Tag Archives: CANOR


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. CANOR

Canor PH 1.10

Link do zapowiedzi: Canor PH 1.10

Opinia 1

Skoro rynek „dóbr winylowych” osiągnął stadium dojrzałości, czyli jednostki o słomianym zapale dawno się wykruszyły zasilając swymi nie do końca przemyślanymi i podyktowanymi „modą” zakupami popularne serwisy aukcyjne, bądź przepastne pawlacze, to ci, co zostali na placu boju mogą w spokoju pielęgnować swoje hobby. A jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc po empirycznym doświadczeniu i zdefiniowaniu czego tak naprawdę w dźwięku poszukują po początkowym dryfowaniu po przybrzeżnych mieliznach wypływają na szerokie wody High-Endu biorąc na celownik, przynajmniej w ich mniemaniu, docelowe konstrukcje. Konstrukcje, do grona których po przypominającym centrum sterowania analogowym wszechświatem Violectricu PPA V790 z powodzeniem możemy zaliczyć sprawcę dzisiejszego zamieszania, czyli majestatyczny, dostarczony przez białostockie Rafko słowacki phonostage Canor PH 1.10.

Jak przystało na flagową linię PH 1.10 już swą aparycją budzi w pełni zrozumiały szacunek i jasno daje do zrozumienia, że z niemalże kieszonkowych rozmiarów budżetowymi rozwiązaniami ma tyle wspólnego co szyba z szybowcem. Powyższe obserwacje potwierdza również waga, gdyż 17kg na phonostage’a to naprawdę całkiem sporo.
Design ściany przedniej idealnie wpisuje się w rodzinne rysy, które większość naszych Czytelników powinna pamiętać z wcześniejszych spotkań ze słowackimi „lampiszonami” i nie tylko, gdyż A-klasowa integra AI 1.20 była do szpiku kości tranzystorowa. Mamy zatem do czynienia z masywnym płatem szczotkowanego aluminium w którego ¼ wysokości poprowadzono biegnący przez całą szerokość płat czernionego akrylu z umieszczoną tuż nad nim masywną gałką otoczoną bursztynową aureolą. Tuż pod iście monstrualnym „knobem” dyskretnie wkomponowano również podświetlony firmowy logotyp a jeszcze niżej włącznik główny. Na lewo od firmowego „znaczka” umieszczono przycisk wyciszenia i przyciemnienia (4 poziomy natężenia iluminacji)/wygaszenia … bursztynowego wyświetlacza, który z kolei wylądował pod akrylem pokrywającego prawą flankę frontu. Aby jednak wyliczanka była kompletna nie można pominąć towarzyszących mu, czyli wyświetlaczowi, sześciu niewielkich przycisków odpowiedzialnych za wybór wejścia/obciążenia, oraz aktywację filtra subsonicznego.
Górną powierzchnię wykonanego ze stalowej, 3mm blachy korpusu, zdobi sześć bloków poprawiającej wentylację wnętrza perforacji, które o ile nad zasilaniem mają zgodną z logiką orientację, to już nad sygnałową – mocno „ulampioną” dziwnym zbiegiem okoliczności są w poprzek jej topologii. Rzut oka na panel tylni już żadnych kontrowersji nie wywołuje. Ot klasyka gatunku z wyjściami zarówno w standardzie RCA, jak i XLR. Z kolei wejścia są tylko RCA, za to odrębnie dla wkładek MC, jak i MM wraz z zaciskiem uziemienia. Pulę interfejsów zamyka zintegrowane z komorą bezpiecznika gniazdo sieciowe, oraz włącznik główny.
Trzewia naszego gościa podzielono na trzy, dedykowane konkretnym funkcjom sekcje. Tuż za frontem ulokowano cyfrowe układy sterowania i wyświetlacza, po lewej znalazło się zasilanie z zamkniętym w szczelnym katafalku i zalanym specjalną żywicą antywibracyjną zasilaczem i ciesząca oko lampa prostownicza 6CA4EH. Z kolei pozostała przestrzeń to już domena układów sygnałowych a dokładnie dwóch identycznych płytek – po jednej na kanał, co jednoznacznie wskazuje, ze mamy do czynienia z w pełni zbalansowanym układem, co z resztą potwierdza para transformatorów step-up Lundahla. Każda płytka nosi na swym grzbiecie po cztery lampy 6922EH przyodziane w zjawiskowe błękitne tuleje. Miłym widokiem jest również obecność „audiofilskich” polipropylenów Mundorfa. Warto również wspomnieć, iż podobnie jak i w poprzednich odsłonach, tak i tym razem Canor zastosował płytki drukowane wykonane w technologii CMT™ (CANOR ® PCB Milling Technology), która polega nie na standardowym trawieniu laminatów a ich ultra-precyzyjnym frezowaniu na obrabiarkach numerycznych CNC.

Na podstawie wielokrotnie prowadzonych mniej, bądź bardziej oficjalnych rozmów ze zorientowanymi w temacie audiofilami można wysnuć tezę, iż tak, jak przy doborze amplifikacji, tak przy przedwzmacniaczach gramofonowych część odbiorców kieruje się przede wszystkim własnym słuchem a część, zanim nawet niezobowiązująco rzuci na cokolwiek uchem, wnikliwie wertuje dokumentację techniczną konkretnego urządzenia i dopiero, gdy wszystko zgodzi się im „na papierze” bierze się za wiadome czynności poznawcze. Oczywiście wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, że z jednej strony papier przyjmie wszystko a z drugiej świadomość pewnych natywnych cech określonych rozwiązań konstrukcyjnych również ma znaczenie. I w tym momencie dochodzimy do sedna, czyli pewnych obaw związanych m.in. z szumieniem lamp, które właśnie ze względu na swoja konstrukcję potrafią co nieco do wzmacnianego sygnału dołożyć. Ot jak chociażby w formie skutków mikrofonowania. Tymczasem wpięty w mój system Canor do czasu zetknięcia się igły z płytą był tak cichy, że przez pierwszych kilka dni odruchowo sprawdzałem, czy wszystko jest z nim jest OK, bądź czy we wzmacniaczu wybrałem właściwe źródło sygnału. Po prostu nawet przy przyłożeniu ucha do głośnika była cisza jak makiem zasiał. Hm, zapowiada się ciekawie a przecież tak na dobrą sprawę jeszcze nie zacząłem go słuchać. A kiedy zacząłem, to musiałem uzbroić się w spore pokłady cierpliwości, gdyż zimny – wyjęty prosto z kartonu i w dodatku o niewiadomym przebiegu przedwzmacniacz okazał się świetnym … usypiaczem. Grał bowiem tak gęstym i lepkim dźwiękiem, że jakbym nie znał możliwości motoryczno-dynamicznych swojej „zemsty hydraulika”, czyli małej Kuzmy, mógłbym pomyśleć, że ktoś mi podrzucił podstawową wersję LP12 Linna, która bez pewnych działań „naprawczych”, do czego jak czego, ale do hard’n’heavy nadaje się jak buldożek angielski do psiego zaprzęgu. Dlatego też, skoro „Das Seelenbrechen” Ihsahn grał zbyt słodko, gęsto i bez właściwego sobie oddechu oraz zadziorności, uznałem za stosowne dać gościowi czas na akomodację i rozwinięcie skrzydeł serwując mu w ramach materiału rozgrzewkowego kilkanaście odtworzeń fioletowego tłoczenia „Nie wierz chłopcom” Filipinek, uprzednio przestawiając selektor wejść na alternatywne źródło. Jak się miało okazać była to słuszna metodologia, bowiem po kilku dniach wspomniana pluszowa ospałość poszła w niepamięć a jej miejsce zajęła wielce miła mym uszom muzykalność i wysycenie. Powyższe cechy w przypadku radosnej twórczości Ihsahn proszę jednak wziąć w cudzysłów, bowiem brutalne riffy i szorstka jak krowi jęzor elektronika dla części odbiorców okaże się szalenie daleka od powszechnie rozumianej nomen omen muzykalności, jednakże chodzi o sens, klimat i estetykę prezentacji, która wcześniej oscylowała wokół dancingu dla rezydentów domu spokojnej starości a po osiągnięciu pełni mocy produkcyjnych epatowała energią godną pogo pod sceną legendarnego stołecznego klubu Fugazi podczas koncertu Acid Drinkers.
Anna Maria Jopek na „Minione” czarowała jak rzadko kiedy zaskakując intensywnością eksploracji własnej zmysłowości i przejściem z podkreślania sybilantów w zdecydowanie ciemniejsze obszary i tembr głosu. Całe szczęście kiziany włochatym palcem Rubacalby fortepian oparł się tej manierze pozostając majestatyczny i dźwięczny zarazem.
Przesiadka na kanarkowożóte placki „Live at the Union Chapel” Procol Harum pokazała z kolei, że stary dobry rock nie rdzewieje, więc i soczyste a zarazem niezwykle melodyjne frazy nic a nic nie straciły ze swojego uroku. Do głosu doszła też niezwykle urokliwa akustyka sakralnej budowli bezdyskusyjnie bardziej żywa od większości „cywilnych” sal nagraniowych, czego Canor nie omieszkał pokazać i odpowiednio zaakcentować. A właśnie, skoro zahaczyliśmy o wielkie kubatury, to i adekwatnych aparatów wykonawczych nie powinno zabraknąć, czyli krótko mówiąc najwyższa pora na symfonikę i/lub big-bandy. I to niekoniecznie w śmiertelnie poważnej odsłonie, bowiem zarówno „Hatari!” , jak i „The Pink Panther” Henry’ego Manciniego pokazały, że przynajmniej jeśli chodzi o kreowanie wieloplanowej i obszernej sceny to Canor nie ma z tym nie tylko najmniejszych problemów, co świetnie się właśnie w takich klimatach czuje nader zgrabnie balansując pomiędzy stereotypowym lampowym wysyceniem a pozwalającą na wgląd nagrania rozdzielczością. W serwowanych przez niego dźwiękach nie brak zatem zarówno soczystej tkanki, jak i oddechu, czy też blasku górnych rejestrów, przez co reprodukowany materiał angażuje, lecz nie męczy zmuszając do wzmożonej uwagi.

