Opinia 1
Gdybyśmy niezobowiązująco zatrudnili naszą przeglądarkę, okazałoby się, że od dość dawna – około 6 miesięcy temu bawiliśmy się setem duńskiego Gryphona – nie mieliśmy nie tylko okazji, ale oczywiście również przyjemności przyjrzeć się tak zwanemu systemowi marzeń. To co prawda jest sporym wyzwaniem nie tylko logistycznym – nie dość, że jest wiele komponentów na raz, to jeszcze każdy z osobna swoje waży, ale również redaktorskim – rozbudowany system podaniem niezbędnej ilości informacji znacząco rozbudowuje tekst w domenie objętości, jeśli jednak podobnie do nas z tej zabawy ma się wiele fun-u, temat nie jest taki straszny, jakby się wydawało. Powodem jest oczywiście zderzenie się z czymś w założeniu synergicznym, czyli sonicznie kompletnym, co dla nas, jako odbiorców jest pewnego rodzaju spełnieniem oczekiwań. Tym większym, im z bardziej rozpoznawalną marką się mierzymy. A jak wynika z tytułu recenzji, dzisiaj wdrapujemy się na high end-owy Olimp, co stawia nasze spotkanie na poziomie bliskim złapania przysłowiowego króliczka. O kim mowa? Chyba nikogo nie zaskoczę, gdy stwierdzę, że o swoistej ikonie japońskiego audio, czyli kompletnym flagowym zestawie od źródła, po wzmocnienie marki Accuphase, w skład którego wchodzi dzielony odtwarzacz CD/SACD DC-1000 / DP-1000, przedwzmacniacz liniowy C-3900 i dwie testowane u nas jakiś czas temu monofoniczne końcówki mocy A-250. Zainteresowani? Jeśli tak, nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was na kilka akapitów o zorganizowanej dla nas przez ekipę Nautilusa kilkutygodniowej przygodzie z japońskim pomysłem na muzykę.
Gdy podchodzę do przybliżania wyglądu i wyposażenia komponentów spod znaku Accuphase, w duchu mam nieodparte wrażenie, że trochę Was lekceważę. Oczywiście mam na myśli pisaninę o wszystkim znanej, bo od lat kontynuowanej, a przez to od pierwszego kontaktu wzrokowego rozpoznawanej, mało tego, wręcz uwielbianej szacie wzorniczej opartej o kolor szampańskiego złota frontów, tak jak w dzisiejszych produktach – odtwarzacz CD i przedwzmacniacz liniowy – wykończenie w politurze wykonanych z egzotycznego drewna korpusów okalających układy elektroniczne oraz satynowy oraz połyskujący brąz – końcówka mocy – potężnych bocznych radiatorów i wyposażonych w 8 otworów wentylujących trzewia górnych połaci obudów. To jest swoisty elementarz tego producenta, dlatego pełen szacunku dla Waszego rozeznania w temacie nie tylko w kwestii aparycji, ale również wiedzy, iż mamy do czynienia z topem topów jakości wykonania każdego z produktów, na ile to możliwe minimalizując długość opisu – wszelkiego rodzaju technikalia znajdziecie w tabelce pod testem – po wygłoszonym przed momentem symbolicznym opisie zewnętrznych walorów skupię się na wyposażeniu poszczególnych komponentów.
Jeśli chodzi o czytające formaty CD i SACD źródło, jak to w flagowych konstrukcjach bywa, zostało podzielone na transport i przetwornik D/A. To oczywiście w zależności od zadań przy bliźniaczej obudowie zaowocowało nieco innym uzbrojeniem jej awersów i rewersów. Transport na froncie może pochwalić się centralnie umieszczonym okienkiem z dwoma wyświetlaczami – numer i czas słuchanych utworów, kilkoma diodami sygnalizującymi wybrane funkcje oraz turkusowym logo marki. Poniżej znajdziemy otuloną dwoma przyciskami – lewy wybór warstwy CD/SACD, a po prawej wysuwanie tacy z płytą – majestatycznie i bezgłośnie wysuwającą się szufladę dla srebrnych krążków. Zaś na zewnętrznych flankach producent postanowił zlokalizować kilka pozwalających na sterowanie urządzeniem bez pilota estetycznych przycisków – z lewej strony mam główny włącznik, a z prawej typowe dla odtwarzaczy funkcje: Play, Pause, Back, Next, Stop. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, ten w swej ascezie proponuje użytkownikowi jedynie dwa wyjścia sygnału cyfrowego w postaci SPDiF oraz firmowego HS-Link-a pozwalającego przesłać sygnał SACD oraz standardowe gniazdo zasilania.
Jak można się domyślić, w przypadku przetwornika mamy bardzo podobne podejście do tematu, a jedyną różniącą je kwestią jest znacznie większe bogactwo manipulatorów i przyłączy. I tak z przodu oprócz podobnego, tym razem oferującego wyświetlacze z innymi danymi – lewy częstotliwości próbkowania sygnału, a prawy poziom głośności w momencie wykorzystania regulowanego wyjścia sygnału – centralnie wkomponowanego okienka informacyjnego DAC oferuje 8 guzików wyboru wejścia i znajdujących się nad nimi diod sygnalizujących wykorzystanie jednego z nich, a na bokach trzy dodatkowe przyciski – na lewej flance główny włącznik, zaś na prawej zwiększanie i zmniejszanie analogowego sygnału wyjściowego bezpośrednio na końcówki mocy w momencie rezygnacji z przedwzmacniacza liniowego. Tył przetwornika w opozycji do transportu jest znacznie bogatszy, co przekłada się na trzy pogrupowane bloki wejść wyjść. Wejścia cyfrowe opiewają na HS-Link, AES/EBU, 3 x SPDiF, 2 x Optical oraz USB. Wyjścia cyfrowe to pojedyncze SPDiF i Optical. Zaś wyjścia. analogowe realizują terminale RCA i XLR. Uzbrojenie pleców wieńczy gniazdo zasilania IEC. Istotną informacją jest również występowanie pilota zdalnego sterowania w przypadku każdego produktu z osobna.
Co do przedwzmacniacza liniowego C-3900 mogę powiedzieć tylko jedno – przy identycznym wyglądzie i wykonaniu obudowy jest istną aplikacyjną bestią. Oczywiście ów fakt zdradza już wyposażenie przedniego panelu, na którym oprócz usadowionych w centralnym oknie diod informujących o wykonywanych przezeń działaniach, pod stosowną klapką znajdziemy pozwalającą dopasować jego pracę do naszych potrzeb, baterię guzików i pokręteł od ilości basu, wysokich tonów i balansu począwszy, przez wybór pracy STEREO/MONO, na wygaszaniu wyświetlacza skończywszy. Ale to dopiero przygrywka, bowiem poza wspomnianą ruchoma zaślepką na froncie znajdziemy jeszcze dwie dużej średnicy gałki – lewa wybór wejść, prawa głośność, z lewej strony główny włącznik, zaś z prawej przycisk funkcji Attenuator-a, zgrabny guziczek otwierania przywołanej przed momentem klapki oraz gniazdo słuchawkowe. Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że w kwestii pleców mamy podobną wyposażeniową sytuację. To oznacza, że zajmując prawie całą dostępną powierzchnię producent zaproponował użytkownikowi: serię 6 wejść liniowych RCA, dwa XLR, jedną parkę RCA do nagrywania, po dwa wyjścia liniowe RCA/XLR, po jednym EXT PRE INPUTS RCA/XLR i nieodzowne w przypadku urządzeń czerpiących z sieci energię elektryczną gniazdo zasilania. Naturalnie w komplecie startowym dostajemy również pilota zdalnego sterowania.
Gdy dotarliśmy do końcówek mocy i wydawałoby się Wam, że wszystko co najlepsze już było, jesteście w wielkim błędzie. Chodzi oczywiście o zorientowane na awersie wielkie wyświetlacze oddawanej mocy – tym razem jak we wszystkich wzmacniaczach klasy „A” w wersji diodowej, a nie wskazówkowej, które co jak co, ale potrafią zahipnotyzować nawet najbardziej zatwardziałego przeciwnika tego typu akcesoriów. Nie wiem jak, ale taki stan hipnozy osiągam zawsze i jedynym ratunkiem jest ich wyłączenie, czego z racji oczywistej profanacji znaku rozpoznawczego tej marki zrobić nie mogę. Ale wbrew pozorom to nie są wszystkie ciekawostki, gdyż pod podobną do przedwzmacniacza klapą zostały usytuowane manipulatory do doboru sposobu pracy owych wskaźników, przełączniki wejścia RCA lub XLR i przycisk wyboru jednego z trzech trybów wzmocnienia sygnału wejściowego. Niebanalność estetyki frontu dopełniają dwie solidne, ułatwiające proces logistyki, zorientowane pionowo na bokach rączki, a także niebanalnie, bo umieszczony w centrum klapy, w ciekawy wizualnie sposób wyłaniający się z niej nawet podczas stanu zamknięcia główny włącznik. Jeśli chodzi o tył, ten oprócz powielenia w innej formie wzorniczej ważnych podczas aplikacji wzmacniaczy w tor atrybutów nośnych – czytaj rączek, oferuje nam dwa komplety zacisków kolumnowych, po jednym wejściu RCA i XLR, wybór realizacji gorącego pinu XLR w odniesieniu do posiadanego zestawu audio oraz gniazdo zasilania.
