Dzisiejsza, wybitnie lifestyle’owa relacja z moich wojaży po alkoholowych zasobach Salonów Win i Alkoholi M&P ewidentnie pokazuje, że konsekwentnie zbliżający nas do niechybnego zejścia z tego padołu ziemskiego czas upływa dramatycznie szybko. I nie chodzi mi w tym momencie li tylko o minione pół roku od ostatniej alkoholowej krucjaty na Warszawskim lotnisku im. F. Chopina, tylko o fakt już dziesiątego oficjalnego starcia uzbrojonych w wiedzę i pełną ofertę obsługiwanego brandu pracowników wyżej wymienionego, związanego z wodą ognistą podmiotu z pragnącymi nie tylko organoleptycznego, ale również duchowego kontaktu klientami. Na szczęście zarzewie opisywanego wydarzenia – alkohol – jest wręcz idealnym środkiem uśmierzającym ból związany z poruszanym w tym akapicie przemijającym czasem, dlatego też na twarzach przybyłych licznie gości widać było jedynie same pozytywne odczucia, a to z dużą dozą prawdopodobieństwa przełoży się na spore pokłady zadowolenia dobrze zaopatrzonych tego dnia klientów w oczekiwaniu na kolejną, już jedenastą edycję będącej tematem mojego wywodu imprezy.
Przyznam szczerze, że mimo wypchanego po brzegi zasobnika związanych z tą imprezą tematów przewodnich, w miarę rozbudowywania portfolio relacji z zaliczonych wystaw, aby Was nie zanudzić powtórkami z rozrywki, mam coraz więcej problemów z decyzją, na co w danym odcinku zwrócić uwagę. I gdy tak w duchu miotałem się ze sprecyzowaniem celu, z nieoczekiwaną pomocą przyszedł mój znajomy – uwieczniony na ostatniej grupowej serii fotografii – Piotrek. W czym rzecz? Otóż zapowiedział, że przybędzie z kilkoma kolegami. Niby nic specjalnego, po prostu w założeniu miał przyprowadzić ze sobą kilka kolejnych twarzy do napojenia. Tymczasem w duchu właśnie na tym podłożu postanowiłem oprzeć swoją relację. I wiecie co? Było fantastycznie. Powód? Po przeczytaniu mojego punktu widzenia na minione alkoholowe przedsięwzięcie sami dojdziecie do prawdy. Jednak aby Was zachęcić, powiem tylko, iż ojcem sukcesu było pójście znakomicie rozumiejącej się grupy na tak zwany żywioł. Co to oznacza? Pewnie się uśmiejecie, ale wbrew głównemu mottu mojego bytu na tych targach, jakim była degustacja wszelkiej maści Whisky, ta spadła na dalszy plan. Żartuję? Bynajmniej. Przypomnijcie sobie moje opisy walki z teoretycznie nieasymilowaną przeze mnie wódką, czy tak wyśmiewanego przez wielu smakoszy rudej na myszach Calvadosa. Dlatego też byłem bardzo rad, gdy ww. goście często wbrew swoim wstępnym założeniom podążali za moimi, ocierającymi się o „łyskaczową” anarchię typami. Jakimi? Efekt poniżej. Mam tylko jedną prośbę, nie pęknijcie ze śmiechu.
Zazwyczaj początek w moim wydaniu jest swoistym przywitaniem się ze znajomymi czy to z salonów, czy choćby z poprzednich wystaw pracownikami M&P. Tak też było i tym razem, z tą jednak różnicą, że po pierwszej wymianie uprzejmości z kwitnąco prezentującą się na stoisku z Hiszpańską Madeirą, notabene moją jeszcze do niedawna współ-parafianką Panią Beatą, po krótkich negocjacjach przyprowadziłem wspomnianą pięcioosobową bandę. Nie powiem, nie była to bułka z masłem, gdyż do słodkich i do tego jeszcze wzmacnianych win panowie mieli bardzo ambiwalentny stosunek. Jednak słowem kluczem okazał się być zwrot: „a wiesz, że są słodkie i wytrawne?”. Takim to lekkim podstępem zamiast uderzać do clou tematu – alkohole mocne, swe kroki skierowaliśmy w stronę mocnego wina. Wrażenia? Moja Małżonka stwierdziła, iż to dla niej jest miód pitny. Ja osobiście może nutę owocu pracy pszczółek również w Madeirze wyczuwam, ale gwarantuję, że jeden, no może dwa kieliszki na rozmrożenie organizmu zimą po powrocie z roboty będą zbawienną ręką Boga przed poważnymi konsekwencjami grypowymi. Jednak zaznaczam, jeden lub dwa, bowiem „zrobienie” butelki nawet we dwóch może skończyć się zmianą barwy oczu na burgundowe, nie wspominając już o skutkach syndromu przesłodzenia alkoholowego.