W ramach podsumowania śmiało można uznać, iż Canor PH 1.10 wręcz idealnie wpasowuje się w firmowe brzmienia własnego rodzeństwa oferując praktycznie wszystko co najlepsze w lampach bez związanej z ich obecnością problematyczną ergonomią. Nie dość bowiem, ze nie kusi wystawioną na forum publicum szklarnią, to od strony użytkowej w niczym nie ustępuje swoim na wskroś tranzystorowym konkurentom. Jeśli zatem szukacie Państwo więcej muzyki w muzyce aniżeli wcześniej było Wam dane, to śmiem twierdzić, że PH 1.10 spełni i to z nawiązką Wasze oczekiwania.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Prawdopodobnie nie tylko dla moich znajomych, ale również wielu z Was nie jest tajemnicą, że od jakiegoś roku w moim systemie dokonuje się gruntowna zmiana warty źródła analogowego. To oczywiście znakomicie dokumentują fotografie, na których od jakiegoś czasu widać chwilowe zastąpienie flagowego niegdyś gramofonu SME 30.2 przez podstawowy Clearaudio Concept. Jaki będzie finał tych roszad, w tym momencie nie mam bladego pojęcia, jednak bez względu na nierozwiązaną kwestię napędu, chyba nikogo nie zdziwi fakt mojego zainteresowania wszelkiego rodzaju testami współpracujących z gramofonem pre-phono. To jest na tyle gorąca sprawa, że jeśli jest taka wola dystrybutora, praktycznie nie odmawiamy żadnej tego typu potyczki. A zapewniam, w najbliższym czasie będzie ich kilka. Jakie? Spokojnie. Poza będącą clou dzisiejszego spotkania chcąc podkręcić Wasze zainteresowanie nie wyłożę tak łatwo wszystkich kart na stół. Jaka zatem jest ta pierwsza? Zapewniam, że ciekawa, bo oparta o lampy elektronowe spod znaku słowackiej marki Canor, z portfolio której dzięki staraniom białostockiego dystrybutora Rafko do naszej redakcji trafił dostojny, zajmujący szczytową pozycję w cenniku przedwzmacniacz gramofonowy Canor PH 1.10.

Rozpoczynając opis budowy i możliwości konfiguracyjnych naszego bohatera nie ma co się oszukiwać, jak na przedwzmacniacz gramofonowy PH 1.10 jest wielkim urządzeniem. Na tyle znaczącym gabarytowo, że jego rozmiarów nie powstydziłaby się niejeden średniej klasy wzmacniacz zintegrowany. Tymczasem mamy do czynienia jedynie z rozmachem zaprojektowanym lampowym urządzeniem w służbie obróbki sygnału wszelkich maści wkładek gramofonowych MM/MC. Naturalnie pisząc frazę „wszelkich maści” miałem na myśli możliwości dopasowania jego parametrów do konkretnych obciążeń i oporności, czyniąc go tym sposobem do bólu uniwersalnym. Jego wykonany z solidnego płata wykończonego w jasnym odcieniu aluminium front w celach przełamania monotonii sporej połaci, na wysokości 1/3 od podstawy czarnym akrylowym pasem został podzielony na trzy części. A to nie koniec fajnych zagadnień designerskich, bowiem nie chcąc skupiać wszystkich manipulatorów w jednym miejscu, każda z nich została obdarowana przypisaną sobie sekcją sterowania. I tak górna w centrum została obdarowana wielką gałką wyboru wartości pracy przedwzmacniacza, czarny środkowy pas przyciskami funkcyjnymi – MUTE, DIMM, MM, MC1, MC2, C, R, Subsonic oraz piktogramowym logo marki po środku i takim samym wyświetlaczem zadanych wartości po prawej stronie, zaś dolna po środku nachodzącym lekko na czarny akryl okrągłym włącznikiem. Sporo tego? Nic z tych rzeczy, gdyż powierzchnia awersu jest spora, a wspomniane funkcje podczas codziennego użytkowania bardzo istotne, dlatego dobrze, że są z przodu. Co na to rewers? Tutaj pozorne zaskoczenie, gdyż nie jest zarzucony dziesiątkami terminali, tylko na pierwszy rzut oka skromną, jednak finalnie niezbędną do pracy w dosłownie każdym środowisku sprzętowym ich ilością. We wspomnianym pakiecie znajdziemy wejścia MM/MC w wersji RCA, przez wielu oczekiwane wyjścia w dwóch opcjach RCA/XLR, zwyczajowy zacisk uziemienia, włącznik główny oraz gniazdo zasilania. Jeśli chodzi dostępną paletę dopasowania do posiadanych wkładek, nie będę jej tutaj rozwadniał tekstu i drobiazgowo wymieniał, gdyż jak to zwykle jest u nas standardem, znajdziecie ją na samym końcu pod dwoma osobnymi opiniami na temat naszego bohatera.

Gdy dotarliśmy do najważniejszego akapitu o wyniku opisywanego testu, w pierwszej kolejności na myśl cisną mi się 3 dość prozaiczne pytania. Jak wypadł nasz bohater? W którą stronę podryfowało jego brzmienie zważywszy na zastosowane lampy w układach elektrycznych? I na koniec, czy to jest w miarę uniwersalne granie? Niby wszystkie traktują o jednym, jednak gdy przeanalizujemy je dokładniej, okaże się, że pozorne rozdrobnienie tematu nie jest pozbawione sensu, gdyż bardzo dokładnie sprecyzuje nam obraz o majestatycznym phonostage’u.
Jeśli chodzi o pierwsze z brzegu dwa tematy, muszę powiedzieć, że uzyskany wynik spokojnie zaliczam do bardzo dobrych. To przyjemnie osadzone w masie i barwie, jednak bez oznak ospałości granie. I gdy wydawałoby się, że posiłkując się szklanymi bankami osiągnięcie takiej sytuacji jest przysłowiową bułką z masłem, to po latach zabawy w ocenianie lampowych tworów zapewniam, to tylko pozory. A to dlatego, że najczęściej producenci tak zakochują się w swoim do bólu hołubiącym plastykę i krągłość ponad wszystko spojrzeniem na muzykę, że finalnie dla kogoś kroczącego tylko na obrzeżach takiego postawienia sprawy okazuje się to być niestrawnym ulepkiem. I nic nie pomoże tłumaczenie, że to efekt lampy i dlatego musi być przaśnie, gdyż po kilku innych niegdyś ocenianych również dzisiejsza konstrukcja zadaje kłam tego typu tłumaczeniom. Owszem, dźwięk nosi znamiona innej niż tranzystorowa kolorystyki, ale przy tym nadal cechuje go witalność i energia. Na tyle wszystko jest fajnie skompensowane, że bez problemu, a rzekłbym nawet znakomicie, bo tylko lekko – czytaj bardzo oczekiwanie – podkolorowanie wypadły widniejące na zdjęciach formacja Depeche Mode „Some Great Reward” i majestatycznie śpiewająca Lisa Gerrard „The Silver Tree”. W pierwszym przypadku bardzo zyskały popisy spod znaku elektroniki, zaś w drugim po tchnięciu w głos Lisy dodatkowej szczypty esencji, niesiony przez nią przekaz mógł popisać się jeszcze większą mistycznością. To było na tyle brzemienne w skutkach, że ta od jakiegoś czasu raczej stojąca, aniżeli często lądująca na talerzu gramofonu płyta z pewnością wróci do łask. Nawet jeśli nie z racji ponownego zakochania się w niej, to z pewnością jako pewnego rodzaju Palec Boży dla podobnych do Canora konstrukcji.
Wieńcząc opis procesu oceny słowackiego produktu postaram się odpowiedzieć na pytanie dotyczące jego uniwersalności. Tak, jak po poprzednim akapicie można się spodziewać, na moje ucho jest bardzo dobra. Naturalnie nie znajdziemy w tym brzmieniu agresji, szybkości i zwartej do bólu energii rodem z tnącego międzykolumnowy eter tranzystora, ale o dziwo, również nie zostaniemy nadziani na minę w stylu pluszowego misia. W tym konkretnym wydaniu lampa tylko osładza, a nie lukruje muzyki, delikatnie ją rozwibrowuje, a nie męcząco doświetla w wyższej średnicy, dzięki czemu nawet zadeklarowany miłośnik krzemu ma spore szanse na finalne dogadanie się z taką prezentacją. Na czym opieram swoją teorię? A choćby na przywołanym na fotkach jazz-ie Garego Burtona w kwintecie „Whiz Kids”. W tym materiale nie ma miejsca na lane kluski. Jak miało być dźwięcznie i lotnie, lampka to fajnie dopalała. Jak któryś z instrumentów potrzebował szczypty body, kolejny raz do pracy zostały zaprzęgnięte wolne elektrony. Finalnie dostałem nie tylko piękny od strony kolorystyki, ale również pełen zaskakujących energią zmian tempa spektakl. Ale jedna uwaga, wszytko odbywało się z umiarem. I to chyba jest słowo lub fraza klucz tej konstrukcji – lampa zaaplikowana z umiarem.

