Tag Archives: CD player


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. CD player

Gryphon Audio Ethos

Link do zapowiedzi: Gryphon Audio Ethos

Opinia 1

Nie oszukujmy się. Próba dogłębnego prześledzenia historii naszych starć z tytułową marką, u części z Was jest w stanie wywołać lekki zawrót głowy. Przywołując pokrótce nasze dotychczasowe zmagania pragnę wspomnieć, iż opisaliśmy już integrę Diablo 300, dwie A-klasowe końcówki mocy: Mephisto i Antileon, przedwzmacniacz liniowy Pandora, przetwornik cyfrowo-analogowy Kalliope oraz kolumny Trident II. Jak widać, zaangażowaliśmy się na maxa i do oceny zostało nam naprawdę niewiele konstrukcji. Trochę żal, że powoli dobijamy do mety, jednak karawana zatytułowana Soundrebels musi jechać dalej, dlatego bez oglądania się za siebie na bazie wcześniejszych pozytywnych starć, postanowiliśmy zorganizować kolejne podejście do tej duńskiej manufaktury. Co tym razem trafiło na redakcyjny tapet? Oczywiście zdradza to tytuł, czyli stosunkowo niedawno wprowadzony do oferty odtwarzacz płyt CD Gryphon Audio Ethos, którego wizytę w naszych okowach podobnie jak poprzednich zabawek, zawdzięczamy łódzkiemu dystrybutorowi Audiofast.

Jedno jest pewne, będący zarzewiem tego spotkania odtwarzacz płyt kompaktowych w kwestii wyglądu jest bezkompromisowy. Na tyle mocno zapadający w pamięć, że gdy przywołuję go w swoich myślach, jawi się jako będąca wariacją trójkąta z zaoblonymi narożnikami oceaniczna płaszczka. Powodem jest stosunkowo niska, ale za to w celach zmieszczenia nie tylko elektroniki, ale również transportu top loadera, mocno nadmuchania obudowa. Ale spokojnie, to są tylko moje wyimaginowane projekcje, które w kontakcie bezpośrednim okazują się być wynikiem bujnej fantazji, gdyż konstrukcja jest bardzo solidna, a przy tym zjawiskowo designerska. Świadczą o tym takie zabiegi jak wykonanie ze srebrnego aluminium, odcinającej się od dolnej części obudowy, jej górnej płaszczyzny, posadowienie całości na trzech opartych na okrągłych filarach, w końcowej fazie srebrnych stożkach, wkomponowanie w nieregularny front, obramowanego w kontrze do reszty obudowy srebrem aluminium, obsługiwanego dotykowo, poziomego panelu manualno-kontrolnego oraz poziome wypuszczenie jako imitacji ogona wspomnianego stwora, wszelkiego okablowania z kilku odrębnych płaszczyzn zakrystii. Ale to nie wszystkie zabiegi wizualne, bowiem jak wspomniałem, w przypadku Ethosa mamy do czynienia z transportem ładowanym od góry, co duńscy inżynierowie skrzętnie wykorzystali i zrobili z tego kolejne dzieło sztuki użytkowej. Mianowicie podczas aplikacji płyty nie zdejmujemy jakiegoś siermiężnego talerza z płyty w funkcji stabilizatora tudzież docisku, tylko chwytamy za poprzeczną belkę w stabilizowanym amortyzatorem, półkoliście wymodelowanym, skonsolidowanym z ozdobioną serią otworów czarno-srebrno pokrywą, ażurowym wysięgniku i natychmiast po naszej delikatnej inicjacji pokrywa sama się unosi, ukazując przyjemnie podświetlone błękitem łoże dla srebrnego krążka z centralnie umieszczonym złotym dociskiem. To jest na tyle zjawiskowe doznanie, że śmiało można określić je jako pewnego rodzaju manualno-wizualne emocjonalne przeżycie. Jeśli chodzi o uniwersalność, producent w swej dbałości o najdrobniejszy detal zadbał o to, aby oprócz korzystania ze srebrnych krążków, potencjalny nabywca miał możliwość grania z zewnętrznego źródła plikowego. Takim to sposobem wielopłaszczyznowy rewers opiniowanego źródła oprócz analogowych wyjść RCA/XLR obfituje dodatkowo w wejścia cyfrowe USB, BNC, AES/EBU oraz wyjście AES/EBU na zewnętrzny przetwornik. To zaś sprawia, że nasz poczciwy kompakt pozwala na obsługę sygnałów PCM do 384 kHz i DSD do DSD 512 przez wejście USB oraz PCM do 192 kHz / 24 bit przy wykorzystaniu wejścia AES/EBU. Ale to nie wszystkie cyfrowe atrakcje, gdyż po przyjęciu wyartykułowanych protokołów danych możemy je modyfikować siedmioma filtrami PCM oraz trzema DSD, a także upsamplować do poziomu DXD i DSD 128. Zaskoczeni? Przyznam szczerze, że ja tak i nie zdziwię się, gdy taki stan zaliczy wielu z Was. Wieńcząc akapit informacyjny o budowie i osiągach tytułowego produktu spieszę również donieść, iż w standardzie do Ethosa dodawany jest pilot zdalnego sterowania.

