To była szybka i zarazem niespodziewana akcja. We wtorkowe popołudnie zadzwonił do mnie Maciek Chodorowski ze stołecznego SoundClubu, co samo w sobie niespodziewanym nie było, gdyż na dniach oczekujemy od nich małej (naprawdę małej) dostawy, więc uznałem, iż chodzi o dogranie zagadnień natury logistycznej a tymczasem usłyszałem pytanie, czy przypadkiem nie miałbym ochoty na przedpremierowy odsłuch … najnowszej reedycji „Czarnego albumu” Metalliki. Oczywiście zanim zdążył dokończyć o co chodzi nader spontanicznie wyraziłem swoją gotowość stawienia się gdziekolwiek i o dowolnej porze dnia bądź nocy, gdyż po pierwsze ww. pozycję w dorobku Mety cenię szalenie a po drugie spotkań w większym, aniżeli redakcyjnym, gronie, prawdopodobnie jak większość z Państwa byłem złakniony jak kania dżdżu. Tym oto sposobem na dzień przed oficjalną premierą „Metallica (Remastered)” A.D. 2021 , w czwartkowy wieczór stawiłem się w siedzibie SoundClubu, gdzie ekipa ww. przybytku audiofilskich rozkoszy wespół z reprezentowanym przez samego Marcina Bąkiewicza Antyradiem zaaranżowali na potrzeby kilkunastoosobowego odsłuchu główne pomieszczenie demonstracyjne.
Kwadrans po 19-ej Marcin dokonał krótkiej charakterystyki oryginalnie wydanego 12 sierpnia 1991 i właśnie, po bagatela trzydziestu latach zremasterowanego „Czarnego Albumu”, czyli „Metallica (Remastered)”. Garść statystyk, kilka ciekawostek i zasygnalizowanie, iż dla najwierniejszych fanów przygotowano fullwypaśną ponad piętnaście i pół godzinną (!!!) wersję Deluxe Box Set zawierającą ni mniej, ni więcej 193 utwory. Proszę zatem wybaczyć, lecz z racji obszerności udostępnionego przez Metę materiałów jeszcze, pomimo najszczerszych chęci, nie zdążyłem się z całością zapoznać. To jednak nie koniec atrakcji, gdyż w dniu premiery startuje akcja „Czarna Wołga porywa słuchaczy Antyradia” a przed siedzibą rozgłośni (na Żurawiej 8) trwać będzie impreza plenerowa podczas której słuchacze, oprócz przejażdżki „metallikową Wołgą” będą mieli okazję m.in. zdobyć płyty i wyjątkowe gadżety związane z Metallicą, porozmawiać z dziennikarzami przy mikrofonie i podzielić się własnymi historiami związanymi z zespołem.
Jeśli chodzi o tzw. park maszynowy, to ekipa SoundClubu jak zwykle pojechała po przysłowiowej bandzie i na czwartkową prapremierę przygotowała zestaw, w skład którego weszły – gramofon Brinkmann Taurus z ramieniem Brinkmann 10.0 i wkładką Brinkmann EMT-ti wspomagany przedwzmacniaczem gramofonowym Tenor Phono 1, znany nam z odsłuchów dCS-a Roon Nucleus wespół z przetwornikiem cyfrowo-analogowym Brinkmann Nyquist Mk2 DAC, nader imponujących gabarytów dzielona amplifikacja Bouldera ( 2160 +2110) i mające swą premierę podczas monachijskiego High Endu, łapiące za oko, zjawiskowe Marteny Mingus Orchestra.
Głównym nośnikiem podczas odsłuchu były jeszcze pachnące tłocznią dwa 180-gramowe winyle. I tu, przechodząc do opisu walorów sonicznych, zaliczyłem mały zgrzyt, gdyż pomimo zapewnień zespołu o „najwyższej jakości dźwięku” (na stronie Mety jak byk stoi „This reissue is remastered for ultimate sound quality (…)”) brzmienie najdelikatniej nie zachwycało nawiązując swymi walorami do sławetnego „Death Magnetic”. Zacząłem się wręcz zastanawiać, oczywiście w ramach snucia irracjonalnych teorii spiskowych, czy przypadkiem nadzorowani przez producenta wykonawczego Grega Fidelmana, używający jako referencji majestatycznych EggelstonWorks Ivy Signature SE Bob Ludwig z Gateway Mastering i pracujący na ATC SCM150ASL Pro / ATC SCM25A Pro Reuben Cohen z Lurssen Mastering, a więc dżentelmeni dysponujący nieco lepszymi od Yamah NS 10 kolumnami, nie postanowili odpłacić Hetfieldowi i Ulrichowi pięknym za nadobne, czyli uzmysłowić owym jegomościom jak mógł czuć i z pewnością czuł się Jason Newsted, gdy usłyszał, co stało się z partiami jego basu na „…And Justice for All”. Z tą tylko różnicą, że o ile na „…And Justice for All” basu praktycznie nie słychać, to na LP „Metallica (Remastered)” James brzmi jakby założył za ciasne bokserki a Lars dostał zamiast swojego dyżurnego zestawu TAMA pochodzący ze sklepu z zabawkami komplet małego perkusisty z anorektyczną stopą i koszmarnie zapiaszczonymi i jednolitymi blachami wykonanymi z kapsli po mleku. W rezultacie ten podobno dopieszczony i wymuskany wypust w sposób bezdyskusyjny ustępował pod każdym (kwestie artystyczne i gusta pozwolę sobie w tym momencie pominąć) zaprezentowanym na deser i niejako w formie zapowiedzi planowanej na 1 października postaci fizycznej ponad czterogodzinnego wydawnictwa „The Metallica Blacklist” granym z Nucleusa coverom:
Juanes – „Enter Sandman”
Biffy Clyro – „Holier Then Thou”
Diet Cig – „The Unforgiven”
John Pardi – „Wherever I May Roam”
Volbeat – „Don’t Tread On Me”
Co ciekawe były to standardowej jakości WAVe’y, więc powyższe zarzuty, co do dywersyjnych działań realizatorów śmiało możemy uznać za niebyłe. Wreszcie pojawiła się dynamika, rozdzielczość i swoboda, jakiej można byłoby się spodziewać po orientacyjnie wycenionym na ok. 2mln. PLN systemie. Dźwięk potrafił wgnieść w fotele osoby zasiadające w ostatnim rzędzie i próbować zsadzić zasiadających na „antyradiowych” kostkach słuchaczy. O ile zatem odsłuch z LP należałoby traktować jako sentymentalną podróż w lata naszej młodości, to już pliki śmiało można było uznać za danie główne z deserem włącznie.
Z równie miłych informacji nie można pominąć tej, że wszystkie zyski z ww. albumu trafią do charytatywnej fundacji „All Within My Hands” oraz organizacji wybranej przez każdego z zaproszonych artystów.
Kolejną dobrą wiadomością jest fakt, iż domowy odsłuch z Tidala wersji master powyższych anomalii już nie wykazywał, co dobrze rokuje „fizycznym” – dostępnym m.in. na HDtracks plikom 24bit/96kHz. Krótko mówiąc najwidoczniej coś gdzieś „nie pykło” i albo dostarczony przez Universal Music Group egzemplarz miał jakieś niedoskonałości, cała partia jest trafiona (w co po cichu wątpię), bądź tor analogowy niedomagał, choć tę opcję śmiało można niejako z automatu od razu wykluczyć, gdyż inne albumy brzmiały po prostu dobrze.
Niemniej jednak i pomimo powyższych uwag odnośnie zagadkowego niedomagania winyla odświeżenie po 30 latach tegoż kultowego i poniekąd wprowadzającego wtenczas Metallikę, jako pierwszy stricte heavymetalowy band na salony, materiału uważam za świetny pomysł, tym bardziej, że po pierwsze oryginalny wsad nic a nic się nie zestarzał a po drugie zaangażowanie plejady 53, nieraz niezwykle zaskakujących, artystów (ww. Juanes, mongolski The Hu, Yo-Yo Ma, czy Kamasi Washington) powinno dodatkowo zwiększyć zasięg rażenia amerykańskiego kwartetu. Tym samym serdecznie dziękuję za zaproszenie, gościnę i możliwość spotkania w większym gronie z niecierpliwością wyczekując kolejnych odsłuchów.