No dobrze. Teoretycznie wszystko wiemy. Canor PH 1.10 jest bardzo dobrym kompanem w obcowaniu z płytą analogową. Ale czy to oferta dla każdego? Nie wiem, jak to odbierzecie, ale naprawdę nie widzę żadnych przeciwwskazań. Oczywiście poza jednym. Jednak nie jako problem jakości brzmienia tytułowego phonostage’a, tylko oczekiwań posiadanej układanki. To przecież jest kilku-komponentowy konglomerat i nawet jedna drobna decyzja podczas doboru toru może sprawić, że Słowak zwyczajnie nie wpisze się w zastany miszmasz. Jednak moim zdaniem nawet jeśli poszukujecie czegoś drapieżnego, zalecam sprawdzić, co potrafi PH 1.10. Powód? To naprawdę odwalający dobrą robotę, a nie „zamulający” świat muzyki przedwzmacniacz gramofonowy.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001

Dystrybucja: Rafko
Producent: Canor
Cena: 29 950 PLN

Dane techniczne
Pojemność wejściowa MM: 50, 150, 270, 370, 520, 620, 740, 840 pF
Wzmocnienie (Gain) MM: 46 dB
Impedancja wejściowa MC1: 10, 20, 40, 80, 150, 300, 600, 1.200 Ω
Wzmocnienie (Gain) MC1: 70 dB
Impedancja wejściowa MC2: 2, 5, 10, 20, 40, 80, 150, 300 Ω
Wzmocnienie (Gain) MC2: 76 dB
Impedancja wyjściowa: < 250 Ω
Wejścia: RCA -> MM / RCA -> MC
Wyjścia: RCA / XLR
Zniekształcenia THD: MM / MC <0,1% / 1 VRMS
Filtr subsoniczny: 18 dB / Octave / 18 Hz
Odchylenie od RIAA: 0,3 dB / 20 Hz – 20 kHz
Odstęp sygnał/szum MM: < 72 dBV (87 dBV – IEC – A)
Odstęp sygnał/szum MC: < 72 dBV (87 dBV – IEC – A)
Zastosowane lampy: 8 x 6922EH, 1 x 6CA4EH
Wymiary (S x W x G): 435 x 170 x 485 mm
Waga: 17 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. CANOR

Canor PH 1.10
artykuł opublikowany / article published in Polish

Rzutem na taśmę, czyli tuż przed samym wylotem na monachijski High End dotarł do nas wielce intrygujący gość – lampowy przedwzmacniacz gramofonowy Canor PH 1.10.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. CANOR

Canor Hyperion P1 & Virtus M1

Link do zapowiedzi: Canor Hyperion P1 & Virtus M1

Opinia 1

Jeśli studiując tytuł dzisiejszego spotkania ktoś nieśmiało coś podejrzewa, spieszę potwierdzić, iż owszem, to kolejne spotkanie z tytułowym producentem zza naszej południowej granicy. Powód? Otóż słowacki Canor jest na tyle ciekawym materiałem poznawczym, że po znakomitym pierwszym wrażeniu z testowego starcia z niezbyt drogim zestawem pre-power CD 2.10 & Al 2.10 nie mogliśmy odmówić sobie dogłębnej analizy produkowanych przezeń urządzeń. A, że eksplorację portfolio zaczęliśmy dość nisko, z każdym kolejnym testem powoli wspinamy po stopniach rodowej hierarchii. Co bardzo istotne, za każdym razem bez względu na fakt wykorzystania lub nie lamp elektronowych w układach elektrycznych, mamy do czynienia z barwnym, a przez to przyjemnym dźwiękiem. Dlatego też chcąc sprawdzić powtarzalność tego aspektu po ostatnim występie A-klasowej integry AI 1.20 przyszedł czas na flagową sekcję wzmocnienia, którą dzięki staraniom białostockiego Rafko są pracujący w klasie A lampowy przedwzmacniacz liniowy Canor Hyperion P1 i dwie, oczywiście lampowe, A-klasowe monofoniczne końcówki mocy Virtus M1.

Gdy spojrzymy na aparycję naszych bohaterów, z łatwością odnotujemy, iż z uwagi na kompatybilność wizerunkową w zakresie jednej linii produktowej obudowy tak pre liniowego, jak i monobloków pominąwszy tylne ścianki są wręcz bliźniacze. To kawał solidnej, bo wykonanej z grubego aluminium obudowy. Front w dobrym tego słowa znaczeniu można by powiedzieć, iż jest swego rodzaju prostopadłościennym „pucem” z wkomponowanym w centrum poprzecznym akrylowym pasem. Ów motyw oczywiście w zależności od funkcji urządzenia nieco różni się wyposażeniem. Przedwzmacniacz może pochwalić się okalaną bursztynową poświatą gałką wzmocnienia, porozrzucanymi na jej flankach kilkoma guzikami funkcyjnymi i z prawej strony wielkim, a przez to czytelnym piktogramowym wyświetlaczem. Zaś w końcówkach mocy w odróżnieniu od przedwzmacniacza motyw gałki jest li tylko spinającym projekt z resztą rodziny zabiegiem wizualnym, jednak podobnie do pre w celach możliwości wyboru trybu pracy również został otoczony kilkoma guzikami wyboru konkretnego zadania. Patrząc na wszystkie bryły z lotu ptaka, w obydwu przypadkach komponentów naszym oczom ukazują się serie okrągłych w centrum i poprzecznych jako akcent wizualny, otworów wentylacji grawitacyjnej – nie znajdziemy typowych radiatorów na bokach, a jedynie dodatkowy pakiet fajnych wizualnie poprzecznych otworów w końcówkach mocy – oraz z przodu wyfrezowane wielkie logo i nazwa marki. Kreśląc kilka informacji o tylnych panelach jestem zobligowany wspomnieć, iż liniówka może pochwalić się 4 gniazdami wejściowymi XLR oraz 5 RCA, gdzie każdy rodzaj ma jedną przelotkę, jednym wyjściem RCA, dwoma XLR, zaś całość istotnych akcesoriów wieńczy gniazdo zasilania z włącznikiem głównym. Standardem tego zestawu naturalnie jest pilot zdalnego sterowania. Jeśli chodzi o garść technikaliów, wspominałem, iż obydwa komponenty w trzewiach wykorzystują lampy elektronowe i pracują w czystej klasie A. Jednakże chyba najważniejszą dla zainteresowanych kwestią jest fakt oferowania przez piecyki moc na poziomie 110W w trybie ultralinearnym oraz 55W w triodowym. Jak widać, nie dość, że mamy do czynienia z czymś ciekawym nie tylko wizualnie, ale również technicznie, to jeszcze pozwalającym wysterować znakomitą większość kolumn na rynku.