Podchodząc do oceny Ethosa, byłem ciekaw, na co w kwestii sposobu prezentacji świata muzyki postawili jego pomysłodawcy. Jak w skrócie donoszą nasze poprzednie opinie, integra była energetyczna i bardzo transparentna, końcówki mocy nasycone, ale przy tym bardzo rozdzielcze, a przedwzmacniacz mocno stawiał na wagę dźwięku, z jednoczesną dbałością o jego oddech. Dlatego też w duchu snułem przypuszczenia, że źródło powinno być orędownikiem dużej swobody mocnego grania ze szczególnym uwzględnieniem wyraźnego rysunku źródeł pozornych. Oczywiście bez jakichkolwiek wycieczek w stronę nadinterpretacji pojęcia pełni informacji i ich kontroli. I wiecie co? Nic a nic się nie pomyliłem, co na bazie kilku przykładowych płyt postaram się udowodnić.
Jako pierwszy materiał nasunęła mi się kompilacja muzyki klasycznej „Haydn 2032, Vol. 8 – La Roxolana” oficyny Alpha. To jest świetnie zrealizowany materiał, który nawet podczas dobrej projekcji, z uwagi na zdawkowe słuchanie tego typu muzyki, potrafi mnie lekko znudzić. Nie żebym cierpiał, tylko od połowy płyty targają mną uczucie braku tego czegoś, co przekłada się na niedotrwanie do końca krążka za jednym podejściem odsłuchowym. Tymczasem Duńczyk swoją swobodą, rozmachem i co zadziwiające, spokojem prezentacji, tak mnie zaczarował, że jak rzadko dałem się zaskoczyć samoczynnym powrotem soczewki lasera do stanu zero. Gdy wymagał tego materiał, było melodyjne, gdy muzycy postawili na mocne uderzenie, system natychmiast wywoływał małe trzęsienie ziemi. Jednak co w tym wszystkim było najistotniejsze, to fakt wprowadzania w życie owych artefaktów w sposób niewymuszony i daleki od nachalności. Podświadomie czułem, że za moment w moim pokoju coś się wydarzy, jednak byłem dziwnie spokojny o bliską prawdy namacalność oddania intencji artystów. Jednym słowem było zaskakująco wciągająco, czego tak na prawdę się nie spodziewałem, a jednak się wydarzyło.
Kolejnym, bardzo ważnym z punktu widzenia radzenia sobie odtwarzacza z trudnym materiałem, krążkiem było jazzowe trio Mats Eilertsen, Harmen Fraanje, Thomas Stronen w kompilacji „And Then Comes The Night”. Ta projekcja wizji artystów jest dość bliska przywoływanej przeze mnie podczas testów, twórczości rodzimej grupy RGG, czyli granie ciszą, czasem mocnym i niskim zejściem bębnów oraz zawsze z bezkresnymi wybrzmieniami. To jest mój konik, dlatego z uwagi na zwyczajowe oderwanie się od rzeczywistego świata podczas słuchania tej płyty, celem nadrzędnym była ocena radzenia sobie z akcentowaniem każdej wyrazistej frazy nutowej. Chciałem sprawdzić, czy system zejdzie w najniższe czeliści dolnych rejestrów podczas uderzania w wielki kocioł, z wyraźnym pokazaniem wibracji rozpostartej na nim membrany, oczywiście bez efektu nadmiernie miękkiego buczenia, tylko z premedytacją odwzorowanym złowieszczym pomrukiem. Jak na tym tle wypadnie wtórujący bębniarzowi w wyższym basie podczas energetycznych kawałków, kontrabasista. I wreszcie czy przy znakomitym osadzeniu w masie fortepianu, jego wyższe rejestry będą potrafiły trwać w nieskończoność. To powinien być w dobrym tego słowa znaczeniu, spektakl wycięty przysłowiową żyletką. Ostra krawędź, atak, masa i przeszywające międzykolumnową przestrzeń żywiołowe wybrzmienia. Na szczęście tak jak poprzednio, tak i w tym bardzo wymagającym, bo stawiającym na wyrazistość materiale system spisał się na piątkę. Bez najmniejszych problemów mogłem przyjrzeć się dosłownie każdemu pojedynczemu pomrukowi jako czystemu dźwiękowi, a nie jego harmonicznej, wielkiego bębna, usłyszeć atak na strunę kontrabasu, przyjąć na klatę jego energię i wychwycić koniec wibracji każdej z jego strun, a także napawać się dosadnymi partiami dolnych rejestrów oraz pięknie zawieszonymi w eterze wysokimi dźwiękami fortepianu. To był tak lubiany przeze mnie w tego typu muzie hardcore w najczystszym wydaniu. I aż dziw bierze, że tak oczekiwanie ostro grający odtwarzacz przed momentem potrafił zaczarować mnie w przecież stawiającej na inne aspekty klasyce.
Na koniec rock spod znaku Rdiohead „Hail To The Thief”. Ten występ był czymś na kształt połączenia możliwości CD-ka z poprzednich starć. Ostra jazda pełnego składu zabrzmiała nie tylko z przytupem ale również z pełną kontrolą. Natomiast kawałki balladowe potrafiły wywołać we mnie coś na kształt melancholii. Oczywiście ta płyta nie jest jakimś szczególnym masteringowym majstersztykiem, ale muszę przyznać, że w wydaniu testowej konfiguracji w każdym aspekcie oferowała zarezerwowane dla tego rodzaju twórczości aspekty typu mocne uderzenie oraz nieprzewidywalność, a wszystko okraszone dobrym bilansem barwowym i wagowym. Nic, tylko podkręcić gałkę wzmocnienia do granic bólu i przesłuchując cały krążek od dechy do dechy, oddać artystom należny im hołd, co notabene jak rzadko z poczuciem dobrej zabawy uczyniłem.

Mam nadzieję, że powyższy słowotok jasno daje do zrozumienia, iż skandynawski odtwarzacz mocno mnie zaintrygował. Powiem więcej. Gdybym nie posiadał dzielonego zestawu opartego o transport C.E.C. TL0 3.0, przetwornik dCS Vivaldi DAC2 i zewnętrzne zegary, miałbym nie lada zgryz, czy Duńczyk nie powinien zostać na stałe. Powód? Co tu dużo pisać, był świetny. Z jednej strony wyrazisty w kresce, ataku i rozdzielczości, a z drugiej nie skąpił masy i energii. Owszem, mój obecny zestaw oferuje nieco więcej plastyki, jednak nie oszukujmy się, w obecnych czasach takie detale uzyskuje się stosownym okablowaniem. Czy to jest oferta dla wszystkich? Myślę, że bez najmniejszych problemów tak. Są tylko dwa małe „ale”. Pierwszym jest fakt, iż Ethos jest bardzo wyrazisty, co stawia go w opozycji do wielbicieli misiowatego, a przez to dalekiego od prawdy grania jedną wielką kluchą. Natomiast drugim jest jego co prawda w pełni adekwatna do możliwości, ale jednak spora cena. Jeśli jednak w obydwu przypadkach stoicie po dobrej stronie barykady i poszukujecie bezkompromisowego pod każdym względem źródła cyfrowego, Gryphon Audio Ethos nie tylko z racji oferowanego dźwięku, ale również dodatkowej możliwości pracy z dostarczonym z zewnątrz sygnałem cyfrowym, powinien być jednym z głównych kandydatów do odsłuchu. Na tym pułapie cenowym trudno jest znaleźć tak uniwersalny, tak wyglądający i tak świetny kompakt.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa

Opinia 2

Gdy bodajże 19 listopada 2009 r. szkocki Linn z niekłamaną dumą ogłosił, iż zaprzestaje produkcji odtwarzaczy CD z racji spodziewanej rychłej śmierci ww. formatu, z którego już więcej pod względem jakości dźwięku wycisnąć się nie da wydawało się, że faktyczny koniec srebrnego krążka jest bliski. Parafrazując jednak słowa Marka Twaina „pogłoski o jego śmierci okazały się mocno przesadzone”, gdyż puki co mamy drugą dekadę XXI w. a choć sprzedaż zdefiniowanych w Czerwonej Księdze nośników sukcesywnie maleje, to nadal z ich dostępnością nie ma najmniejszych problemów. Ponadto sami producenci urządzeń dedykowanych ich odtwarzaniu dziwnym zbiegiem okoliczności dalecy są od nerwowego szukania ewentualnych alternatyw a na rynku zarówno budżetowych, jak i dedykowanych najbardziej wymagającej klienteli konstrukcji jest w przysłowiowy bród. Za najlepszy dowód niech posłuży nasz dzisiejszy gość, dostarczony przez ekipę łódzkiego Audiofastu, flagowy dyskofon duńskiej legendy ekstremalnego High-Endu – Gryphon Audio Ethos.