Marcin Olszewski
Opinia 1
Co się stanie kiedy specjalista od analogu w high-endowym wydaniu weźmie się za cyfrę? W dodatku, gdy będzie to osoba otwarcie głosząca, iż „płyty winylowe, mimo ich ograniczeń, są najważniejszym i najlepszym nośnikiem muzyki na świecie” i to mając świadomość ciągłych postępów w cyfrowej obróbce? Dla ułatwienia podpowiem, że opcje są dwie – albo funkcjonalno-brzmieniowy koszmarek, albo urzeczywistnienie idei mówiącej, że od pewnego pułapu tak naprawdę nie ma znaczenia, czy poruszamy się w domenie cyfrowej, czy analogowej, gdyż liczy się wyłącznie dźwięk, czyli fakt możliwie realistycznej iluzji materializacji ulubionych artystów w naszych czterech, bądź jak to w przypadku naszego redakcyjnego OPOS-a ma miejsce, ośmiu ścianach. Skoro jednak czytają Państwo te słowa, to biorąc pod uwagę, iż na buble i generalnie urządzenia ewidentnie nam niepasujące nie mamy czasu, ani nawet chęci, by go w tak bezproduktywny sposób tracić, śmiało możecie założyć, że w ramach niniejszej epistoły przyjdzie nam się zmierzyć z bezsprzecznie pozytywnym przejawem implementacji analogowych zapatrywań „twórcy” (tę kwestię pozwolę sobie rozwinąć dosłownie za moment) na niwie przysłowiowych zer i jedynek. Nad kim, a raczej nad czym będziemy zatem się pastwić? Nad przetwornikiem cyfrowo-analogowym a operując możliwie precyzyjną nomenklaturą streaming-DAC-iem Brinkmann Audio Nyquist mk2.
Jeszcze przed opisem walorów estetyczno-brzmieniowych warto wyjaśnić jeden, dość istotny z perspektywy dzisiejszej tematyki, szczegół. Otóż, choć Brinkman Audio kojarzony jest przede wszystkim z postacią założyciela – Helmuta Brinkmanna, czyli wiernego akolity czarnej płyty, to od 2015 r. za cyfrową część portfolio marki odpowiada znany naszym Czytelnikom m.in. z analogowej relacji z SoundClubu, pomysłodawca i współtwórca obiektu dzisiejszego zamieszania, a wcześniej prawdziwy psycho-fan dokonań i wierny klient pana Helmuta Brinkmanna, Matthias Lück. Wspominam o tym byście mieli Państwo jasność sytuacji, czyli, że nie jest to tzw. wypadek przy pracy i siłowa próba zaistnienia na polu, którego się ewidentnie nie czuje, jednak wypada coś na nim pokazać, lecz przykład równie bezkompromisowego podejścia, co w przypadku wcześniejszych – analogowych propozycji Brinkmanna. Jeśli ktoś w powyższe zapewnienia wątpi, to mam dla niego całkiem mocny argument, bowiem Matthias jest odpowiedzialny wyłącznie za sekcję cyfrową Nyquista a jego stopień analogowy, bazujący poniekąd na rozwiązaniach znanych z phonostage’a Edison, to dzieło Helmuta Brinkmanna.
Z elektroniką Brinkmann Audio sprawa jest prosta – widzieliście jedno urządzenie, to o ile tylko „złośliwy Niemiec” nie chowa Państwu zbyt często rzeczy, których dosłownie przed chwilą używaliście, to resztę rozpoznacie bez trudu. Pomijając bowiem nomen omen dość charakterystyczne gramofony reszta portfolio jest na tyle zunifikowana, że jeden rzut gałką oczną i wszystko wiadomo. Solidne, z reguły (wyjątek stanowią końcówki mocy) niskoprofilowe aluminiowe obudowy i charakterystyczne szklane płyty górne, plus obowiązkowe granitowe podstawy, to znak rozpoznawczy wyrobów tej niemieckiej, zatrudniającej raptem kilkanaście osób manufaktury. Podobnie jest z Nyquistem. Wykonany z solidnej szczotkowanej aluminiowej sztaby front zdobi centralnie umieszczony, niewielki niebiesko-biały wyświetlacz i tuż pod nim firmowy logotyp, z obu stron optycznie „zamknięte” bliźniaczymi gałkami – lewą odpowiedzialną za regulację wzmocnienia (od 0 do 10 dB dla wyjść liniowych i od 0 do 99 dla słuchawek), oraz prawą odpowiedzialną za wybór źródeł. Ponadto na lewej flance znajdziemy jeszcze gniazdo słuchawkowe 6,3mm ze stosownym aktywatorem a na prawej włącznik główny i przycisk wyciszenia. Ściany boczne to równolegle rozmieszczone płaty radiatorów z wydrążonymi „tunelami” dla czterech (po dwie na kanał), pracujących w stopniu wyjściowym lamp.
Niezwykle elegancko prezentują się również symetrycznie rozplanowane plecy niemieckiego DACa, gdyż zdublowane – oferujące zarówno gniazda RCA, jak i XLR wyjścia liniowe ulokowano po bokach, po lewej stronie skromnie przycupnęło wielopinowe gniazdo dedykowane zewnętrznemu, niewiele ustępującemu solidnością jednostce głównej, zasilaczowi a centrum zajęła „szuflada” – wymienny/upgrade’owalny moduł z interfejsami cyfrowymi – Ethernet, Toslink, USB, Coaxialnym i AES/EBU. Jednostkę sygnałową tradycyjnie ustawia się na płask na dołączonej granitowej płycie a zewnętrzny zasilacz gdziekolwiek tylko miejsce i zamontowany na stale przewód pozwalają.
Skoro jesteśmy przy złączach cyfrowych to pozwolę sobie wspomnieć o funkcjonalności streamingu zaimplementowanej w Nyquiście, którą da się okiełznać z pomocą wielce przydatnej appki mControl. Jej konfiguracja została dokładnie, krok po kroku opisana w instrukcji obsługi przetwornika, więc nawet nie czując się zbyt pewnie w temacie zostaniemy poprowadzeni za rączkę. Bezproblemowo działa również m.in. Bubble UPnP, bądź JRiver. Biorąc pod uwagę współczesne realia i wymagania konsumentów nie dziwi fakt możliwości całkowitego przekazania sterów Roonowi (Roon Remote). Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by nawigację po zakamarkach domowych NAS-ów i bezkresach platform streamingowych scedować na oprogramowanie audiofilskich magazynów danych w stylu Melco N1Z/2EX-H60, czy transportów, jak daleko nie szukając mój dyżurny Lumin U1 Mini. Na wyposażeniu znajduje się również elegancki, aluminiowy pilot zdalnego sterowania.