Jak odebrałem rzeczony zestaw? Bez dwóch zdań pozytywnie. A pozytywnie dlatego, że jako kwintesencję wszystkiego, co dotychczas z tej stajni miałem okazję posłuchać. Co prawda to powinno wynikać z faktu mierzenia się z zestawem flagowym tego brandu, jednak niejednokrotnie życie nauczyło mnie, iż naturalnie wynikające z logiki powstawania tego typu oferty, pobożne życzenia producentów często mają się nijak do rzeczywistości. Na szczęście Słowacy wiedzą, że droga do sukcesu jest tylko jedna, dlatego zaprezentowany pomysł na muzykę łączył w sobie znane mi z poprzednich spotkań z marką dobre osadzenie w masie, wspaniałą barwę, w pełni kontrolowaną energię, a przy tym wszystkim nie brakowało informacji i swobody w ich artykulacji. Naturalnie przez cały okres czasu testu słychać było, że mamy do czynienia z fajną inkarnacją szklanej bańki, jednak wbrew pozorom w żaden sposób nie była ona kulą u nogi dla nawet najbardziej wyczynowych prezentacji. System znakomicie panował nad drive-m i dobrym oddaniem krawędzi dźwięku, co odczuwalnie przekładało się na poczucie swobody przekazania ducha każdego rodzaju muzyki od plumkania, po bezlitosny rock lub metal.
Wrzućmy na tapet choćby najnowszy krążek Megadeth „The Sick, The Dying… And The Dead!”. Gdy weźmiemy pod uwagę nie tylko lampę w torze – bez względu na fakt miejsca jej zastosowania, ale do tego klasę A, idąc za obiegowymi opiniami w pokazaniu wspomnianego albumu można spodziewać się w najlepszym przypadku ciekawie posłodzonej opowieści o społecznej niepoprawności tworzących grupę muzyków. Tymczasem zaliczyłem pełnokrwisty ogień. Dobrze zaakcentowany atak, nieposkromioną energię i rozmach wydarzeń na wirtualnej scenie. Czemu to takie ważne? Już w jakimś teście o tym wspominałem, dla mnie clou tego materiału to praca perkusisty. Szaleństwo w najczystszej postaci, które bez dobrej motoryki i umiejętności separacji poszczególnych impulsów odtwarzającego je systemu stałoby się jedną pulsującą pulpą. I pewnie wiele sekcji lampowego wzmocnienia w podobny sposób by się na tym wyłożyło. Jednak fraza „wiele” w tym przypadku nie ma się nijak do występu zestawu Canora. Owszem, mój A-klasowy tranzystor rysuje całość dosadniej, ostrzej i z większym wglądem w poszczególne bity bębniarza, jednak to tranzystor i do tego kilka razy droższy oraz ze względu na monstrualne zaplecze natychmiastowego oddania mocy cięższy, a mimo to biorąc pod uwagę różnice w cenie bez jakiegokolwiek naciągania faktów słowacki konglomerat jawi się jako rzadko spotykana okazja. Nieco okrąglejsza i minimalnie słodsza sonicznie, lecz w żadnym wypadku nie monotonna lub nudna. Po prostu inna ze wskazaniem na większą przyjemność obcowania z twórczością metalową. A to dopiero jedna strona medalu.
Drugą jest występ rodzimej divy Anny Marii Jopek z gościnnym występem Pata Metheny’ego w projekcie „Upojenie”. Powód? Po pierwsze chciałem pokazać moc sprawczą Canora w dziedzinie nadawania muzyce często oczekiwanej płynności, a przy okazji nie zabijaniu niezbędnej wyrazistości. Czyli tłumacząc z polskiego na nasze, z jednej strony eliminacji ze śpiewu Pani Marii zwyczajowego przerysowania górnych alikwot, a z drugiej niezabijania piękna dwojako wyrazistego, bo czasem ostrego, a czasem soczystego i płynnego posługiwania się gitarą. Efekt? Cóż, nasi bohaterowie wyszli z tego starcia z przysłowiową tarczą. Zabili nachalność sybilantów i podszycie wokalu krzykliwością, jednak nie zgasili przy tym ostrości rysunku obsługiwanego przez Pat-a wiosła. Owszem, lekko pogrubili dźwięk strun, jednak ich brzmienie nie utonęło w pudle rezonansowym, tylko nadal tętniło co prawda minimalnie słodszą, ale dzięki temu sprawiającą więcej przyjemności podczas słuchania witalnością. Jak to się stało, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że Pani Maria oczekiwanie spuściła z tonu, a mistrz gitary kosmetycznie zmienił esencjonalność swoich popisów. Myślę, że słowem kluczem takiego postawienia sprawy jest dbałość zestawu wzmacniającego o swobodę wybrzmiewania i oddech prezentowanych sesji muzycznych. W innym wypadku, czyli po odpuszczeniu tego niuansu zastosowane w torze lampy prawdopodobnie polałyby przekaz zbyt obfitym syropem i go kolokwialnie mówiąc udusiły, na co na szczęście Słowacy nie pozwolili.

Czy bazując na powyższym opisie widzę jakieś przeciwwskazania co do potencjalnego ożenku z tytułowym zestawem wzmocnienia? Szczerze? Jedno. Mianowicie chodzi o piewców męczącego rozdrabniania włosa na czworo. I nie chodzi o osobników podobnych do mnie – wspominałem o ostrzejszym rysunku wydarzeń muzycznych według szkoły używanego na co dzień Gryphona Apex Stereo, bo z tą propozycją Canora nawet przy obecnej wiedzy na temat zagadnień audio, bez problemu mógłbym żyć prze wiele lat bez oznak niedociągnięć, tylko o wielbicieli ekstremalnej szybkości narastania sygnału, przekładającej się na szczupłość i czasem jazgotliwość słuchanej muzyki. Niestety panowie zza południowej granicy na to nie pójdą. Nie po to do pracy zaprzęgli lampy elektronowe. A co w tym wszystkim jest najciekawsze, wiedząc o co chodzi w naszej zabawie, wykorzystali je w najlepszy sposób. Jaki? Jeśli ktoś nie załapał, zapraszam do ponownej lektury powyższego tekstu.

Jacek Pazio

Opinia 2

Wszystkie znaki na niebie i ziemi skazują na to, że wraz końcem roku również i my powoli zbliżamy się do kresu recenzowania części urządzeń, które miały swój oficjalny polski debiut podczas minionego Audio Video Show. Oczywiście owe czysto symboliczne zamknięcie dotyczy jedynie puli audiofilskich specjałów, które zdążyły do nas w ciągu ostatnich dwóch miesięcy dotrzeć, więc w żadnym wypadku nie wykluczamy redakcyjnych spotkań z powystawowymi premierami, jak daleko nie szukając cierpliwie czekającym na swoją kolej Gryphonem Commander. Niemniej jednak, skoro koniec roku skłania do swoistych refleksji, podsumowań i właśnie domknięć, to i my postanowiliśmy takowej, spinającej dokonania jednego z bardziej aktywnych ostatnimi czasy producentów – słowackiego Canora, klamry użyć biorąc na redakcyjny tapet po hybrydowym zestawie CD 2.10 & AI 2.10 i tranzystorowej A-klasowej integrze AI 1.20 jeszcze pachnące fabryką flagowce. Mowa o lampowym przedwzmacniaczu Hyperion P1 i również lampowych monoblokach Virtus M1, które to grały na AVS w towarzystwie intrygujących Perlistenów S7t a u nas przyszło im napędzać zarówno niedawno przez nas recenzowane Dali Kore, jak i dyżurne Gaudery Berlina RC 11.