Nie chciałbym w tym momencie wyjść na miłośnika teorii spiskowych, jednak gdy Gryphon zaprezentował Ethosa pierwszym skojarzeniem jakie odezwało się w mym czerepie było znane m.in. z amerykańskich dolarów „oko opatrzności”, za którym nie od dziś ciągnie się nader pokaźny zbiór legend, domniemywań i właśnie niestworzonych historii. Powód takich dywagacji był oczywisty, gdyż w przeciwieństwie do większości dostępnych na rynku urządzeń jego bryła zamiast być mniej, bądź bardziej zbliżoną do prostopadłościanu została zaprojektowana na planie … trójkąta, co nawet na tle futurystycznej Opery Consonace Droplet, bądź rezydującego w naszym referencyjnym systemie industrialnego C.E.C-a TL 0 3.0 wydaje się nader odważnym posunięciem i chyba tylko z Kalistą DreamPlay ONE Gryphon mógłby nawiązać jakiś dialog. Jednak po chwili zastanowienia w tym pozornym szaleństwie odnalazłem zaskakująco solidną dawkę stricte logicznych przesłanek począwszy od stabilności wynikającej z trzech niezależnych punktów podparcia, poprzez możliwość precyzyjnego wyznaczenia środka ciężkości, na ograniczeniu przechowywania „audiofilskiego powietrza” w niezagospodarowanej kubaturze urządzenia skończywszy. Jednym słowem same plusy a gdy dorzucimy do tego fakt, iż en face Ethos prezentuje się już zdecydowanie mniej kontrowersyjnie, to ustawiony pomiędzy nieco bardziej „normalnymi” komponentami aż tak bardzo wyróżniać się nie powinien. Oczywiście nie sposób pominąć wynikającego z jego budowy (mamy do czynienia z klasycznym top-loaderem), wybijającego się ponad korpus wysięgnika z przymocowaną pokrywą transportu, jednakże w dobie wszechobecnego bezprzewodowego streamingu nie takie „wykwity” zdążyły nam spowszednieć. A skoro od ww. mechanizmu charakterystykę wizualną Ethosa rozpocząłem, to pozwolę sobie tylko wspomnieć, iż podobnie jak i cały płat górny również wysięgnik i sam perforowany „właz” wykonano ze szczotkowanego aluminium utrzymanego w naturalnej kolorystyce surowca, choć miłośnicy czerni mogą również rozejrzeć się za opcją „Black edition”, która całkiem niedawno pojawiła się w duńskim portfolio. Prawdziwą wisienką na torcie jest złocony docisk płyty, który na owej przed zamknięciem pokrywy umieścić należy a następnie z błyskiem w oku patrzeć, jak idealnie wpasowuje się w dedykowane wycięcie. Z kolei szczątkowy front ograniczono do poprzecznego pasa akrylu z którego flanek wyrastają cokoły zakończonych regulowanymi stożkami nóg a w centrum za oko łapie ramka podwieszonego i przywodzącego na myśl znany z testu Tridentów, zawierającego błękitny, przyozdobiony purpurowym firmowym logotypem, wyświetlacz i dotykowe sensory zewnętrznego panelu sterowania. Nader rozbudowane menu pozwala zmniejszenie poziomu wyjściowego (-6dB), aktywację filtra dolnoprzepustowego pierwszego rzędu dla sygnałów DSD (w tej roli wykorzystano posrebrzony kondensator mikowy), zastosowanie własnej nomenklatury wejść, czy też pięciostopniowe dopasowanie jaskrawości wyświetlacza. Możemy również ustawić czas po jakim, w przypadku bezczynności Ethos przejdzie w stan uśpienia i tu miła niespodzianka, gdyż Duńczycy zamiast, jak to lwia część konkurencji robi, fabrycznie „proekologiczne” ustawić kilka kwadransów (do wyboru jest 30min, 1h, 2h, 4h i nigdy) wybrało opcję … nigdy, czyli może i te 40W odtwarzacz będzie z gniazdka „ciągnął”, ale na pewno brzmieniowo do pełni swych możliwości będzie dochodził w tzw. okamgnieniu. Z kolei masywny pilot oferuje dostęp nie tylko do podstawowych opcji nawigacji i odtwarzania, lecz również do zdecydowanie bardziej zaawansowanej filtracji sygnałów PCM i DSD (7 opcji), oraz upsamplingu – PCM do 384kHz, lub DSD128.
Z racji dość niestandardowego kształtu bryły naszego dzisiejszego gościa jego ściana tylna składa się z dwóch zbiegających się w osi symetrii połówek dedykowanych odpowiednio lewemu i prawemu kanałowi. Aby jednak jej nie szpecić a niejako w gratisie ograniczyć ergonomię usytuowania odtwarzacza wszystkie interfejsy ukryto w jego „podwoziu”. O ile jednak wyjścia analogowe w postaci gniazd RCA i XLR są rozlokowane symetrycznie, to już wejścia cyfrowe (USB,SPDIF i AES/EBU), oraz 12V triggera umieszczono wraz z interfejsami analogowymi prawego kanału a wyjście cyfrowe AES/EBU i zintegrowane z komorą bezpiecznika gniazdo zasilające IEC kanału lewego.
Centralne miejsce w trzewiach przypadło aluminiowej komorze współczesnego transportu StreamUnlimited Blue Tiger CD-Pro 8 współpracującego z parą (topologia dual-mono) kości ESS Technology Sabre ES9038PRO (po jednej na kanał). Za wspomniany upsampling odpowiedzialny jest z kolei układ AKM AK4137 a zasilanie oparto na dwóch klasycznych toroidach dedykowanych odpowiednio pracującej w klasie A sekcji analogowej i cyfrowej.

Skoro w momencie oficjalnej premiery – podczas ostatniej edycji monachijskiego High Endu Ethosa niestety posłuchać nie dane mi było a niemalże prywatna sesja w ramach również ostatniego przed pandemią stołecznego Audio Video Show, czy też wizyta w siedzibie dystrybutora obarczone byłe zbyt wieloma zmiennymi z formułowaniem bardziej konkretnych wniosków zmuszony byłem uzbroić się w cierpliwość. Jednak wiadomy obiekt mojego mrocznego pożądania koniec końców zagościł w moim systemie, więc już bez większych ceregieli mogę przystąpić do możliwie dogłębnej wiwisekcji jego walorów brzmieniowych. A jest o czym pisać, gdyż nie uprzedzając faktów topowy odtwarzacz Gryphona nie tylko zadaje kłam ww. opinii Szkotów o śmierci wiadomego formatu, co bezpardonowo przewartościowuje wszystko, co do tej pory można byłoby o wydawać by się mogło natywnych ograniczeniach płyt CD powiedzieć. W telegraficznym bowiem skrócie nawet jeśli do takowych ograniczeń Gryphon dociera, to ich obecność przesuwa w takie rejony o których konkurencja mogła, może i pewnie jeszcze długo móc będzie co najwyżej pomarzyć. I nie piszę tego z czystej grzeczności, kurtuazji, czy też chęci przypodobania się komukolwiek, gdyż nigdy nie ukrywałem iż jestem zagorzałym plikolubem, lecz jedynie stwierdzam niezbity fakt potwierdzony osobistymi doświadczeniami. Fakt nie tyle rozdzielczości, gdyż w dobie permanentnego zalewu Hi-Resu ów termin na tyle spowszedniał, iż tak naprawdę mało kto zwraca na niego uwagę i bierze na poważnie, co wręcz porażającego realizmu. Realizmu na takim poziomie intensywności, że podczas odsłuchów „Ace of Spades” Motörhead zacząłem nerwowo zerkać w kierunku barku w obawie przed jego spustoszeniem przez rozochoconego groźnymi porykiwaniami Lemmy’ego. Nie oznacza to bynajmniej cudownego wskrzeszenia Iana Frasera Kilmistera wraz z jednoczesnym dokopaniem się do leżących w Jackson’s Studios w Rickmansworth od 1980 r. taśm matek a następnie dokonaniem ich graniczącego z niemożliwością masteringu, lecz oddaniem natywnej energii i autentycznego świadectwa tamtych czasów. Czyli przekładając powyższe krągłe frazesy na język zrozumiały dla ogółu dźwięki dobiegające z głośników były najogólniej rzecz ujmując koszmarnie surowe i płaskie, ale na wskroś prawdziwe, autentyczne. Wystarczyło jednak w komorze Ethosa umieścić „The Blues Is Alive And Well” i szanowny Buddy Guy nie tylko pukał do naszych drzwi, co wygodnie rozsiadał się na kanapie a jakby tego było mało co i rusz przywoływał do siebie kolejnych przyjaciół, z którymi na zupełnym luzie jamował. Po ww. album sięgnąłem nie bez przyczyny, gdyż nie dość, że szalenie go lubię, to nader często sprawdzam na różnych źródłach ile są w stanie oddać z jego „soczystości”, bo właśnie owa soczystość tak mnie w nim urzekła i jakiekolwiek jej ograniczenie, o osuszeniu nawet nie wspominając, traktuję jako ewidentny zamach na mój dobrostan. A zaimplementowane w Gryphonie kości Sabre za wzór „cnót niewieścich”, znaczy się muzykalności niezbyt często są stawiane. Tymczasem Ethos oczarował mnie dźwiękiem gęstym, ciemnym i jędrnym niczym kształty … mniejsza z tym czego i kogo. Grunt, że mój dyżurny – lampowy (!!!) Ayon CD-35, którego właśnie za podobne walory niezwykle cenię wypadł przy Duńczyku po japońsku, czyli jako tako. Ponadto Gryphon bił Austriaka na głowę pod względem definicji źródeł pozornych i to nawet nie zbliżając się do estetyki określanej mianem analitycznej. Zero podkręcania ostrości, zabawy suwakiem HDR i dążenia do pocztówkowej przesady a zarówno obecność, namacalność muzyków, jak i wgląd w nagranie były na najwyższym, referencyjnym poziomie. Jak to możliwe? Nie wiem, jednak był to jeden z niewielu przypadków, gdy źródło cyfrowe zrównało się z najwyższych lotów analogiem i nie miało przy tym żadnych kompleksów pod jakimkolwiek, włącznie ze stricte „taśmową” koherencją. Tytułowy odtwarzacz w iście mistrzowski sposób operował tak barwą, jak i dynamiką, przy czym kreując pierwszy plan blisko słuchacza ani na moment nie zapominał o właściwej gradacji planów dalszych i choć zmysłowo wyginające się przy mikrofonie solistki niejako z automatu przyciągały wzrok, to o ile tylko udało nam się chociażby na moment przestać robić do nich maślane oczy, bez trudu mogliśmy zidentyfikować pozostałych bohaterów rozgrywającego się przed naszymi oczami i uszami spektaklu. Proszę tylko włączyć „Symphonicę” George’a Michaela, by osobiście się przekonać co w duńskim wydaniu oznacza obszerna i zarazem uporządkowana scena dźwiękowa. Dla mnie osobiście było to swoiste mistrzostwo świata, po którym powrót do własnego źródła był nad wyraz gorzką pigułką do przełknięcia. Podobnie było z „Black Market Enlightenment” Antimatter, gdzie nie tylko przestrzeń nagrania dalece wykraczała poza kubaturę mojego pokoju, co dynamika zarówno w skali mikro, jak i makro wydawała się nic nie robić z ograniczeń sprzętowych osiągając realizm koncertu w którym uczestniczymy stojąc zaledwie kilka, kilkanaście metrów od sceny.