Jeśli chodzi o trzewia, to w porównaniu z pierwszą odsłoną poprawiono zasilanie części analogowej i stopnia wyjściowego. Wykorzystując firmową topologię zastosowano sześć stabilizatorów wysokonapięciowych i sześć standardowych, czyli łącznie dwanaście – o jeden więcej niż wcześniej i właśnie ten dodatkowy dedykowano wyłącznie zegarowi taktującemu, co przyniosło korzyści zwłaszcza przy odtwarzaniu z wejść USB i LAN. Sercem urządzenia są niezmiennie ośmiokanałowe chipy ESS Technology ES9018S – po jednym na kanał, w które wybrano ze względu na możliwość pominięcia filtrowania cyfrowego i praktycznie brak stabilizatorów napięcia, co z kolei pozwoliło zastosować zewnętrzne, wyższej klasy stabilizatory. Ponadto ES9018S dysponują wyjściem prądowym, więc sygnał z nich został skierowany bezpośrednio do transformatora. Warto jednak podkreślić, iż w Nyquiście sygnały PCM i DSD dekodowane są niezależnie od siebie – natywnie, tzn. bez konwersji. Sygnał DSD poddawany jest najpierw przetaktowaniu, następnie trafia do minimalistycznego, zbudowanego z elementów dyskretnych DAC-a, przechodzi przez oparty na transformatorze Lundahla łagodny filtr analogowy, by wreszcie trafić do stopnia wyjściowego. Z kolei PCM i MQA fundowany jest ośmiokrotny upsampling w procesorze (352 kHz lub 384 kHz), w trakcie którego MQA jest dekodowane. Tak uzdatniony sygnał jest poddawany przetaktowaniu i doprowadzeniu do przetwornika (gwoli ścisłości dwóch) ESS Technology ES9018S. I tutaj kolejna mała dygresja z mojej strony, gdyż Matthias Lück jest kolejną znaną mi osobą z branży audio otwarcie przyznającą, iż sam wybór konkretnej kości przetwornika ma zdecydowanie mniejszy wpływ na finalne brzmienie DAC-a aniżeli się powszechnie uważa, gdyż przede wszystkim liczy się jej aplikacja i umiejętne dopracowanie kilku innych detali, w tym zasilania. Stopień wyjściowy oparto na czterech NOS-ach Siemensa PCF803 opracowanych w latach 60-ych do zastosowań w odbiornikach TV, w których miały pracować przez co najmniej dekadę, więc w DAC-u, ze zdecydowanie mniejszymi obciążeniami można założyć, iż ich żywotność będzie jeszcze większa. Na wyjściu nie zabrakło również transformatorów Lundahla. Tyle teorii, a jak się ona przekłada na praktykę?
Z Nyquistem, a dokładnie nawet nie z jego pierwszą, lecz wręcz prototypową wersją, której dane mi było posłuchać w 2016 r. podczas odbywającej się w ramach monachijskiego High Endu prasowej prezentacji wiążą się moje wielce przyjemne wspomnienia. Otóż to właśnie wtedy Matthias był na tyle miły, by w ramach małego „koncertu życzeń” odtworzyć na wystawowym systemie moje ulubione „Riders On the Storm” The Doors. Czy było dobrze? Nie, nie było. Było … magicznie i to na tyle, że tak jak wtedy miałem ciarki, tak po ponad czterech latach ze stereofonicznego, konwencjonalnego systemu, jeszcze nie udało mi się usłyszeć ww. nagrania odtworzonego bardziej realistycznie i namacalnie. Z premedytacją napisałem o stereo i konwencjonalności, gdyż rok później, również w Monachium, ów utwór zabrzmiał równie zjawiskowo, lecz John Herron posiłkował się wtenczas elektroniką Trinnov Audio i sześciokanałowym zestawem głośnikowym Vivid. Mniejsza jednak z prehistorią, gdyż kluczową i oczywistą kwestią było nie czy, a kiedy Nyquist się u mnie pojawi. I kiedy tylko pierwszy egzemplarz pojawił się w stołecznej siedzibie SoundClubu wydawać by się mogło, że będzie już z górki, gdyż wystarczy tylko poczekać aż demonstracyjna sztuka się wygrzeje, zaliczy kilka prezentacji i koniec końców trafi w moje ręce. Niestety przewrotny los miał nieco odmienne zdanie w tym temacie, gdyż wszystko co tylko przyszło do naszego rodzimego dystrybutora albo schodziło na pniu, albo właśnie się wygrzewało, by koniec końców opuścić salonowy pokój wraz ze szczęśliwym nabywcą. Jakby tego było mało otrzymałem pocztą pantoflową krótką, acz wielce istotną informację od samego producenta, by jednak jeszcze chwilę poczekać, gdyż właśnie kończy prace nad wersją … mk2 wygaszając jednocześnie produkcję „jedynki”. A jak Matthias coś powie, to powie, więc skoro najnowsza inkarnacja Nyquista z dopiskiem mk2 ujrzała … w 2018 r. (oczywiście podczas monachijskiego High Endu) światło dzienne, to najwyższa pora, żebyśmy i my mogli przygarnąć ją na dłuższą chwilę pod nasze skrzydła.
No to cytując klasyka „nadejszła wiekopomna chwila” – Nyquist mk2 wylądował w moim systemie i … Tak, to jest to. Wreszcie mogę odetchnąć z ulgą i spuścić powietrze z pompowanego przez ostatnie cztery lata balonika wspomnień i coraz bardziej rosnących oczekiwań. Wiecie Państwo o co chodzi? O budowanie wyimaginowanego i idealizowanego wzorca, z którym finalne i wyczekkiwane zetknięcie bardzo często wywołuje nader bolesne rozczarowanie, gdyż rzeczywistość ma się nijak do mocno podkolorowanych wspomnień. Tymczasem nasz dzisiejszy bohater po prostu spełnił pokładane w nim nadzieje a wręcz je przekroczył. Ale o tym już dosłownie za chwilę, a na razie bardzo przepraszam za brak budowania napięcia, stopniowania superlatyw i wielki finał, ale to jest brzmienie w stylu kochaj, albo rzuć.
Trudno bowiem przejść obojętnie obok wybitnej wręcz analogowości tego urządzenia. Aby jednak ów imperatyw w ujęciu „brinkmannowskim” zrozumieć trzeba na początku nieco doprecyzować samo pojęcie „analogowości”, gdyż nie chodzi mi w tym momencie o jej stereotypowe – kojarzone głównie z winylem oblicze, lecz o to o poziom wyższe – oferowane przez wysokiej klasy magnetofony szpulowe. Oblicze nie dość, że zdecydowanie bardziej dynamiczne, to w dodatku o nieporównywalnie bliższej wydarzeniom na żywo rozdzielczości. Dźwięk jest bowiem mocniejszy, ale bez ofensywności a jedynie na poziomie zgromadzonego w nim ładunku energetycznego i bardziej namacalny, realny, choć jakże daleki od sztucznego podbijania kontrastu.
Co ciekawe jest to granie bezsprzecznie inne od tego, z jakim obcuję na co dzień, gdyż o ile w moim Ayonie preferuję opcję permanentnej konwersji wszystkich sygnałów do możliwie wysoko próbkowanego DSD, o tyle Brinkmann wyraźnie różnicował sygnały PCM i DSD, grając te drugie w sposób zdecydowanie bardziej … analogowy. W dodatku operując nieco ciemniejszą estetyką prezentacji potrafił zejść jeszcze niżej, głębiej w eksploracji muzycznych odmętów. Wystarczyło tylko sięgnąć po pozornie minimalistyczny album „SulaMadiana” Mino Cinelu i naszego dyżurnego Nilsa Pettera Molværa, by zrozumieć jak precyzyjny, jednak nie w ujęciu pomiarowo-laboratoryjnym a czysto ludzko-percepcyjnym jest niemiecki przetwornik. Bogactwo blaszanych przeszkadzajek i innych „fizycznych” perkusjonaliów z łatwością materializowało się w przestrzeni międzykolumnowej a z kolei syntetyczne loopy i plamy dźwiękowe li tylko sygnalizowały swoją niematerialną bytność. Różnice pomiędzy nimi dotyczyły dosłownie wszystkiego, począwszy od definicji brył, konturów poprzez ich wypełnienie, fakturę a co najważniejsze sam rozmiar i zawieszenie, umiejscowienie w przestrzeni. Jednak owa, czysto pozorna, drobiazgowość bynajmniej nie wynikała z wręcz obsesyjnego dzielenia włosa na czworo i rozbijania każdego dźwięku na atomy, lecz była czymś całkowicie oczywistym i tożsamym z odsłuchem na żywo, gdzie chyba nikt mający choćby odrobinę słuchu nie ma problemów z odróżnieniem dźwięków generowanych przez fizyczne instrumentarium od tych kreowanych li tylko komputerowo.