Nie da się ukryć, że tytułowe 2+1, bądź jak kto woli 1+2 Canora stanowi dość absorbująco gabarytowy zestaw, którego chociażby z racji wykorzystywania w swych trzewiach lamp, o logice i prawidłach audiofilskiej sztuki nawet nie wspominając, niewskazanym jest ustawianie w tzw. wieżę. Całe szczęście, pomimo pokaźnych (45 x 19 x 46,5 cm) rozmiarów szczotkowane aluminiowe korpusy prezentują się nader zgrabnie. Spora w tym zasługa nie tylko biegnącego przez ich fronty akrylowego, znanego z wcześniej przez nas opisywanych modeli, pasa czernionego akrylu ze zgrabnie wkomponowanymi, ozdobionymi firmowym logotypem i bursztynową iluminacją gałkami. Oczywiście pewnych różnic nie udało się uniknąć, więc w pre owa gałka jest nieco większa. Ponadto Hyperion P1 może pochwalić się nieco bardziej rozbudowaną klawiszologią, gdzie oprócz włącznika znajdziemy selektor wejść, wyciszenie, aktywator wyjścia stałopoziomowego, czy wygaszenie również bursztynowego diodowego, szalenie czytelnego, wyświetlacza . Z kolei w Virtusach M1 na lewo od centralnie umieszczonej gałki mamy włącznik a po prawej przyciski wygaszenia iluminacji i przełączniki pracy pomiędzy trybem ultralinearnym i triodowym. Patrząc na podziurawione niczym Grand Radamer płyty górne w pre natrafimy oprócz firmowego logotypu na pięć zabezpieczonych siateczką otworów wentylacyjnych a w końcówkach jest ich siedem. Nie mniej intrygująco prezentują się plecy. W P1-ce uwagę zwraca nie tylko bardzo bogata oferta wejść (cztery pary XLR-ów, pięć RCA, w tym po jednej przelotce) i wyjść (dwie pary XLR, jedna RCA), lecz wielce przydatny sposób opisów które umieszczone zostały oprócz standardowych wersji – pisanych „normalnie” również do góry nogami, dzięki czemu zaglądając od góry, czyli stojąc od frontu, nie musimy się zastanawiać nad poprawnością podpięcia. Dziwne, że tak mało firm decyduje się na podobne ułatwienia, więc cieszy fakt, że do ich grona możemy zaliczyć Canora. W końcówkach podobnych bajerów nie ma, bo i po co skoro do dyspozycji mamy świetnie oznaczone kolorami podwójne terminale głośnikowe z nakrętkami motylkowymi, pojedyncze wejście XLR i zintegrowane z włącznikiem głównym oraz komorą bezpiecznika gniazdo zasilające IEC. Dodatkowo każdej z lamp mocy przypisano dedykowany bezpiecznik, których nakrętki ustawiono w równym rządku wzdłuż dolnej krawędzi. Jest jeszcze przełącznik załączający/rozłączający sprzężenie zwrotne, ale jego używa się praktycznie raz i zapomina o temacie. Nie można z kolei zapomnieć o wzajemnej komunikacji, którą zapewniają gniazda triggera w jakie wyposażono całą tytułową trójkę.
Jeśli chodzi o trzewia, to P1-ka jest A – klasową, pozbawioną globalnego sprzężenia zwrotnego konstrukcją wykorzystującą sześć lamp – cztery 6922 oraz dwie 6H30PI umieszczone w uroczych srebrnych i błękitnych tulejach. Za regulację głośności odpowiada zamknięty w szczelnej aluminiowej kapsule o 10mm ściankach zbalansowany, odizolowany galwanicznie potencjometr ze sterownikami optycznymi. Ponadto część analogowa od zasilania odgrodzona została centymetrową aluminiową przegrodą. I tu kolejny przejaw wręcz obsesyjnej dbałości o detale, gdyż 180VA trafo nie dość, że posiada impregnowany próżniowo rdzeń, to całe zostało zatopione w specjalnej żywicy i umieszczone w spawanym prostopadłościennym silosie.
Jak się z pewnością Państwo domyślacie M1-ki również pracują w klasie A. Są ponadto układami (super?)symetrycznymi, dzięki czemu udało się ich konstruktorom osiągnąć niezwykle niskie zniekształcenia (np. harmoniczne to zaledwie 0,13% przy 50W). Wzorem preampu niskoszumny 410VA transformator z izolowanym próżniowo rdzeniem jest zalany żywicą i umieszczony w spawanej kapsule izolującej go od reszty układów. W sekcji wejściowej pracuje para ECC82 i pojedyncza 12AX7 przyodziane w błękitne aluminiowe koszulki a w stopniu wyjściowym pysznią się cztery KT150 oddające 55W trybie triodowym i 110W w ultralinearnym. Wewnętrzne okablowanie poprowadzono wolno ciągnioną, srebrzoną miedzią beztlenową a na wyjściu znalazły się transformatory permalloyowe. Jak to w Canorze płytki drukowane są frezowane w autorskiej technologii CMT™ (CANOR® PCB Milling Technology), pozwalającej zbliżyć współczynnik strat dielektrycznych (styczną stratności) płytek drukowanych do współczynnika stratności powietrza.

Po żywiołowym duecie CD 2.10 & AI 2.10 i dystyngowanym AI 1.20 przyszła pora na zdecydowanie wyższy poziom wyrafinowania i intensywność audiofilskich doznań. Od razu jednak zaznaczę, iż zarówno z Dali, jak i Gauderami tryb triodowy, choć zachwycająco eteryczny i na swój sposób urzekająco słodki okazał się nieco zbyt … właśnie eteryczny nie będąc w stanie z odpowiednią skutecznością zapanować nad wooferami wspomnianych, majestatycznych podłogówek. Chciałbym jedynie zaznaczyć, iż jest to moja wybitnie subiektywna opinia, poniekąd wynikająca z osobistych upodobań do takiego a nie innego repertuaru. Dlatego też lwią część odsłuchów pozwoliłem sobie prowadzić wykorzystując pełną moc drzemiącą w ośmiu „pisankach” ukrytych wewnątrz korpusów M1-ek. A mając po 110W na kanał pozwolić mogłem sobie praktycznie na wszystko począwszy od wielkiej hollywoodzkiej symfoniki w stylu ścieżki dźwiękowej do „The Rock” (która nie wiedzieć czemu wyparowała z Tidala) autorstwa Hansa Zimmera, poprzez chropawą jak papier ścierny elektronikę („The Fat of the Land” The Prodigy ) na ciężkim łojeniu („Immutable” Meshuggah) skończywszy. I w tym momencie zaczyna się najciekawsze, gdyż śmiem twierdzić, iż nie mając świadomości, że przyszło mi oceniać urządzenia w pełni lampowe po samym brzmieniu tego wywnioskować byłoby nie sposób. Oczywiście mamy do czynienia z przyjemną gęstością i delikatnym przyciemnieniem przekazu, jednak również i z wyborną rozdzielczością, oraz zdolną oddać najbardziej karkołomne spiętrzenia dźwięków dynamiką, a więc wszystkim tym, czym mogą się pochwalić zarówno mocne lampowe, jak i tranzystorowe piece operujące po „cieplejszej stronie mocy”. Na tej iście spokojnie można byłoby zatem umieścić zarówno bazujące na „pisankach” (KT150) końcówki Ayon Audio Epsilon Evo Mono, jak i w pełni tranzystorowe zestawy w stylu Classé Audio Delta Pre & Delta Mono, bądź Luxmany C-900u & M-900u . Czyli tak po prawdzie przypadki, gdzie na dalszy plan schodzi technologia jaką do wzmocnienia dane konstrukcje wykorzystują a na pierwszy wysuwa się efekt takowych działań, czyli ponadprzeciętna muzykalność i koherencja przekazu skutkujące uzależniającą eufonią takowej prezentacji. Zaraz, zaraz, czy ja wspomniałem o eufonii w kontekście opartej na iście zwierzęcym ryku Jensa Kidmana, brutalnych riffach i iście apokaliptycznych partiach perkusji Tomasa Haake twórczości Meshuggah? Jak najbardziej, bowiem Canory wiadomym chyba tylko sobie sposobem do owej rozsmarowującej co słabsze psychicznie jednostki na miazgę kakofonii przemycają spajającą całość w wielce przyjemny, przynajmniej dla miłośników muzycznych ekstremów, miodową słodycz. W rezultacie nie tracąc nic z ciężaru i bestialskiej wściekłości mamy kojące podniebienie „lepiszcze”, dzięki czemu z utworu na utwór brniemy coraz głębiej w odmęty mrocznych dźwięków serwowanych przez prekursorów djentu. Mamy tu pełen wgląd w nagranie, czytelną separację poszczególnych partii i właściwą gradację planów. Oczywiście do wymuskanych superprodukcji Zimmera brakuje jeszcze ładnych paru lat świetlnych, ale przynajmniej trudno, nawet przy wrodzonej złośliwości i śladowym słuchu uznać, że mamy tu do czynienia tylko i wyłącznie z przysłowiową ścianą dźwięku, czyli płaskim optycznie mrocznym landszaftem o wręcz papierowej głębi ostrości. Jeśli jednak dla kogoś próba zdzierżenia choćby kilku – kilkunastu minut w towarzystwie rezydujących w Umeå Szwedów, to posłużę się nieco bardziej cywilizowanym przykładem, czyli jazzowym „The Bond” Dopolarians, gdzie podczas trzech składających się na nieco ponad godzinną dawkę wyrafinowanych improwizacji będziemy w stanie zasmakować zarówno szaleńczych przekomarzań składu ekscentrycznego sekstetu, jak i właściwej gatunkowi gry ciszą. Jednakże w takim repertuarze Canory oprócz wspomnianej koherencji przykuwają uwagę czymś jeszcze – naturalnością pozbawionego amplifikacji instrumentarium, którego barwy i definicje są na wskroś … oczywiste. Są dokładnie takie, jakie znamy z natury zarówno jeśli chodzi o siłę oraz stopniowanie ekspresji (zwróćcie tylko uwagę na dęciaki), jak i tak prozaiczne kwestie jak nawet rozmiar (vide kontrabas Parkera vs. saksofon Fowlera, czy wokal Kelley Hurt). Tutaj wszystko jest zgodne z naturą, nieprzeskalowane i nieprzesadzone, bowiem słowacki tercet z łatwością materializuje Amerykanów nie tyle tuż przed nami, co z właściwym uczestnikom wszelakiej maści jamów dystansie, przez co z jednej strony mamy iście fizyczne doznania bytności w jednym pomieszczeniu z muzykami a jednocześnie oszczędzona nam zostaje sztuczność usilnego wciskania nas, czyli słuchaczy pomiędzy wykonawców.