Skoro jednak nasz dzisiejszy gość dysponował wejściami cyfrowymi nie omieszkałem go i na taką ewentualność przebadać i tu od razu zaliczyłem lekki zgrzyt, gdyż streaming z tzw. chmury – zasobów Tidal Master wypadł na tyle blado – znaczy się płasko i z bestialsko wykastrowaną dynamiką, iż w pierwszym momencie sądziłem, że Ethos po prostu poczuł się urażony próbą mezaliansu z Luminem U1 Mini, jednakże mając w pamięci podobne reakcje alergiczne zaobserwowane podczas innych sesji czym prędzej zmieniłem repozytorium na pełniącego rolę NAS-a Soundgenica HDL-RA4TB i powiedzmy, że sytuacja wróciła do normy. Nie było to jeszcze to, co ze srebrnych krążków i to niezależnie od gęstości materiału źródłowego, ale i tak i tak poziom reprezentowany przez dźwięki dobiegające mych uszu był w pełni zasługujący na miano wybornego. W dodatku dopiero po kilku dniach zorientowałem się, iż zupełnie nie zwracam uwagi na nieobsługiwanie przez Gryphona formatu MQA, gdyż majestatyczny Duńczyk zarówno ze „zwykłych” plików 16/44.1, jak i z ich gęstego rodzeństwa z jednakowym entuzjazmem wyciskał ostatnie soki sprawiając, iż zamiast na parametry patrzyłem li tylko na jakość realizacji i wartość muzyczną. A właśnie, jakość. Chodzi bowiem o to, iż czytając moje powyższe peany mogłoby się Państwu zdawać iż niezależnie co do komory transportu włożymy, bądź na wejścia cyfrowe dostarczymy, to osiągniemy stan audiofilskiej nirwany. Nic z tych rzeczy. Repertuar nagrany i zagrany źle tak też z tytułowego odtwarzacza zabrzmi i choćbyśmy nie wiadomo jak zaklinali rzeczywistość tego nie zmienimy. O ile zatem odsłuch „Ace of Spades” Motörhead będzie równie przyjemny co wizyta u dentysty bez posiłkowania się znieczuleniem, o tyle już „Black Market Enlightenment” Antimatter roztoczy przed nami uroki potęgi zelektryfikowanego rocka w swej najbardziej atrakcyjnej postaci – z fenomenalnie zdefiniowanym na pierwszym planie wokalem, gradacją dalszych planów i swobodą oraz oddechem. Nie będzie może tej iście holograficznej trójwymiarowości co z nośnika fizycznego, ale konia z rzędem temu, kto marudziłby mając taki dźwięk na co dzień.

Próbując dokonać swoistego résumé poczynionych podczas odsłuchów obserwacji i mając jednocześnie czas na ich spokojne przetrawienie dochodzę do wniosku, iż Gryphon Audio Ethos jest jeśli nie najlepszym, to z pewnością jednym z najlepszych, oczywiście moim skromnym zdaniem, nie tylko odtwarzaczem i zarazem przetwornikiem, lecz po prostu źródłem dostępnym na rynku. Oferuje bowiem dźwięk na swój sposób wymykający jakimkolwiek próbom zaszufladkowania go w kategoriach bądź to cyfrowych, bądź analogowych stereotypów. On po prostu gra muzykę w takiej formie i z takim realizmem, iż traktując go jako punkt wyjścia do stworzenia systemu marzeń prawdopodobieństwo dogonienia przysłowiowego króliczka i tym samym osiągnięcie audiofilskiej nirwany wydaje się bliskie 100%.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VM

Dystrybucja: Audiofast
Cena: 162 950 PLN

Dane techniczne
Wykorzystane przetworniki: 2 x ES9038 PRO 32bit/768 kHz
Obsługiwane sygnały cyfrowe: 22kHz – 192kHz (AES/EBU, SPDIF); 32kHz – 384kHz PCM, DSD64 – DSD512 (USB)
Stosunek sygnał/szum (śr.ważony): < -120 dB
Całkowite zniekształcenia harmoniczne + szum: 0,007% @ 0dB
Pasmo przenoszenia: 0-192 kHz (-3 dB)
Impedancja wejściowa: 110 Ω (AES/EBU), 75 Ω (SPDIF)
Nominalne napięcie wyjściowe:4,3 V +/-6,08Vpp (XLR); 2,15 V +/-3,04Vpp (RCA)
Nominalna impedancja wyjściowa: 30 Ω
Separacja kanałów: nieskończona
Pobór mocy: <0,5 W (standby); 39 W (max.)
Wymiary (S x W x G): 480 x 176 x 453 mm
Waga: 13,7 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. CD player

Luxman D-10X

Luxman, japońska ikona w świecie high-end, poszerzył swoją gamę produktową o nowy odtwarzacz płyt SACD/CD – flagowy model D-10X. Stworzona w oparciu o dziedzictwo cenionego D-08u, ta debiutująca konstrukcja jako pierwszy na świecie odtwarzacz CD wykorzystuje zaawansowane moduły DAC PCM768 kHz/32 bity, DSD22,4 MHz/1 bit oraz wspiera pełne dekodowanie MQA. Ponadto D-10X wyróżnia się nowym układem mechanicznym z niezwykle sztywnym transportem LxDTM-i oraz nowymi dyskretnymi, w pełni zbalansowanymi wzmacniaczami ODNF-u.