Podobnie na ścieżce do kultowego „The Fifth Element / Le cinquième élément” Érica Serry przepiękna aria „Lucia di Lammermoor” / „The Diva Dance” bez trudu można wyłapać fragmenty, gdzie naturalny wokal Invy Mula-Tchako jest nieco „wspomagany” cyfrową obróbką. Czy to źle? Absolutnie nie, przynajmniej w moim skromnym mniemaniu, gdyż docierając do źródeł otrzymujemy pełniejszy, bardziej spójny obraz tego, co dany artysta, kompozytor miał na myśli poruszając się w obrębie własnego mikrokosmosu określanego nader pojemnym mianem „Licentia poetica”. O ile tylko nikt nie próbuje zaklinać rzeczywistości, że nic przy konkretnych ścieżkach nie było „majstrowane”, choć wiadomo, że było. Czy zatem należy złożyć, że wszelakiej maści syntezatory i generowane komputerowo dźwięki na Brinkmannie zagrają gorzej aniżeli ich „analogowi” pobratymcy? Też nie, a jedynie … inaczej. W końcu organy Hammonda, czy Moogi charakteryzuje tak brzmienie jak i sama „konsystencja” dźwięku diametralnie inna aniżeli tego, co oferują w pełni cyfrowe „klawisze” i jakoś nikt o to kopii nie kruszy.
Wróćmy jednak do meritum. Obecność lamp w stopniu wyjściowym naszego dzisiejszego bohatera części z Państwa może, niejako podprogowo, narzucać dość oczywistą, opartą na wysyceniu i lekkim zmiękczeniu narrację. Tymczasem, choć Brinkmann niezaprzeczalnie operuje nieco bardziej soczystą paletą barw aniżeli dCS Vivaldi DAC2 a i linie konturów rysuje nieco mocniej aniżeli swój angielki konkurent, to nie sposób zarzucić mu czy to przegrzania atmosfery, bądź przesady w kreśleniu poszczególnych brył. Proszę tylko posłuchać „Vägen” Tingvall Trio, by stwierdzić, iż delikatny chłód nagrania cały czas jest tam obecny a blachy pomimo swojej zwiewności mają odpowiednia masę i „body” . Z kolei na „Tribute to Tomasz Stańko” Piotr Schmidt Quartet & Wojciech Niedziela oczywistym staje się fakt fenomenalnego operowania przez niemiecki przetwornik mikro-dynamiką. Delikatnie muskane przez Krzysztofa Gradziuka blachy, z równą finezją wygrywane partie na werblu, czy operujący z tyłu kontrabas Macieja Garbowskiego na swój sposób uzupełniają niezwykle liryczny dialog fortepianu Niedzieli z trąbką lidera, lecz zamiast stanowić dla nich li tylko tło tworzą misternie utkany klimat, ekosystem, w którym jesteśmy świadkami prawdziwego misterium.
Proszę się jednak nie obawiać, że w skali makro napotkamy jakieś anomalie, gdyż zarówno symfonika, w tym podparta równie imponującym aparatem wokalnym, jak genialne „Mozart: Requiem in D Minor, K. 626” MusicAeterna, Teodor Currentzis, New Siberian Singers, jak i zdecydowanie mniej uduchowione, za to bezsprzecznie bardziej bezpardonowo podane ciężkie brzmienia w stylu świetnie zmasterowanego w skądinąd znanym mi z osobistej wizyty studiu Chartmakers albumu „Vredesvävd” Finntroll wypadają wybornie. Tak przez sakralno – funeralne, podniosłe misterium, jak i przez „skoczne”, folk-blackmetalowe opętańcze pląsy i iście zwierzęce porykiwania Nyquist przeszedł jak burza z iście mistrzowską precyzją operując tak ciszą, jak i kruszącą mury kakofonią i trudnymi do ogarnięcia spiętrzeniami dźwięków nie roniąc z nich nawet najmniejszych mikro-wybrzmień. Wydawać by się jednak mogło, iż na tak wysokim poziomie wyrafinowania trafienie w punkt z Mozartem dziwić nie powinno, jednak już fińscy blackmetalowcy znaleźli się w powyższym zestawieniu przez najdelikatniej mówiąc przypadek. Tymczasem ich obecność jest tutaj w pełni zamierzona, gdyż wychodząc z założenia, że o ile danego gatunku muzycznego można nie lubić, to już ocena poprawności, bądź braku jego odtworzenia nie powinna budzić absolutnie żadnych wątpliwości. I proszę mi wierzyć na słowo, a najlepiej umówić się na odsłuch ww., bądź podobnego krążka i własnousznie ocenić. Sam nie miałem się do czego przyczepić. Było piekielnie szybko, równie rozdzielczo i nad wyraz brutalnie (szczególnie jeśli chodzi o partie wokalne Mathiasa „Vreth” Lillmånsa), lecz efekt ten nie był pochodną przesterowania, bądź „wypłaszczenia” skompresowanej sceny i pójścia w stronę ogłuszającego jazgotu, lecz przy zachowaniu pełnej czytelności operowania wieloplanowo rozmieszczonymi źródłami plującymi ogniem i iście piekielnymi wyziewami, a dokładnie ich nieskrępowanym potencjałem dynamicznym. To tak, jakby jadąc 730-konnym Mercedesem AMG GT Black Series (M178 LS2) z pedałem przyspieszenia wciśniętym w podłogę mieć jeszcze świadomość, że to jeszcze nie koniec atrakcji, bo jakby nam zabrakło wrażeń zawsze możemy sięgnąć po „mokre nitro”, czyli podanie podtlenku azotu z dodatkową porcją paliwa i coś mi się wydaje, że prędzej słuchacze stracą kontrolę nad ogromem dostarczanych informacji, aniżeli pogubi się w nich Nyquist.
Wszystko co dobre niestety kiedyś się kończy, więc i moja przygoda z aktualną, oznaczoną dopiskiem mk2, inkarnacją streaming DAC-a Brinkmann Audio Nyquist dobiegła swojego finału. Finału niestety pozbawionego happy-endu, gdyż z niekłamanym żalem zmuszony byłem spakować go do firmowego kartonu i przekazać Jackowi, który z kolei po swojej turze odsłuchów zwrócił go dystrybutorowi. Boli, bardzo boli brak Nyquista w moim systemie, jednak warto pamiętać o pozytywach tego spotkania, gdyż dzieło Helmuta Brinkmanna i Matthiasa Lücka nie tylko zwycięsko wyszło ze starcia z moimi wyidealizowanymi wspomnieniami, to wręcz całkowicie rozłożyło mnie na łopatki swoją wielce uzależniającą mieszanką wyrafinowania, rozdzielczości i dynamiki sprawdzającą się zarówno przy tzw. „grze ciszą”, jak i bezpardonowej black-metalowej kakofonii. DAC idealny? Cóż, z pewnością istnieją lepsze alternatywy, jednakże na tę chwilę nie dane mi było doświadczyć ich geniuszu we własnych czterech kątach. A Nyquist się pojawił, zagrał i odszedł pozostawiając po sobie bolesną wyrwę i kiełkujące twarde postanowienie, że jeszcze, tym razem już na dobre, do mnie wróci.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + Melco N1Z/2EX-H60
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Kondycjoner: Keces BP-5000 + Shunyata Research Alpha v2 NR
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Być może dla wielu z Was będzie to nieco zaskakujące twierdzenie, ale granicząc ze stanem pewności jestem święcie przekonany, iż w temacie wiedzy o tytułowej marce pewna grupa miłośników dobrej jakość dźwięku jest w sporym błędzie. Chodzi mianowicie o fakt najczęstszego kojarzenia naszego bohatera – pochodzącej z Niemiec manufaktury Brinkmann Audio, jedynie z konstrukcjami analogowymi – gramofonami, dedykowanymi im przedwzmacniaczami i od jakiegoś czasu z pietyzmem przygotowywanymi sonicznie, wydawnictwami płytowymi. Tymczasem panowie ze wspomnianego teamu oprócz szerokiej palety konstrukcji poświęconych czarnej płycie w swoim portfolio oferują również produkty pozwalające obcować z muzyką zapisaną mówiąc kolokwialnie kodem zero-jedynkowym. Powiem więcej, oferta tego typu produktów jest istotnym elementem ich oferty od wielu lat, czego potwierdzeniem jest dostarczone do naszej redakcji przez warszawski SoundClub, drugie wcielenie przetwornika cyfrowo-analogowego Brinkmann Audio Nyquist Mk II. Zaskoczeni? Bez względu na powód – czy z racji dotychczasowego braku wiedzy o działalności marki na polu cyfrowym, czy też pojawienia się już kolejnej odsłony tej zbierającej świetne opinie konstrukcji, zapraszam wszystkich na kilka obfitujących w ciekawe wnioski akapitów o tytułowej, bazującej na zapisach cyfrowych niemieckiej myśli technicznej.