Z perspektywy czasu doskonale rozumiem zamysł białostockiego Rafko, które zamiast od razu wytaczać najcięższe działa, postanowiło sukcesywnie, krok po kroku wprowadzać nas w świat estetyki serwowanej przez dystrybuowane przez nich urządzenia Canora. Zyskaliśmy dzięki temu nie tylko możliwość obserwacji niewątpliwego progresu dokonującego się pomiędzy poszczególnymi stopniami wtajemniczenia, zaawansowania technologicznego, lecz również mogliśmy nabrać pewnego dystansu i spojrzeć na słowacką myśl techniczną nieco szerzej aniżeli z perspektywy jednego, czy też dwóch urządzeń. Nie da się jednak ukryć, iż wraz ze zdobywaną wiedzą rósł u mnie również apetyt na więcej a czekające w finale danie główne, czyli przedwzmacniacz Hyperion P1 i monobloki Virtus M1 nie tylko nie rozczarowały, co okazały się spełnieniem pokładanych w nich oczekiwań. Ba, pół żartem, pół serio śmiało mogę stwierdzić, że po takich specjałach deser wydaje się zbędny, więc jeśli tylko poszukujecie Państwo dzielonego wzmocnienia zdolnego napędzić większość dostępnych na rynku kolumn o ponadprzeciętnej muzykalności przy jednoczesnym unikaniu zarówno usypiającego stereotypowo przypisywanego lampom przegrzania, jak i właściwego potężnym tranzystorom rozbuchania a zarazem jeszcze akceptowalnej, jak na High-End cenie, to zwróćcie proszę uwagę na topowe, będące w pełni lampowymi, lecz posiadającymi aparycję tożsamą konstrukcjom tranzystorowym Canory. Zwróćcie, gdyż Hyperion P1 & Virtus M1 grają po prostu świetnie i to w skali bezwzględnej – bez żadnego „ale” i „jak na …”, będąc dowodem na to, że technologia w jakiej zostały wykonane nie jest celem w samym sobie a jedynie sposobem do jego osiągnięcia a chyba nie muszę nikogo uświadamiać, że akurat w tym przypadku jest to Muzyka i to ta przez duże „M”.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Dali Kore
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Rafko
Producent: Canor
Ceny
Canor Hyperion P1: 60 750 PLN
Canor Virtus M1: 71 750 PLN

Dane techniczne
Canor Hyperion P1
Wzmocnienie (wyjścia XLR): 11 dB
Impedancja wyjściowa: < 150 Ω
Pasmo przenoszenia: 10 – 80 000 Hz ± 0,1 dB
Impedancja wejściowa: 30 kΩ
Wejścia: 4x XLR, 5x RCA (1 x Fix.out)
Zniekształcenia THD:
– < 0,005% (1 kHz, 2 V RMS) XLR
– < 0,3 % (1 kHz, 49 V RMS) XLR
Separacja między kanałami: > 110 dB
Odstęp sygnał/szum: > 115 dB (20 Hz – 80 kHz)
Zastosowane lampy: 4x 6922, 2x 6H30PI
Wymiary (S x W x G): 450 x 190 x 465 mm
Waga: 35 kg

Canor Virtus M1
Moc wyjściowa:
110 W / 8 Ω – ultra linear (THD < 3%)
55 W / 4,8 Ω – triodowy (THD < 3%)
Wzmocnienie: 24 dB / 4 Ω
Pasmo przenoszenia: 10 – 50.000 Hz ± 0,5 dB / 5 W
Impedancja wejściowa: 200 kΩ
Wejścia: 1x XLR
Zniekształcenia THD:
– < 0,05% (1 kHz, 5 W / 8 Ω – ultra linear)
– < 0,005% (1 kHz, 1 W / 8 Ω – ultra linear)
Odstęp sygnał/szum: > 103 dB (20 Hz – 80 kHz)
Zastosowane lampy: 4x KT150, 2x ECC82, 1x 12AX7
Wymiary (S x W x G): 450 x 190 x 465 mm
Waga: 40 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. CANOR

Canor Hyperion P1 & Virtus M1
artykuł opublikowany / article published in Polish

Muzycznych „pocztówek” z minionego Audio Video Show ciąg dalszy, czyli do Dali Kore dołączają (w opakowaniach zastępczych – egzemplarze demonstracyjne) trzej słowaccy muszkieterowie – dzielony zestaw Canor Hyperion P1 & Virtus M1.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. CANOR

Canor AI 1.20

Link do zapowiedzi: Canor AI 1.20

Opinia 1

Kiedy pod koniec września anonsowaliśmy pojawienie się w naszych skromnych progach A-klasowej integry Canor AI 1.20 żartowaliśmy, że w związku z zauważalnym ochłodzeniem rozpoczynamy sezon grzewczy. Nie sądziliśmy jednak, że od wspomnianej krotochwilnej zajawki do publikacji niniejszego testu minie półtora miesiąca a w tzw. międzyczasie temperatura za oknem nader niechętnie przekraczać będzie 0°C. Czas jednak płynie nieubłaganie, doba uparcie ma tylko 24h i koniec końców dopiero teraz możemy podzielić się z Państwem naszymi obserwacjami poczynionymi w trakcie odsłuchów wspomnianego, dostarczonego przez białostockie Rafko słowackiego wzmacniacza zintegrowanego, na które serdecznie zapraszamy.

O ile już „budżetowy” set CD 2.10 & AI 2.10 budził w pełni zasłużony podziw pod względem tak jakości wykonania, jak i designu (brzmienia oczywiście również, lecz z racji skupiania się w tej chwili na walorach wizualnych pozwolę sobie ten wątek na razie odłożyć na bok) to dopiero w AI 1.20 widać jak przemyślany jest to projekt plastyczny, gdyż wraz ze wzrostem gabarytów komponentu wzrasta również skala, intensywność doznań naocznych. Dopiero teraz widać, że proporcje stały się bardziej harmonijne i choć sama szata wzornicza nie została nawet o jotę zmieniona, to kluczową rolę zaczęła odgrywać skala, czyli mówiąc wprost akurat w tym przypadku, podobnie z resztą jak w motoryzacji, większe oznacza lepsze, bo któż mając wolność wyboru zastanawiałby się nad Audi A1 skoro na tacy leżałyby kluczyki od A6, bądź nawet S6.
Jednak ad rem. Masywną płytę czołową wykonaną ze szczotkowanego aluminium w mniej więcej połowie wysokości przecina pas czernionego akrylu dzielącego dolną połówkę na ćwiartki. To właśnie na nim ulokowano centralnie usytuowany, bursztynowo podświetlony logotyp, po którego lewej stronie znalazły się przyciski wyciszenia i przygaszania a po prawej, również bursztynowy wyświetlacz. Podobnie jak w młodszym rodzeństwie kwestię wyboru źródeł rozwiązano za sprawą sześciu niewielkich przycisków. Włącznik główny znalazł się z kolei już na dolnym pasie aluminium a masywna, otoczona aureolą o wiadomej barwie iluminacji, gałka głośności rozgościła się w centrum górnej połowy.
Szczodrze perforowaną płytę główną zdobi imponujących rozmiarów grawerunek z firmowym logotypem a jej część tylna została tak przycięta by nie zasłaniać groźnie nastroszonych piór radiatorów. Jak się z pewnością Państwo domyślacie ów zabieg ma podłoże nie tylko natury estetycznej, lecz przede wszystkim wynika z konieczności zapewnienia pracującym w klasie A trzewiom. Może na papierze 30 W na kanał przy 8 Ω obciążeniu nie wygląda zbyt imponująco, jednak proszę mi uwierzyć na słowo – AI 1.20 ma taką temperaturę roboczą, że podczas kilkugodzinnego odsłuchu z powodzeniem może ogrzać 25 metrowe pomieszczenie i to przy zakręconych kaloryferach, gdy za oknem wskazania termometru poprzedza złowrogi „minus”. Tak jak już zdążyłem wspomnieć lwią część ścian bocznych przejęły we władanie radiatory, więc poza niewielkimi wypłaszczonymi fragmentami przedniej komory skrywającej dwa toroidalne trafa lepiej do Canora z gołymi dłońmi nie startować, bo ślady po jego przenoszeniu nadspodziewanie długo zostaną z nami w postaci bolesnych zadrapań i skaleczeń.
Ściana tylna zawiera dokładnie to, czego po klasycznej, stereofonicznej integrze wypadałoby się spodziewać, czyli pięć par złoconych wejść RCA i aktywne jedynie w trybie monobloku wejścia XLR, pojedyncze (również z odczepami dedykowanymi pracy w trybie stereo i mono) terminale głośnikowe, zintegrowane z włącznikiem głównym i komorą bezpiecznika gniazdo zasilające IEC i firmowy terminal komunikacyjny C-Link umożliwiający spięcie dwóch AI 1.20 i zarazem zdefiniowanie jednego z nich jako pełniącego zarazem rolę preampu, jak i końcówki mocy „Mastera” i podlegającego mu, „Slave’a”.
Od strony konstrukcyjnej mamy do czynienia z integrą zbudowaną w topologii dual-mono z regulacją głośności opartą na osobnych blokach przekaźników dla każdego kanału. Z podobną atencją producent podszedł do kwestii zasilania zapewniając każdemu kanałowi nie tylko własne toroidalne trafo, lecz i imponującą baterię kondensatorów o pojemności 132 000 μF (łącznie 264 000μ).