Luxman D-10X jest flagowym odtwarzaczem płyt CD w gamie produktowej Luxmana, japońskiej ikony w świecie audio. Bazując na referencyjnym modelu D-08u, najnowsza konstrukcja oferuje więcej możliwości odtwarzania, najnowszą technologię konwersji, solidnie wzmocniony mechanizm napędu i udoskonalony analogowy stopień wyjściowy. Mocno osadzony na fundamentalnych zasadach projektowania i wykorzystujący najbardziej zaawansowaną technikę cyfrową, analogową i mechaniczną, Luxman D-10X odsłania kurtynę prowadzącą na najdoskonalszą scenę dźwiękową.

LxDTM-i – nowy mechanizm napędu

Nowy, jeszcze bardziej wytrzymały transport LxDTM-i (Luxman original Disc Transport Mechanism-improve) jest oryginalnym mechanizmem Luxmana, szczycącym się najwyższą precyzją odczytu i sztywnością konstrukcji eliminującą wibracje. Mechanizm zamknięty jest przez biegnące przez całą jego długość boczne panele z aluminium o grubości 8 mm oraz stalową płytę górną o grubości 5 mm. W celu zwiększenia ochrony napędu przed wibracjami, fizyczny system mocowania tworzy zintegrowaną strukturę, która wspiera boczną ramę. Efektem jest niezwykle precyzyjny i stabilny system odczytu o niezrównanej wytrzymałości. Specjalne „żaluzje” odporne na kurz umożliwiają czystą i cichą obsługę płyt.

Wysokiej klasy DAC firmy ROHM z obsługą najnowszych formatów

D-10X wyposażony jest w wysokiej klasy przetwornik cyfrowo-analogowy firmy ROHM Co., Ltd. z siedzibą w Kyoto. Ten uznany na świecie producent półprzewodników stworzył nowe, wysoko zaawansowane układy DAC „MUS-IC” BD34301EKV, które zostały opracowane z myślą o urządzeniach audio klasy high-end. Z najlepszą specyfikacją i najwyższą jakością w branży, niskimi zniekształceniami (THD+N: 115 dB) i niskim szumem (stosunek S/N: 130 dB), mogą one pracować w trybie dual mono. Dzięki temu atmosfera w miejscu nagrania i wszelkie niuanse dźwiękowe urzeczywistniane są przez muzykę, która jest wiernie odwzorowywana w domu użytkownika.

Wejście USB obsługuje pliki PCM 768 kHz/32 bity i DSD 22,4 MHz/1 bit. Odtwarzacz wspiera także format MQA (MQA-CD/pliki MQA) z pełnym dekodowaniem i wyposażony jest w nowy, wysoko precyzyjny moduł ultra-niskofazowego zegara z niskim jitterem, który redukuje szum w pobliżu częstotliwości oscylacji.

Nowy układ wzmocnienia ODNF-u (Only Distortion Negative Feedback – ultimate)

ODNF, unikatowy obwód wzmacniacza, został zaprojektowany przez Luxmana do samochodowych urządzeń audio w 1999 r. Od chwili swojego debiutu układ ten został udoskonalony i jest kluczowym elementem nowoczesnej techniki amplifikacji Luxmana. Tylko wykryte zniekształcone elementy toru audio przesyłają informację zwrotną w celu wyeliminowania zniekształceń bez zmiany muzycznych komponentów. W efekcie urządzenie zapewnia wysoką jakość dźwięku, pełnię dynamiki i doskonały stosunek sygnału do szumu.

Czwarta generacja układu ODNF-u Luxmana jest już o kolejny krok bliżej perfekcji. Wyjście wzmacniacza detekcji zniekształceń ustawione jest na równoległą pracę, ulepszając precyzję detekcji zniekształceń i zachowując niższą impedancję. Wysoko precyzyjne układy DAC działają w trybie dual mono z w pełni różnicowymi wyjściami, które przesyłają sygnał do zbalansowanego układu konwersji napięciowo-prądowej. W efekcie najnowszy układ Luxmana wyróżnia się wysoką czystością dźwięku w szerokim zakresie pasma przenoszenia, zapewniając nowy poziom jakości brzmienia.

Wydajne zasilanie, perfekcyjnie dopracowana konstrukcja

W D-10X projektanci zastosowali nowe, większe transformatory mocy opracowane z myślą o urządzeniach audio (z pojemnością większą o 27 proc. w porównaniu z konwencjonalnymi) i niezależne regulatory dla każdego obwodu charakterystycznego dla Luxmana, niezwykle stabilnego zasilania wykorzystującego duże filtrujące kondensatory pojemnościowe. Mechaniczny układ urządzenia został tak opracowany, aby zapewniał maksymalną separację pomiędzy zasilaniem i wyjściem analogowym, a przy tym cechował się doskonałą izolacją od wibracji i balansem wagi.

Obudowa urządzenia chroni przed polem magnetycznym, impedancją uziemienia i cyfrowymi zakłóceniami. Jako środek zaradczy projektanci zastosowali kompozytową strukturę pozbawione pętli i ekranowane komponenty chassis. Ponadto Luxman zadbał o idealny tor sygnałowy, odczyt – konwersja – wyjście, co pozwoliło wyeliminować zakłócenia i wibracje źródeł. W ograniczaniu drgań pomaga specjalnie dobrany gradient gęstości żeliwnych nóżek, dzięki czemu D-10X precyzyjnie odwzorowuje nawet najdelikatniejsze sygnały muzyczne.

Łatwa obsługa

Funkcjonalność urządzenia zwiększa fluorescencyjny wyświetlacz, który dzięki trybowi zoom zawsze pozostaje czytelny. Trzy kolorowe diody LED informują o statusie dekodowania MQA (MQA-CD/pliku MQA) – Studyjny/niebieski, Oryginalny/zielony, Zrenderowany/magenta.

Odtwarzacz CD Luxman D-10X wyposażony jest w terminale RCA z wysokiej jakości stopu miedzi, które łączą twardość mosiądzu z przewodnością miedzi. Rolę analogowych wyjść pełnią także terminale Neutrik XLR. Ponadto urządzenie wykorzystuje cyfrowe wejścia – USB, dwa optyczne i jedno koncentryczne – oraz cyfrowe wyjścia: jedno optyczne i jedno koncentryczne.

Oryginalne oprogramowanie Luxmana, Luxman Audio Player, zapewnia prostą i wygodną obsługę tego modelu z poziomu komputera Mac/PC. Oprócz standardowego transferu izochronicznego dostępne są cztery tryby Bulk Pet gwarantujące wysoką jakość dźwięku poprzez zredukowanie obciążenia obróbki.

Luxman D-10X już jest dostępny w sprzedaży. Poglądowa cena detaliczna urządzenia wynosi 74 999 zł.