Jak obrazują fotografie, przetwornik Nyquist Mk II w kwestii gabarytów przy dość niedużej wysokości osiąga typowe rozmiary szerokości i głębokości dla tego typu konstrukcji. Jednak wbrew pozorom zestawiony w pełnym firmowym rynsztunku w kontrze do gabarytów może pochwalić się sporą wagą. Powodem jest dostarczana w komplecie startowym granitowa płyta, stanowiąca stabilne podłoże dla delikatnych układów elektrycznych. Naturalnie zdaję sobie sprawę, iż w materii izolowania urządzeń audio od szkodliwych drgań podłoża wielu konstruktorów może mieć inne zdanie, jednak w moim odczuciu zastosowanie granitu miało dodatkowy, w końcowym rozrachunku dźwiękowym, bardzo istotny cel – o tym później. Idąc dalej tropem budowy, a przy tym przybliżając nasz punkt zapalny, nie sposób nie zauważyć, iż konstruktor pomyślał o przyjemności obcowania ze swoim dziełem nie tylko od strony sonicznej, ale również wzrokowej, gdyż w odpowiedzi na zapotrzebowanie wielu użytkowników, jak na panujące standardy opakował swój projekt dość nietypowo. Chodzi mianowicie o dającą wgląd w elektronikę, przezroczystą górną część obudowy. Przyznam szczerze, iż wizualnie pomysł prezentuje się fenomenalnie, a oprócz tego pokazuje dbałość projektanta o każdy szczegół wykonania i uzbrojenie płytek PCB, czym nie oszukujmy się, zazwyczaj bardzo lubimy się napawać. Na wykonanym z grubego płata aluminium froncie Nyquista znajdziemy kilka manipulatorów symetrycznie rozlokowanych wokół mieniącego się błękitem dwuwierszowego wyświetlacza. Patrząc od lewej strony dostajemy do dyspozycji zorientowane w pionie: włącznik inicjujący pracę słuchawek i stosowne dla nich gniazdo. Tuż obok dużą gałkę regulacji wzmocnienia sygnału wyjściowego. Zaś po drugiej stronie niebieskiego okienka symetrycznie rozstawione: bliźniaczą do lewej flanki gałkę, tym razem wyboru wejścia i całkiem na prawej flance pionowo zaimplementowane MUTE i włącznik główny. Przerzucając wzrok na tylny panel przyłączeniowy po drodze mijamy wspomnianą połać przezroczystej pokrywy urządzenia i boczne ścianki w formie kilku pionowych plastrów aluminium jako radiatory. Natomiast rewers oferuje użytkownikowi zaaplikowany w centrum pakiet wejść cyfrowych typu: Ethernet, Toslink, AES/EBU. SPDIF i USB, a także rozlokowane na zewnętrznych rubieżach wyjścia sygnału analogowego w standardach RCA i XLR oraz wielopinowe gniazdo dla wydzielonego z głównej obudowy zasilacza. Ten ostatni jest niedużą, aluminiową skrzynką z diodą sygnalizującą jego pracę na froncie i gniazdem zasila IEC wraz z wyprowadzonym na stałe kablem do połączenia go z przetwornikiem na plecach. Wieńcząc opis budowy istotną informacją dla potencjalnego nabywcy jest fakt obsługi przez Nyquist-a Mk II praktycznie każdego dostępnego sygnału cyfrowego od MQA, do częstotliwości próbkowania 384 kHz, przez PCM do 384 kHz/32 bitów, po DSD 64/128 włącznie. Na koniec warto dodać, iż niekwestionowanie miłym dodatkiem od producenta jest dostarczany w komplecie startowym pilot zdalnego sterowania.
Rozpoczynając opis brzmienia rzeczonego DAC-a odniosę się do sygnalizowanego w poprzednim akapicie, celowym użyciu granitu jako podstawy dla całej konstrukcji. Oczywiście to są moje przypuszczenia. Jednak na bazie wielu lat zabawy w opiniowanie różnych produktów niosące ze sobą sporo zweryfikowanych racji. Otóż w moim mniemaniu konstruktor aplikując twarde podłoże pod przecież bardzo czułe na tego typu zabiegi urządzenie miał w zamyśle na ile to możliwe, precyzyjnie namalować świat muzyki. To co prawda stoi w opozycji do zazwyczaj stosowanej przez konkurencję miękkiej izolacji elektroniki od stolika. Jednak wówczas bardzo prawdopodobnym jest, iż lekkim zawoalowaniem przekazu poprzez aplikację weń dodatkowej szczypty miękkości, coś chcemy ukryć. Najczęściej powodem brak rozdzielczości, co na końcu przekłada się na sporą ilość męczących zniekształceń. Tymczasem panowie z Brinkmann Audio znakomicie zdając sobie sprawę jak dobrze poradzili sobie z obróbką sygnału, postanowili narysować wydarzenia muzyczne fenomenalną, bo z jednej strony ostrą w górnych rejestrach, ale nic a nic nieraniącą uszu nawet podczas najdłuższych odsłuchów, zaś z drugiej w dolnych partiach przyjemnie dociśniętą kreską. I według mnie to, czyli fenomenalny wgląd w nagranie, przy dobrej masie, nasyceniu i witalności przekazu, jest największą zaletą tego przetwornika.
Próbując udowodnić moją opinię, pokazując przy tym ową zaletę dosłownie palcem na początek przywołam świetnie oddany w kwestii nie tylko emocji i poczucia feelingu przez muzyków, ale również idealnego zawieszenia i bezkompromisowej wizualizacji każdego, powtarzam każdego instrumentu, projekt rodzimego zespołu RGG „Memento”. To była feeria w dobrym tego słowa znaczeniu, zaskakujących mnie każdym dotknięciem czy to zrównoważonego w domenie ilości struny i pudła rezonansowego, kontrabasu, majestatycznie, bo mocno na dole i dźwięcznie w wyższych rejestrach, wybrzmiewającego fortepianu, czy też wręcz fenomenalnie rozbłyskujących w eterze perkusjonaliów, fraz nutowych. Owa płyta wybrzmiała tak magicznie, że z racji niedawnego jej zakupu jako uzupełnienia płytoteki przesłuchałem ją dwa razy z rzędu, a zaraz po niej przypomniałem sobie nausznie projekt zatytułowany „Szymanowski” i „True Story – In Two Acts”. Jednym słowem w wyniku zjawiskowej prezentacji jednego z moich ulubionych nurtów jazzowych w estetyce tak zwanego grania ciszą, zaliczyłem całkowicie pochłaniającą moje zmysły dosłownie kilkugodzinną sesję bez oznak jakiegokolwiek zmęczenia materiału. I co ciekawe, mimo lekkiego odejścia przekazu od minimalnie większej niż mam na co dzień miękkości dźwięku, nawet przez moment nie poczułem dyskomfortu, tylko zdziwienie, że można tak wyraziście, ale również zaskakująco przyjemnie.
