. Czasy jednak się zmieniają i jak widać tym razem zmiana oznaczała pójście na swoje, co też z nieukrywanym zainteresowaniem obserwowaliśmy, gdyż przynajmniej dla nas oznaczało to szansę na pozyskanie niegoszczącej do tej pory na naszych łamach oferty sprzętowej. I tak też się stało, gdyż w naszych skromnych progach zawitał wielce intrygujący, zintegrowany wzmacniacz lampowy Sophia Electric Prodigy.
Gwoli krótkiego wprowadzenia warto wspomnieć, iż Sophia Electric jest niewielką, działającą od ponad dwudziestu lat, amerykańską rodzinną manufakturą mającą swą siedzibę w … Wiedniu. Oczywiście tym amerykańskim – zlokalizowanym w Virginii. W swej ofercie ma na chwilę obecną osiem modeli wzmacniaczy (było dziesięć, ale zarówno monobloki na 845, jak i KT88 się wyprzedały) i cztery (choć tak po prawdzie trzy, gdyż Model I występuje w wersji zwykłej i SE) modele kolumn. Oprócz tego w amerykańskim sklepie znajdziemy szeroki wybór lamp i komponentów, w tym transformatorów dla wszystkich miłośników lutownicy chcących popełnić własna konstrukcję, bądź stuningować posiadaną.
Wracając do naszego bohatera Sophia Electric Prodigy, jak na zamorskiego przybysza jest zaskakująco kompaktową konstrukcją, co mam nadzieję widać nie tylko na powyższych zdjęciach, lecz również udało się nam zasygnalizować w sesji unboxingowej. Co do dokładnych gabarytów, jak i wagi niestety się nie wypowiem, gdyż zarówno producent, jak i wszelakiej maści publikacje na ten temat milczą jak zaklęte, co stawia ekipę Sophii w hierarchii lakoniczności wypowiedzi ponad wydawać by się mogło niedoścignionym pod tym względem dr.Rolandem Gauderem, który przez dłuższy czas określał swoje kolumny jako posiadające „akceptowalną impedancję i satysfakcjonującą skuteczność”. Tutaj nie ma nawet tego, choć przycisnąwszy dystrybutora udało mi się uzyskać deklarację, że z moimi Contourami Prodigy powinna sobie poradzić. Mniejsza jednak o technikalia, przynajmniej na razie. Grunt, że tytułowa integra nawet podczas samodzielnych działań natury logistycznej nie nadwyręży naszych pleców a i z portfelem obejdzie się dość humanitarnie uszczuplając jego zawartość o drobne 27 990 PLN.
Wykonany ze szczotkowanych aluminiowych grubych płyt korpus na pierwszy rzut oka wydawać się może nieco industrialny i surowy, jednak śmiem twierdzić, iż po dłuższej chwili trudno odmówić mu właśnie ze względu na ów minimalizm i oszczędność formy, wrodzonego uroku i uniwersalności. Jego front zdobi głęboko wycięty firmowy logotyp po którego lewej stronie ulokowano, również aluminiową, toczoną gałkę regulacji głośności a po prawej, jej bliźniaczkę odpowiedzialną za wybór źródła. Włącznik główny zapobiegliwie, by nie szpecić awersu, przeniesiono na lewą ściankę. Płyta górna to oczywiście królestwo lamp i prostopadłościennych kubków chroniących transformatory. Jeśli chodzi o szklarnię, to w stopniu wejściowym znajdziemy okupujące „golden circle” dwie niewielkie amerykańskie podwójne triody National 12AT7 (ECC81) a z kolei flanki należą do pracujących w stopniu wyjściowym czterech (po dwie na kanał) chińskich 6P6P/6V6 zapewniających pozornie niepokojące, szczególnie biorąc pod uwagę deklaracje dystrybutora, 14W (niektórzy wspominają wręcz o 12) przy 8Ω. Egzotyka? Niekoniecznie, bowiem szybki research przynosi bardzo ciekawe rezultaty. Okazuje się, że raptem za równowartość ok. 20-25$ bez najmniejszego trudu można nabyć klasyczne NOS-y ww., swojego czasu wielce popularnych tetrod, więc śmiało można uznać, że koszty eksploatacyjne, pomijając te związane z użyciem energii elektrycznej, są praktycznie pomijalne. Jest to nader ważki argument dla osób, które z różnych względów, w tym finansowych, rezygnują z lamp na rzecz tranzystorów.