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. CD player

Audionet PLANCK

Link do zapowiedzi: Audionet PLANCK

Opinia 1

W ramach kontynuacji przygody z pewną niemiecką marką, po wybornej super integrze Watt i w trakcie cierpliwego oczekiwania na ultra high-endowy, określany przez samego producenta jako „stratosferyczny” zestaw pre/power STERN/HEISENBERG (mamy cichą nadzieję, iż kiedyś do nas ww. set jednak dotrze) postanowiliśmy wziąć z Jackiem z portfolio Audioneta w krzyżowy ogień odsłuchów topowe źródło cyfrowe. Skoro patronem flagowego wzmacniacza zintegrowanego został „ojciec rewolucji przemysłowej” – James Watt a wspomnianej, dzielonej amplifikacji nobliści Otto Stern i Werner Heisenberg nietrudno się domyślić, że i dzisiejszy bohater ma równie sławnego i docenionego „ojca chrzestnego”. Zanim jednak odsłonię wszystkie karty muszę przyznać, że berlińscy inżynierowie mają wyraźną słabość do obszaru fizyki kwantowej, gdyż tym razem zdecydowali się na kolejnego laureata Nagrody Nobla … Maxa Karla Ernsta Ludwiga Plancka, odkrywcę nieznanej dotychczas (czyli do 1900 roku) fundamentalnej stałej przyrody (stałej Plancka) i teorii dowodzącej, że energia nie może być wypromieniowywana w dowolnych ciągłych ilościach, a jedynie w postaci „paczek” (kwantów). Panie i Panowie oto Audionet PLANCK i od razu uprzedzę, że o dzielonym źródle, lub samym transporcie, czy to CD, czy plików z najwyższej półki jeszcze nic nie słychać, ale jeśli takowe miałoby się pojawić to uprzejmie przypominam, że „niezagospodarowany” pozostaje patronat Paula A. M. Diraca – autora zredukowanej stałej Plancka – stałej Diraca.

No dobrze, żarty na bok, gdyż nomenklatura to jedno, ale nawet tuzin noblistów w portfolio nie sprawi, że ładnie opakowana rebrandowana budżetówka zacznie grać jak przysłowiowy milion dolców. Zanim jednak pochylimy się nad brzmieniem pozwolę sobie na kilka słów o walorach estetycznych odtwarzacza Audionet PLANCK. Od razu zatem, w celu rozwiania wszelkich wątpliwości na wstępie uprzejmie doniosę, że PLANCK od trony technicznej z budżetówką ma tyle wspólnego co przysłowiowa szyba z szybowcem.
Bryła odtwarzacza to wycięty, masywny (8,6 kg) blok aluminium o grubości ścian wynoszącej 20 mm obejmujący górę i boki, oraz chassis dolne uzupełniające całość o front, spód i ścianę tylną. Zgodnie z tradycją nie zabrakło też autorskiej, zintegrowanej z całością, a tak po prawdzie stanowiącej niewidoczną od frontu platformę antywibracyjną, wykonanej z ciężkiego konglomeratu płyty spodniej. Jak na stricte high-endowy top-loader przystało dostojnie (obsługa manualna) poruszające się na silikonowych prowadnicach centymetrowej grubości aluminiowe wieko daje dostęp do mechanizmu z charakterystycznym, grubym trzpieniem wrzeciona zawieszonego na polietylenowych pasach napędu Philips CDM-PRO 2LF i piekielnie mocno trzymającym, wyposażonym w magnesy krążkiem dociskowym wykonanym z tworzywa POM.
Front zdobi jedynie centralnie umieszczony czarno-błękitny wyświetlacz, wycięte po lewej stronie firmowe logo i czujnik IR wraz z czterema przyciskami nawigacyjno-funkcyjnymi po prawej. Kwintesencja oszczędnej elegancji. Zdecydowanie więcej dzieje się za to „od zakrystii”, gdzie w idealnym porządku rozdzielono poszczególne sekcje na, patrząc od lewej, interfejsy komunikacyjne Audionet Link, wyjścia nałogowe w postaci pary solidnych terminali RCA i XLR, pokaźną baterię interfejsów cyfrowych – wejść koaksjalnego, USB, optycznego i wyjść optycznego, pary koaksjali i AES/EBU. Jakby tego było mało gniazda zasilania mamy dwa – standardowe, trójbolcowe IEC i okrągłe, wielopiowe dedykowane zewnętrznemu firmowemu zasilaczowi AMPERE (opcja za drobne 3 5834 PLN).
Jeśli zaś chodzi o trzewia, to oprócz niewielkiego, ekranowanego toroida dbającego o zasilanie elektroniki, oraz małej impulsówki dedykowanej transportowi, znajdziemy poprzedzone upsamplerem SRC4192 firmy Burr Brown parę przetworników Analog Devices AD1955 (po jednym na kanał), trzy kości Burr-Brown DIT4096I (96 kHz) obsługujące wyjścia cyfrowe i dyskretną, pracującą w klasie A sekcję analogową.