Po serii płyt z małymi składami przyszedł czas na wokalistykę. Specjalnie dobrze zrealizowaną, żeby w razie przerysowywania spektaklu przez opiniowany przetwornik złapać go na gorącym uczynku. Niestety misterny plan, w którym brała udział Koreanka Youn Sun Nah z nową, trącającą nieco nurtem popowym, ale również jak poprzednie dobrze zarejestrowaną płytą „Immersion”, nie zdołał podkopać pierwszych odczuć na temat Nyquista. To oczywiście była konturowa jazda bez trzymanki, jednak w przyjemnym, bo pozbawionym słyszalnych zniekształceń, pełnym najdrobniejszych niuansów mimiki twarzy artystki, wydaniu. Osobiście, już z taką prezentacją bez najmniejszych problemów mógłbym żyć, jednak na swoje potrzeby drobną roszadą kablową pewnie próbowałbym nadać jej tembrowi głosu nutkę soczystej intymności w środku pasma. Ale zaznaczam, tylko dlatego, że jestem orędownikiem lekkiego przeciągnięcia przysłowiowej struny barwy w stronę większego koloru, a nie z racji problemu odbioru testowego poziomu nasycenia.
Na koniec coś, co powinno położyć pretendenta do laurów na łopatki. Raczej mało przywiązujący uwagę do jakości, a raczej starający się oddać przez lata zbierające się w umysłach artystów emocje spod znaku Sabatona w około-wojennej kompilacji „Heroes”. Wydawałoby się, że bezpośredniość prezentacji wpłynie negatywnie na odbiór. Tymczasem nic z tych rzeczy się nie wydarzyło, gdyż w wyniku czytelnego przetworzenia danych z transportu między kolumnami zawisł owszem mocno dosadny przekaz, ale pełen energii i przy tym świetnej dynamiki. I powiem szczerze, że wystarczyło w końcówce mocy Mephisto zmniejszyć poziom BIAS-u na średni – dźwięk nabiera stosownego body i lekko tłumi szaleństwo rozmachu prezentacji, by w pełni ukontentowanym zaliczyć tę pozycję płytową bez szwanku dla jakości oceny brzmienia Brinkmanna. Atak, energia minimalnie zmniejszyły wolumen, ale akurat w tym przypadku była to oczekiwana zmiana. Przecież nie samą bezpardonowością grania zestawu człowiek żyje.
Na koniec kilka zdań o elektronice mojej młodości Depeche Mode w stosunkowo nowej produkcji „Exciter”. W tym przypadku żadne ruchy osłabiające atuty testowanego przetwornika nie były potrzebne, gdyż dosłownie wszystko brzmiało w sposób, jaki prawdopodobnie planowali artyści. Gdy było trzeba szybko. Innym razem mocno na dole. A gdy dochodziło do prób zabawy z przesterem, może zabrzmi to dziwnie, ale przyjemnie boleśnie. Sam nie przypuszczałem, że przy pewnego rodzaju skrajnościach – otwartość wysokich tonów wespół z przyjemną, bo minimalną krągłością na basu, ta płyta może wypaść tak dobrze.
Jak wynika z powyższego pochwalnego słowotoku, ciekawa różnorodność – w zależności od pasma przenoszenia – w oddaniu dokładności kreski rysującej ulubioną przez nas muzykę nie musi oznaczać wypływającej z uszu krwi. Przy założeniu grania z rozmachem w domenie oddechu i bezpośredniości wystarczy dobrze zbilansować nasycenie, W tym przypadku inżynierom z Brinkmann Audio udało się nadać muzyce niezbędnego, ale niemulącego całości body w dolnych rejestrach, dlatego mimo unikania przegrzania przekazu na średnicy, DAC bez problemu sprawdził się nawet w tak lubianym przeze mnie jazzie i intymnej wokalizie. Czy to jest oferta dla każdego? Biorąc pod uwagę swobodę grania i łatwość delikatnego przeciągnięcia go na swoją czy to muzykalniejszą, czy bardziej neutralną stronę, jak najbardziej tak. Czy z każdego starcia wyjdzie z tarczą? To już będzie zależeć od zastanych warunków i oczekiwań nabywcy. Jednak jedno jest pewne, tytułowy niemiecki przetwornik jest wart każdej poświęconej na dogłębne zapoznanie się z nim, minuty.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: SoundClub
Cena: 64 000 PLN
Dane techniczne
Wejścia: USB 2.0, SPDIF, AES-EBU, Ethernet RJ45
Obsługa formatów cyfrowych: MQA i PCM do 384kHz [DXD], DSD64 i 128 przez DoP [DSD over PCM], DSD256 natywnie
Obsługa serwisów streamingowych: DLNA, Tidal, Deezer, Qobuz, vTuner, Roon
Zniekształcenia THD/IM: < 0,01%
Odstęp sygnał/szum:> 100dBA
Regulacja wzmocnienia:-20 … +10dB
Napięcie wyjściowe: maksymalnie ± 12V, symetryczne
Impedancja wyjściowa: 10 Ω, symetryczna
Wyjście słuchawkowe: 30 – 600 Ω
Wymiary
DAC (S x W x G): 420 x 95 x 310 mm
Zasilacz (S x W x G): 120 x 80 x 160 mm
Waga: 12 kg DAC, 3.2 kg zasilacz, 12 kg granitowa podstawa
Możliwy upgrade modułu cyfrowego
Opinia 1
Jeśli na przestrzeni jednego tygodnia, i to w odstępie raptem dwóch dni, publikujemy dwa artykuły o systemach praktycznie żywcem przeniesionych z minionego Audio Video Show, to śmiało można zacytować klasyka i wszem i wobec oznajmić, że „wiedz, że coś się dzieje”. Chodzi bowiem o to, iż tak jak już wielokrotnie nadmienialiśmy wystawy typu warszawski AVS, monachijski High End, czy hifideluxe, etc. służą głównie do oglądania. I nie ma co się zaperzać, czy też zaklinać rzeczywistości, że jest inaczej, bo nie jest, a ferowanie autorytatywnych wniosków dotyczących możliwości / walorów sonicznych konkretnych urządzeń, bądź kompletnych systemów na podstawie obserwacji poczynionych podczas tego typu wydarzeń porównać można do oceniania tychże konfiguracji bazując jedynie na materiałach dostępnych na YouTube. Równie dobrze można zająć się rumpologią, czyli wróżeniem z tej części ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Dlatego też trudno się dziwić, tak samym producentom, jak i dystrybutorom, którzy chcąc w pełni pokazać drzemiący w ich propozycjach potencjał starają się organizować powystawowe testy i odsłuchy prezentujące ich konfiguracje. Nie przedłużając zatem wstępniaka pragnę Państwa zaprosić na relację z czwartkowego spotkania w stołecznym SoundClubie, podczas którego można było, już w kontrolowanych warunkach akustycznych, dokonać swoistej wystawowej retrospekcji a przy okazji spotkać się z Matthiasem Lück.
Jak z pewnością obeznani w meandrach audiofilskich odmętów nasi stali Czytelnicy się domyślają obecność Matthiasa nie była przypadkowa a wynikała z faktu prezentacji niemalże kompletnego systemu współdowodzonej przez Niego marki Brinkmann Audio wzbogaconego o mające na AVS swoją polską premierę monobloki Air Tight ATM-3211 i kolumny Marten Mingus Orchestra. Aby jednak tradycji stało się za dość a cały pyszniący się na Skrzetuskiego set nie stanowił dla Państwa tajemnicy pozwolę sobie na krótką wyliczankę. Otóż rozpoczynając od źródła analogowego, a dokładnie od wkładki Air Tight Opus-1, w jaką zostało uzbrojone ramię stanowiącego tak naprawdę przyczynek czwartkowego eventu i korzystającego z dobrodziejstw lampowego zasilacza RöNt II
gramofonu Brinkmann Audio Taurus w torze znalazły się jeszcze phonostage Edison Mk II i przedwzmacniacz liniowy Marconi Mk II a domenę cyfrową reprezentował wyposażony w sekcję streamera przetwornik Nyquist Mk II korzystający z zasobów Roona Nucleus. Całość spoczęła na stoliku i platformach Franc Audio Accessores a kwestią okablowania zajęła się Jorma.