Rzut oka na zaplecze nie przynosi żadnych niespodzianek. Ot klasyka gatunku – pięć par złoconych wejść liniowych RCA i pojedyncze terminale głośnikowe z odrębnymi odczepami dla 4 i 8 Ω kolumn, oraz zintegrowane z komora bezpiecznika trójbolcowe gniazdo IEC. Całość usadowiono na czterech toczonych aluminiowych nóżkach. Pilota brak, więc chcąc zmienić głośność, bądź źródło trzeba się będzie przespacerować. Ale to dobrze, bo w końcu ruch to zdrowie.
Najwyższa pora na chwilę prawdy, czyli konfrontację zapewnień i obietnic z szarą rzeczywistością. Krótko mówiąc bierzemy się za słuchanie. Zanim jednak przejdę do meritum mam dwie uwagi natury organizacyjnej. Otóż zgodnie nie tylko ze zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem, lecz również zaleceniami samego producenta warto zafundować Prodigy przed każdym krytycznym odsłuchem ok. 20 min. na stabilizację termiczną i elektryczną a podczas dłuższych nasiadówek co ok. 5h dać wzmacniaczowi przez przynajmniej dwa kwadranse odzipnąć. Oczywiście drugie zalecenie wydaje się dla większości „normalnych” nabywców praktycznie pomijalne, gdyż rzadko kiedy mogą sobie na komfort tak długiej uczty muzycznej pozwolić, jednak już nie tylko w recenzenckich realiach, lecz i przy popularnym ostatnimi czasy modelu pracy zdalnej jest to drobiazg o którym warto pamiętać. Oczywiście o ile tylko mamy w zwyczaju dbać o posiadane urządzenia i chcielibyśmy zapewnić im (lampom przede wszystkim) możliwie długi żywot.
Jednak ad rem. W ramach niezobowiązującej rozgrzewki pozwoliłem sobie sięgnąć po repertuar lekki, łatwy i przyjemny, jednak niebędący w żaden sposób upośledzony pod względem artystycznym, czyli mistrzowsko nagrany, zagrany i zaśpiewany album „Porgy and Bess” Elli Fitzgerald i Louisa Armstronga i … I wpadłem jak przysłowiowa śliwka w kompot. Nie dość bowiem, że wszelakiej maści sprawy natury technicznej zeszły na dalszy plan, to wróciły wielce miłe wspomnienia babcinego Telefunkena (Concertino?) z magicznym „oczkiem” i kościanymi przyciskami. Oczywiście to daleko posunięta hiperbola i uproszczenie, jednak wyzwolona pewnym wydawać by się mogło niepodrabialnym niuansem. Chodzi bowiem o koherencję przekazu i jej iście organiczną „analogowość”, oraz towarzyszącą im niewymuszoność. W czasach, gdy wygrywa najsilniejszy, gdy wyścig szczurów zaczyna się niemalże od żłobka a ludzkość gna w bezrefleksyjnym pędzie nie wiadomo za czym po włączeniu Prodigy wszystko zwalnia i normalnieje. Znów można w spokoju rozsiąść się wygodnie w fotelu z filiżanką espresso w dłoni i lampką równie niezobowiązującej, równie wybornej hiszpańskiej brandy Marques Del Real Tesoro Solera Gran Reserva na podorędziu i dać się ponieść ulubionym dźwiękom.