PLANCK oferuje brzmienie z jednej strony adekwatne do swojej aparycji a z drugiej dla niczego niespodziewających się słuchaczy w pewnym sensie zaskakujące. Rozkładając na czynniki pierwsze analogię do wzornictwa należałoby zwrócić bowiem uwagę na wszechobecną potęgę i autorytatywność przekazu jaką serwuje nam niemiecki odtwarzacz. Dźwięk jest duży, wręcz spektakularny, acz nieprzesadzony i niepopadający w gigantomanię. Spora w tym zasługa niezwykłej zwartości i homogeniczności reprodukowanego pasma, dzięki czemu nic się nie rozlewa, nie snuje, tylko zachowuje pełną kontrolę. Co ciekawe w pierwszej chwili można odnieść wrażenie, że Audionet gra dość ciemnym dźwiękiem, tylko owe przyciemnienie nie dość, że nie ma nic wspólnego z jakimikolwiek, nawet najmniejszymi oznakami spowolnienia, to w dodatku … i w tym momencie dochodzimy do elementu zaskoczenia, jest on, czyli ów dźwięk niezwykle rozdzielczy i selektywny. Mamy zatem coś na kształt niezwykle udanej hybrydy wyrafinowania i dostojności goszczącego ostatnimi czasy w naszych skromnych progach Accuphase’a DP-720 z dynamiką i rozdzielczością kipiącego energią Ayona CD-35, czy nawet, po aplikacji jak to ujęła małżonka jednego z naszych znajomych, „niemoralnie drogich” Siltechów Triple Crown zbliżając się do poziomu holograficznej czytelności C.E.C.-a TL 0 3.0. Brzmi intrygująco? Ano właśnie i proszę mi wierzyć na słowo, tak też jest w praktyce. Nie bez powodu przywołałem bowiem zrobionego „po analogowemu” – paskowego C.E.C.-a, gdyż niemiecki top-loader również obrał podobny kierunek, pomysł kreowania muzycznego spektaklu. PLANCK, biorąc przykład zarówno z „zerówki” i jak zdecydowanej większości wysokiej klasy … gramofonów (to nie jest przejęzyczenie, ani tym bardziej chochlik drukarski) podchodzi bowiem do sprawy reprodukcji materiału źródłowego w sposób globalny, totalny i kompletny – organiczny. To nie jest zbitek, bądź nawet całkiem udany, zgrabny kolaż mniej bądź bardziej przypadkowych dźwięków układający się, przynajmniej z pewnej odległości, w nader akceptowalną mozaikę. O nie. Tym razem mamy do czynienia z nieporównywalnie bardziej homogenicznym, pozornie monolitycznym tworem przedstawianym słuchaczom jako nierozerwalna całość. Jednak bardzo szybko okazuje się, iż z tego monolitu bez trudu jesteśmy w stanie wedle własnych potrzeb wyłuskiwać interesujące nas niuanse. To coś na kształt i podobieństwo najwyższej czystości bursztynu w którym zatopiony komar, bądź inne ówczesne żyjątko możemy podziwiać w natywnej, czy nawet nieco „podbitej” rozdzielczości a ewentualna granulacja odbywa się na poziomie molekularnym. Aby tego doświadczyć wcale nie trzeba sięgać po pseudoaudiofilskie samplery, na których skrzypnięcie krzesła w piątym rzędzie, bądź stłumione kaszlnięcie dobiegające z jeszcze dalszych miejsc mają rangę porównywalną do partii co najmniej chórków. Wystarczy bowiem sięgnąć nawet po do bólu komercyjne „The Look Of Love” by po pierwsze dać się uwieść głębokiemu i pełnemu karmelowej słodyczy głosowi Diany Krall a po drugie odkryć, że dyskretny akompaniament orkiestry jest prawdziwym majstersztykiem pozwalającym bez najmniejszych problemów śledzić partie poszczególnych instrumentów. Ich lokalizacja i stabilność na wirtualnej scenie na Audionecie wypadają referencyjnie a jeśli dodamy do tego równie naturalną gradację planów i budowanie przestrzeni scenicznej w głąb bardzo szybko okaże się, jak trudno zrezygnować z odsłuchu, by powrócić do codziennych obowiązków.
Równie wyborny mariaż rozdzielczości z barwą i jak się miało okazać natywną gęstością zaobserwować można było na dość eklektycznym i mało ortodoksyjnym, przynajmniej jeśli chodzi o instrumentarium i podejście do symfoniki, albumie „Three Worlds: Music From Woolf Works” Maxa Richtera. Może i w muzyce Richtera nie ma niczego odkrywczego, czy pionierskiego, ale trudno odmówić mu talentu do syntezy charakterystycznych dla „rasowej” klasyki elementów ze stricte współczesnymi, syntetycznymi trendami w wielce atrakcyjną całość. I właśnie ową umiejętność i swobodę artystycznego wyrazu PLANCK ze swojej strony akcentuje i podkreśla niejako zachęcając odbiorców do większej aniżeli zazwyczaj uwagi podczas odsłuchu. Z jednej strony prezentując dzieło jako skończoną całość z drugiej kusi dalszoplanowymi wątkami, pozornie zawieszonymi w próżni dźwiękami do własnych poszukiwań, przemyśleń, interpretacji. Jednym słowem angażuje nas nie tylko emocjonalnie, co fizycznie, gdyż nie sposób tego typu prezentacji traktować li tylko jako niezobowiązujące tło codziennej krzątaniny.
Podobnie sprawy się miały na zdecydowanie bardziej kakofonicznym repertuarze. Zarówno świetnie znoszący upływ czasu thrashowy evergreen „Rust In Peace” Megadeth, jak i cudownie zwariowany „Prophets Of Rage” Prophets Of Rage udowodniły, że dobry sprzęt jest w stanie dobrze zagrać każdy rodzaj muzyki a owe radosne porykiwania wypadły nie tyle dobrze co rewelacyjnie – z imponującym wykopem, mocą i bezpardonowym atakiem. Zero łagodzenia, spowolnienia, czy prób zaokrąglenia zbyt kanciastych form. Ciężkie brzmienia w najczystszej i przepotężnej postaci, jaka z reguły kojarzy się bądź to z występami na żywo, bądź przypisywana jest (niekoniecznie) czarnym i co najważniejsze zrealizowanym w domenie analogowej, lub chociażby z dedykowanym masteringiem płytom winylowym. Magia? Wbrew pozorom nie. To doprowadzona do perfekcji inżynierska wiedza, lata doświadczeń i najzwyklejsza w świecie pasja. Pasja, która sprawia, że analizując brzmienie PLANCKa traktujemy je jako kompletną i nierozerwalną całość a jakakolwiek próba analizy poszczególnych jego składowych, skrajów, czy wycinków reprodukowanego pasma przypomina usilne dzielenie włosa na czworo i generalnie rzecz biorąc jest kompletnie bez sensu.

Podejrzewam, iż w przeprowadzonym nawet w gronie doświadczonych rodzimych audiofilów plebiscycie na referencyjne źródło cyfrowe Audionet PLANCK mógłby nie znaleźć się nie tylko w pierwszej piątce, co nawet w dziesiątce. Za taki stan rzeczy odpowiada z pewnością jeszcze niezbyt duża popularność niemieckiej marki nad Wisłą a co za tym idzie również świadomość oferowanej przez tytułowego producenta niezwykle korzystnej relacji jakość/cena. Jeśli więc kierujecie się Państwo własnym słuchem i nie należycie do grona osób, którym „grają metki” postarajcie się wypożyczyć PLANCKa na testy we własnych systemach a przekonacie się, iż jest to jeden z najlepszych konwencjonalnych odtwarzaczy CD dostępnych na rynku.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35; AVM Audio OVATION MP 6.2
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Aaudionet WATT
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Jak to zwykle na tym ziemskim łez padole bywa, coś, co po dogłębnym zapoznaniu się okazuje się być bardzo interesującym, pomimo bycia pod przysłowiową ręką jakimś zrządzeniem losu umiejętnie umyka nam z pola widzenia. Co mam na myśli? Dla zwykłego Kowalskiego nic nadzwyczajnego, ale już dla miłośników dobrego brzmienia coś bardzo intrygującego w postaci źródła cyfrowego, a dokładnie mówiąc odtwarzacza płyt kompaktowych PLANCK niemieckiej marki Audionet. Dlaczego już we wstępniaku uchylam rąbka tajemnicy o dobrze rokujących możliwościach sonicznych dzisiejszego bohatera? Gdy prześledzicie naszą dotychczasową listę recenzji, z pewnością doszukacie się pierwszej jaskółki z portfolio tego brandu, czyli wzmacniacza zintegrowanego WATT, który wyskakując niczym królik z kapelusza pokazał, iż panowie zza naszej zachodniej granicy wiedzą, jak dotrzeć do naszych audiofilskich serc, ups, ośrodków utożsamiania się z dobrze odtworzoną muzyką. Przyznam szczerze, wtedy było to dla mnie bardzo pozytywne zaskoczenie i z pewnością obecnie automatycznie nieco podnosiło poprzeczkę oczekiwań dla tytułowego kompaktu, ale przywołując z pamięci tamten sparing o ten dzisiejszy w głębi ducha byłem dziwnie spokojny. Zatem, gdy karty leżą na stole, zapraszam wszystkich na kilka akapitów o dostarczonym przez łódzkiego dystrybutora Core Trends, zaanonsowanym kilka linijek wcześniej niemieckim odtwarzaczu płyt CD Audionet PLANCK.

Akapit przybliżający wygląd i możliwości współpracy PLANCK-a z potencjalnym systemem audio, będzie ociekał w kilka szczerych pochwał, gdyż mimo wyjścia spod ręki niemieckich inżynierów swoim designem udowadnia, że jeśli się chce, można pogodzić ogień z wodą, czyli tak uformować z pozoru prostą, rzekłbym nawet siermiężną bryłę, aby w jej “techniczności” dało się wyodrębnić nutkę romantyzmu. Naturalnie nie jest to projekt rodem z Italii, ale dzięki unikaniu ostrych krawędzi udało się uzyskać bardzo przyjazny nawet dla naszych drugich połówek projekt plastyczny. Ale do rzeczy. Jak doskonale widać na fotografiach mamy do czynienia top-loaderem, co już na starcie wymusza na potencjalnym zainteresowanym przygotowania dla odtwarzacza co najmniej stosownej półki z dużym prześwitem do znajdującej się wyżej, lub najzwyczajniej zagwarantować szczyt naszego audiofilskiego ołtarza. Próbując bardziej przybliżyć budowę opisywanego odtwarzacza nie można pominąć faktu wykonania jego obudowy z grubego, łączącego boki i górną płaszczyznę, aluminiowego profilu i zaimplementowanego jako spód konstrukcji przypominającego konglomerat, sporej grubości bloku skalnego. Podobnie jak podczas testowania wzmacniacza nie konsultowałem z producentem zamysłu użycia takiego półproduktu, ale jedno mogę powiedzieć na pewno, zwiększenie masy niepodważalnie pomaga w wygaszaniu szkodliwych drgań dla czułych układów wewnętrznych. Opisując front nie zaleję Was potokiem wizualnych fajerwerków, tylko zeznam, iż znajdziemy na nim teoretycznie niezbyt duży, ale po kilkunastodniowym obcowaniu stwierdzam, że bardzo czytelny wyświetlacz i cztery przyciski funkcyjne. Górna płaszczyzna obudowy idąc za wymaganiami konstrukcji jest ostoją dla umieszczonego pod odsuwaną do tyłu klapą napędu CD i zlokalizowanego tuż za nim bloku otworów wentylacyjnych. Przerzuciwszy nasze zmysły na tylny panel przyłączeniowy stosunkowo łatwo przekonujemy się, że rodowity Niemiec dostał solidny pakiet terminali w postaci serii wejść i wyjść cyfrowych (optyczne, AES/EBU i SPDIF), wyjść liniowych RCA i XLR i wieńczące listę gniazdo zasilające.