Nie wiem, czy do końca zdają sobie Państwo sprawę, iż wspomniany w poprzednim akapicie, widniejący na powyższych zdjęciach, Taurus jest konstrukcją o napędzie …bezpośrednim, a nie jak większość dostępnych na rynku „audiofilskich” gramofonów paskowym. Proszę się jednak nie obawiać, bowiem akurat w tym wypadku Helmut Brinkmann nie powielał powszechnych na rynku rozwiązań, lecz poszedł własną drogą eliminując tym samym dolegliwości trapiące większość direct-drive’ów. Zamiast bowiem, tak jak „nakazuje tradycja” stosować możliwie mocny silnik i dość lekki talerz w Taurusie mamy do czynienia z zaskakująco słabym napędem przy jednoczesnym zastosowaniu masywnego, 10 kg talerza, co zaowocowało niezwykłą „cichością” i kulturą pracy konstrukcji przy jednoczesnym wzorcowym timingu, kontroli najniższych składowych i stabilności generowanej sceny. Szukając analogii brzmieniowej moje myśli automatycznie wędrowały ku gramofonom sygnowanym przez TechDAS-a. Jakby tego było mało obsługę Taurusa szalenie ułatwia … bezprzewodowy i niezaprzeczalnie designerski pilot umożliwiający włączenie/zatrzymanie gramofonu bez podnoszenia się z kanapy. Zbędny bajer? Bynajmniej, raczej ukłon w kierunku nabywców gotowych wyasygnować na ww. cacko kwotę rzędu 80-90 kPLN.
Jeśli zastanawiacie się Państwo skąd takie „szerokie” widełki nie pozostaje mi nic innego jak przejść do trzeciej części czwartkowej relacji obejmującej zajęcia praktyczno –techniczne, za jakie można uznać prezentację historii marki, omówienie poszczególnych urządzeń i co najważniejsze odsłuchy porównawcze. I w tym momencie docieramy do genezy wspomnianych widełek, gdyż zgromadzeni w SoundClubie goście mogli na własne uszy przekonać się co daje zamiana standardowego, skądinąd porządnego zasilacza, na opcjonalną wersję lampową (2x PL36, 1x 5AR4) – RöNt II. Nie uprzedzając faktów i nie chcąc popadać w zbytnią ekscytację powiem tylko tyle, iż jeśli tylko nie uwzględniają Państwo dodatkowych wydatków, to lepiej nie sprawdzajcie co ów RöNt II potrafi. A potrafi naprawdę sporo, gdyż wraz z jego pojawieniem poprawie ulega nie tylko rozdzielczość i drive przekazu, lecz również jego czystość oraz kontrola basu. Ponadto powyższe zmiany nie są natury kosmetycznej, lecz raczej globalnej i porównać je można do zamiany podczas sesji nagraniowej standardowych – popularnych mikrofonów na cudeńka Nordic Audio Labs, bądź różnic występujących pomiędzy finalną wersją płyty winylowej a tym, co można usłyszeć kładąc na talerzu gramofonu miedziany wzorzec – tzw. pozytyw. I nie są to czcze, czysto akademickie dywagacje, lecz doświadczenia zdobyte empirycznie, gdyż Matthias podczas czwartkowego spotkania takowym „złotym” nośnikiem dysponował i jego brzmieniem nas uraczył.
Po krótkiej, przeznaczonej na regenerację, oraz uzupełnienie płynów przerwie nastąpiła zmiana domeny z analogu na cyfrę a tym samym uwaga zebranych skupiła się na streaming-DACu Nyquist Mk II natywnie obsługującym nie tylko PCM (do 384 kHz) i DSD (do DSD256), lecz również MQA. I o ile podczas „panelu analogowego” repertuar był z oczywistych względów przygotowany wcześniej, to przy plikach po kilku „programowych samplach” odsłuch przerodził się w radośnie spontaniczny koncert życzeń, w trakcie którego oprócz stanowiącego bazowy materiał porównawczy m.in. „Get That Motor Runnin’” tria Michael Blicher, Dan Hemmer, Steve Gadd można było usłyszeć nawet i cięższe brzmienia w stylu „House of Gold & Bones, Part 1” Stone Sour, czy stary dobry Rock – „Riders on the Storm” The Doors.
Serdecznie dziękując ekipie SoundClubu za gościnę i Matthiasowi Lück za entuzjazm, oraz chęć podzielenia się posiadaną wiedzą podczas prowadzonych dyskusji gorąca zachęcamy Państwa do udziału w tego typu spotkaniach. Nie dość bowiem, że będziecie w stanie posłuchać konkretnych urządzeń i konfiguracji w warunkach zazwyczaj nieosiągalnych na wszelakiej maści wystawach i targach, to jeszcze korzystając z dobrodziejstw zdecydowanie mniejszego kworum kontakt z konstruktorami przedstawicielami konkretnych marek pozwoli Wam spojrzeć na ich wyroby właśnie poprzez pryzmat twórców i ich pomysłu na brzmienie.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Jeszcze do zeszłego weekendu wydawało się, że w obecnie zmierzającym ku końcowi roku w interesującym nas dziale gospodarki nic specjalnego się nie wydarzy. Tymczasem okazało się, iż niektórzy dystrybutorzy nie spoczęli na przedświątecznych laurach i w trosce o swój wizerunek organizują bardzo ciekawe, bo przybliżające pachnące jeszcze przysłowiowymi deskami kreślarskimi produktowe nowości z katalogów znajdujących się pod ich skrzydłami brandów. W czym rzecz? Otóż w miniony czwartek z niekłamaną przyjemnością skorzystaliśmy z Marcinem z zaproszenia warszawskiego SoundClubu na prelekcję jednego ze współwłaścicieli niemieckiej marki Brinkmann Audio – Matthiasa Lück o najnowszych odsłonach prezentowanych na ostatniej jesiennej wystawie AVS serii urządzeń. Jakieś konkrety? Proszę bardzo, ale w kolejnej części relacji.
Kontynuując temat omawianych tego wieczora komponentów rozpocznę od głównego dawcy sygnału, jakim był najnowszy, oparty o napęd bezpośredni, wyposażony w firmowe ramię gramofon Taurus. Ten zacny obiekt westchnień wielu melomanów wspierał hybrydowy, czyli wykorzystujący w układach elektrycznych lampy elektronowe phonostage Edison Mk2. Kolejnym niezbędnym w kreowaniu piękna muzyki punktem układanki Brinkmanna okazał się być w pełni zbalansowany i również korzystający z dobrodziejstwa szklanych baniek przedwzmacniacz liniowy Marconi Mk2. Ale to nie wszystkie karty przybliżanej niemieckiej myśli technicznej, bowiem oprócz walki na polu analogowym nasi zachodni sąsiedzi nie odpuścili sobie zmierzenia się z materiałem cyfrowym, czego ewidentnym dowodem był mogący pochwalić się obsługą formatu MQA, w wielu przypadkach pracujący z częstotliwością do 384kHz/32 bitów, podążając za ideologią marki konsekwentnie oferujący na pokładzie słoiki próżniowe przetwornik cyfrowo-analogowy Nyquist Mk2. Co skłoniło dystrybutora do organizacji tej prezentacji? Przecież to ewidentnie widać. Większość nazw może pochwalić się specyfikacją Mk2, co jasno daje do zrozumienia, iż mamy do czynienia z nowymi wcieleniami znanych od lat, co ważne, zbierających pozytywne opinie komponentów. To zaś jest swoistym zaczynem do bliższego zapoznania z nimi chcących być na czasie branżowych periodyków, a czego my z racji solidnego przykładania się do swojej pracy nie mogliśmy odpuścić i z przyjemnością teraz relacjonujemy.