No dobrze, czas na clou spotkania. A jeśli tak, to w oparciu o ostatnio zdobytą wiedzę, iż brzmienie marki Accuphase naturalną koleją rzeczy lekko dryfuje, na początek pewnie interesuje Was fakt, w jakiej estetyce przebiegł ten recenzencki sparing? Czy pokazał solidny pazur? Był mocno dociążony? A może fajnie zbilansowany na bazie obydwu sposobów prezentacji? Cóż, dla jednych być może będzie to zaskoczenie, a dla innych jedynie potwierdzenie pewnego rodzaju oczekiwań, ale jedno jest pewne, tytułowy konglomerat znakomicie odnalazł się w trzeciej kreacji. To zaś oznacza, że emanował świetną, bo z wieloma aspektami z nowego rozdania, ale konsekwentnie fajnie słyszalną, starą dobrą szkołą poczciwego Accu. A świetną dlatego, że z jednej strony dzięki wykorzystaniu końcówek w klasie A dźwięk nadal był esencjonalny, a z drugiej za sprawą najnowszego źródła i również pachnącego rynkową nowością przedwzmacniacza, pełen informacji, czyli tłumacząc na nasze rozdzielczy. Naturalnie nie w stylu bolesnego rozdrabniania włosa na czworo lub z drugiego krańca estetyki nadmiernego przekraczania dobrego smaku w kwestii wagi, tylko jako ewidentne, dawniej ginące w natłoku zbytniego podejścia do gęstości wydarzeń muzycznych, wyraźne akcentowanie istotnych dla nich wykończeń pojedynczej nuty. To zaś skutkowało kilkoma znaczącymi niuansami typu: znakomity wgląd w nagranie, przekładający się w poczucie bycia tam i wtedy realizm wielkości wirtualnej sceny, a wszystko okraszone niesamowitą płynnością odgrywanego w moim pokoju wydarzenia scenicznego. Bez natychmiastowego cięcia fraz, a mimo to z ich bardzo wyraźnym akcentowaniem. Bez nadmiernie ostrych krawędzi dźwięków, jednak realnie, bo czytelnie zawieszonych w eterze. W estetyce mocnej podbudowy wagowej, a przez to barwowej, ale z umiejętnym unikiem przed ospałością i dźwięku. Jak wynika z powyższej wyliczanki, recenzowany japoński zestaw pełnymi garściami czerpał tak ze starej (dbałość o dobrą wagę i muzykalność prezentacji), jak i z nowej (zapewnienie muzyce niezbędnego pakietu danych i odpowiedniego oddechu do jej bezkresnych wybrzmień) szkoły grania. Czy w obliczu nieuniknionej ewolucji oczekiwań klientów w stronę bezkompromisowości ataku i otwartości dźwięku to źle? Nic z tych rzeczy, gdyż mimo nastawienia na poszukiwanie muzyki w muzyce opisywana konfiguracja znakomicie radziła sobie z dosłownie każdym jej rodzajem. Owszem konsekwentnie okraszając ją przywiązaniem do jej esencjonalności, jednak spokojnie wychodząc z tego z tak zwaną tarczą. Nawet w starciu z ostrym rockiem i elektroniką.
Na potwierdzenie walorów naszych bohaterów bułka z masłem w wydaniu Jana Garbarka z zespołem The Hillard Ensemble na płycie „Officium”. To był ewidentny młyn na wodę Accuphase, gdyż wyartykułowane przed momentem zalety systemu w dosłownym tego słowa znaczeniu przeniosły to wydarzenie do mnie do domu. A trzeba przy tym zaznaczyć, iż rozprawiamy o nagraniu czterech głosów męskich wspieranych zamaszystymi frazami saksofonu w kubaturze kościelnej, co nawet w pomieszczeniu nieco ponad 3 m wysokości nie jest prostym zadaniem. Tymczasem nie dość, że z dziecinną łatwością zaczarowała mnie dwukrotnie słuchana na żywo na koncertach w Warszawie, a przez to spokojnie będąca realnym punktem odniesienia do pokazania prawdy o nagraniu wokaliza starszych panów, to jako przysłowiowy, w pozytywnym znaczeniu gwóźdź do trumny dobiła mnie nie tylko wirtuozeria, ale również wspierany niezbędnym pakietem informacji o kubaturze goszczącego muzyków klasztoru, prezentacyjny rozmach kontrabasu. Szczerze? Zaraz po zamknięciu oczu mimowolnie przenosiłem się do wspomnianych wydarzeń na żywo, co oznaczało nie tylko fajnie pokazaną agresję dęciaka – na koncercie siedziałem w drugim rzędzie, ale zaraz po tym długie, oczywiście odpowiednio osłabione działaniem fizyki wybrzmienia pod sklepieniem. Nic tylko usiąść i słuchać, co naturalnie z premedytacją uczyniłem.
W podobnym tonie wypadała muzyka jazzowa spod znaku RGG w najnowszym materiale „Mysterious Monuments On The Moon”. Gdy wymagał tego materiał, system pokazywał znakomitą natychmiastowość zmian tempa i ostrość blach perkusisty. Natomiast w przypadku utworów mających dać słuchaczowi trochę oddechu pławiłem się esencją, swobodą zawieszenia w eterze i długością wybrzmiewania każdej nuty. Jednak nie jako osobne byty, tylko zazębiające się ze sobą kolejne wibracje wprawionego w ruch powietrza. Jednym słowem dostałem znakomitą monumentalność przekładaną zamierzoną wyczynowością. Co prawda konsekwentnie w duchu fajnej barwy, a nie czasem poszukiwanego przez „znerwicowanych” melomanów ostrego krawędziowania fraz, jednak zapewniam Was, całość została podana w estetyce dobrego bilansu pomiędzy wagą i atakiem.
Na koniec ostre granie panów elektryków, czyli AC/DC z płytą „The Razors Edge”. Tutaj najbardziej było słychać delikatne przywiązanie do dawnych czasów. Za sprawą fajnego wplatania w sygnał esencjonalnie grającej klasy „A” było przyjemnie tłusto, z minimalnie grubszą kreską, ale w kontrze jako feedback nowego dźwiękowego rozdania źródła – wspominałem o nieuniknionej ewolucji brzmienia urządzeń marki w stronę większej wyrazistości – przy okazji transparentnie i bez spowolnienia. To zaś powodowało, że ten niespecjalnie dobrze realizowany masteringowo materiał tylko zyskiwał. Nadal czuć było dobry atak i agresję, tylko wszystko zostało umiejętnie pokolorowane i dociążone. Na tyle dyskretnie, że naprawdę musiałbym być złośliwym, żeby się do czegoś przyczepić. Powiem więcej. Gdybym nie znał tego krążka, byłbym skłonny pomyśleć, że tak został zrealizowany. A dlatego, że jedynym ewidentnym aspektem jaki wyczuwałem, była nieco grubsza niż mam na co dzień kreska rysująca te wydarzenia. Resztę spokojnie mogłem zrzucić na karb potwierdzającego regułę przypadku dobrej pracy panów przy stole mikserskim. Na tyle dobrej, że cała płyta przeleciała niczym mrugnięcie okiem.
Jak obrazuje powyższy słowotok, tytułowy zestaw japońskiej myśli technicznej w pewien sposób łączył wodę z ogniem – czytaj muzykalność z transparentnością. Oczywiście taki stan rzeczy w pierwszej kolejności był skutkiem zaprzęgnięcia do pracy nie tylko przyjemnie grających, ale spokojnie radzących sobie z wymagającymi kolumnami pracujących w klasie „A” flagowych monobloków A-250. Teoretycznie jest to najnowsza odsłona tych konstrukcji, jednak wspomniana klasa pracy w pozytywnym tego słowa znaczeniu ewidentnie odcisnęła swoje piętno. Piętno dobrej kolorystyki i wagi przekazu, które umiejętnie uzupełniało nowe, stawiające na znakomitą rozdzielczość i swobodę prezentacji wcielenie źródła i przedwzmacniacza – DC-1000/DP-1000, C-3900. Naturalnie te ostatnie nie zostały nagle orędownikami bezkompromisowości przekazu ponad wszystko, jednak w odniesieniu do poprzedników ewidentnie czuć powiew większego otwarcia się dźwięku. Otwarcia, które w powyższym teście nie forsowało za wszelką cenę swojego punktu widzenia na muzykę, tylko poprawiało jej witalność. Dlatego też jeśli ktoś z Was nie jest jeszcze gotowy na akceptację obecnych producenckich trendów, czyli raczej wyraziście nawet minimalnym kosztem muzykalności, nie ma innej drogi niż posmakowanie dzisiaj opiniowanego seta. Gra gęsto i muzykalnie, a przy tym swobodnie, czym wielu z Was może przekonać do siebie na długie lata. I nie zdziwię się, gdy w wielu przypadkach tak się stanie.
Jacek Pazio
Opinia 2
Tak jak w każdej dziedzinie życia, tak i w audio nie brakuje pewnego rodzaju uniwersalnej symboliki i ikon, których obecność jest tyleż oczywista, co bezdyskusyjna. Można bowiem z mniej, bądź bardziej trafną gradacją ich ikoniczności dyskutować, lecz nikt przy zdrowych zmysłach nawet nie próbuje poddawać w wątpliwość ich obecności w owym panteonie sław. Do tego grona należy od dziesięcioleci japoński Accuphase, którego produkty wydają się być swoistym synonimem high-endowej klasyki. Dlatego też w ramach świętowania okrągłego jubileuszu 50-cia działalności ekipa z Yokohamy wzbogaciła swoje portfolio o trzy ekscytujące nowości – referencyjne źródło DP-1000 / DC-1000 i adekwatny klasą przedwzmacniacz liniowy C-3900 o których wizytę w naszych skromnych progach zadbała ekipa Nautilusa. Aby jednak do minimum ograniczyć ilość zmiennych wraz z jubileuszowym tercetem dotarły do nas również jakiś czas temu recenzowane na naszych łamach monobloki A-250.
Zgodnie z kierunkiem przepływu informacji na pierwszy ogień idzie źródło, czyli w tym przypadku zestaw dzielony – transport DP-1000 i dedykowany mu przetwornik cyfrowo-analogowy DC-1000, które wyglądają tak, że z pewnością części ich nabywców wystarczyłoby jakby tylko stały na honorowym miejscu w salonie i cieszyły oczy. O ile bowiem szampańsko-złote fronty to punkt obowiązkowy i decydując się nawet na najtańsze Accu nikt nam łaski pod tym względem nie robi, to już zarezerwowane dla flagowców nie tyle fornirowane, co wykonane z litego drewna (palisander?), polerowane i pokryte wieloma warstwami lakieru korpusy mają taką głębię, że kontakt z nimi dłonią nieodzianą w bawełnianą, bądź jedwabną rękawiczkę śmiało można uznać za świętokradztwo i profanację. Płyty frontowe to oczywiście grube płaty anodowanego na złoto aluminium z centralnie umieszczonymi czernionymi szybami chroniącymi czerwone wyświetlacze informujące o odtwarzanej ścieżce, ilości utworów na krążku i czasie odtwarzania w przypadku transportu a częstotliwości próbkowania, gęstości bitowej i sile głosu w przetworniku. Oczywiście opis bulajów byłby niepełny bez zajmujących honorowe miejsce zielono-niebieskie firmowych logotypów. Jeśli chodzi o klawiszologię, to w DP-1000 po lewej stronie znajdziemy włącznik główny, przesuwając się ku centrum na jego wysokości w jednej linii umieszczono selektor warstwy odtwarzanej płyty (oczywiście jeśli tylko dysponujemy krążkami hybrydowymi), czoło wykonanej z aluminium tacki napędu i przycisk umożliwiający jej wysunięcie, bądź schowanie. Prawą flankę okupuje z kolei pięć standardowych przycisków funkcyjno nawigacyjnych. Nie mniej minimalistycznie prezentuje się front DC-1000 ze zunifikowaną względem transportu miejscówką włącznika i z racji pełnionej funkcji drobną modyfikacją parceli pod wyświetlaczem, gdzie zamiast „szuflady” producent był łaskaw umieścić osiem przycisków bezpośredniego wyboru źródła. Listę zamyka dwuprzyciskowa regulacja głośności. Rzut oka na zaplecze, przynajmniej obeznanym z japońskimi delicjami nie przynosi niespodzianek. Na plecach transportu oprócz oczywistego gniazda zasilającego napotkamy bowiem jedynie wyjście koaksjalne i firmowego HS-LINK-a, za to w przetworniku wybór będzie zdecydowanie szerszy. Sekcja interfejsów wejściowych może bowiem pochwalić się nie tylko wspomnianym HS-LINK-iem (w postaci gniazda RJ-45), AES/EBU i trzema (!!) koaksjalami, lecz również dwoma Toslinkami i obowiązkowym nawet w ekstremalnym High-Endzie USB. Z kolei sekcję wyjściową reprezentuje para złoconych gniazd RCA i XLR z możliwością zmiany polaryzacji w tych drugich. Jeśli ktoś miałby ochotę obrabiane przez Accu sygnały przesłać do zewnętrznego rejestratora cyfrowego, to też nie ma problemu, gdyż powyższa listę uzupełniają wyjście koaksjalne i optyczne.
Od strony technicznej nie sposób obojętnie przejść nad dbałością producenta, z jaka potraktował on każdy, nawet najmniejszy detal swoich flagowców. Wystarczy wspomnieć, iż nie dość, że sam mechanizm transportu SACD/CD waży 7,2 kg, co samo w sobie powinno w zupełności wystarczyć, to dodatkowo posadowiono go na 12mm aluminiowej płycie dodatkowo zwiększającej masę całości o kolejne 3,8 kg. W zasilaniu zastosowano dwa osobne transformatory toroidalne – lewy dedykowany układom mechanicznym i prawy dbający o sekcję cyfrową. Za magazynowanie i filtrację życiodajnej energii odpowiada imponująca bateria dziesięciu solidnych kondensatorów, z których obecności z pewnością mógłby się ucieszyć a przy okazji pochwalić niejeden wysokiej klasy wzmacniacz.
Jak się z pewnością Państwo domyślacie w DC-1000 sytuacja wygląda podobnie a nawet lepiej, gdyż oprócz dwóch toroidów – oddzielnego dla sekcji analogowej i cyfrowej odseparowano również od siebie płytki z kondensatorami filtrującymi o łącznej pojemności … 80 000μF. Sercem przetwornika jest procesor ESS Technologies ES9038 PRO w topowej konfiguracji 8MDSD dla standardu DSD i 8MDS++ dla sygnału PCM dokonujący konwersji sygnału w … ośmiu równoległych ścieżkach.
Jeśli przy źródle pojawił się u Państwa błysk w oku, to przy przedwzmacniaczu liniowym C-3900 proszę się mocno trzymać, bo co słabszym psychicznie czytelnikom mogą zmięknąć kolana. Z racji nieco większego apetytu na energię i punktu pracy wewnętrznych układów drewniany korpus wyposażono w stosowne, znajdujące się na jego połaci górnej kratki wentylacyjne. Front to z kolei klasyka gatunku, czyli centralnie umieszczona czerniona szyba z zielonkawym logotypem i czerwonymi matrycami wyświetlaczy – lewą informującą o wybranym źródle i prawą ze wskazaniami dotyczącymi siły sygnału w dB. Dolny pas zajmują niewielkie diody oznajmujące fakt aktywacji funkcji dostępnych w niszy ukrytej pod majestatycznie opadającą klapką. Ograniczając się do minimum pozwolę sobie jedynie wspomnieć o opcji wyboru gniazd wyjściowych, poziomu wzmocnienia 12-24dB, odwrócenia fazy, czy trójstopniowej (+2 dB; +4 dB; +6.5 dB) kompensacji i dopasowania poziomu wyjściowego do impedancji słuchawek. Najrozsądniej jednak ustawić wszystko raz i porządnie, pominąć część equalizacyjną i pozostać przy możliwie najczystszym sygnale. Za wybór źródeł odpowiada masywna gałka na prawo od centrum, pod którą przycupnął włącznik główny, a po przeciwległej stronie wygospodarowano miejsce na bliźniacze pokrętło regulacji głośności, wyjście słuchawkowe i przycisk wyciszenia. Ściana tylna najdelikatniej rzecz ujmując onieśmiela. Do dyspozycji otrzymujemy sześć wejść linowych RCA, cztery wejścia XLR, pętlę magnetofonową i po dwa wyjścia liniowe w obu standardach. Jakby tego było mało nie zabrakło wejść (również RCA/XLR) dla zewnętrznego przedwzmacniacza/procesora.
Sekcja zasilania, w jaką wyposażono C-3900 jest klasą sama dla siebie. Obu flanek dwóch centralnie umieszczonych toroidów broni dwanaście (po sześć na kanał) kondensatorów o pojemności 10 000 μF każdy. Z racji w pełni zbalansowanej konstrukcji oczywistym było z równą atencją potraktowanie kwestii regulacji głośności, co zaowocowało opracowaniem nowej podwójnie zbalansowanej wersji autorskiego układu AAVA a za praktycznie pomijalne zniekształcenia i niemierzalny szum odpowiadają układy ANCC (Accuphase Noise and Distortion Cancelling Circuit).
Skoro 250-ki trafiły do nas na niejako rundę powtórkową, to miłośników bardziej wnikliwych analiz odsyłam do naszych wcześniejszych wynurzeń a w ramach skondensowanego przypomnienia wspomnę jedynie o umieszczonych na uzbrojonych w potężne uchwyty frontach, ukrytych za szybami 40-diodowych bargrafach, niewielką klapką z podstawowymi selektorami, oczywistymi grzebieniami radiatorów zastępujące konwencjonalne ściany boczne i ścianą tylną ze zdublowanymi terminalami głośnikowymi, oraz nie tylko wejściami w oby standardach (RCA/XLR), lecz również wyjściami, gdyby kogoś naszła ochota na mostkowanie końcówek i granie nie z dwóch a czterech tytułowych „maluszków”.
O swoistej ewolucyjnej pod względem szacunku dla wtedy jeszcze niemalże półwiecznej tradycji a rewolucyjnej w domenie brzmienia zmianie w firmowej szkole brzmienia Accuphase’a wspominaliśmy przez ostatnie lata praktycznie przy każdej okazji. I robi(liś)my to nie bez przyczyny, gdyż brzmienie szampańskich delicji na tyle „odstaje” od uparcie krążących w biegu stereotypów, że śmiało można uznać iż bazując jedynie na tym co szepczą „życzliwi” można mocno się zdziwić konfrontując zasłyszane opinie z rzeczywistością. A ta, choć diametralnie inna od ww. baśni z mchu i paproci, okazuje się nawet nie tyle równie, co wręcz zdecydowanie bardziej atrakcyjna. Chodzi bowiem o to, iż zachowując wrodzoną elegancję i trudne do podrobienia dystyngowanie współczesnym Accuphase’om udało się nieco odejść od gabinetowej, może nie tyle ospałości, co lekkiej misiowatości. Poprawie uległy bowiem timing, drajw i rozdzielczość, dzięki czemu japońskie „złotka” grają nie tylko ładnie, lecz zdecydowanie bardziej … naturalnie i po prostu dynamiczniej, czy wręcz z pazurem. Tak jak z resztą wspominałem, słychać to już było i słychać nadal przy 250-kach, które oprócz miodowej lepkości i słodyczy swoich protoplastów mogą pochwalić się zdecydowanie bardziej angażującą motoryką i dającą lepszy wgląd w nagranie rozdzielczością. Ze źródłami byłbym w ocenach porównawczych nieco mniej kategoryczny, bowiem o ile pomiędzy DP-900/DC-901 a DP-950 / DC-950 przeskok był wręcz porażający (in plus), o tyle dalszy, tak znaczący wzrost rozdzielczości i dynamiki przy kolejnej przesiadce, tym razem na będące przedmiotem niniejszej epistoły DP-1000 / DC-1000 oznaczałby klasyczny przesyt a tym samym gargantuiczną – opartą na wypaczonych, samplerowych wzorcach, karykaturę dźwięku. Dlatego też konstruktorzy zamiast mówiąc wprost psuć to, co osiągnęli przy 950-kach, skupili się na pozostałych składowych, czyli eliminacji wszelakiej maści zniekształceń i pasożytniczych artefaktów zaburzających jakże istotną w kontemplacyjnych gatunkach muzycznych grą ciszą. Zanim jednak zanurzymy się w owej ciszy i delikatnych muśnięciach strun dajmy czadu i szarpmy owe struny jakby nie miało być jutra. Dlatego przed audiofilskim plumkaniem pozwoliłem sobie na swoistą profanację kładąc na tacce transportu „Midnight Ghost” Brainstorm, gdzie ciszy nie ma wcale, za to pajęczyny gitarowych riffów i perkusyjno – basowych galopad jest w bród. Najdelikatniej rzecz ujmując nie jest to materiał mogący w jakikolwiek sposób pretendować do miana wyrafinowanego, ma jednak tę niezaprzeczalną zaletę, iż w przypadku jakiegokolwiek osuszenia, i zbytniej analityczności sprawia słuchaczom frajdę porównywalną do rozwiercania bolącego zęba. Tymczasem na tytułowym systemie marzeń wszystko nie tylko trzymało się za przeproszeniem kupy, co zabrzmiało w sposób absolutnie porywający i ekscytujący. Zostało z niezwykłym smakiem doprawione dosłownie szczyptą słodyczy, ostrością właściwą reprodukowanemu gatunkowi i adekwatnym do estetyki gatunku ciężarem. Było ostro, potężnie i zarazem muzykalnie, przez co moje wcześniejsze obawy związane z ewentualną jazgotliwością i ofensywnością pękły niczym bańka mydlana. Z kolei zaskakująco pulsujący funkiem „Unlimited Love” Red Hot Chili Peppers pokazał, ze miękkość konturów wcale nie musi oznaczać utraty detali i rozmycia źródeł pozornych a jedynie rezygnację z niekoniecznie pożądanej wyczynowości na rzecz wynikającego ze świadomości własnej zajebistości graniczącego z nonszalancją luzu. Blisko podany, cudownie organiczny wokal Anthony’ego Kiedisa miał w sobie zaskakująco dużo analogowej głębi i namacalności. Nie był to li tylko precyzyjnie wycięty wirtualny byt, lecz facet z krwi i kości, który już niczego nikomu udowadniać nie musi i śpiewa bo po prostu lubi to, co robi. I poniekąd jest to też dowód na to, że dzielone źródło Accuphase’a należy do ścisłej światowej czołówki, gdyż podobnie jak nasza redakcyjna „zerówka” CEC-a, osiąga poziom gdzie praktycznie nie sposób mówić o cechach charakterystycznych dla domeny analogowej, bądź cyfrowej, lecz po prostu dźwięku na tyle wyrafinowanym, czy wręcz ocierającym się o absolut, że przyjmujemy go takim jakim jest bez prób jego analizy, gdyż standardowym, stosowanym na co dzień kryteriom po prostu on się wymyka.
I już dosłownie na koniec wszystkim tym z Państwa, którzy zastanawiają się, czy decydując się na minimalistyczny system oparty wyłącznie o źródło cyfrowe z regulowanym stopniem wyjściowym, jakim niewątpliwie jest duet DP-1000 / DC-1000 nie można byłoby zrezygnować z zakupu C-3900, zaoszczędzając tym samym drobne 150 kPLN, chciałbym ze smutkiem zakomunikować, że … nie bardzo. Tzn. odsłuchując jedynie DP-1000 / DC-1000 z parą A-250 śmiało można uznać, iż złapaliśmy Pana Boga za nogi i osiągnęliśmy audiofilską nirwanę. Mamy bowiem rozdzielczość, dynamikę i swobodę suto okraszoną jedwabistą gładkością i wyrafinowaną słodyczą. Jednak dodanie ww. przedwzmacniacza nader boleśnie pokazuje, że diabeł tkwi w szczegółach a dodanie high-endowego preampu ujawnia słuchaczom kolejne pokłady niuansów i mikrodetali obecnych nie tylko w kulminacyjnych momentach, lecz i przy cichych pasażach, gdzie do głosu dochodzi i prym wiedzie mikrodynamika a każdy dźwięk jest na wagę złota. Krótko mówiąc z C-3900 słychać nie tylko więcej, ale i lepiej, co szczególnie powinno ucieszyć tych, którzy ponad ilość decybeli przedkładają ich jakość a lwią część odsłuchów prowadzą w godzinach późnowieczornych, bądź wręcz nocnych i niekoniecznie chcą swym hobby zakłócać spokojny sen reszcie domowników. Proszę tylko posłuchać z i bez C-3900 np. najnowszego albumu „Waking World” Youn Sun Nah a wszystko powinno stać się jasne i zrozumiałe, w tym nawet ten nieco problematyczny wydatek 150 kPLN. Bez przedwzmacniacza pozornie wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo otrzymujemy niezwykle koherentny i wydawać by się mogło kompletny przekaz. Jednak podpięcie preampu sprawia, ze nagle okazuje się, iż do tej pory jedynie ślizgaliśmy się po powierzchni zamarzniętej tafli jeziora mając nad wyraz blade pojęcie o bogactwie informacji obecnych metr, bądź dwa głębiej.
Uff, trochę się rozpisałem, lecz proszę mi wierzyć, że i tak z jednej strony się hamowałem a z drugiej praktycznie przy każdym zdaniu podskórnie czułem jego lapidarność, ogólnikowość i niewystarczalność. Trudno bowiem opisać system, który po włączeniu niby niczym nie powala i nie powoduje klasycznego opadu szczęki, pozornie grając po prostu dobrze (jak na ultra High-End). Problemy zaczynają się jednak w momencie, gdy zaczynamy uświadamiać sobie, iż owo „dobrze” sprawia, że nie dość, ze nie mamy najmniejszej ochoty na krytyczne odsłuchy, dogłębne analizy a każdorazowo wybieramy słuchanie ulubionej muzyki i to, o zgrozo, wyłącznie dla własnej przyjemności. Próbuję w tym momencie powiedzieć, że bez trudu można znaleźć bardziej wyczynowe, bardziej angażujące i pokazujące więcej zestawy, lecz Accuphase DP-1000 / DC-1000 & C-3900 & A-250 wydaje się jedną z niewielu propozycji, po których nabyciu z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku można wygodnie rozsiąść się w fotelu, nalać sobie szklaneczkę kilkudziesięcioletniego single malta, włączyć ulubioną płytę i mieć wszystko poza tym, co dobiega naszych uszu tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Nautilus
Producent: Accuphase Laboratory, Inc.
Ceny:
Accuphase DP-1000: 108 000PLN
Accuphase DC-1000: 108 000 PLN
Accuphase C-3900: 153 000 PLN
Accuphase A-250: 108 000PLN / szt.
Dane techniczne
Accuphase DP-1000
• Odtwarzane formaty: CD, SACD, DSD (DSF), WAV, FLAC, DSDIFF
• Wyjścia cyfrowe:HS-LINK RJ-45, (SA-CD/CD) 2,8224 MHz/1bit DSD,koaksjalne (CD) 44,1 kHz/16bit PCM
• Osobne jednosoczewkowe lasery dla nośników CD i SACD
• Zasilanie: 120 V, 220 V, 230 V AC, 50/60 Hz
• Pobór mocy: 16 W
• Wymiary (S × W × G): 477 × 156 × 394 mm
• Waga: 39.8 kg
Accuphase DC-1000
• Przetwornik
• Wejścia cyfrowe: HS-LINK RJ-45, zbalansowane, koaksjalne, optyczne, USB 2.0
• Wyjścia cyfrowe: koaksjalne IEC 60958,optyczne JEITA CP-1212
• Pasmo przenoszenia: 0,5 – 50 000 Hz (+0, -3 dB)
• Stosunek sygnał / szum: 123 dB
• Dynamika 121 dB
• Separacja międzykanałowa 120 dB
• Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 0,0004%
• Przetworniki D/A: MDSD (DSD) ,MDS (PCM)
• Napięcie wyjściowe: zbalansowane 2,5 V; niezbalans. 2,5 V
• Pobór mocy: 36 W
• Wymiary (S × W × G): 477 × 156 × 394 mm
• Waga: 24.4 kg
Accuphase C-3900
• Pasmo przenoszenia:
RCA: 3 – 200 000 Hz (+0/-3 dB),
XLR: 20 – 20 000 Hz (+0/-0.2 dB),
MM: 20 – 20 000 Hz ±0.2 dB),
MC: 20 – 20 000 Hz (±0.3 dB)
• Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 0,005 %
• Stosunek sygnał / szum (ważony A): 118 dB
• Czułość wejściowa: 252 mV/200 Ω
• Napięcie wyjściowe: 2 V/50 Ω
• Wzmocnienie: 18 dB
• Maksymalny poziom wyjściowy: XLR/RCA 7 V, REC 6 V
• Regulacja sygnału wyjściowego:
1: +2 dB, 2: +4 dB, 3: +6.5 dB (100 Hz)
• Tłumienie: -20 dB
• Filtr subsoniczny: 10 Hz: -18 dB/octave
• Wyjście słuchawkowe: 8 Ω lub więcej, 2 V/40 Ω
• Pobór mocy: 47 W
• Wymiary (S × W × G): 477 × 156 × 412 mm
• Waga: 24.6 kg
Accuphase A-250
• Moc wyjściowa
Normal: 100 W/8 Ω, 200 W/4 Ω, 400 W/2 Ω, 800 W/1 Ω,
Zmostkowane: 400 W/8 Ω, 800 W/4 Ω, 1600 W/2 Ω
• Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 0.05%/2 Ω, 0.03%/4-16 Ω
• Zniekształcenia intermodulacyjne: 0,01%
• Pasmo przenoszenia: 20-20 000 Hz (+0/–0.2 dB),0.5-160 000 Hz (+0/–3.0 dB) dla mocy 1 W
• Wzmocnienie: 28 dB
• Impedancja wyjściowa: 2-16 Ω
• Współczynnik tłumienia (Damping factor): 1000
• Napięcie wejściowe: 1.13 V, 0.11 V/1W
• Stosunek sygnał / szum (ważony A): 127 dB (MAX), 133 dB (-12 dB)
• Pobór mocy: 300 W, 400 W (IEC 60065)
• Wymiary (S × W × G): 465 × 238 × 514 mm
• Waga: 46 kg
Choć 250-ki miały już u nas swoje przysłowiowe pięć minut, to trudno trudno, aby zabrakło ich w topowym systemie marzeń Accuphase DC-1000/DP-1000 & C-3900 & A-250.
cdn. …
Opinia 1
Chyba nikogo nie zaskoczę, gdyż taki stan ducha osiąga praktycznie każdy parający się dobrą jakością słuchanej muzyki osobnik homo sapiens, gdy oznajmię, iż bez względu na zwyczajową, dużą radość płynącą z możliwości opiniowania stosunkowo trudnych do zdobycia, rzekłbym nawet czasem egzotycznych na naszym rynku, komponentów audio, jednak największą przyjemność sprawia mi testowanie szczytu oferty nawet łatwo rozpoznawalnego producenta. Naturalnie powodem jest możliwość poznania konstrukcji w teorii pozbawionej jakichkolwiek ograniczeń finansowych, co z automatu przekłada się na podświadome domniemanie, iż zderzę się z czymś wyjątkowym. Owszem, wiadomym jest, że sprawy okołobiznesowe nawet w takich przypadkach często kreślą nieco inne ramy podobnego przedsięwzięcia, jednak fakt jest faktem, w danym budżecie to jest top topów danego brandu. Ale to jest dopiero jedna strona medalu. Mianowicie poprzeczka emocjonalności przeprowadzenia takiego testu znacznie szybuje w górę w momencie pochylania się nad następcą niegdyś ocenianego produktu. Powodem jest bardzo prosty mechanizm zaspokojenia oczekiwań w kwestii informacji, jakie zmiany w nowym modelu postanowił wprowadzić sztab inżynierów i w którą stronę na tle poprzednika podryfował jego sznyt grania. I właśnie z takim, spełniającym wszelkie symptomy maksimum emocjonalności spotkaniem na szczycie mamy dzisiaj do czynienia. Otóż po siedmiu latach od zapoznania się ze szkołą brzmienia monofonicznych końcówek mocy Accuphase A-200, za sprawą warszawsko-krakowskiego Nautilusa mieliśmy przyjemność konfrontacji tamtych chwil z najnowszą odsłoną tych flagowych, pracujących w klasie „A” monobloków, egzystujących w portfolio Accuphase’a pod symbolem A-250.
Wygląd popularnie zwanego przez użytkowników Accu A-250 w stosunku do poprzednika nie uległ jakimś szczególnym korektom. To nadal mówiąc kolokwialnie kawał sporych gabarytów pięknie zaprezentowanego wizualnie, a przy tym spełniającego wymogi chłodzenia przecież mocno nagrzewającej się konstrukcji w klasie A urządzenia. Front kultywując wzorzec całej oferty tego producenta w kwestii kolorystyki nadal wykorzystuje barwę wykwintnego szampana. Z uwagi na sporą wagę w celach ułatwiania procesu logistycznego, ale umiejętnie dotrzymując kryteriów dobrego odbioru organoleptycznego, na jego zewnętrznych flankach zaimplementowano dwa zorientowane pionowo masywne uchwyty. Pomiędzy nimi w górnej części swój byt oznajmia nam wielkie, skrywające paskowy wyświetlacz oddawanej mocy, mieniące się turkusową zielenią logo marki i kilka diod informujących użytkownika o stanie urządzenia okienko. Natomiast tuż pod nim, pod zwyczajowo pojawiającą się w urządzeniach tego brandu klapką projektanci skryli kilka manipulatorów typu: włącznik główny, sposób pracy lub całkowite wyłączenie diodowego wskaźnika, wybór wejścia RCA/XLR, poziom wzmocnienia i funkcję Hold Time. Podążając ku tylnemu panelowi naszym oczom ukazuje się konsekwentna praca designerów w sferze obudowania elektronicznych trzewi, czyli wykończone w brązowej satynie jako boki końcówki mocy, wielkie radiatory i również mogącą pochwalić się odcieniem brązu, ale już poprzecznie szczotkowaną, do tego emanującą połyskiem, uzbrojoną w osiem prostokątnych okienek jako chłodzenie grawitacyjne wnętrza, górną połać obudowy. Przerzuciwszy zaś wzrok na rewers wzmacniacza, widzimy zaproponowane nam do wykorzystania dwa rodzaje wejść sygnału RCA/XLR, przełącznik wyboru gorącego pinu w przypadku użycia wejścia zbalansowanego, podwójne terminale kolumnowe, gniazdo zasilania i dwie, tym razem licujące kolorystyką z barwą pleców, czarne, solidne rączki ułatwiające usadowienie końcówki na docelowym miejscu.
Zanim przejdę do konkretów, zaznaczę, iż przygotowując się w myślach do tego starcia oprócz ogólnego wyniku dźwiękowego interesowały mnie dwie bardzo ważne z punktu widzenia potencjalnego klienta, kwestie. Pierwszą było parafrazując klasyka zweryfikowanie ilości prawdy w prawdzie, czyli tak mocno promowanego przez producenta tego modelu, pozwalającego praktycznie podpiąć nawet najbardziej wymagające kolumny bez uszczerbku dla jakości dźwięku, znakomitego poziomu Damping Factor. Zaś drugą, skala odejścia sznytu grania nowych końcówek mocy od znanego mi sprzed lat wzorca. Reszta aspektów, również była warta każdej poświęconej na test minuty, jednak bardzo zależała już od konkretnej konfiguracji, a co za tym idzie zastanych warunków u potencjalnego nabywcy i naturalnie jego czasem trudnych do określenia przez niego samego oczekiwań. To jedna strona medalu. Niestety drugą były możliwości wdrożenia w życie planu weryfikacji jakości prowadzenia przez wzmocnienie trudnych do wysterowania kolumn. Na szczęście mniej więcej w tym samym czasie opiniowaliśmy dwa flagowe zestawy kolumn Dynaudio – obecnie topowe Confidence 60 i przed rokiem zdjęte z cennika kultowe Consequence. Po co je przywołuję? Nie, nie jako promocja wyżej wymienionych pozycji, choć są bez dwóch zdań warte żądanych kwot pieniędzy, tylko pokazanie, że gdy z nowymi, widniejącymi na zdjęciach flagowcami (C60) testowo skonfigurowany system od strony obciążenia miał praktycznie z przysłowiowej górki, to już z widniejącymi od 30 lat w ofercie Consequence’ami, których notabene po teście już nie oddałem, momentami fundującymi wzmacniaczom spadki oporności do poziomu 1.5 – 2 Ohm, w temacie wydajności DF zaliczył przysłowiowy sparing w wadze superciężkiej.
Rozpoczynając opis brzmienia jakby nadrzędną informacją dla zainteresowanych w moim odczuciu jest fakt podążania 250-ek drogą nowej szkoły Accuphase. To nadal jest hołubienie dobremu nasyceniu, a przez to emocjonalności średnicy, jednak teraz na poziomie znacznie bliższym neutralności. Oczywiście to nie oznacza utraty od dawien dawna oferowanej przez ten japoński brand magii odtwarzanej muzyki, ale nie oszukujmy się, z łatwością da zauważyć się dla wielu oczekiwane, bo nadające przekazowi szczyptę otwarcia się dźwięku tchnienie weń świeżości i ogólnego zwarcia. W wartościach bezwzględnych przekaz muzyczny na tym bardzo zyskuje. Obecnie przy nadal mocnym, ale znacznie punktualniejszym niż poprzednio najniższym rejestrze, mniej lepkiej, a mimo to nadal dobre osadzonej w barwie średnicy i obecnie bardziej witalnych, co ważne, bez oznak chadzania swoimi drogami, czyli idealnie trafiających w punkt potrzeb danej realizacji, wysokich tonach, otrzymujemy praktycznie wpisujące się w każdą układankę brzmienie. Słowo, a tak po prawdzie fraza klucz opiniowanego produktu to nadal muzykalna, w kwestii nasycenia bez przekraczania granicy dobrego smaku, pełna życia i energii prezentacja. I w takim duchu praktycznie przebiegł cały test. I co ważne, w obydwu konfiguracjach, czyli ze wspomnianymi dwoma, jakże różniącymi się potrzebami oddawanej mocy przez tytułowe monofoniczne końcówki zestawami głośnikowymi Confidence 60 i Consequence. Ale to nie wszystkie zalety szampańskich piecyków. Mianowicie chodzi mi o fakt znakomitej prezentacji wirtualnej sceny muzycznej. I nie odnoszę się li tylko w tym momencie do obecnie flagowych „słupków”, które znakomicie naśladując cechy dobrych monitorów kreowały wydarzenie w szerz i głąb praktycznie bez najmniejszych ograniczeń, tylko o fenomenalne powtórzenie tego wyczynu ze swoistymi szafami gdańskimi o szerokości przedniej ścianki 43 cm zdjętymi z cennika. Zapewniam Was, to nie jest takie oczywiste, czego nie raz miałem okazję zasmakować, gdy wydarzenia muzyczne świetnie wizualizując się w wektorze szerokości, a często nawet poza ich obrysem, ulegały jakby spłaszczeniu w odniesieniu do głębokości. Na szczęście, w tym przypadku wspomniane aspekty zabrzmiały zjawiskowo, co wespół ze świetną projekcją wirtualnego obrazu w estetyce 3D, nie mogło w moim opisie przejść bez stosownego echa.
Jakieś przykłady? Rozpoczniemy od zjawiskowego występu Johna Pottera z formacją The Dowland Project w kompilacji „Care-charming Sleep”. Jego pełen romantyzmu, prawie deklamowany, a nie śpiewany, przywołujący uczucie cyzelowania do perfekcji każdej zgłoski, wręcz zjawiskowo zawisł na świetnie oddanej, co istotne, zrealizowanej w wielkiej kubaturze kościelnej scenie. Oczywiście nie była perfekcja jedynie w odniesieniu do sposobu artykulacji słów, ale również poziomu nasycenia, energii i pełni współpracy ze sklepieniem tembru jego głosu. Do tego nie mogę nie wspomnieć o wręcz zjawiskowych solowych występach klarnetu basowego, co stawiało nad tą prezentacją przysłowiową kropkę nad „i”. To była próba sprawdzenia sposobu kreowania wirtualnego świata. Kolejną pozycją płytową był test systemu, jak radzi sobie z utrzymaniem energicznie pracujących głośników średnio i niskotonowych w szaleńczych pasażach mocno wypromowanego przez realizatora płyty, kontrabasu na bazie twórczości Paula Bley’a w Trio z Garym Peacockiem i Paullem Motianem z koncertowego krążka „When Will The Blues Leave”. Chyba nikogo nie muszę uświadamiać, iż aby nadążyć za umiejętnościami obsługi kontrabasu przez Gary’ego Peacocka podczas głośnego słuchania jego popisów, system nie tylko powinien, ale wręcz musi w pełni panować nad membranami kolumn głośnikowych. Brak tych walorów ze startu skazuje dane odtworzenia w najlepszym wypadku jedynie połowiczny sukces. Tymczasem na bazie obietnic opisywanego wcześniej przez producenta jako znakomity, współczynnika DF oczekiwałem rzadko spotykanego spektaklu. I wiecie co? Bez najmniejszego naciągania faktów, wszystkie, dodam, że kilkukrotnie odsłuchane nie tylko z tej płyty, solowe popisy GP wypadły koncertowo. Energia, atak, kontur i odpowiednio zbilansowane współbrzmienia strun z pudłem rezonansowym w ten sposób przez te kilka lat zabawy w opiniowane urządzeń audio. w moim pokoju, wybrzmiały naprawdę tylko kilkukrotnie. To zaś sprawiło, że ów występ na stałe wszedł do mojego kanonu wzorców.
Ok. Opis rozmachu ze zjawiskową wizualizacją muzyki i prezentację pełni kontroli wzmacniaczy nad kolumnami mamy za sobą. Dlatego też przyszedł czas na jazdę bez trzymanki. Jednak nie słabo nagranego rocka, tylko z szacunkiem zrealizowanego przez Johna Zorna, również koncertowego materiału formacji MASADA „First Live 1993”. Cel? A jakże, sprawdzenie rozdzielczości w mocno obsadzonych ilościowo free-jazzowych formacjach muzycznych podczas ich głośnego słuchania. Po cichu 99% systemów brzmi na tej płycie zazwyczaj bardzo dobrze, gdyż jak wspominałem, to jest solidnie zrealizowany materiał. Jednak przysłowiowe schody zaczynają się w momencie mocniejszego podkręcenia gałki wzmocnienia, co akurat podczas napawania się tego typu twórczością czynię niemalże zawsze. W efekcie, gdy dany komponent pozornie oferując ilość informacji, które w konsekwencji okazują się być zwykłymi zniekształceniami, zostanie zmuszony do prezentacji zbliżonej do poziomu live, nagle ta pełna emocji muzyka staje się bolesną dla uszu ścianą na przemian krzyku i rozpaczy. Nic, tylko bliżej niekreślony jazgot i feeria dudnień jako konsekwencja braku prawdziwej rozdzielczości i artykulacji pojedynczej frazy. Na szczęście w tym przypadku system potwierdził, iż Japończycy wiedzą, jak powinien wypaść pełnoprawny przedstawiciel ekstremalnego High End-u i ku mojej uciesze z przyjemnością nakarmiłem swoje uszy wielokrotną rozmową saksofonu frontmana – Johna Zorna – z obsługującym trąbkę jednym z sesyjnych kolegów na tle świetnie stwarzającej im pole do popisów reszty zespołu. I zaznaczam, przy bardzo rzadko wykorzystywanym w innych nurtach muzycznych poziomie głośności.
Wieńcząc przed momentem opisany proces testowy z niekłamaną przyjemnością stwierdzam, iż Japończycy nie tylko wiedzą, co powinna potrafić flagowa konstrukcja, ale również jak to wprowadzić w życie. Już niejednokrotnie zderzyłem się z brakiem potwierdzenia w realnym bycie wyartykułowanych w folderach reklamowych możliwości zabawek różnych producentów. W tym przypadku każda, dosłownie każda pisemkowa wzmianka podczas penetrowania posiadanych, naprawdę wymagających wysokiego poziomu jakości radzenia sobie z zapisanymi na płytach sesjami nagraniowymi, zasobów płytowych okazywała się mieć swoje świetne potwierdzenie. Nie będę po raz kolejny ich przytaczał, bowiem jest to sól tego typu, czyli pretendujących do miana wzorca dla całego rynku, konstrukcji. Gdzie widzę rzeczone końcówki mocy Accuphase A-250? Praktycznie wszędzie. Nie dlatego, że są ładne i konia z rzędem temu, kto przejdzie obok nich beznamiętnym krokiem, tylko dlatego, że z sukcesem potrafiły mówiąc kolokwialnie, uciągnąć bardzo trudne do wysterowania kolumny przy dowolnym poziomie głośności. To natomiast skłania mnie tylko do jednego. Gorącego zachęcenia potencjalnych poszukiwaczy wzmocnienia, aby wpisali opisane bohaterki na bezwarunkową listę odsłuchową. Zapewniam, nawet w momencie braku końcowego konsensusu, spędzony z nimi czas będzie obfitował w wiele zaskakujących w pozytywne wyniki, wydarzeń muzycznych.
Jacek Pazio
Opinia 2
Fluktuacja modeli w górnych rejonach Hi-Fi i High-Endzie rządzi się zdecydowanie innymi prawami niż w popularnym – masowym segmencie elektroniki nazwijmy to ogólnie „użytkowej”. Odświeżanie portfolio odbywa się zgodnie z obowiązującym od dekad, o ile tylko mamy do czynienia z tzw. „dinozaurem”, cyklem. Osobną kategorią stanowią modele topowe – szczyt oferty i prawdziwa duma marki, których okresy panowania dalece przekraczają fabryczny żywot produktów im „podległych”. Weźmy na ten przykład japońskiego Accuphase’a, w którym „zwykłe” modele zastępowane są przez nowe pokolenia średnio co trzy lata. Jeśli jednak naszą uwagę skierujemy na sam Olimp okaże się, że np. królewskie, A-klasowe monobloki A-200 zasiadały na tronie od lipca 2012 do późnej jesieni roku 2017, czyli mniej więcej dwa razy dłużej niż reszta. Nie wiedząc jednak jak długo jeszcze potrwa ich dominacja nad szampańsko-złotą ciżbą, wielkimi krokami zbliża się przecież okrągły (50!) jubileusz, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja przygarnęliśmy je do naszego OPOS-a wraz z zaskakująco liczną świtą. Bowiem dziwnym zbiegiem okoliczności i na swój sposób nader perfidnie dystrybutor marki – krakowsko-stołeczny Nautilus raczył był pojawić się nie tylko z nimi, lecz również z pachnącymi fabryką Dynaudio Confidence 60, stanowiącą szalenie smakowitą przystawkę super-integrą Accuphase E-800 i w blasku i chwale schodzącymi z piedestału Dynaudio Consequence Ultimate Edition, które koniec końców u nas zostały. Z racji powyższej kumulacji dóbr wszelakich niebezpiecznie zbliżającej się do skali przysłowiowej „klęski urodzaju” rozładowanie powstałej kolejki zajęło nam nieco czasu, w związku z powyższym dopiero teraz możemy podzielić się z Państwem zebranymi podczas odsłuchów pary monobloków Accuphase A-250 obserwacjami.
Jak wyglądają A-250 nie muszę chyba nikogo uświadamiać, gdyż to po prostu klasyka gatunku i szmat historii w najlepszym, japońskim wydaniu. Postawić na katafalku, zamknąć w szklanej gablocie i pokazywać wszystkim studentom wzornictwa przemysłowego jak powinien prezentować się prawdziwy Hgh-End. Masywne szampańsko-złote fronty zdobią groźnie wystające, adekwatne posturą uchwyty, które oprócz walorów estetycznych pełnią przede wszystkim rolę użytkową. Po pierwsze chronią znajdującą się pomiędzy nimi imponującą szybę okna wyświetlacza z charakterystycznym zielonkawo-niebieskim firmowym logotypem i podwójnym displayem zawierającym górny wiersz numeryczny informujący o oddawanej mocy, oraz składający się z 40 diod LED bar-graf obrazujący napięcie wyjściowe. Co prawda początkowo wydawało mi się, iż do pełni szczęścia konieczne są wychyłowe „wycieraczki” VU-meterów, jednak z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że i od takiej poziomej formy prezentacji można się bardzo szybko uzależnić. Natomiast drugą, równie oczywistą funkcjonalnością ww. uchwytów jest ich niebagatelny wkład w komfort przenoszenia 46 kg. monosów.
Jak zdążył nas już Accuphase przyzwyczaić wszystko to, co niekonieczne przydatne na co dzień ukryto pod ulokowaną pod wyświetlaczem dystyngowanie opadającą klapą, w której pozostawiono jedynie centralne wycięcie na włącznik główny. Oprócz niego, w dedykowanej rynience znajdziemy obrotowy selektor pracy wskaźników, bliźniaczy – odpowiedzialny za zakres (10/100/1000W) ich, znaczy się wskaźników, pracy, selektor wejść i regulację – zmniejszenie (-3 dB/-6 dB/-12 dB) wzmocnienia.
Pamiętając iż mamy do czynienia ze 100W, A-klasowymi konstrukcjami nie dziwi również fakt zastąpienia standardowych boków masywnymi radiatorami i stosownych otworów wentylacyjnych na płycie górnej. Ściana tylna z kolei prezentuje się zaskakująco bogato, przynajmniej jak mogłoby się wydawać li tylko końcówkę mocy. Znajdziemy bowiem na niej nie tylko wejścia w standardzie RCA i XLR z dedykowanymi przełącznikami gorącego pinu, lecz również … wyjścia, gdyby kogoś naszła ochota na używanie nie dwóch a czterech 250-ek w trybie mostkowym. Tuż obok powyższych interfejsów ulokowano stosowne pokrętło umożliwiające ustawienie trybu pracy urządzenia. Podwójne, masywne terminale głośnikowe, choć dedykowane widłom po wyłuskaniu z nich plastikowych zatyczek obsłużą również i przewody zaterminowane wtykami bananowymi/BFA. Gniazdo zasilające umieszczono tuż przy dolnej krawędzi, więc nie powinno być problemów, oraz obaw jeśli chodzi o aplikację ciężkiego okablowania. Miłym „drobiazgiem” są wykonane z solidnego tworzywa sztucznego uchwyty ułatwiające przenoszenie końcówki, jak i zapobiegające wyłamaniu wtyków / dewastacji gniazd przy niezbyt uważnym dosuwaniu wzmacniacza do ściany.
Wnętrze również nie pozostawia złudzeń na jakim pułapie jakościowym się poruszamy, gdyż jest równie szczelnie upakowane jak swojego czasu kursujący na Hel „Słoneczny” w pierwszy dzień przed-pandemicznych wakacji. Sercem jest olbrzymie, szczelnie zamknięte w dedykowanej kapsule toroidalne trafo i równie imponująca para „musztardówek” – 100 000 μF kondensatorów. Dwa rozmieszczone symetrycznie stopnie końcowe, w których znajdziemy po 10 par MOS-FETów, pracują w konfiguracji równoległej, dzięki temu stosunek S/N wynosi aż 127 dB przy maksymalnym poziomie wysterowania. W pełni zbalansowane układy sterujące w układzie wzmacniacza instrumentacyjnego umieszczono bezpośrednio przy złączach, z pominięciem przewodów doprowadzających sygnał, co pozwoliło na redukcję strat i szumu na wejściu aż o 70 %.
Choć „oficjalnie” producent chwali się współczynnikiem tłumienia na poziomie 1000, to rzeczywista – zmierzona jego wartość wynosi aż 1400, czyli o 27 % więcej niż w A-200. O połowę obniżono impedancję na wyjściu całego układu dzięki zastosowaniu tzw. zdalnej detekcji symetrycznej, czyli poboru sygnału negatywnego sprzężenia zwrotnego bezpośrednio przy zaciskach głośnikowych – dodatnim jak i ujemnym. Do jej obniżenia przyczyniły się także układy zabezpieczające głośników, przyjmujące postać bezstykowych elektronicznych modułów zbudowanych na tranzystorach MOS-FET, uzupełnionych zworami przyjmującymi postać pozłacanych sztabek z grubymi cewkami o przekroju prostokątnym. Te ostatnie nawinięto tak, że zwoje przylegają do siebie dłuższymi krawędziami.
Jeśli brzmienie 200-ek mona byłoby uznać za kwintesencję miodowej słodyczy, to 250-ki są ich powstałą na drodze ewolucji odsłoną wzbogaconą o sok z cytryny, lub limonki i szklaneczkę wybornego single malta. Jest nadal na swój, firmowy sposób słodko, ale na pewno nie mdło, gdyż sok z cytrusów ową słodycz przełamuje a szkockie procenty nadają całości intensywności i witalności. Mówiąc wprost 250-ki z jednej strony pełnymi garściami czerpią z rodowego dziedzictwa i blisko pięciu dekad doświadczenia a z drugiej w dość wyraźny sposób podążają za przeprowadzaną w obrębie marki pewną modyfikacją wizerunku z niezaprzeczalnie wyrafinowanego, lecz nieco zbyt dostojnego, na równie elegancki, lecz już bardziej otwarty i żwawy.
Z oczywistych względów nie czuję się na siłach bezpośrednio porównać tytułowych monosów z ich protoplastami, gdyż nie dość, że w tzw. międzyczasie dokonaliśmy małej przeprowadzki z kilkunastometrowej „wieży” do niemalże czterdziestometrowego OPOS-a, to w dodatku filigranowe Bravo Consequence+ podczas testów zastąpiły byłe i obecne duńskie flagowce. Niemniej jednak zmiana, znaczy się przyrost witalności i dynamiki, tak w skali mikro jak i makro był bezdyskusyjny. Dyżurna, wydana na złocie, limitowana ścieżka z „Gladiatora” zabrzmiała spodziewanie imponująco i spektakularnie, jednak wraz z masą, wolumenem wielkiej orkiestry szła w parze rozdzielczość pozwalająca na pełny wgląd w nagranie, ocenę stabilności sceny i precyzję gradacji poszczególnych planów. Co ciekawe rozdzielczość nie spadała wraz ze wzrostem odległości od słuchacza, więc bez problemu można było cieszyć uszy pełnią informacji dotyczących wydarzeń rozgrywających się w oddali bez konieczności posiłkowania się zwiększaniem głośności, bądź kilkukrotnym przesłuchiwaniem tych samych utworów. W dodatku o ile przy wielkim składzie orkiestrowym taki stan rzeczy wydawał się całkiem logiczny, gdyż obcowaliśmy z muzykami z krwi i kości operującymi nader namacalnym instrumentarium, o tyle przy trzypłytowej kompilacji „A Box of Dreams” („Oceans”, „Clouds”, „Stars”) Eny’i natywna oniryczność formy artystycznego wyrazu wydawała się wykluczać taką możliwość. Tymczasem najwidoczniej szampańskie Accuphase’y nic o tym nie wiedząc z iście aptekarską przystąpiły do mozolnej pracy rozplanowania impresjonistycznych plam w przestrzeni. Efekt? Co najmniej porażający, gdyż takiej swobody i nie tyle neutralności, gdyż nie da się ukryć, iż 250-ki, podobnie do swojego rodzeństwa co nieco upiększały, co naturalności, dawno nie miałem okazji z ww. wydawnictwa wykrzesać. Przekaz był jednocześnie niezwykle spójny i jedwabiście gładki, jednak nie sposób zarzucić mu można było braku rozdzielczości, nudy, czy monotonni, gdyż kojący głos wokalistki działał wręcz jak magnes na naszą uwagę a nie zwiotczający mięśnie Pawulon i otępiające opiaty a dobiegające z kolumn dźwięki zamykały nas w hermetycznym kokonie delikatności i wyrafinowania.
Przesiadka na „Soulmotion” duetu Nataša Mirković – De Ro, Nenad Vasilic pokazała, ze równowaga tonalna również uległa w porównaniu do 200-ki poprawie. Kontrabas miał właściwy sobie gabaryt, szarpnięcia strun niosły ze sobą odpowiedni ładunek energii z wyczuciem wzmocniony przez pudło rezonansowe. Zero sztucznego pompowania źródeł pozornych, zero pogrubiania konturów. Może nie było to tak piekielnie zwarte granie jak z naszego redakcyjnego Mephisto, jednak umówmy się – jak na kojarzonego raczej z „gabinetowym” graniem Accuphse’a mikro i makro dynamika została wprowadzona na zupełnie inny, nieosiągalny do tej pory pułap. Na uwagę zasługiwała również wielce ekspresyjna artykulacja wokalistki, dzięki czemu pozornie minimalistyczny skład z łatwością był w stanie skupić na sobie naszą uwagę przez blisko godzinę.
A teraz to, na co zawsze czekam z niecierpliwością a z kolei dostawcy recenzowanych przez nas urządzeń z mocno ambiwalentnymi odczuciami, czyli kilka ostrzejszych taktów. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, iż inwestując w „górnopółkową” amplifikację „drobne” dwie stówki mało który nabywca będzie sięgał po metalowe ekstrema li tylko po to, by na własne uszy przekonać się jak podle zostały nagrane i jak koszmarnie potrafią zabrzmieć na systemach w cenie przytulnego gniazdka w modnej dzielnicy Warszawy, jednak tak tradycja, jak i moje gusta muzyczne zobowiązują. Dlatego tez nie odmówiłem sobie przyjemności sięgnięcia zarówno po epicki prog-metalowy „Distance Over Time” Dream Theater, jak i stary, dobry a przy tym „audiofilsko”, przez MFSL wydany „Countdown To Extinction” Megadeth, co nader szybko pozbawiło mnie złudzeń co do prawdziwości a raczej fałszu drzemiącego w dość popularnym twierdzeniu głoszącym, iż im lepszym sprzętem dysponujemy, tym mniej płyt jesteśmy w stanie słuchać. Tym razem bowiem niezależnie od tego, czy z Confidence’ów wydobywały się pogmatwane linie melodyczne Dreamów, czy brutalne thrashowe riffy Dave’a z ferajną każdorazowo do głosu dochodziły namacalność i mówiąc wprost realizm-autentyczność nagrań. Materializacja muzyków na scenie stawała się niepodlegającym dyskusji faktem, wolumen reprodukowanego spektaklu nader skutecznie przenosił nas w samo centrum wydarzeń a my sami, na własnych trzewiach, mogliśmy przekonać się jakie spustoszenie może siać podwójna stopa wsparta basowym unisono. Ewentualne anomalie i artefakty wynikające czy to z błędów realizacyjnych, czy też nazbyt euforycznej eksploatacji posiadanego instrumentarium były oczywiście słyszalne, lecz nawet w najmniejszym stopniu nie psuły przyjemności odbioru , gdyż „japońskie smoki” informując o ich istnieniu dalekie były od piętnowania owych zjawisk, ocenę pozostawiając wyłącznie nam.
Na koniec jeszcze uwaga natury użytkowej. W dodatku uwaga, która z pewnością niezbyt spodoba się ekologicznie zorientowanym odbiorcom. Otóż 250-ki, podobnie z resztą jak ich poprzednicy, pełnię swoich walorów sonicznych pokazują nie po kilku, kilkunastu, czy kilkudziesięciu minutach od włączenia, lecz po kilkunastu/kilkudziesięciu godzinach. Dlatego też o ile tylko dysponują Państwo taką możliwością (są tu jacyś miłośnicy fotowoltaiki?) najlepiej trzymać ww. Accuphase’y po prostu na chodzie non stop. Dzięki temu nie dość, że unikniemy żmudnego, każdorazowego wygrzewania – oczekiwania przynajmniej godziny aż wreszcie zaczną jako-tako grać, to już od pierwszych taktów ulubionych nagrań cieszyć będziemy uszy pełnią drzemiącego w nich potencjału. Niewątpliwa zaletą takiego postępowania jest fakt, że przynajmniej od jesienie do wiosny śmiało będziemy mogli zrezygnować z ogrzewania pomieszczenia, w której parce A-250 przyjdzie grać.
Czego by nie mówić monobloki A-250 śmiało można uznać za iście high-endowy pomost łączący w pełni zasługującą na podziw przeszłość ze świetlaną przyszłością Accuphase’a. Zagadkowe i enigmatyczne zarazem? Cóż, nie czas i nie miejsce na wróżenie ze szklanej kuli, bądź fusów, jednak coś czuję w kościach, że tytułowe monosy są swoistymi jaskółkami zwiastującymi nową erę w japońskim portfolio. O ile niżej stojące w hierarchii modele już dość wyraźnie wyróżniają się na tle swoich protoplastów, o tyle 250-ki owych więzi z tradycją do końca zrywać nie chciały, jedynie dyplomatycznie sondując reakcje rynku na takie status quo. Jaki był feedback od innych odbiorców niestety nie wiem, jednak osobiście śmiem twierdzić, iż A-250 są od A-200 pod każdym względem lepsze i choć starszy model urzekał muzykalnością, to następne pokolenie dość bezpardonowo wysyła go na w pełni zasłużoną emeryturę. Oferując bez porównania lepszą rozdzielczość i dynamikę staje się zdecydowanie bardziej uniwersalną a przez to atrakcyjną propozycją dla wszystkich odbiorców, którzy czy to z racji przywiązania do marki, czy też chęci zasmakowania legendarnych „japońskich delicji” sięgną po tytułowe 100 W szampańskiej referencji.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence, Dynaudio Confidence 60
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Nautilus
Cena: 104 900 PLN / szt.
Dane techniczne
• Moc wyjściowa ciągła (20-20 000 Hz):
Normal: 100 W/8 Ω, 200 W/4 Ω, 400 W/2 Ω, 800 W/1 Ω,
Bridged: 400 W/8 Ω, 800 W/4 Ω, 1600 W/2 Ω
• Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD):0.05%/2 Ω, 0.03%/4-16 Ω
• Zniekształcenia intermodulacyjne: 0,01%
• Pasmo przenoszenia: 20-20 000 Hz (+0/–0.2 dB),0.5-160 000 Hz (+0/–3.0 dB) dla mocy 1 W
• Wzmocnienie: 28 dB
• Impedancja wyjściowa: Ciągła: 2-16 Ω, Szczyt.: 1-16 Ω
• Współczynnik tłumienia (Damping): 1000
• Napięcie wejściowe: 1.13 V, 0.11 V/1W
• Stosunek sygnał / szum (ważony A):127 dB (MAX), 133 dB (-12 dB)
• Zasilanie: AC 120 V, 220 V, 230 V, 50/60 Hz
• Pobór mocy: 300 W, 400 W (IEC 60065)
• Wymiary (S × W × G): 465 × 238 × 514 mm
• Waga: 46 kg/szt.
To się nazywa złota seria, jeszcze nie opublikowaliśmy recenzji topowej integry E-800 a już wylądowały u nas legendarne A-klasowe i oczywiście również topowe końcówki mocy Accuphase A-250.
cdn. …
Po pięciu latach od premiery referencyjnych A-klasowych monobloków oznaczonych symbolem A-200 Accuphase powraca z następcą. Konstrukcję monofonicznego wzmacniacza mocy A-250 zaczerpnięto z poprzednim modelu, dokonano tu jednak gruntownych modyfikacji, dzięki czemu poprawiono parametry mające istotny wpływ na brzmienie. Projektanci podkreślają, że najnowsze monobloki to najbardziej zaawansowany pod względem osiągów i wydajności wzmacniacz w historii japońskiej firmy. Są oni szczególnie dumni z ekstremalnie niskich szumów własnych oraz monstrualnego współczynnika tłumienia. To właśnie dzięki temu ostatniemu monobloki zapewniają wzorcową kontrolę praktycznie dowolnych zestawów głośnikowych, co nie jest takie oczywiste w przypadku większości wzmacniaczy w czystej klasie A. Tutaj cel jest wyraźny: zapewnić A-klasowym A-250 miejsce w panteonie najlepszych wzmacniaczy mocy w historii techniki audio. Czyżbyśmy byli świadkami narodzin legendy?
Od strony konstrukcyjnej A-250 to „wzmacniające” dzieło sztuki. Dwa rozmieszczone symetrycznie stopnie końcowe pracują w konfiguracji równoległej, dostarczając mocy ciągłej 100 W dla obciążenia 8 Ω i… aż 800 W dla 1 Ω. W tym miejscu trzeba wspomnieć, że to tylko wielkości katalogowe, gdyż rzeczywiste wynoszą odpowiednio: 191 i 1009. W czystej klasie A. A-200 miał tak samo, tylko że tutaj clou jest gdzie indziej – w poziomie szumów własnych, niższym o 20 %. Dzięki temu stosunek S/N wynosi 127 dB przy maksymalnym poziomie wysterowania. Odpowiada za to zmodyfikowany stopień wejściowy, składający się dwóch równoległych, w pełni zbalansowanych układów sterujących w układzie wzmacniacza instrumentacyjnego. Umieszczono je bezpośrednio przy złączach, bez przewodów doprowadzających sygnał, co pozwoliło na redukcję strat i szumu na wejściu aż o 70 %.
W rezultacie A-250 ma najniższy poziomem S/N w historii wzmacniaczy mocy japońskiego producenta. A co do wspomnianego współczynnika tłumienia, producent podaje oficjalnie 1000, natomiast rzeczywista zmierzona wartość wynosi aż 1400, czyli o 27 % więcej niż w A-200. Jest to wynik obniżenia o połowę impedancji na wyjściu całego układu dzięki zastosowaniu tzw. zdalnej detekcji symetrycznej, czyli poboru sygnału negatywnego sprzężenia zwrotnego bezpośrednio przy zaciskach głośnikowych – dodatnim jak i ujemnym. Dzięki temu zmniejszeniu uległy także zniekształcenia harmonicznych i intermodulacyjne. Do obniżenia impedancji przyczyniły się także układy zabezpieczające głośników, przyjmujące postać bezstykowych elektronicznych modułów zbudowanych na tranzystorach MOS-FET, uzupełnionych zworami przyjmującymi postać pozłacanych sztabek z grubymi cewkami o przekroju prostokątnym. Te ostatnie nawinięto tak, że zwoje przylegają do siebie dłuższymi krawędziami.
W A-250 poprawiono również wyświetlacz: moc jest pokazywana niezależnie od obciążenia i 40-punktowy wskaźnik napięcia na wyjściu. Ten pierwszy został jednak wyposażony w automatyczną kalibrację zakresu, a drugi – pogrubiony w celu poprawy czytelności. A jeśli potrzebna będzie jeszcze większa moc, dwa monobloki A-250 można zmostkować.
Cena wzmacniacza wynosi 99 000 zł za sztukę.
Najnowsze komentarze