Patrząc na klasę pracy i moc naszego dzisiejszego bohatera oczywistymi wydają się skojarzenia z nieco tańszym, acz oferującym podobne parametry, Pass Laboratories INT-25. I coś rzeczywiście jest na rzeczy, gdyż podobnie do amerykańskiego konkurenta również i słowacka integra zamiast ślepego pędu w nieznane i pewnej, zazwyczaj trudnej do obronienia wyczynowości stawia raczej na koherencję i organiczność przekazu. Nie oznacza to bynajmniej jakichkolwiek oznak senności, czy spowolnienia a jedynie nieco odmienny od tego, co pokazują wysokomocowe, AB-klasowe końcówki mocy rozkład akcentów. Tutaj definicja źródeł pozornych opiera się w głównej mierze na pokazaniu ich konsystencji, barw i soczystości tkanki a nie podkreślenia konturów i wyostrzania krawędzi. Coś państwu taka estetyka przypomina? Oczywiście, przecież to dość charakterystyczne cechy czarujących średnicą wyrafinowanych lampowych konstrukcji. Ba, pół żartem, pół serio można byłoby wręcz stwierdzić, iż brzmienie 1.20 jest bardziej lampowe od bądź co bądź hybrydowego 2.10. I byłoby w tym sporo prawdy, choć od razu wypadałoby dodać, iż różnica klas pomiędzy obiema integrami jest znacznie większa aniżeli wynikałaby jedynie z prostego rachunku ekonomicznego, gdyż AI 1.20 na tle swojego młodszego rodzeństwa oferuje zdecydowanie więcej muzyki a jednocześnie nieco mniej dźwięków.
Na niezwykle eklektycznej, przywodzącej na myśl zarówno twórczość Jacquesa Brela, jak i dokonania formacji Laibach albumie „Corpse Flower” autorstwa duetu Mike Patton & Jean-Claude Vannier bas był wyraźnie zaokrąglony, co bynajmniej nie przeszkadzało mu zapuszczać się w rejony zarezerwowane wydawać by się mogło dla zdecydowanie mocniejszych konstrukcji. Z kolei oscylujący pomiędzy głęboką zadumą bliską melodeklamacjom Leonarda Cohena a nie do końca skutecznie hamowaną psychodelią Nicka Cave’a wokal Pattona był uzależniająco dosaturowany i niemalże właśnie stereotypowo „lampowo tłusty”, co niejako staje w opozycji do tego, co raczyły nam swojego czasu zaoferować również pracujące w klasie A, acz zdecydowanie bardziej transparentne emocjonalnie konstrukcje Tellurium, czy rodzimego Abyssounda. Proszę jednak powyższej uwagi nie odbierać w kategoriach jakiegoś zarzutu, czy pejoratywnie nacechowanego przytyku, gdyż daleko nie szukając podobną drogą od lat podążają Japończycy z Accuphase i jakoś nikt nie ma do nich o to nawet najmniejszych pretensji.
Podobne obserwacje poczyniłem na bluesowo – jazzującym albumie „Reflector”, gdzie instrumentalne Vestbo Trio wsparł gościnnie pojawiający się na wokalu niesamowity Bjørn Fjæstad. Ponadto kremowe zagęszczenie średnicy sprawiło, że całość zabrzmiała nico bardziej intymnie aniżeli z mojej dyżurnej amplifikacji, co pozwoliło podczas odsłuchu nieco wnikliwiej wniknąć w strukturę nagrania. I tu pozwolę sobie na małą dygresję, gdyż zazwyczaj owe zagęszczenie powoduje, że słuchacz automatycznie przestawia się na kontemplację całości a nie poszczególnych detali i warstw. Tymczasem Canor sprawił iż pomimo dosaturowania i emocjonalnego dopalenia środka pasma nie tylko nie straciliśmy wglądu w dalsze plany, lecz wręcz byliśmy co i rusz zapraszani do ich wnikliwszej niż zazwyczaj eksploracji. Od razu jednak zaznaczę, że góra pasma wcale nie miała zamiaru schodzić na dalszy plan, więc co i rusz dawała o sobie znać, czy to podczas gitarowych partii, czy łapiąc za ucho złociście skrzącymi się blachami. A że przy okazji daleka była od ofensywności nader lapidarnie symulującej ponadnormatywną rozdzielczość, to już zupełnie inna bajka.
No dobrze, skoro klimaty lekkie, łatwe i przyjemne mamy z głowy, to co z takimi, które z ową łagodnością mają tyle wspólnego co szyba z szybowcem? Otóż śmiem twierdzić, że może ortodoksyjni miłośnicy wydobywających się ze strun głosowych ryków przywodzących na myśl płukanie gardła tłuczonym szkłem będą początkowo kręcić nosem, to większość odbiorców z mniejszym, bądź większym zdziwieniem powinna odkryć, że do tej pory uznawany za niezbyt strawny materiał nagle okaże się całkiem atrakcyjny i bez trudu będzie można w nim wyłowić intrygująco liryczne akcenty. Przesadzam? Bynajmniej. Wystarczy bowiem sięgnąć po radosną twórczość naszego rodzimego Behemotha, jak daleko nie szukając „Opvs Contra Natvram”, bądź „I Loved You at Your Darkest Behemoth”, by na własne uszy przekonać, się, że nie taki Diabeł straszny, jak go malują i definiowana do tej pory jako iście kakofoniczna warstwa instrumentalno – wokalna ma w sobie zaskakujące pokłady tak logiki, jak i łapiących za ucho i trącających struny naszej wewnętrznej wrażliwości akcentów. Oczywiście nie da się ukryć, że słowacka integra nie idzie po przysłowiowej bandzie i nawet nie próbuje oddać pełni dynamiki iście opętańczych blastów i gitarowych riffów, ale w jedynie znany sobie sposób nieco łagodząc przekaz i zaokrąglając krawędzie nadal jest w stanie oddać iście apokaliptyczne piękno najbrutalniejszych odmian metalu. Ponadto, jeśli komuś byłoby mało doznań, to uprzejmie donoszę, iż po mieście chodzą słuchy, że dodanie drugiego AI 1.20 i ustawienie obu w tryb monobloków dramatycznie zmienia sytuację dodając całości potęgi i dynamiki. I jestem w stanie w owe kuluarowe ploteczki uwierzyć, gdyż co jak co, ale 100W na kanał w klasie A zazwyczaj jest w stanie poprawnie wysterować przysłowiowy stół bilardowy o konwencjonalnych kolumnach nawet nie wspominając.

W ramach krótkiego podsumowania pozwolę sobie nieco przewrotnie stwierdzić, iż Canor AI 1.20 nie tylko nie jest przysłowiowym drutem ze wzmocnieniem, co nawet przez moment nie ma takich aspiracji. Zamiast bezdusznie reprodukować serwowane mu dźwięki stara się bowiem podać je w możliwie najbardziej atrakcyjnej formie, przez co nie tylko nie męczy słuchaczy zbyt bezpardonowym podejściem do niezbyt wyrafinowanych realizacji, lecz na każdym kroku stara się zwracać naszą uwagę na do tej pory pomijane i niezauważane pozytywy. Czy takie podejście do tematu spodoba się wszystkim? Śmiem wątpić, gdyż z pewnością każdy zna jednostki wyznające zasadę, iż im gorzej, tym lepiej, gdyż dopiero wtedy mają pewność dotarcia do źródła prawdy o danym nagraniu. Nie mam jednak wątpliwości, iż lwia część melomanów i audiofilów będzie gotowa przyjąć go do swoich systemów z szeroko otwartymi ramionami i dzień po dniu cieszyć się jego sonicznymi walorami a tym samym własną płytoteką.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Franc Audio Accessories Ceramic Disc TH + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones; Accuphase P-7500
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jak zagajałem w poprzednim teście ciekawie wypadającego brzmieniowo zestawu słowackiego Canora, po ostatniej zmianie dystrybucji marka przeżywa na naszym rynku drugą lub nawet trzecią młodość. Niby od dawien dawna była znana, tylko dziwnym trafem zawsze miała trochę pod przysłowiową górkę. Jednak jak widać, przy odrobinie wysiłku – naturalnie mowa o konsekwentnym rozwoju portfolio – zawsze jest szansa na kolejne rozdanie. I taką sytuację mamy tym razem. Powiem więcej. Moim zdaniem obecne wejście jest najbardziej konsekwentne, bowiem na fali dobrej sprzedażowej passy obecny opiekun marki – białostockie Rafko – dba o medialny byt brandu tego podmiotu gospodarczego i co jakiś czas proponuje nam ciekawe starcie z myślą techniczną naszych południowych sąsiadów. A ciekawe nie tylko z racji zderzania się z nowościami, ale również często z uwagi na będącą znakiem rozpoznawczym Canora ich hybrydową konstrukcję. Tak tak, chodzi o aplikację w układach elektrycznych lamp elektronowych, co pewnie nie tylko dla nas, ale wielu z Was jest wartym uwagi rozwiązaniem. To jest na tyle interesujące nas połączenie wody z ogniem, że nigdy nie odmawiamy sprawdzenie danego urządzenia w recenzenckim boju. I gdy przekonani, iż tym razem również odbędziemy kolejną tego typu podróż, co poniektórych najprawdopodobniej zaskoczę, gdyż na recenzencki tapet trafił w pełni tranzystorowy, zintegrowany, pracujący w czystej klasie A wzmacniacz Canor AI 1.20.