Ale, ale. Przecież nawet najnowszy, a przesz to najwspanialszy set nie wyda wysokiej próby dźwięku bez wyszukanego wzmocnienia, mogących spełnić najwyższe wymagania zestawów głośnikowych, odpowiedniego okablowania i dostrajającego całość układanki antywibracyjnego akcesorium. Dlatego też w torze znalazły się również niedawno prezentowane jako światowa nowość topowe monobloki japońskiej marki Air Tight ATM-3211, monstrualne kolumny Marten Mingus Orchestra, okablowanie Jorma Audio, różnego rodzaju produkty eliminujące szkodliwe drgania podłoża pod sprzętem audio rodzimego wytwórcy Franc Audio Accessories, oraz jako wisienka na torcie wystąpiła wkładka gramofonowa wspominanego już wcześniej Air Tighta Opus-1.
Przyznacie, że zestaw od strony pozycjonowania na światowym rynku prezentował się znakomicie. Jednak dla mnie ważniejszym jest, że również w ten sposób odwdzięczał się nam generowanym dźwiękiem. Gdy wymagał tego materiał, było z wykopem, innym razem intymnie, by za moment ponownie przenieść nas w stan oszołomienia swobodnie oddawaną ścianą świetnie zawieszonych w przestrzeni wydarzeń muzycznych. Określając całość prezentacji jednym zdaniem, mieliśmy do czynienia ze swoistym kameleonem. Na przemian było mocno i delikatnie, ale zawsze z przypisaną najlepszym zestawom jakością i co dodatkowo wydaje się być ważne, z posmakiem wybitnych aplikacji lampowych. Jednak w ten czwartek nie samą muzyką jako taką żyliśmy. O co chodzi? Otóż Matthias pokusił się o małą prezentację spod znaku voo-doo, czyli w pewnym momencie postanowił zmienić zasilanie … gramofonu z tranzystorowego na lampowe. Efekt? Wszelcy węszyciele spisków powiedzą, że bredzę, jednak z pełną świadomością stwierdzam, iż zmiany na tym poziomie jakości dźwięku były dramatyczne w dobrym tego słowa znaczeniu. Zrobiło się bardziej namacalnie i z większym flow co wprost proporcjonalnie przełożyło się na przyjemność słuchania i tak już świetnie brzmiącej kompilacji. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale w momencie posiadania tego gramofonu natychmiast zmieniłbym zasilacz na ten ze szklanymi bańkami. I gdy wydawało się nam, że koniec spotkania dobiegał końca, przyszedł czas na prezentację jeszcze jednej ciekawostki ze stajni marki Brinkmann, jakim jest działalność na polu produkcji muzycznych. Otóż panowie postanowili zmierzyć się z problemem realizacji płyt winylowych od nagrywania, przez mastering, po ich tłoczenie. W tym celu wspomniany gość Matthias Lück pokazał nam nie tylko finalny produkt w postaci dwóch wydanych krążków, ale również półprodukty od masy winylowej, przez złotą matrycę matkę, stalowe matryce negatywy do umieszczenia w maszynie tłoczącej czarne krążki, jeszcze nie oczyszczoną z odpadów po tłoczeniu płytę i na koniec puszczał wydane przez siebie dwa czarne placki. Naturalnie nie odmówiłem sobie przyjemności i jeden egzemplarz z podpisem Matthiasa zakupiłem do swojej kolekcji.
Tak mniej więcej przebiegał ten bogaty zarówno w ciekawe informacje na temat elektroniki, jak również doznania soniczne, audiofilsko- melomański wieczór. Przyznam szczerze, że jadąc na to spotkanie nie spodziewałem się tak dobrze bawić. Dlatego też bardzo dziękuję dystrybutorowi za zaproszenie, gościowi, czyli współwłaścicielowi marki Brinkmann Matthias-owi Lück za przybycie i ciekawą pogadankę, a obecnym odwiedzającym za miłą atmosferę spotkania. Oby mój kalendarz obfitował w więcej takich niespodzianek.
Jacek Pazio
W minioną sobotę, gdy iście tropikalny, rodem z „Hydrozagadki” (to taki stary, czarno – biały film A.Kondratiuka), żar lał się z nieba i co rozsądniejsze jednostki wolały nie oddalać się od klimatyzatorów, warszawsko – katowicki SoundClub postanowił w swojej stołecznej siedzibie zaaranżować małą audiofilską oazę. Co prawda zlokalizowany na ul. Skrzetuskiego 42 salon, przynajmniej na razie, nie doczekał się dedykowanej instalacji wentylacyjnej, lecz dzięki zaadaptowaniu do celów odsłuchowych pomieszczeń usytuowanych w suterenie wolnostojącego budynku temperatury tamże panujące znacząco (oczywiście na korzyść) różniły się od tych na zewnątrz. Wspominam o tym na wstępie, gdyż może i jestem nieco bardziej aniżeli lekko zakręcony na punkcie tematyki audio, lecz traktuję owe hobby jedynie w kategoriach przyjemności a nie okazji do doznań z pogranicza „S&M” (bynajmniej nie chodzi o symfoniczną płytę Metallicy).
A teraz najwyższy czas na szczegóły, czyli czego można było w sobotę posłuchać, a trochę tego było, gdyż Gospodarze postanowili niejako za jednym zamachem przedstawić dwa oblicza amerykańskiego producenta kolumn głośnikowych DeVore Fidelity. O ile jednak, z dość oczywistych względów zmiana kolumn pociągała za sobą delikatną reorganizację części amplifikacyjnej prezentowanego toru, to już źródło pozostawało bez zmian. I tak, odtwarzaniem wszelakiej maści sygnałów cyfrowych zajęły się transport CD Accustic Arts Drive II i serwer/streamer Roon Labs Nucleus współpracujące z przetwornikiem cyfrowo analogowym Brinkmann Audio Nyquist. Kolejnym elementem toru był przedwzmacniacz liniowy Engström MONICA, po którym następowały już odpowiadające używanym w danym momencie kolumnom roszady.
W pierwszej, otwierającej sobotnią sesję, konfiguracji rola wzmocnienia przypadła potężnej, stereofonicznej końcówce mocy Boulder 1160 współpracującej z kolumnami DeVore Gibbon X.
W drugiej odsłonie miejsce Bouldera zajęły wielce urodziwe monobloki Engström LARS a na końcu toru audio pojawiły się przeurocze DeVore Oranagutan O/96. Całość została okablowana przewodami marek Jorma Design, Engström i Boulder, spoczęła na industrialnym stoliku Artesania Audio oraz platformach Franc Audio Accesories.
Jak sami Państwo widzicie prezentowanych w SoundClubie marek nawet z dość sporą dozą dobrej woli trudno określić mianem mainstreamowych. To raczej starannie wyselekcjonowane, prowadzone przez prawdziwych pasjonatów, manufaktury kierujące swoje produkty do świadomych własnych oczekiwań audiofilów. Z resztą sobotnie spotkanie było tego najlepszym przykładem. Set z Boulderem 1160 i Gibbonami X prezentował bowiem obóz zdolny odtworzyć praktycznie dowolny repertuar a z kolei lampowe monobloki Engström LARS wraz z oldschoolowymi Oranagutanami O/96 nad wyraz udanie wypadały w jazzowych i kameralnych klimatach. Wystarczyło jedynie wygodnie rozsiąść się na kanapie i ze szklanką orzeźwiającej lemoniady w jednej, pilotem, lub tabletem w drugiej dłoni, by zapomnieć na długie kwadranse o panującej na zewnątrz spiekocie.
Serdecznie dziękując Organizatorom za zaproszenie i iście świętą cierpliwość, przy wykonywanych podczas sobotniego odsłuchu sprzętowych roszadach, chciałbym jednocześnie nieśmiało napomknąć, iż opisane właśnie spotkanie nie było jednorazową akcją a jedynie inauguracją większego cyklu prezentacji mających na celu przybliżenie szerszemu gronu odbiorców portfolio SoundClubu.
Marcin Olszewski
Najnowsze komentarze