Co ciekawe ów efekt nie jest w żadnym wypadku pochodną typowo stereotypowego, lampowego przesycenia i zaokrąglenia skrajów, lecz wręcz zjawiskowej homogeniczności i kultury przekazu jakże różnej od większości współczesnych konstrukcji. Pół żartem, pół serio można byłoby stwierdzić, iż Prodigy, przy lwiej części współczesnych, nastawionych na analityczność i wyczynowość lampowców jest tym, czym „Kabaret starszych panów” i „Dudek” przy współczesnych kabaretach. To dramatycznie inny poziom estetyki i wyrafinowania. Wszelakiej maści orkiestracje (vide otwierająca „Overture”) prezentowane są z zaskakującą swobodą i rozmachem. Oczywiście akcent postawiony jest na całości przekazu a detale i niuanse zwracają uwagę dopiero wtedy, gdy sami skierujemy na nie spojrzenie, ale tak przecież jest w rzeczywistości – słuchając big bandu, bądź orkiestry w pierwszej kolejności odbieramy aparat wykonawczy jako jeden, żywy organizm a dopiero później wyłuskujemy niego poszczególne sekcje i w dalszej kolejności solistów. I tak też gra Sophia – od ogółu do szczegółu, nigdy na odwrót. W dodatku pomimo wspomnianej kultury i wyrafinowania ani zbytnio nie wygładza, ani nie dosładza prezentowanych dźwięków, więc i Louis chrypi jak należy a i jego trąbka potrafi odpowiednio intensywnie wwiercić się w ucho. W końcu to blaszak (trąbka, nie Louis), więc nie ma co się dziwić.
Dość jednak taryfy ulgowej. Jak testy, to testy a nie okres ochronny, więc najwyższa pora na coś niekoniecznie słabowitym lampom dedykowanego, czyli dajmy na to „Lotus” Soen, czyli na wskroś współczesne prog-rockowo-metalowe wydawnictwo, gdzie podwójnej stopie i potężnym gitarowym riffom towarzyszy czysty i niezwykle komunikatywny wokal Joela Ekelöfa. Niby można jeszcze ciężej i brutalniej, jednak nie o to w tej zabawie chodzi, gdyż kluczowym dla mnie było to, czy amerykański wzmacniacz podoła poprowadzić ową podwójną narrację – z jednej oddać agresję warstwy instrumentalnej a z drugiej nie „przewalić” wokalu zbytnio go przybliżając i dosaturowując, jak to lampy mają w zwyczaju. I śmiem twierdzić, że na jakieś 95% owa sztuka Sophii się udała. Czemu nie w 100%? Cóż, praw fizyki oszukać się nie da i o ile z powszechnie rozumianą dynamiką tak w skali mikro, jak i makro Prodigy radzi sobie ponadprzeciętnie dobrze, to już z konturem i timingiem najniższych składowych (podwójna stopa) musi uznać wyższość wysokomocowych tranzystorowych konkurentów, jak daleko nie szukając np. mój dyżurny Bryston 4B³. Nie oznacza to jednak monotonnego dudnienia, lecz jedynie kreślenie konturów grubszą , bardziej „mięsistą” kreską, co z pewnością część odbiorców może uznać za zaletę, gdyż w efekcie otrzymujemy więcej krwistego „body” a jak powszechnie wiadomo znacząca większość radosnych porykiwań długowłosych szarpidrutów nagrywana jest w sposób daleki od audiofilskich wytycznych i możliwości dopieszczonych systemów.
A jak z elektroniką? Powiem szczerze, że poza ortodoksami oczekującymi od wzmacniacza bezlitosnego poniewierania słuchaczem po kwadracie nawet „The Fat of the Land” The Prodigy z zaskakującą werwą tłukło syntetycznym basem po trzewiach i kłuło w uszy cyfrowymi wizgami jednocześnie z wrodzonym wdziękiem cywilizując cały przekaz i nadając mu analogowej głębi. Szczególnie zauważalne było to w warstwie wokalnej, gdzie Sophii udało się wprowadzić nieco trójwymiarowości i głębi, co akurat na tym albumie uznaję jako jednoznaczną zaletę.
Reasumując powyższy słowotok chciałbym jedynie podkreślić, że Sophia Electric Prodigy nie tylko łapie za oko swoją elegancką i minimalistyczną surowością, lecz przede wszystkim od pierwszych taktów uzależnia swoim dźwiękiem. Jest niczym twardy „popepszacz percepcji”, który już po pierwszej dawce sprawia, że nie możemy przestać o nim myśleć i przy każdej nadarzającej okazji staramy się po niego sięgnąć. W przypadku Sophii jej aplikacja w system sprawia, że wszystko wraca do normy, przestaje niepotrzebnie prężyć muskuły i stawiać na efekciarstwo. To po prostu powrót do czasów, gdy ludzie zajmujący się muzyką (twórcy, muzycy, wokaliści) może nie wyglądali tak atrakcyjnie jak obecnie, lecz mieli coś, czego nie da się stworzyć w pro-toolsie, vocalizerze, Photo Shopie, czy stole operacyjnym – talent. I takie właśnie perełki na Sophii Electric Prodigy brzmią najlepiej.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Gdy rzucimy okiem na naszą obecną stronę startową, okaże się, że ostatnimi czasy zajmowaliśmy się wszystkim. Kablami, streamerami, kolumnami, wzmacniaczami w różnych klasach pracy, słuchawkami, a nawet stolikami, co dobitnie pokazuje, iż staramy się pokazywać szeroką paletę pozwalających nam spędzać przy muzyce będący w permanentnym niedoborze wolny czas audio-zabawek. I gdy wydawałoby się że wszystko jest ok., po dokładniejszej analizie powyższej wyliczanki okazuje się, że nie ma jednej bardzo istotnej rzeczy. Rzeczy, bez której wielu z Was nie widzi najmniejszych szans na nie tylko intymne, ale również prawdziwe obcowanie z ukochanymi artystami. Oczywiście chodzi o produkt oparty o lampy elektronowe. Czy to oznacza powolne oddawanie pola nowym technologiom? Nic z tych rzeczy. Wszelkiego rodzaju konstrukcje lampowe mają się znakomicie, czego przełamującym opisaną posuchę na naszym portalu przykładem jest dzisiejszy bohater. Co prawda stroniący od wyścigu zbrojeń typu monstrualne gabaryty i nieprzebrana ilość oddawanej mocy, ale za to dzięki owej rozmiarowej skromności i symbolice w domenie proponowanego nam poziomu Watt-ów, jakże mainstreamowy dla tego typu konstrukcji. O czym mowa? Myślę, że nie będziecie zawiedzeni, gdyż tym razem na nasz tapet trafił pochodzący zza wielkiej wody amerykański zintegrowany wzmacniacz lampowy Sophia Electric Prodigy, o którego wizytę w naszych okowach zadbał warszawski dystrybutor Hi-End Distribution.
Chcąc przybliżyć Wam budowę naszego bohatera, po raz kolejny muszę przywołać określenie mainstreamowy. Powodem powielania tego zwrotu jest podobnie do znaczącej większości tego typu konstrukcji uformowanie posadowionej na czterech stopach obudowy trzewi wzmacniacza jako swoistej platformy nośnej dla lampowych akcesoriów. Akcesoriów w postaci umieszczonego na górnej powierzchni w dwóch rzędach od strony frontu, zestawu lamp elektronowych i tuż za nimi trzech prostopadłościennych kubków z lekko łukowatymi bokami skrywających transformatory, na stosunkowo niskim awersie dwóch gałek sterujących pracą piecyka – lewa wzmocnienie, prawa wybór wejść, na lewej bocznej ściance głównego włącznika, zaś na plecach pięciu wejść liniowych w specyfikacji RCA, tuż obok serii terminali kolumnowych dla obciążeń 4/8 Ohm oraz całkiem z prawej strony gniazda zasilania IEC. Przyznacie, że powyższa, znakomicie znana od lat wyliczanka świadczy o jednym. Oczywiście porzuceniu pomysłu nadmiernego silenia się konstruktorów na ocierający się o zbędny blichtr obudowania układów elektrycznych bizantyjską ornamentyką, co sugeruje skierowanie wszelkich działań na front wydobycia z zastosowanej topologii maksimum jakości oferowanego dźwięku. Co prawda rozprawiamy o ofercie wzmacniania sygnału na poziomie skromnych 12W, jednak wiadomym jest, że przy dobrej konfiguracji sprzętowej lepsze umiejętnie radzące sobie z odpowiednimi kolumnami 12-cie, niż teoretycznie z każdymi marne 120W.
Przyznam, iż na tle ilości słuchanego sprzętu z fajnym lampowym wzmacniaczem nie miałem do czynienia dość dawno. Naturalnie to nie zależy ode mnie, jednak takie sytuacje dobitnie pokazują, o co we wzmocnieniu sygnału audio na bazie dobrze zaaplikowanych szklanych baniek chodzi. Nie o ściganie się na oddawaną moc, czy idealną kontrolę dźwięku, tylko zbudowanie projekcji ocierającej się o 100 procentową namacalność. Niestety tego tranzystor nie jest w stanie dogonić. Przeciwnicy takiej elektroniki forsują tezę o wpływie na taki odbiór w teorii szkodliwych zniekształceń wprowadzanych przez lampy, jednak gdy podobnie do mnie zderzą się z czymś fajnie skonstruowanym, okazuje się, że łatwość dotarcia do naszej muzycznej wrażliwości takich rozwiązań spycha całą teorię w niebyt. I bez znaczenia jest fakt jeśli nie braku, to przynajmniej kontroli sejsmicznych pomruków, czy wyśrubowanego timingu wydarzeń scenicznych, ważne, że muzyka ma to coś. Co? Oczywiście namacalność, eteryczność, plastykę i umiejętność kreowania trójwymiarowych brył. To niby potrafi każdy wzmacniacz – nawet tranzystorowy, jednak gdy w torze jest podobna do testowanej dzisiaj Sophii lampa, wszystkie wspomniane aspekty nabierają innego wymiaru. Naciągam fakty? Spójrzcie na stopkę pod niniejszym tekstem, a przekonacie się o moich prawdziwych intencjach w dzisiejszym opisie. Napompowałem się tonami tranzystorowej elektroniki, a gdy na testu trafia ciekawie skonstruowana lampowa integra, nie waham się napisać o niej podobnej do powyższej rozprawki. To chyba o czymś świadczy. Czym zatem zauroczyła mnie jankeski pomysł na dźwięk z lampą w trzewiach?
Najważniejszą cechą prezentacji testowej integry była zjawiskowa lekkość dźwięku. Nie lekkość w sensie braku dociążenia, tylko swobody zawieszenia muzyki w eterze. Mieniącej się milionem barw, oferującej zarezerwowaną dla zamkniętych w szklanych bańkach wolnych elektronów plastykę przekazu i co najistotniejsze, nacechowanej niespotykaną w tranzystorach eterycznością. To jest jak narkotyk, dopiero po zakosztowaniu którego okazuje, jaka muzyka jest naprawdę. Nie pokazana w zalatujący cyfrową terminologią punkt, tylko płynna, czasem przyjemnie rozmyta, innym razem niedopowiedziana, jednak za każdym razem udowadniająca, że na koniec dnia chodzi o wydobycie z niej ducha, a nie odbębnienie zapisanych na pięciolinii nut. I taką drogę obrał nasz bohater. Z jednej strony nie żałował ilości niskich rejestrów, ale z drugiej nie zabiegał o rysowanie ich skalpelem. W przypadku średnicy budował napięcie ilością fenomenalnie uplastycznionych, pełnych krągłości i ekspresji informacji. Zaś w górnych rejestrach czarował intymnością dosłownie każdej zawieszonej dłużej w przestrzeni nuty. Bez wyścigu zbrojeń w kierunku cyzelowania pojedynczych pików, tylko w służbie pokazania ilości muzyki w muzyce, czym o dziwo całkowicie mnie kupił. Był daleki od osiągów stacjonującego u mnie na co dzień prawie ćwierć-tonowego duńskiego pieca, a mimo to zaskarbienie moich uczuć zajęło mu dosłownie kilka niezbędnych do pokazania swoich zalet, taktów pierwszej słychanej płyty.
Pierwszym z brzegu przykładem może być płyta Cassandry Wilson „Another Country”, w której wspomniana artystka nie tylko pokazywała przypisaną karnacji barwę i energię głosu, a przy okazji jego tajemniczość i rozwibrowanie. Tego tranzystor nie jest w stanie aż tak kolokwialnie mówiąc rozciągnąć, dlatego gdy trafia do mnie na testy lampa, ta płyta często ląduje na recenzenckiej liście. A wokal to dopiero przygrywka, gdyż w podobny sposób wypada sekcja rytmiczna. Owszem, z pewną nonszalancją odpuszczająca ostrość rysunku źródeł pozornych, jednakże bez popadania w monotonność prezentacji dolnego zakresu typu męczące buczenie, czy dudnienie, a jedynie oddanie go z większym pakietem krągłości i mniejszym naciskiem na atak. Niedopuszczalne, bo zalatuje uśrednianiem dźwięku? Bynajmniej, gdyż to, co wspomniałem jest li tylko zamierzonym uzupełnieniem działania wzmacniacza w środku i górze pasma, co w efekcie daje poczucie pokazania nam namacalności, a nie poprawnej „techniczności” odtworzenia słuchanej muzy.
Nie muszę chyba udowadniać, iż podobnie do powyższego przykładu wypadały inne lubiane przez mnie nurty muzyczne od jazzu – z lekkim marginesem nawet free, po również odbieraną z pewną poprawką klasykę. O co chodzi? Otóż w konfrontacji z przyjemnością słuchania o drobnostkę. Po prostu w szaleństwie free-jazzowym i pełnowymiarowej klasyce komuś może zabraknąć natychmiastowości ataku dźwięku i kontrolowanego jego tąpnięcia podczas tutti pełnego składu orkiestry. Jednak zapewniam, ten drobny aspekt z łatwością niwelują wypisane na początku tego akapitu zalety Sophii, dlatego jeśli jesteście romantykami, ów temat jeśli nawet pojawi się w Waszych myślach, raczej nie będzie czymś na skalę być albo nie być dla takiej prezentacji, tylko zostanie odebrany jako inne spojrzenie na ten sam materiał.
Oczywiście wiadomym jest, że każdy kij ma dwa końce i jest twórczość, która nie idzie do końca w parze ze sposobem na muzykę Amerykanina. Zaliczyłbym do niej wszelkiego rodzaju elektronikę i ciężki rock. Owszem, również pokażą się z fajnej, bo pełnej koloru i eteryczności strony – szczególnie kapele typu AC/DC lub Metallica, jednak ortodoksyjnym wielbicielom z pewnością zabraknie kopnięcia i brutalnego drive’u, co nie będzie problemem jako takim, tylko efektem postawienia konstruktorów na inne aspekty. Ja mimo utożsamiania się z ortodoksyjnym podejściem – zważywszy na zarezerwowane dla lampowej estetyki aspekty podejście do wizualizacji muzyki – spokojnie to kupuję, jednak wszystkim wyznawcom jedynie jednego słusznego odbioru zalecam zapoznanie się z powyższym tematem. Tylko zaznaczam, szukanie podobnych problemów bez brania pod uwagę przeznaczenia tego typu konstrukcji do konkretnej muzyki będzie oznaczać brak elementarnej wiedzy potencjalnego nabywcy, a nie konstruktorów Sophii Electric Prodigy. Dobry dobór współpracujących ze sobą komponentów często z odniesieniem do słuchanego na co dzień materiału to elementarz melomana. A, że o brak takiej wiedzy Was nie posądzam, jestem spokojny co do pozytywnego subiektywnego odbioru tytułowej konstrukcji.
Mam nadzieję, że udało mi się przedstawić prawdzie „ja” naszego bohatera. Niepozorny rozmiarowo, do tego skromny w oddawaniu mocy, a mimo to z wielkim duchem do pokazywania prawdziwego oblicza muzyki. Ze zrozumiałych względów nie każdej w jej pełnej ekspresji, jednak konia z rzędem temu, kto odda buntowniczego rocka, czy elektronicznych tworów z ich pełnym spektrum nieprzewidywalności z lampy w estetyce mocnego tranzystora. Cytując klasyka, to jest możliwe chyba tylko w Erze, bowiem poległ na tym nawet majestatyczny japoński Air Tight ATM 3211. Dlatego uważam, że to, co zaprezentował nasz bohater jest dobrą prognozą na zakochanie się w nim wielu nawet przypadkowych słuchaczy. Jednak jest jedno „ale”. Trzeba dać u szansę, czyli skontaktować się z dystrybutorem, co czego w pełni świadom swoich słów zachęcam.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Alta Audio Alec
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Hi-End Distribution
Producent: Sophia Electric
Cena: 27 990 PLN
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 14W/8Ω
Zastosowane lampy: 2 x 12AT7 (ECC81); 4 x 6V6
Najnowsze komentarze