Gdy rzucimy okiem na naszego bohatera, okazuje się, że może jakimś ekstremalnie wielkim piecem nie jest, ale przy typowej szerokości reszta jego gabarytów jasno daje do zrozumienia, iż sroce spod ogona nie wypadł. Jest wysoki, głęboki i z racji pracy w klasie A oprócz licznych, designersko wykonanych poprzecznych otworów grawitacyjnie wentylujących wewnętrzne układy elektryczne, na bocznych ściankach został uzbrojony w wielkie radiatory. Jego wykonany z grubego płata szczotkowanego aluminium front przyjemnie dla oka przecięto usytuowanym nieco poniżej środkowej części czarnym pasem, w którego centrum – walka o utrzymanie spokoju wizualnego produktu – tuż nad nim umieszczonej gałki wzmocnienia producent postanowił zastosować niezbędny pakiet guzików sterujących. Ale to nie koniec boju o wygląd, bowiem w trosce o spójność wizualną naszego bohatera z prawej strony wspomnianego czarnego pasa znajdziemy jeszcze wielki, piktogramowy, czytelny chyba z kilometra, korelujący z brązem obudowy, bursztynowy wyświetlacz, mieniące się tą samą poświatą tuż nad włącznikiem budzącym wzmacniacz z uśpienia logo marki oraz podobnie umaszczoną obwolutę wokół pokrętła głośności.
Jeśli chodzi o tylny panel, ten w swym bogactwie proponuje nam zestaw zacisków kolumnowych z możliwością konfiguracji wzmacniacza jako monoblok, pakiet 5 wejść liniowych RCA, jedno wejście XLR dla wspomnianej funkcji mono, gniazdo C-Link oraz zintegrowane z bezpiecznikiem i włącznikiem głównym gniazdo zasilania. Naturalnie zwieńczeniem wyposażenia AI 1.20 jest dedykowany pilot zdalnego sterowania.

Jak można było się spodziewać, konstruktorzy Canora dobrze wiedzą, czym powinna cechować się dobrze, powtarzam dobrze skonstruowana klasa A. To ma być nienachalna plastyka, esencja i pełne kontroli soniczne mięcho. Owszem to sprawia, że odchodzimy od pogoni za wyczynowością projekcji w domenie szybkości narastania sygnału i ostrości rysunku źródeł pozornych, jednak wiele w tych aspektach można podciągnąć resztą toru. I tak też stało się w moim przypadku. Poczynając od źródła, a kończąc na kolumnach zapewniłem wzmacniaczowi godnych współtwórców przekazu muzycznego, co dobitnie pokazało, z że pozorny brak wyczynowości w żaden sposób nie wpływał na pełne emocji obcowanie z muzyką. Jak to możliwe? Po prostu wystarczyło zapewnić jej dobrą wagę, oddech i unikanie zbytniej zwalistości niskich tonów, co jota w jotę uczynił nasz słowacki przedstawiciel sekcji wzmocnienia. Było kolorowo, ciepło, ale przy okazji w górze zwiewnie, a to z jednej strony masowało moją romantyczną próżność, a z drugiej nie pozwoliło się nudzić. To bardzo istotne, gdyż muzyki słucham kilka godzin dziennie i nie może mnie usypiać, tylko dla przykładu jak w przypadku naszego bohatera, w danej estetyce – w tym przypadku fajnie zrealizowanej klasy A – wciągać w wir wydarzeń. Jakieś przykłady? Proszę bardzo.
Na początek aranżacja twórczości Krzysztofa Komedy przez braci Oleś wespół z wibrafonistą Christopherem Dellem „Komeda Ahead”. To jest wręcz idealna kompilacja do odtwarzania przez system stawiający na emocje związane z barwą i eterycznością zawieszonych w przestrzeni instrumentów. A wspomniany wibrafon już chyba w największym stopniu. Jego ekspresja dzięki klasie pracy wzmacniacza była powalająca. Jednak w ocenie tego występu wbrew pozorom nie to było najważniejsze. Oczywiście piję do również znakomitego występu obydwu braci, gdyż mimo hołubienia przez Canora raczej niezbyt zwartej prezentacji tak kontrabas, jak i perkusja wypadały bardzo dobrze. Pierwszy, czyli przerośnięte skrzypce wyraźnie pokazywały współpracę palca ze stroną i pudłem rezonansowym, zaś drugi w postaci okrągłych stelaży z naciągniętymi membranami i pokrywek do garnków obiadowych, na samym dole bronił się przed utratą kontroli, zaś na górze brylował feerią co prawda złotawych, ale za to swobodnie wybrzmiewających iskierek.
Innym dobrym, tym razem na pewnego rodzaju pomoc w odtworzeniu może nie słabej, ale z pewnością nie tak wyczynowej realizacji, przykładem była płyta formacji Banda Edwarda – krążek pod tym samym tytułem. To radosny blues – niezobowiązująca recka wkrótce na naszych łamach, który wręcz zasługuje na podanie go w estetyce nieco bardziej kolorowej poświaty. Lekkie, opisujące codzienne życie i związane z nim sytuacje teksty na fuzji z naszym bohaterem wyraźnie zyskiwały. Charyzmatyczna wokaliza brylowała swoją wielobarwnością, zaś instrumentarium dzięki podkręceniu niuansów barwowych ewidentnie zyskując na energii ani trochę nie traciło na wyrazistości. Po co to piszę? To banał. Aby pokazać, że dobra aplikacja królewskiej klasy wzmacniania sygnału audio nie zawsze jest sonicznym ulepkiem. Ale to nie oznacza z automatu, że zawsze gwarantuje pełen sukces. Jednak jak widać na załączonym przykładzie, słowacki produkt wyszedł z tego starcia z tarczą.
Jako zwieńczenie tej epistoły o możliwościach brzmieniowych clou naszego spotkania w kontrze do przywoływanego plumkania wystąpi wulkan energii w osobie Rammsteina z produkcją „Zeit”. Cel? w teorii chciałem położyć Canora na łopatki, gdyż to przykład materiału typu „Palec Boży”. Jednak w sobie tylko znany sposób wzmacniacz znalazł sposób – powtórzenie słowa celowe – na oczywiście pokazanie tej pozycji płytowej w nieco ugładzonej formie, jednak w całkowitym odbiorze nadal brylującej w kanonie szaleństwa. Może nie cięła uszu ostrymi frazami – a może na szczęście i nie zabijała natychmiastowymi wybuchami instrumentalnych zbitek, ale za to wyraźnie pozbawiona była męczących zniekształceń, a przez to zwyczajnie przyjemniej się tego słuchało. Ba, odczuwałem nawet bardziej emocjonalnie podkręconą nutkę pojednania z lubianym przeze mnie artystą.

Gdy dotarliśmy do finału, bazując na powyższym, ewidentnym gloryfikowaniu sposobu na muzykę według Canora AI 1.20 chcę powiedzieć tylko jedno. Osobnikami, którzy mogą sobie odpuścić tę pozycję w trakcie poszukiwań sekcji wzmocnienia, są li tylko piewcy karykaturalnej pogoni za granicznie ostrą kreską wydarzeń scenicznych i ekstremalnej szybkości ataku. Reszta populacji, nawet część optująca za neutralnością, przynajmniej powinna go posłuchać. W tym co robi, nie jest męczący i ani trochę nudny. A, że woli nieco pokolorować świat, cóż, ma do tego prawo. Jednak co istotne, nie przekracza linii dobrego smaku. A to już chyba istotna informacja.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Klipsch Horn AK6 75 TH Anniversary
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Rafko
Producent: Canor
Cena: 35 950 PLN

Dane techniczne
– Moc wyjściowa: 2 x 50 W / 4 Ω; 2 x 30 W / 8 Ω; 1 x 130 W / 4 Ω; 1 x 100 W / 8 Ω
– Wzmocnienie: -30dB
– Czułość wejściowa: 290 mV
– Pasmo przenoszenia: 20-25 000 Hz ± 0,5 dB / 5 W.
– Impedancja wejściowa 30 kΩ
– Wejścia: 5 par RCA, 2 x XLR (aktywne jedynie w trybie monobloku)
– Całkowite zniekształcenie harmoniczne: <0,0009% / 1 kHz, 5 W.
– Odstęp sygnał/szum: >90 dB
– Współczynnik tłumienia: 250 / 4 Ω; 500 / 8 Ω
– Pobór energii: 305W
– Wymiary (S x W x G): 435 x 170 x 485 mm
– Waga (netto): 28 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. CANOR

Canor AI 1.20
artykuł opublikowany / article published in Polish

Za oknem coraz chłodniej, o złotej polskiej jesieni można chyba zapomnieć, więc najwyższa pora rozpocząć audiofilski sezon grzewczy. Panie i Panowie, oto A-klasowy wzmacniacz zintegrowany Canor AI 1.20.

cdn. …