ARARAT jaki jest, każdy widzi. I właśnie dlatego nie mogliśmy, nie spróbować, co oprócz wizji jest w stanie nam zaoferować. Przyznam szczerze, długo przy nim nie zabawiliśmy, ale trzeba oddać mu sprawiedliwość, iż może się podobać. Choć na koniec okazało się, że nie wszystkim, gdyż gdy my oddalaliśmy się w innym kierunku, jeden z naszej grupy – wykształcony i czynny handlowiec – postanowił uświadamiać panie z tego stoiska o zawyżonych cenach w stosunku jednego z wielu tego wieczora prezentowanych francuskich koniaków. Jak to się zakończyło, nie mam bladego pojęcia, bowiem w tym czasie my zaliczyliśmy kilka innych ciekawych stanowisk.
Jednym z dwóch wołających o pomstę do nieba założeń naszej grupy było zgłębianie oferty wszelkiego rodzaju GIN-ów. I jednym z nich okazał się być uwieczniony z dwoma szlachetnymi Whisky – lekko dymny i leżakowany w beczkach po Bourbonie, GIN TOBERMORY. Gładki, ale wyrazisty. Nic tylko pić bez skutków ubocznych typu niechciany powiew jałowca. Jednym słowem bomba.
Ofertę amerykańskiego Blanton’sa znam od podszewki Ba w swej karierze zaliczyłem nawet najmocniejszą oktanowo wersję jednego z produktów. I gdyby nie drobny fakt pewnie ten stolik nie zaistniałby w mojej relacji. O co chodzi? Obrazują to fotografie. Chodzi o przygotowany na tę edycję targów dla salonów M&P, specjalnie wyselekcjonowany, z pełną dokumentacją typu: rocznik, data napełnienia i numer butelki, rozlew jednego z roczników. Jakie doznania? Z jednej strony ciekawe, ale z drugiej wydawało mi się, że trunek nieco zbyt wyrazisty. Jednak moją ocenę proszę przefiltrować przez pryzmat wyniszczania kubków smakowych kilkunastoma wcześniejszymi degustacjami, dlatego też w celu pełnej informacji co w trawie tej limitacji piszczy musicie udać się do jednego z salonów z barkami Whisky na pokładzie i przed zakupem sprawdzić, czy ta limitowana edycja to Wasza bajka.
Pewnie nie uwierzycie, ale to stanowisko zaistniało w naszych ośrodkach zarządzania ciałem nie z powodu tego stareńkiego Cognac-u, czy równie wiekowego Armagnac-u – choć podobnym wyrobom umiemy oddać należny szacunek, tylko uwieńczonego na pierwszej fotce soku z winogron z koniakiem w roli nadającemu całości lekkiego prądu. Co nas skłoniło do tak panicznego kroku? To samo, co w przypadku Madery, czyli zakosztowania czegoś słodkiego o nietypowym źródle pochodzenia i sposobie produkcji. Naprawdę wsparty smakiem i aromatem rasowego Cognac-u, dodatkowo nieco schłodzony sok winogronowy i brzoskwiń potrafi zaczarować. Zaczynacie się o mnie martwić? Niepotrzebnie, lub jeszcze za wcześnie, gdyż nie był to ostatni tego typu, przyjemny dla powonienia i smaku wybryk.
Dumny przedstawiciel wyspy Islay Kilchoman jest jednym z moich zakupowych koników. To zaś sprawia, że podczas targów w dbałości o kondycję narządów smakowych, trochę ze smutkiem, ale zawsze go omijam. Tym razem jednak było nieco inaczej? O co chodzi? To był mój kolejny przyjemny w skutkach podstęp w stosunku do „łyskaczowych” pobratymców, gdyż celem jako takim był kolejny słodziuteńki trunek na bazie jeżyny z lekką nutą torfu i dymu. Reakcje znajomych niezapomniane. Radość przemieszana ze zdziwieniem, aż w końcu po smakowym przetrawieniu co się stało, w czasie tego popołudnia zaliczyliśmy to stanowisko dwa razy. Ma się te asy w rękawie, nie sądzicie?
Oświadczam oficjalnie. Gdy widzę, powtarzam, już widzę, nawet nie piję, produkty spod znaku Absyntu, mój organizm dostaje drgawek. Wszechobecny anyż jest dla mnie wręcz torturą, co natychmiast ujawniło się w moich myślach, tuż po podejściu do rzeczonego wystawcy. Jednak w myśl powiedzenia „nigdy nie mów nigdy” ze stwierdzeniem na ustach „to nie moja bajka” dumnym krokiem podążyłem za stadem czterech samców w stronę zionącego zielenią Absyntu. I? Sam w to nie wierzę, ale po kilku próbach namawiania i stanowczym odmowach, ostatnim, wprawiającym mnie w bezgraniczny śmiech stwierdzeniem dałem się przekonać. Cóż to za fraza? Nic specjalnego, kolega stwierdził jedynie, że anyż wespół z maksymalną dopuszczoną do produkcji wyrobów spożywczych zawartością piołunu, mnie wyzwoli. Przyznam szczerze, że sam w to nie wierzę, ale piołun naprawdę podczas tej próby ognia zrobił fajną robotę. Wrażenia niezapomniane. Pewnie dlatego, że anyż nawet nie doszedł do głosu, tylko w oddali lekko skamlał.
Nad jeszcze znajdującą się w polskich rękach wódką Casino rozpisywałem się podczas jednej z wcześniejszych relacji. Jednakże ów brand ma swoje kolejne trzy grosze z idealnie wpisującego się w nurt moich dzisiejszych przygód powodu. Otóż wszyscy, włącznie ze mną, jak jeden mąż twierdzimy, iż nie przyswajamy wódy jako takiej. I nie ma znaczenia, czy czyściochy, czy z colą. Nie lubimy i szlus. Dlatego też po sukcesie z owocowym Kilchomanem postanowiłem pokazać szanownemu towarzystwu, że wóda mówiąc kolokwialnie nie zawsze wali w łeb. Podeszliśmy do pana wystawcy. Najpierw jedna próbka z czystej pszenicy. Gładko i nawet przyjemnie. Potem z czystego ziemniaka. Wyraziściej, ale nadal bardzo dobrze. Na koniec na bazie czystego destylatu pszenicy miks z karmelem i wanilią i z przyjemnością oświadczam, to był kolejny kilkukrotnie odwiedzany przez nas punkt na mapie wystawy. Da się pić wódkę? Jak widać da i to z jaką przyjemnością.
Te uwieńczone na fotkach mroczne buteleczki są zasobnikami na równie fantastyczny jak kilka akapitów wcześniej wspominany GIN, Tym razem jednak były dwie odsłony. Lżejsza, dla początkujących i nieco bardziej wyrazista dla smakoszy. Co kto lubi. Ale zaznaczam, żadnych dodatków typu Sprite, Fanta, czy coś w ten deseń. Albo pijemy czysty, albo z zalecanymi przez producenta dodatkami zapachowo-smakowymi. Nic więcej. Matko i znowu nic o Whisky.
No dobrze. Przez cały czas rozprawiałem o wszystkim, tylko nie o głównym powodzie moich wizyt w sklepach M&P, jakim jest ruda na myszach. Dlatego też nie tylko nieco rehabilitując się za tak dalekie od niej wyprawy degustacyjne, ale również w podziękowaniu dla jednego z moich wystawowych pobratymców – zakupił niezbędną ilość umownych na imprezie środków płatniczych w kwocie 200 zł, nie omieszkam wspomnieć o wrażeniach ze zderzenia się z czterdziestokiluletnią panią z destylarni Glenglaussaugh (150 zł za kieliszek) i nieco młodszym rozlewem brandu Glendronach (2x 25 zł). Zacznę od tego drugiego. Nie powiem, od pierwszego zetknięcia mocno zmęczonych już tego wieczora kubków smakowych czuć było, za co się płaci. Niezbyt nachalny, ale za to fantastyczny nos, by po najmniejszym łyku niezbyt spiesznie przejść do wrażeń językowych, by na koniec delektować się imprezą zorganizowaną w głębiach przełyku. Istna feeria zarezerwowana dla najlepszych trunków doznań organoleptycznych. Ale wiecie co? Na tle wspomnianej czterdziestki z hakiem to mówiąc bez ogródek było przedszkole. Próbując uzmysłowić Wam, co oferuje tak dostojny wiek, mogę poradzić jedno, wszystko co wspominałem przed momentem, w zależności od wykształcenia Waszych podniebień pomóżcie przez dwa lub trzy. Nawet nie wiem, jak to opisać. Jedno tylko jest pewne. Jeśli ktoś początkujący spodziewa się mocniejszego ataku w nosie i na języku, nie za bardzo ma pojęcie, co dzieje się z trunkami w trakcie długoletniego leżakowania. Ktoś zapyta: „Co?” O nie. Tak łatwo nie dam się podpuścić. Zapraszam na kolejną, zawsze otwartą dla wszystkich chętnych edycję targów, gdzie sami na własnym żywym organizmie przekonacie się, o co w zabawie w degustację wyrafinowanej Whisky chodzi. Ja byłem kilkukrotnie i wiem. To dlaczego Wy nie możecie ruszyć czterech liter?
Kończąc ten z racji zdawkowych informacji o Whisky, a przez to ocierający się o groteskę tekst, chciałbym podziękować organizatorowi za zaproszenie na imprezę, pracownikom za wspaniale spędzone z mini chwile podczas rozmów o prezentowanych alkoholach, a będącym incognito w mojej relacji kolegom za możliwość poprowadzenia ich po unikanych jak ognia alkoholowych zakamarkach typu dymne nalewki, czy nie boję się tego głośno powiedzieć, fantastycznie smakujące wódki. Było to dla mnie bardzo mile spędzony czas.
Jacek Pazio
Wierzcie lub nie wierzcie, ale w moim odczuciu czas od ostatniego alkoholowego mitingu, w którym nie dość, że miałem niekłamaną przyjemność uczestniczyć, ale również stosownym tekstem udało mi się zwieńczyć, kolokwialnie mówiąc minął jak strzał z bicza. A przecież to ni mniej nie więcej okrągły rok. Naturalnie przyczyny takiego stanu rzeczy z racji bardzo naszpikowanego wieloma różnorodnymi zadaniami, a przez to intensywnego, codziennego życia są mi bardzo dobrze znane, jednak bez wdawania się w szczegóły szukających drugiego dna w mojej utracie poczucia czasu osobników mogę zapewnić, iż owa amnezja nie była wynikiem tak zwanego głodu alkoholowego. Dlaczego? Temat jest banalny, gdyż wszystkie tego typu imprezy zawsze kończę zakupem stosownych zapasów nie zapominając przy tym o ewentualnych odwiedzinach innych piewców spożywania wykwintnych trunków. A gdyby ktoś zapytał: „Jak to robię, że mając pod ręką pełen barek udaje mi się przetrwać z jego zawartością tak długi okres?”, bez namysłu odpowiem, iż piję tylko dla przyjemności, a nie dlatego, że coś stoi na półce i czeka na swoją kolej totalnej eksterminacji. Wiem, wiem, to dla wielu z Was zalatuje co najmniej masochizmem, ale uwierzcie mi, każdy ma swoją życiową karmę, a moja pozwala mi na takie niezrozumiałe dla wielu ekstrawagancje. Ale nie oszukujmy się, karma karmą, jednak nieubłaganie mijający czas nawet tak zatwardziałemu w postanowieniu delektowania się smakiem aniżeli zaliczenia kolejnej butelki osobnikowi jak ja jest w stanie bezlitośnie wysuszyć życiodajne źródełko i miło jest co jakiś czas odebrać telefon z zaproszeniem na opisywane w dzisiejszym tekście święto karmienia kubków smakowych wyszukanymi wodami ognistymi, na które od kilku już lat zaprasza mnie sieć Salonów z Alkoholami i Winami Świata M&P.
Tak tak, odbywająca się w dniach 17-18. 10. 2018 r. impreza, była już dziewiątą edycją wspomnianego święta w kulturalnym tego słowa znaczeniu alkoholowych maniaków. Jednak według mnie, czyli z punktu widzenia potencjalnego gościa, najistotniejszym tematem tego wydarzenia nie jest ilość dotychczas odbytych spotkań, tylko ich jakość mierzona ewidentnym rozwojem oferty mocnych trunków do pełnoprawnego festiwalowego dnia. I właśnie ten dzień z ofertą wody ognistej w kilku luźnych, czasem nawet delikatnie humorystycznych strofach postaram się Wam przybliżyć.
Obejrzeliście już załączoną galerię? Mniemam, że tak. Dlatego też chciałbym się pochwalić, że jeśli Marcin w walce z miernością mojej sztuki fotografowania świata nic nie wyrzucił do wirtualnego kosza (fantastyczna jakość fotek na naszym portalu jest zasługą jego często mozolnej obróbki), zanim przystąpiłem do degustacji, wykorzystując niewielki tłok wespół z jeszcze pewną, bo wolną od alkoholowych skutków ręką obfotografowałem wszystkie przygotowane tego dnia stoiska. To zaś oznacza, że macie choćby minimalne pojęcie, z czym zaproszeni klienci musieli się zderzyć. To wszytko było do spróbowania. Owszem, za droższe trunki trzeba było trochę zapłacić, ale zapewniam wszystkich twardzieli, zaliczenie każdej dostępnej w gratisie pozycji było niemożliwe. I nie ma znaczenia, czy pije się całą nalaną do kieliszka zawartość, czy jedynie dwa, lub trzy razy dosłownie odrobiną alkoholu drażni swoje kubki smakowe. W pierwszej opcji mózg prawdopodobnie zostanie odcięty od zasilania już przy biorąc możliwości naszych wysokoprocentowych fighterów darmowej ofercie piątego, no może dziesiątego stolika, a w drugiej od dosłownie połowy wystawy narządy smaku i powonienia są praktycznie uodpornione na delikatne doznania tak zapachowe, jak i kulinarne, co skutkuje stanem, w którym szanse na zaistnienie mają jedynie często groźne w ostatecznym rozrachunku bardzo wyraziste aromaty i smaki. Dlaczego? To proste. Jeśli coś przebije się do ośrodka zarządzania ciałem przez nasze zamordowane receptory, podczas ponownego degustacyjnego podejścia z wypoczętymi, oceniającymi je organami na co dzień może okazać się zbyt dosadne. Dlatego też chcąc w miarę rozsądnie, czyli wynosząc jakieś ciekawe przedzakupowe wnioski przebrnąć przez przywoływane wydarzenie, już na starcie musimy dokonać zdroworozsądkowej selekcji. Czy przyszliśmy potwierdzić dotychczasowe doświadczenia, czy raczej szukamy nowych trendów w naszym podręcznym magazynku degustatora. I zapewniam Was po raz kolejny, decyzja nie jest łatwa. A co zrobiłem ja? Otóż tym razem po serii zaliczania na poprzednich degustacjach tych samych producentów, ale z ich najnowszymi odsłonami różnorodnego leżakowania destylatów (reguły bardzo dymnych Whisky), spełniając prośbę poszukania dla znajomego czegoś jako to ujął “słodkiego” postanowiłem prześledzić ofertę Cognac-ów i Brandy. Efekt? Zaoferowałem listę kilku producentów z destylarnią DUPUY na czele. Ciekawe, bo nie blokujące moich receptorów zapachem palonego torfu doznania nosowe plus gładki, oraz pełen słodyczy finisz okazały się być bardzo przyjemnie spędzonym na nieznanych dotychczas zbyt dobrze alkoholowych wodach czasem. A czy po takim odejściu od swoich smaków nie czułem pewnego rodzaju smutku zaniechania poznania najnowszych trendów śmiało można powiedzieć zakupowych pewniaków? I tutaj dodatkowo Was zaskoczę. Wbrew dotychczasowym odruchom, mimo pragnienia choćby minimalnego zaspokojenia zapotrzebowania torfowego dymu w organizmie, mając na uwadze założenie napisania w miarę light-owego, a przy tym radosnego w przekazie tekstu postanowiłem zmierzyć się z czystą wódką. Oszalałem? Otóż nie. Mało tego. Za niektóre pozycje musiałem zapłacić otrzymanymi od organizatora kuponami, co jasno pokazuje moją pismakową determinację. Myślicie, że żałuję? Powiem szczerze, że choć w życiu codziennym takiej decyzji z pewnością bym nie podjął, w tym przypadku jako wsad materiałowy do lifestyle’owego tekstu jestem z siebie nawet bardzo dumny.
Co z tej karkołomnej misji wyszło? Jak obrazują fotografie, do walki stanęło pięć ofert białego szkwału: kanadyjski „Crystal Head”, francusko-rosyjski „Viche Pitia”, oferta właściciela marki M&P pod nazwą „Pawlina”, również polska oferta „Casino” z dedykowanym znanemu rockowemu zespołowi produktem pod nazwą „Alcohollica” i dla podkreślenia międzynarodowości sparingu coś od amerykańskich producentów Bourbon-ów ze stajni Sazerak w postaci czystych destylatów z serii White Dog (materiał przygotowany do beczkowania, czyli czysty bimber). Jakie wrażenia? Powiem bez ogródek. Na szczęście wbrew obecnym światowym trendom windowania cen za mierne produkty w tym przypadku żądane za nie kwoty widniejące na sklepowej idą w parze z bogactwem doznań organoleptycznych. Wszystkie (no może prawie, ale o tym później) były gładkie, czyli w moim odczuciu nie powodowały odruchu odrzucenia, czy cierpkości, co nawet mnie niespecjalnie przepadającemu na takim alkoholem osobnikowi pozwalało na degustację podobną do typowej Whisky, czyli swobodne karmienie ich ofertą tak nozdrzy, jaki i jamy ustnej z jej kontrolerami jakości smaku. Naturalnie im wódka droższa i w przypadku wielokrotnego filtrowania z diamentami włącznie jak Crystal Head była zdecydowanie gładsza, delikatniejsza i szlachetna, ale bez naciągania faktów jestem w stanie przystawić znaną nam z okresu komunizmu pieczątkę jakości „Q” każdej z przywołanych w tym akapicie wódek bez względu na cenę. Dlaczego? Otóż każda z nich przy smakowym i aromatowym spokoju niosła ze sobą kilka innych detali. Jakich? Pan Pawlina dorzucił do swojego wyrobu fantastyczną, na ile to możliwe w przypadku rozprawiania o zwykłej „wódzie”, nutę słodyczy. Nie dominaty, tylko posmaku, co dla wielu z obchodzących ten rodzaj napitków szerokim łukiem może być fajną alternatywą. Francuzi wespół z Rosjanami zaproponowali ciekawie wypadające mikstury na bazie mleka z cytryną i pewnie nie uwierzycie, ale również kminku. I gdy pierwsza pozornie całkowicie nie pasująca do siebie pod względem składników opcja łączenia mleka z kwasem cytrusów opcja wypadła bardzo dobrze, to już ożenek z dość mocnym i wyrazistym kminkiem jest dla mnie strzałem w dychę. Jeśli zaś chodzi o temat rodzimej oferty gorzelni Casino, w tym przypadku jak to zwykle bywa, efekt końcowy zależeć będzie od sposobu obróbki smaku przez gruczoły ustne każdego z nas. O co chodzi? Otóż uspokajam, obie wersje, czyli na bazie pszenicy i żyta są delikatne i bardzo przyjemne w przyswajaniu (temat asymilacji większej ilości musicie sprawdzić sami), to na przekór zapowiedziom pani prowadzącej prezentację dla mnie gładsza była „żytnia” niż „pszeniczna”. Ale na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie dodać, że nie byłem w tych osądach odosobniony, gdyż przede mną kilka osób podał identyczny jak mój werdykt, co oznacza tylko jedno, każdy ma inny gust i sposób odbierania teoretycznie tych samych bodźców zewnętrznych. A na deser dodam, iż całkowitym z działu bardzo miłych zaskoczeniem tego stolika była propozycja tego producenta na bazie karmelu. Profanacja? Bynajmniej. Owszem, wykonując przy niej kontrolowane zejście z realnego świata w konsekwencji możemy odczuwać długotrwałe skutki przełamania się do jej ponownego spożycia, ale niezobowiązujące spotkanie przy dwóch – trzech kieliszkach z pewnością okaże się bardzo miłym w każdej rozpatrywanej w moim opisie kategorii od smaku, przez węch, po syndrom dnia następnego. Ok., to były typowe wódki, a co z czystym, czyli przygotowanym do beczkowania destylatem Bourbona? Tak tak, tutaj zaczęła się jazda. To nie jest wykwintny napitek. W przypadku White Dog-a mamy do czynienia z prawdziwym torem przeszkód. Zawsze z racji obowiązku zawartości co najmniej 70 procent kukurydzy jako materiał wsadowy do destylatu dostajemy tę samą podstawę smakową swoistego bimbru, ale cała zabawa zaczyna się w momencie rozpatrywania procentowej zawartości żyta jako końcowego składnika materiału wyjściowego. Dlatego gdy na samym początku rozpoczynamy od może nie tak łagodnego jak w przypadku wcześniej opisywanych pozycji, ale jednak dość umiarkowanie łagodnego finiszu, to im dalej w las (mowa o wsadzie żyta) temat odczuć smaku staje się coraz bardziej szorstki, żeby nie powiedzieć wyraźnie cierpki i piekący. Niestety, największa zawartość żyta w moim odczuciu powodowała już zbyt mocne osadzenie smaku w domenie ostrości alkoholu. Ale zaznaczam, nie jestem w tym temacie ekspertem i tak prawdę mówiąc dorzuciłem tego trochę stojącego na przegranej pozycji producenta jedynie w celu podniesienia poziomu humorystyki niesionych wspomnieniami tego festiwalu fraz słownych. To z założenia miało być starcie bez granic, a gdy już zdecydowałem się za takie nie do końca zgodne z moimi życiowymi wyborami doświadczenia zapłacić, oczywistym skutkiem musiał być występ delikwent wespół z chadzającą trochę innymi drogami resztą stawki „białych” zawodników. Dlatego też teoretycznym niezadowolonym z takiego wyniku moich doświadczeń bezpośrednich zainteresowanych chciałbym uspokoić. Nie jestem wyrocznią i przelałem na klawiaturę odczucia danego dnia bez najmniejszego silenia się na jakiekolwiek bezdyskusyjne oceny. To było święto dobrego alkoholu i nie mnie jest osądzać, czy lepszy jest destylowany w ukryciu na działce pod miastem z czego się da samogon, czy z pietyzmem obsługiwany podczas procesu fermentacji, a potem destylacji międzynarodowy trunek. Wszystko zależy od punktu odniesienia i według mnie samej przyjemności spożywania.
Kończąc relację z tego jakby na to nie patrzeć bardzo fajnie spędzonego czwartkowego popołudnia, chciałbym podziękować organizatorom za zaproszenie i co z punktu widzenia sparingu czystych wódek jest ważne zadbanie o kilka bonów na zakup droższych pozycji. Bez tego nie byłoby szans na porównanie zwykle pomijanych przeze mnie ofert białego szaleństwa. Co ciekawe, bez wypłynięcia na te trudne dla mnie wody wbrew pozorom straciłbym na tym nie tylko ja, ale sądzę, że również śledzący moje coroczne przygody na tej cyklicznej imprezie czytelnicy portalu. Zawsze rozpisuję się o 15-to, 20-to i 30-to latkach spod znaku Whisky, a tym razem chyba wszystkich, włącznie ze sobą, udało się zaskoczyć. Oczywiście jak to zwykle bywa, spędzone na festiwalu trzy godziny przemknęły mi niczym Pendolino z Warszawy do Łodzi, ale najważniejszym jest, że mimo braku celowego pozbawiania się świadomości udało mi się coś sensownego z tego wypadu zapamiętać i na tej podstawie skreślić kilka pisanych lekką ręką akapitów. Czy ciekawych, każdy osądzi sam. Ja ze swojej strony mogę tylko powiedzieć jedno, jeśli będzie taka wola organizatora, z przyjemnością pojawię się w przyszłym roku na już jubileuszowej, bo 10-tej odsłonie tytułowego festiwalu.
Jacek Pazio
Po blisko dwóch latach absencji jako lajtowo podchodzący do tematu alkoholu VIP-owski fotoreporter (ostatnie dwie odsłony zaliczyłem incognito) po odwiedzeniu odbywającego się w dniu 12.10 2017r. już po raz siódmy Salonu Alkoholi Mocnych postanowiłem wskrzesić tę dla wielu kochających wykwintne trunki melomanów mającą już kilka odsłon na naszym portalu świecką tradycję drażnienia Waszych kubków smakowych niestety tylko moimi organoleptycznymi przygodami. Jednak w tym roku moją pyszność mam lojalne prawo trochę usprawiedliwić. Powód? Gdy podczas poprzednich relacji kreślone przygody miały miejsce na prezentacjach zamkniętych, to w tym roku po zmianie formuły po raz pierwszy cała dystrybuowana przez salony M&P śmietanka alkoholowego świata była dostępna dla wszystkich zainteresowanych. Jedyny warunek to zakup stosownego biletu (70 złotych), który raz, że uprawniał do spróbowania wszystkiego co stało na stoliku do co najmniej średniej półki cenowej, a dwa przy wyjściu z imprezy otrzymywało się upominek w postaci oscylującej w cenie biletu szkockiej Whisky Highland Baron. Czyli ni mniej, ni więcej wszystko odbyło się za tak zwaną darmochę, a jedynym kosztem dla dumnych degustatorów była taryfa, a dla posiadaczy węża w kieszeni bilet na tramwaj. Jeśli ktoś nie był na tej imprezie, kwestię kasty do której się zalicza określi podczas kolejnej, wiosennej odsłony festiwalu sieci salonów M&P.
Zanim rozpocznę, a nie będę zaprzeczał, że przyjemne dla mnie pastwienie się nad Wami, wyjaśnię temat pojawiających się na sporej ilości butelek karteczek z cenami. Żeby była jasność, to nie jest wartość całej flaszki, tylko stawka za dawkę 25ml jej zawartości. I niech nie przerażą Was kwoty nawet 100 złotych, gdyż należy wziąć pod uwagę, że owe trunki miały czasem po 40 lat, a koszt flakonika 0.7l na półce sklepowej oscylował nawet wokół kilku tysięcy złotych. Niestety, tak jak w naszym hobby, wszystko co legitymuje się najwyższą jakością jest drogie, ale przewaga takich spotkań nad zabawą w audio jest taka, że jeśli ktoś jest fanatykiem danej rozlewni bez możliwości zakupu całej butelki, za sprawą podobnych akcji ma szansę spróbować tego zamkniętego w szkle absolutu dla kubków smakowych. Z pewnością jesteście ciekawi, czy ja za coś zapłaciłem? Przyznam szczerze, że z własnej kieszeni nie. Ale jak w którymś wcześniejszym artykule wspominałem, u gospodarza tej imprezy zdążyłem już nabyć tyle trunkw, że w dowodzie pewnego rodzaju wdzięczności otrzymałem okrągłą sumkę stu „Pawlino-złotówek”, które ze względu na mnogość oferty nie za bardzo widziałem jak spożytkować. I wiecie co, gdy tak łaziłem po wystawie i cyzelowałem, gdzie wykonać pierwszy strzał, dość przypadkowo padło na zapłacenie 25 zł. za próbkę 20-to letniego BARBEITO dla bardzo miłej, ale jak na standardy tego typu imprez starszej pary. Myślicie, że było szkoda? Bynajmniej. Ich radość i co ważniejsze zaskoczenie, że ktoś idący na alkoholowy spęd jest w stanie częścią swojego przydziału obdarować innych, była dla mnie przyjemnością, a nadmiar tego, cała akcja zakończyła się rasowym selfie z uradowaną panią. Ok., wystarczy tego pompowania balonika dobrotliwości, przejdźmy do konkretów.
Akapit dotyczący samych wrażeń narządów zmysłu niestety z racji zabicia kubków smakowych i powonienia już po kilku stolikach jest niemożliwy do dociekliwego rozwinięcia, ale jedno mogę Wam obiecać na pewno, dobór słów, określeń, metafor i wyszukanych smaków jest idealnie sprawdzającym się w moich wypocinach na temat sprzętu audio. Naturalnie nie ma mowy o jak to czasem w związanych z naszym hobby periodykach branżowych da się przeczytać walcowaniu konkurencji, tylko praktykowane jest szukanie innych, ale całkowicie porównywalnych informacyjnie, tłumaczonych sposobem dojrzewania, kupażowania i zastosowanymi do leżakowania beczkami po rozmaitych odmianach win zwrotów. Nie wiem, czy piliście bardzo dymnego szkockiego Kilchomana. Torf, dym i spora moc maltretują kubki smakowe i receptory nosowe już od samego zbliżenia kieliszka do naszego ośrodka sterowania ciałem (mam na myśli głowę), a panowie z obsługi jak z rękawa sypią frazami o dającym się wyczuć smaku i zapachu cytrusów, czekolady, wędzonej ryby, podkładów kolejowych, kawy, przypalanych śliwek i co często przyprawia i mnie o uśmiech na twarzy woń spalonego PlayStation. Szczerze powiedziawszy kreatywność w opisywaniu doznań po łyku tego dla wielu osobników mieniących się znawcami Whisky trudnego trunku nie ma granic. I zapewniam Was, jeśli nie bywacie na naturalnie mniejszych, dotyczących poszczególnych destylarni prezentacjach, wiele tracicie. Spróbujcie choćby raz na taką się wybrać, a zapewniam, gdy zaliczycie organoleptycznie coś, czego nigdy wcześniej z racji zalatywania trupem lub smołą nigdy nie próbowaliście, podczas wprowadzania w tajniki doznań jakie powinniście mówiąc kolokwialnie zaliczyć będziecie zrywać boki ze śmiechu. Zapewniam ze stuprocentową gwarancją.
I tym optymistycznym akcentem chciałbym podziękować organizatorom zaproszenie na kolejną, według mnie udaną, bo otwierającą się na nowych smakoszy edycję Salonu Alkoholi Mocnych. Co prawda nie zaglądałem w księgi przychodów i rozchodów, ale sądzę, że choćby z racji poznawania tak wyrafinowanego alkoholu przez zdecydowanie większą klientelę jest to dobry kierunek działań. Według mnie tak trzymać. Jeśli chodzi zaś o Was, czyli czytelników naszego portalu chcę przeprosić za brak wgryzania się w poszczególne marki i opisy konkretnych destylatów. Jak wspominałem, jest tego zbyt wiele i nawet zdawkowe powąchanie i pojedyncze przepłukanie jamy ustnej po kilku pozycjach bez względu na ich smakowe wyrafinowanie powoduje upośledzenie ważnych dla tego rodzaju opisów zmysłów. Niemniej jednak przyznam, że poświęcony na odwiedziny opisywanego festiwalu czas spędziłem przy rewelacyjnych na zimowe wieczory PORTO, przyprawowych Absyntach, leżakowanych w beczkach po Cherry i innych odmianach czerwonych win, różnorodnych Whisky, czy Burbonach, pochodzących z całego świata rumach, koniakach, likierach i straszącej trupią czaszką, ale bardzo delikatnej w smaku wódce Head. Nie wiem, może narażę się organizatorom, ale puentą tego spotkania niech będzie szczere, samoczynnie cisnące się na usta o powystawowym poranku wyznanie: „Dla mojego ducha od początku do końca była to uczta, ale dla narządów odpowiedzialnych za gromadzenie doznań katorga”, czego tak prawdę mówiąc wszystkim czytelnikom serdecznie życzę.
Jacek Pazio
Najnowsze komentarze