Jak gra nasz dzisiejszy bohater? Szybki research sesji zdjęciowej natychmiast zdradza, że PLANCK Audionet’a w swym boju o laury zastąpił japońskiego Accupchase, co z automatu zmusza mnie do choćby zdawkowej konfrontacji obydwu konstrukcji. I wiecie co? Jestem rad, że owa roszada miała miejsce, gdyż każda z konstrukcji stawia na nieco inne aspekty i pokazanie ich przy zdecydowanie większej rozpoznawalności Japończyka zdecydowanie ułatwi Wam wyciągnięcie wniosków na temat opiniowanej niemieckiej myśli technicznej. Zatem co różniło obydwu kontrpartnerów? Jak znakomicie zdajecie sobie sprawę, Accu przy nieco bardziej otwartym niż przed laty graniu nadal za zadanie nadrzędne uważa pracę nad nutą muzykalności, dla niektórych niestety z oficjalnym dopuszczeniem delikatnego pogrubienia linii rysującej źródła pozorne na wirtualnej scenie muzycznej. Tymczasem zamiana napędów poskutkowała wykonturowaniem dźwięku, ale o dziwo nie tracąc nic z jego gęstości i soczystości przy jednoczesnym wzmocnieniu, zebraniu się w sobie niskich rejestrów. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli, moje wywody nie mają na celu stawiania kontrpartnerów jednego nad drugim, gdyż to zwyczajnie są inne szkoły grania i nieuprawnionym jest mówienie, że jeden jest fantastyczny, bo krzepki, a drugi bidulek, bo melancholijny. Ja chcę tylko uzmysłowić Wam, co na tle znanej wszystkim na wylot szkoły grania Accupchase potrafi dopiero przebijający się na naszym rynku niemiecki Audionet, nic więcej. A czy były to jedyne różnice? Patrząc z perspektywy czasu w zdecydowanej większości tak, gdyż inne punkty określające wyrafinowanie danej konstrukcji typu: rozmiary sceny muzycznej, holografia źródeł pozornych i umiejętność wciągnięcia słuchacza w kreowany świat muzyki szły kolokwialnie mówiąc łeb w łeb. A jak wypadało to na tle konkretnych płyt? Pewnie trącę trywialnością, ale powiem , że typowo dla każdej z prezentacji. O co chodzi? Dla mnie o nic, ale znajdą się tacy, którzy ponadprzeciętną czytelność rysowania muzyki dawnej mogą odebrać za zbyt bezpośrednią. Ja przy stawianiu na gęstość grania osobiście lubię, gdy dźwięk ma wyraźnie zaznaczone krawędzie i dba o solidną dawkę informacji w górnych rejestrach, co bohater testu oferował od pierwszych minut testu. Naturalnie podczas rozprawiania o muzyce Baroku znaleźliby się ortodoksyjni melomani, którzy nie dopuszczają zbyt dosłownej prezentacji, ale uwierzcie mi, mimo, że owa muzyka jest moim konikiem, to bliżej mi do prezentacji niemieckiej, niż japońskiej. Myślicie, że usilnie bronię bohatera testu? Bynajmniej, gdyż nawet idąc tropem poszukiwania potknięć opisywanego źródła w kolejnych nurtach muzycznych PLANCK tylko potwierdzał swoje umiejętności, co skutkowało czytelnym, ale mięsistym kontrabasem i skrzącymi się blachami nawet w najbardziej wyczynowym pod tym względem ECM-owskim jazz-ie. A jeśli tak, to wyobraźcie sobie, co działo się z produkcjami typu elektronika grupy Yello, czy ciężkie brzmienie ze folk-metalowej stajni Percival Schuttenbach. Przenikliwe przestery na niskich sztucznie wygenerowanych pomrukach płyty “Touch”, czy mocne gitarowe riffy wspomagane masywną i pełną energii stopą krążka “Svantevit” z dziecinną łatwością dawały namiastkę tego, co czeka nas, oczywiście jeśli tylko się wybierzemy, na prawdziwym koncercie. Mało? Niestety musi wam wystarczyć, gdyż dalszy tekst odebralibyście jako drukowanie meczu, a jestem daleki od takich podejrzeń. Propozycja zza naszej zachodniej granicy nie potrzebuje siłowego nakłaniania do siebie, wystarczy dać jej szansę, a gwarantuję, nie zawiedziecie się. Nawet jeśli to nie do końca Wasza bajka, doświadczenie warte będzie każdej, poświęconej opisywanemu odtwarzaczowi minuty.

Gdy niemiecki krążownik lądował na stoliku ze sprzętem, oczywiście przypuszczałem, że może być ciekawie. Ale w najśmielszych snach nie oczekiwałem w dobrym tego słowa znaczeniu tak fantastycznej jazdy bez trzymanki. Co ważne, tchnięcie takiej dawki energii nie spowodowało przekroczenia techniczności dźwięku. Być może było to spowodowane towarzyszącą elektroniką. ale dla pełni informacji jedno muszę oznajmić, owa występująca w roli zastępczego systemu układanka audio grała w bardzo podobnej do mojej estetyce, dlatego też jestem spokojny o prawdziwość wyartykułowanych w tekście wniosków. Kto powinien zainteresować się tytułowym odtwarzaczem? Tak prawdę mówiąc wszyscy bez wyjątków, gdyż jedyną rzeczą z jaką może sobie nie poradzić, będą Wasze preferencje. Nad wszystkimi innymi aspektami potencjalnych systemów bez problemów jest w stanie zapanować.

Jacek Pazio

Dystrybucja: CORE trends
Cena: 56 700 PLN

Dane techniczne:
Pasmo przenoszenia: 0 – 75 000 Hz (-3 dB)
THD + N: < -107 dB/-6 dBFS
Stosunek sygnał/szum: > 111 dB
Separacja kanałów: > 134 dB/10 kHz
Impedancja wyjściowa: 33 Ω
Napięcie wyjściowe: 3.5 V RMS
Pobór mocy (standby/maksymalny): < 1/40 W
Wymiary (S x W x G): 430 x 120 x 370 mm
Waga: 25 kg

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Accuphase DP-720
– przedwzmacniacz liniowy: Phasemation CA-1000
– monobloki: Phasemation MA-2000
Kolumny: Lumen White Kyara
Kable głośnikowe: Siltech Triple Crown Speak
IC RCA: Siltech Triple Crown
XLR: Siltech Triple Crown
Kable zasilające: Siltech Triple Crown Power
Stolik: SOLID BASE VI
Listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA