Tag Archives: Commander


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Commander

Gryphon Audio Commander

Link do zapowiedzi: Gryphon Audio Commander

Opinia 1

Gdy prześledzicie nasze perypetie z produktami duńskiego Gryphona, przekonacie się, iż mieliśmy u siebie prawie wszystko. Od Diablo 300, przez koncówki mocy – Antileon, Mephisto i Apex, przedwzmacniacz liniowy Pandora, phonostage Legato Legacy, DAC-a Kalliope, odtwarzacz CD Ethos, po kolumny Trident II. Owszem, kilka drobnych komponentów wespół z flagowymi kolumnami Kodo nie miało u nas swoich pięciu minut, jednak nie oszukujmy się, tak zwana „elektroniczna drobnica” na tle wspomnianego portfolio to daleki od traktowania go jako ujmę na honorze ułamek oferty, zaś topowe zespoły głośnikowe mimo przyzwoitej wielkości naszego salonu odsłuchowego niestety nie miały najmniejszych szans na zdroworozsądkowe zmieszczenie się w jego okowach. A jeśli tak, to po ostatnim teście spod znaku Gryphona w postaci monstrualnej, co istotne, niełatwą decyzją zostawionej na stałe w systemie końcówki mocy Apex Stereo, naturalną koleją rzeczy wydawał się być miting z dedykowanym przedwzmacniaczem liniowym. Oczywiście takie były też nasze plany, jednak cały czas rozbijały się o bardzo prozaiczny problem. Chodzi mianowicie o fakt oczekiwania na jego oficjalne pojawienie się w ofercie Duńczyków. Na szczęście czas z nowo nabytym 200 kg piecem niespecjalnie się dłużył, bowiem ni stąd ni zowąd lekko zaskoczeni dostaliśmy info, że ustalane od jakiegoś czasu plany testowe bez problemu możemy finalizować. Takim to sposobem wieńcząc dzieło poznania na chwilę obecną pełnej oferty marki Gryphon Audio Design mam niekłamaną przyjemność zakomunikować, iż w dzisiejszym skandynawskim odcinku zmierzymy się z flagowym przedwzmacniaczem liniowym Gryphon Audio Commander.

Z czym mamy do czynienia? Myślę, iż nie przesadzę, gdy naszych bohaterów – tak tak mamy do czynienia z tak zwaną „dzielonką” – określę rasowymi przedstawicielami high end-owego szaleństwa. Powód? Nie tylko ich gabaryty, ale również waga spokojnie przewyższają osiągi znaczącej wielkości typowych wzmacniaczy zintegrowanych i być może się zdziwicie, ale także końcówek mocy. To skręcone z ciężkich, grubych, do tego kreujących designerskie kształty płatów aluminium pięknie wykończone w modnej czerni obudowy. Obydwie są takie same, a jedynymi co je różni, to wyposażenie determinowane wykonywanym zdaniem. Jakie to różnice? To widać gołym okiem. Sekcja przedwzmacniacza w stosunku do zasilacza na awersie uzbrojonym w imitację radiatora biegnącego przez całą wysokość frontu przez przeciętą trójwymiarowym motywem smoka, górną płaszczyznę aż po plecy urządzenia, może pochwalić się implementacją motywu odwróconego trójkąta. Cel? Jak można się spodziewać, jest to wizualny zabieg pozwalający na aplikację dużego, dzięki temu czytelnego z daleka, dotykowego wyświetlacza, krwistoczerwonego logo marki i włącznika inicjującego pracę urządzenia. Jeśli chodzi o dawcę energii elektrycznej, ten będąc pozbawionym wspomnianej prostopadłościennej trójkątnej bryły w dolnej części przedniego panelu pomiędzy pionowymi ringami à la radiatora może pochwalić się jedynie dwoma czerwonymi diodami oznajmiającymi jego pracę. Co bardzo istotne, przedni panel w obydwu komponentach w celach podkreślenia przemyślanego pomysłu na wygląd na wysokości masywnych kolców stabilizujących konstrukcję lekko się unosi. To z jednej strony ciekawie wygląda, a z drugiej minimalizuje odczucie przysadzistości ponadnormatywnie dużych urządzeń. Przechodząc z opisem na tylne flanki naszych bohaterów Power Supply (zasilacz) oprócz typowych dla Gryphona w najwyższych modelach dwóch gniazd zasilania (mamy do czynienia z konstrukcją symetryczną) oraz zacisku masy oferuje klientowi pakiet 7 wielopinowych złączy do zasilenia nie tylko sekcji przedwzmacniacza, ale w przyszłości przetwornika cyfrowo/analogowego lub phonostage’a. To znany z poprzednich linii produktowych dowód wielofunkcyjności tego produktu, czego słuszność zastosowania osobiście zaznałem podczas testu komponentów z niższej serii. Co do serca urządzenia, czyli modułu przedwzmacniacza, ten oprócz 3 gniazd sterujących odbiorem pakietu elektronów z zasilacza, powtórzonego zacisku masy, dwóch gniazd do automatycznego sterowania Biasem podczas współpracy z firmową końcówką mocy, może pochwalić się czterema wejściami XLR, jednym RCA, przelotką TAPE w standardzie RCA oraz trzema wyjściami liniowymi – 1xRCA, 2 XLR. Tak przepięknie prezentujący się, przy okazji bogato wyposażony zestaw finalnie jest wyposażony w aluminiowego, zmyślnego wizualnie, nieprzeładowanego funkcjami pilota zdalnego sterowania, zaś na czas transportu każdy z komponentów skrywany jest w praktyczne od strony pakowania i rozpakowywania drewniane skrzynie.

Czym zaskoczył mnie flagowy preamp Gryphona? Dwoma rzeczami. Pierwszą byłą znakomita rozdzielczość prezentacji, pozwalająca na zaistnienie nawet najdelikatniejszych niuansów dźwiękowych w najbardziej spiętrzonej kakofonii sonicznej. Natomiast drugą zadziwiające nadawanie muzyce fajnego body i esencji, ale bez uczucia utraty lekkości prezentacji. Owszem, na wirtualnej scenie zrobiło się delikatnie ciemniej i płynniej niż na co dzień mam podczas bezpośredniego sterowania głośnością przez Vivaldiego, jednak w najmniejszym stopniu nie było to uciążliwe, a czasem nawet wręcz pożądane. Co mam na myśli? Pisząc o uciążliwości naturalnie piję do minimalnego złagodzenia ataku i przez to zmniejszenia agresji dźwięku, zaś o pożądaniu mam na myśli sytuacje podczas testu, gdy jakiś materiał w wartościach bezwzględnych wypadał lepiej z Commanderem niż bez niego. Ogólnie muzyka obrabiana przez przedwzmacniacz zawsze była przyjemna. Nie zmulona, bez oznak nieprzyjemnego spowolnienia, tylko pełna esencji, energii i dzięki tchnięciu w nią pierwiastka eteryczności – w tym przypadku Vivaldi zawsze szedł o pół kroku za Commanderem – namacalniej kreowana. Ewidentnie krąglejsza, jednak w sobie tylko znany sposób łatwiejsza w emocjonalnym dotknięciu. Oczywiście nie zawsze, tylko zazwyczaj, gdyż wiadomym jest, że odbiór muzyki zależny jest od samopoczucia słuchacza i poziomu jego wrażliwości na lądujący w transporcie CD materiał muzyczny. Do czego zmierzam? Przecież to abecadło, czyli kolokwialnie mówiąc jeden lubi jabłka, a drugi gruszki, co oznacza, że tę samą muzykę inaczej odbierze meloman romantyk, a inaczej gniewny buntownik. Naturalnie ten pierwszy bez problemu zaakceptuje (a nie zdziwiłbym się, gdy nie będzie widział innej opcji) styl zjawiskowego na tle przesłuchanej przez lata konkurencji, grania Commandera w pełnym spektrum twórczości, natomiast drugi osobnik, z racji napawania się niczym niepohamowaną, oczywiście jedynie zawartą w materiale muzycznym, dobrze wybrzmiałą agresją już niekoniecznie. Będzie wolał nieco ostrzej, dosadniej lub brutalniej. Nie zawsze, ale jednak. Dlatego określając ogólnie świetny wpływ Duńczyka na finalne brzmienie systemu „zwrotem „nie zawsze” zostawiłem furtkę. Niestety nie ma rzeczy idealnych, za to tak jak w przypadku naszego bohatera są znakomite. Na tyle, że tylko pełne zadowolenie z obecnego wyboru sterowania głośnością na bazie przetwornika było jedynym głosem przeciwko pozostawieniu sobie tytułowego konglomeratu. Głosem, który w wartościach bezwzględnych sporo oddawał. Po pierwsze – pewnego rodzaju eteryczność prezentacji. Po drugie – jakże fizjologiczną esencję źródeł pozornych. Po trzecie – finalnie jakby lepiej odbierane rozbudowanie wirtualnej sceny w wektorze głębokości. A po czwarte – kojącą duszę intymność słuchanej muzyki. Powód? Niestety mimo, że wydaje mi się, iż jestem romantykiem, to w duchu chyba bardziej buntownikiem. Nie umiem, wróć, nie udaje mi się zbyt długo wysiedzieć przy idealnie wycyzelowanej muzyce. Lubię, gdy coś czasem mnie smagnie. Raz brutalny atak dźwięku, innym razem jego przenikliwość, przez co zawsze jestem w stanie oczekiwania na mające nadejść wydarzenia. Oczywiście skandynawski przedwzmacniacz również to oferuje, ba na tle konkurencji w zjawiskowym wydaniu, tylko bez niego mam to w wydaniu wyczynowym. Nie lepszym w ogólnym pojęciu tego słowa, gdyż nie raz podczas testu spotkałem się z opinią gościa, że z pre Gryphona muzyka jest kompletna, a bez niego brakuje jej pewnego rodzaju sonicznej spójności, tylko bardziej mnie kręcącym, co na tle ocenianego zestawu jest odchodzącym od ogólnie pojętego ideału w pełni subiektywnym wyborem. Bardzo bliskim w prezentacji, ale jednak obarczonym oddaniem kilku zalet wyborem.

Pierwszą z brzegu wodą na młyn bohatera dzisiejszego spotkania były koncertowe poczynania Keitha Jarretta z Garym Peacockiem i Jackiem DeJohnettem z materiałem „Inside Out”. Jak często w przypadku tych panów mamy do czynienia zarazem z popisami solowymi jak i wspólnym balladowaniem. I właśnie dlatego wybrałem ten materiał jako pieczątkę świetności prezentacji. Mianowicie mimo wspominanego wcześniej nadawania muzyce przez przedwzmacniacz cech płynności owe popisy – ze szczególnym uwzględnieniem zabawy z kontrabasem Peacocka – nic a nic nie straciły na zadziorności, krawędzi, czy odpowiednim udziale struny i pudła rezonansowego nawet w najbardziej karkołomnych przebiegach palców po strunach. Wszystko trafiało w punkt nie tylko bez wyostrzeń, ale również bez opóźnienia lub odczuwalnego pogrubienia. Mistrz nie żałował palców, a system nie gubił ani krzty z natychmiastowo pojawiających się po sobie informacji. Gdyby miał to opisać jednym słowem, było by to dobrze rozumiane „szaleństwo”. A to dopiero jedna strona medalu, gdyż dzięki cechom nienachalnego upłynniania projekcji zyskiwały kawałki melancholijne z ostatnim na płycie numerem 5 na czele. Powolne cyzelowanie każdej nuty fortepianu, jej bezkresne wybrzmiewanie, odpowiednio dozowana narastająca energia, a to wszystko w jednym celu, jakim wówczas było ukontentowanie zgromadzonej publiczności, by na koniec po wydaniu koncertu na płycie móc oczarować następne pokolenia wielbicieli tej jakże znamienitej trójki. Nic, tylko usiąść i zatopić się w otchłani muzyki, co bez jakiegokolwiek krygowania się uczyniłem.
Z innej muzycznej beczki pomnę choćby nawet dobrze wydany krążek Black Sabbath „13”. To nie jest łatwa muzyka. I nie chodzi nawet o jej odbiór przez melomanów, tylko jej sposób odtworzenia przez zestaw. Wszechobecne gitary, mocny rytm, energiczna perkusja i co najważniejsze charyzmatyczna wokaliza sprawiają, że zbyt duża ilość cukru w cukrze może się spodobać, jednak nie będzie miała nic wspólnego z zamierzeniami artystów. A to ma być przecież jazda bez trzymanki. Ogień gitarowych gęstych, pełnych energii, ale również drapieżnych pasaży to popisowy numer tej formacji i tak naprawdę już od pierwszego kawałka dający pojęcie z czym jeśli chodzi o odtwarzający go system, mamy do czynienia. Gdy wypadnie zbyt krągło, zabije wpisaną w DNA rockmanów chęć wywrócenia świata do góry nogami. Znowu gdy ostro, będzie jeden nieustający ból. Tymczasem w przypadku sesji testowej ten trudny materiał w żaden sposób nie został nadmiernie podkolorowany. Wiosła masowały trzewia tak drapieżnym, jak i energetycznym brzmieniem, frontman w osobie niepokornego Ozziego Osbourne’a bez zająknięcia śpiewał z tak zwanego pełnego gardła, zaś stopa konsekwentnie nadawała rytm tym szaleństwom. Trochę obawiałem się, że z tym projektem Commander może sobie do końca nie poradzić. Tymczasem całość wypadła znakomicie.

Po tym długawym tekście wreszcie przyszedł czas na spuentowanie wyartykułowanych powyżej wniosków. A te w moim odczuciu – bez względu na fakt osobistego codziennego spojrzenia na dźwięk z bardziej agresywnej strony – są potwierdzeniem wysokiej jakości dźwięku spod znaku Gryphona. Nasz bohater w stu procentach robi, co do niego należy. Nadaje dźwiękowi koherentności, a to wprost przekłada się na zjawiskową namacalność. Co jest bardzo istotne, przy całym sznycie grania świetną barwą i plastyką nie pogrubia szkodliwie dźwięku, tylko podkręca jego impuls i rytm. Owszem, na tle pracy dCs-a Vivaldi krawędź rysowana przez Commandera jest łagodniej, jednak nie ma mowy o rozmywaniu się wirtualnej sceny. Ba, w moim odczuciu właśnie dzięki takiemu postawieniu sprawy zyskuje ona na głębokości, co w przypadku realizacji koncertowych jest nie lada zaletą. Czy duński preamp jest dla każdego? Bez dwóch zdań tak. Jak taka opinia ma się do moich ostatecznych wyborów? Już tłumaczę. Raz – to nowość na rynku i test był pierwszą przymiarką. Dwa – na chwilę obecną przebudowuję system analogowy, dlatego nie potrzebuję tak znakomitego przedwzmacniacza. A trzy – jest minimalnie innym spojrzeniem na muzykę, niż obecnie preferuję, co mam nadzieję nie odbieracie jako wadę, tylko subiektywny, jestem pewny, iż po tym co usłyszałem w wydaniu Skandynawa, po czasie bardzo łatwy do zmiany wybór. Czy zatem nasz bohater ma jakieś wady? Niestety tak, ale tylko jedyną. Jaką? Prozaiczną – sporą cenę. Jednak na usprawiedliwienie tego faktu dodam, iż nikt nigdy nie twierdził, że brylowanie w segmencie ekstremalnego High End-u będzie przysłowiową bułką z masłem. To po prostu jeden z aspektów życia.

Jacek Pazio

Opinia 2

Choć stara prawda głosi, że z rodziną najlepiej wychodzi się wyłącznie na zdjęciach, to w dobie wszechobecnego Photoshopa, czy coraz popularniejszych rozwiązań AI w stylu DALL·E 2 i z tym może być różnie. Wystarczy kilka ruchów pędzlem, bądź odpowiednia komenda i już nas nie ma. Całe szczęście w High-Endzie życie toczy się nieco spokojniej, żeby nie powiedzieć normalniej, dzięki czemu „wchodząc” w konkretną markę z biegiem lat ewoluując do stadium wiernego akolity, niejako oczywistym wyborem staje się kompletowanie jeśli nie całości systemu, w końcu warto pamiętać o specjalizacji, to poszczególnych sekcji z urządzeń oznaczonych takimi samymi logotypami. Nie dziwi zatem widok monoteistycznych zestawów Accuphase’a, Esoterica, Soulution czy Vitusa, gdyż doskonale zdajemy sobie sprawę, że decyzję zakupową podjęto m.in. bazując na ich wzajemnej kompatybilności i pełnej synergii w obrębie misternych układanek. Z podobnego założenia wyszli Duńczycy, którzy w ramach ostatnich premier wraz z topowym wzmacniaczem mocy Apex pochwalili się dedykowanym przedwzmacniaczem liniowym Commander. I w tym momencie dochodzimy do sedna, gdyż o ile ww. końcówka już jakiś czas u nas gości, to jedynie podczas minionego Audio Video Show dane nam było rzucić uchem na zestaw firmowy Gryphon Audio. Całe szczęście dzięki uprzejmości łódzkiego Audiofastu nie musieliśmy bazować li tylko na wystawowych wrażeniach, gdyż pod koniec zeszłego roku Commander do nas zawitał, co też anonsowaliśmy stosowną zajawką, a obecnie możemy podzielić się z Państwem zebranymi w tzw. międzyczasie obserwacjami, do lektury których serdecznie zapraszam.

Jak przystało na ekstremalny High-End, gdzie księgowi mają tyle do powiedzenia co dzieci i ryby a ekipy R&D ogranicza jedynie wyobraźnia, Commander już od progu oznajmia, że to on tu rządzi, więc lepiej będzie jak czym prędzej weźmiemy się za porządki, bo choć mamy do czynienia z jednym urządzeniem, to z racji rozdzielenia sekcji sygnałowej od zasilającej potrzebować będziemy dwóch półek w „pojedynczym” i jednej w podwójnym, bądź potrójnym stoliku. Całe szczęście ów słodki, zbliżony do 70kg (netto) ciężar rozłożono na dwie poręczne, wykonane z płyt OSB skrzynie, więc kwestie natury logistycznej spokojnie można ogarnąć w pojedynkę, o ile tylko po preamp nie wybierzemy się Smartem Fortwo. Oczywiście to niewinny żart, gdyż przy tego typu zakupach fakt dostarczenia i pomocy w wypakowaniu/aplikacji w posiadanym ekosystemie przez ekipę dystrybutora/salonu audio jest czymś na tyle oczywistym, że nawet nie warto o tym wspominać.
Po wyłuskaniu drogocennej zawartości z transportowych boxów naszym oczom ukazuje się … bynajmniej nie las (krzyży), co nader zgrabny, oczywiście kruczoczarny – zgodnie z tradycją i związaną z produkcją Forda T legendą zainteresowani mogą kupić go „w dowolnym kolorze, pod warunkiem, iż będzie to kolor … czarny” – duet. I w tym momencie pozwolę sobie na małą dygresję i zabawę godną ekipy „MythBusters”. Otóż w ww. przypisywanym Henry’emu Fordowi stwierdzeniu jest co prawda ziarnko prawdy, lecz to już od Państwa zależy do której kategorii prawd tischnerowskich je zakwalifikujecie (osobiście waham się między 2 a 3 ze wskazaniem na tę ostatnią), gdyż na początku – w latach 1909-17 Fordy T dostępne były z nadwoziami czerwonymi, zielonymi, błękitnymi i jasno/ciemnoszarymi, lecz używane wtenczas lakiery schły od doby do nawet dwóch tygodni. Dopiero od 1917 r., paletę kolorystyczną ograniczono li tylko do czerni, a to za sprawą szybkoschnącego wyrobu marki DuPont. To tyle jeśli chodzi o didaskalia, co jednak nie zmienia faktu, iż w Gryphonach poza czerń wyjść raczej się nie da, gdyż koniec końców idea „Nordic Noir” do czegoś zobowiązuje.
W jednostce sygnałowej uwagę zwraca pokaźnych rozmiarów 4,3” błękitny wyświetlacz TFT wpisany w szklany (tafla ma 4mm grubości), centralnie osadzony na froncie trójkątny profil, co jest oczywistym nawiązaniem do bliźniaczego detalu widniejącego na płycie czołowej Apexa. Sam ekran jest oczywiście dotykowy a w jego dolny wierzchołek wkomponowano włącznik główny i firmowe, krwistoczerwono podświetlone logo. Wizerunek mitycznego gryfa znajdziemy z resztą również na biegnącej od podstawy ku tyłowi „zaczesce” z radiatorów dzielącej płytę górną. Z oczywistych względów moduł zasilający trójkątnego displaya pozbawiono, więc wspomniana, mocno nażelowana i poprzecinana bruzdami fryzura w całej swej okazałości opada również na front.
Jeśli do tej pory doszliście Państwo do wniosku, że jak na Gryphona jest zaskakująco spokojnie i odpowiedzialny za aparycję tytułowego flagowca Flemming E. Rasmussen spuścił nieco z tonu, to zapraszam od zakrystii, gdzie dzieje się naprawdę sporo. Znajdziemy tam odzwierciedlający wewnętrzną budowę dual mono rozkład gniazd obejmujący po cztery pary wejść XLR, dwie RCA z których ostatnie, wraz z dedykowanym wyjściem tworzą zupełnie zapomniana przez małoletnich tzw. pętlę magnetofonową. Zestaw wyjść obejmuje zdublowane XLR-y i pojedyncze RCA. Piętro niżej, wzdłuż dolnej krawędzi usytuowano trzy wielopinowe magistrale zasilające – dwie dla sekcji analogowych i jedną dla cyfrowej. Oprócz tego nie zabrakło wyjść do spięcia z firmowymi komponentami wyposażonymi w „green bias”, zacisku uziemienia i we/wyjść na zewnętrzny czujnik IR i triggery. Z kolei plecy zasilacza są oazą spokoju. Ot pięć stosownych wielopinowych wyjść dla sekcji analogowych i cyfrowej, bliźniacza para interfejsów kontrolnych a tuz przy podstawie dwa zintegrowane z komorami bezpieczników trójbolcowe gniazda zasilające IEC i zacisk uziemienia. Oba moduły uzbrojono w ostro zakończone masywne, stożkowe nóżki – Gryphon Atlas Spikes.
Zaglądając pod przysłowiową maskę i zagłębiając się w technikalia warto wspomnieć iż mamy do czynienia z konstrukcją będącą oczywistym rozwinięciem Pandory. Nie brak zatem topologii dual mono, pracy w czystej klasie A i szalenie wyżyłowanych parametrów. Wystarczy wspomnieć, iż Commandera wyposażono w napięciowe układy stabilizujące o 50-krotnie niższych poziomach szumów aniżeli w protoplaście, który i tak pod tym względem był w ścisłej światowej czołówce. Za regulację głośności odpowiada kontrolowany mikroprocesorowo, wyposażony w ultra precyzyjne rezystory Charcroft Z-Foil Audio, 85-stopniowy regulator głośności na przekaźnikach. Jak już zdążyłem zagaić życiodajną energię zapewnia para w pełni dyskretnych, liniowych zasilaczy dla każdego z kanałów i odseparowany, trzeci – przypisany obwodom sterowania cyfrowego. Całość bazuje na czterech, wykonywanych na zamówienie toroidach oraz imponującej baterii kondensatorów o łącznej pojemności 90 000 μF … na kanał. Aby zniwelować jakiekolwiek interferencje i wibracje oba komponenty posiadają kanapkowe podstawy składające się z kompozytu Kerrock na górze, masy bitumicznej w środku i stalowego płata od spodu.

Prawdę powiedziawszy dysponując odpowiednimi środkami finansowymi Commandera można byłoby nabyć jedynie z racji jego aparycji i wzorniczego dopasowania do Apexa, o ile tylko takowego ma się na stanie, bądź planuje w najbliższym czasie zakupić, gdyż jak wiadomo tanio już niestety było i ceny spadają chyba tylko w cennikach naszego rodzimego potentata paliwowego. Jak się jednak Państwo domyślacie nie poprzestaliśmy na kontemplacjach nad dwoma kruczoczarnymi obeliskami, lecz gdy tylko ich temperatura zbliżyła się do pokojowej czym prędzej zabraliśmy się za odsłuchy. I … tutaj warto zrobić budującą napięcie pauzę … jasnym stało się, że flagowy preamp Gryphona ani myśli znikać tak fizycznie, jak i sonicznie. Tak, tak mili Państwo. Wbrew temu co zwykło się uważać, czyli, że przedwzmacniacz powinien pełnić rolę li tylko interfejsu dopasowującego parametry elektryczne obecnych w systemie źródeł do wzmacniacza mocy i mniej bądź bardziej rozbudowanego przełącznika, switcha między nimi. Jak jednak pokazuje oparta na doświadczeniach empirycznych praktyka, skoro wspomniany switch (nawet taki Ethernetowy) ma znaczenie, to co dopiero operujący na sygnałach analogowych przedwzmacniacz. I tak też jest w istocie. Mówiąc wprost i bez ogródek Commandera słychać. Czy zawsze i wszędzie, tego niestety nie wiem, jednak jego obecność w naszym systemie, czyli pomiędzy dCS-em a Apexem po pierwsze energetyzuje a po drugie nieco dosaturowuje przekaz. Całość staje się bardziej namacalna, organiczna i lepiej zdefiniowana. Jednak owa definiowalność nie polega na wyostrzaniu konturów, jak to potrafi daleko nie szukając Pandora, a odpowiednim podkreśleniu soczystości i struktury tkanki owe kontury wypełniającej. Traktując powyższe obserwacje pobieżnie i zgrubnie można byłoby dojść do wniosku, iż Commander nieco obniża środek ciężkości, bądź podbija przełom średnicy i wyższego basu, co również nie jest zgodne z rzeczywistością. Co prawda rozgrzewkowy odsłuch „Si dolce e’l tormento (arr. for jazz ensemble)” pochodzącego z albumu „’Round M: Monteverdi Meets Jazz”  w wykonaniu Roberty Mameli charakteryzował się zaskakującym bogactwem wybrzmień i zaskakującym przesunięciem akcentów z onirycznej eteryczności na rzecz intensywności poczucia obecności artystki niemalże w zasięgu naszych ramion, czym całość przypominała aranżacją wersję proponowaną przez Rhiannon Giddens. Jednak wspomniane przybliżenie po chwilowej ekscytacji okazało się złudne, gdyż, to nie włoska sopranistka sama z siebie, bądź za sprawą duńskiego preampu, znalazła się w naszym pobliżu a poprzez bardziej realistyczne przyobleczenie jej postaci w żywą tkankę jej obecność stawała się bezsprzeczna, analogie do materializacji jak najbardziej na miejscu, i odbierana wszystkimi zmysłami a nie tylko słuchem.
Zagęszczenie struktury, przyspieszenie i połamanie linii melodycznych do formy prezentowanej przez norweską formację In The Woods… na „Diversum” nie zrobiło na Gryphonie najmniejszego wrażenia. Można było wręcz uznać, że im ciężej Skandynawowie szyli na swych wiosłach i im żwawiej smagał swe gary Anders Kobro – jedyny członek pierwotnego składu, tym słychać było więcej, lepiej i … „ładniej”(?). Bardzo przepraszam, ale tak właśnie to odebrałem, bowiem im bardziej zagmatwany i czasem brutalny stawał się klimat na ww. krążku, tym dzięki obecności Commandera zyskiwał na atrakcyjności. I wcale nie chodziło o to, że wokal Bernta Fjellestada brzmiał niczym Tom Jones za swych najlepszych czasów, lecz o fakt niezwykłej koherencji i świadomość kompletności. Tutaj nic nie trzeba było zmieniać, kombinować, przepinać. Ot wystarczyło wygodnie rozsiąść się w fotelu i dać porwać wartkiemu nurtowi muzycznych wydarzeń, by stwierdzić, że jest wszystkiego więcej i zarazem akurat tyle, ile potrzeba. Gitary cechuje większa soczystość, przez co brzmią bardziej „lampowo” i z większą mocą, zarazem nie raniąc naszych skołatanych nerwów, bas jest nieco tłustszy, lecz nie traci nic a nic ze swojej konturowości a i wspominana perkusja może liczyć na kilka dodatkowych decybeli w mixie. Od razu uprzedzę zorientowanych w temacie, iż nawet z Commanderem w torze nie udało mi się przywrócić światu wykastrowanych i ostruganych podczas sesji i postprocesu do wielce rachitycznej postaci partii Jasona Newsteda z „…And Justice for All” Metallici. Ale trudno mieć o to do kogokolwiek, poza samymi zainteresowanymi takową dywersją, jakiekolwiek pretensje, gdyż nawet na tym pułapie cuda się nie zdarzają a jeśli takowych Państwo doświadczyliście, to śmiem twierdzić iż były one następstwem nader rozbudowanej gałkologii i dalekich od liniowości korekt (equalizacji) dokonywanych np. na poziomie phonostage’a w stylu Thöress Phono Enhancera, EMT JPA-66, bądź za sprawą FM ACOUSTICS FM 268 C i jemu podobnych.

Reasumując śmiało można uznać, że Gryphon Audio Commander pasuje do Apexa nie tylko wizualnie, lecz i brzmieniowo. Oczywiście zastanawiając się nad jego zakupem nie ograniczałbym mających współpracować z nim peryferii li tylko do duńskiego rodzeństwa, gdyż tytułowy preamp ma całkiem spore szanse stać się przysłowiowym centrum zarządzania praktycznie dowolnego high-endowego systemu. Warto jednak mieć na uwadze, że gdy już bez przedwzmacniacza mamy delikatne problemy z nadwagą i zbytnią ospałością naszej misternej układanki, to Commander owej oponki nam nie odessie i przekazu nie odchudzi. Oczywiście poprawi dynamikę i to zarówno w jej odmianie mikro, jak i makro, zintensyfikuje namacalność źródeł pozornych i doda całości soczystości, lecz kuracji pozwalającej zrzucić zbędne kilogramy i transformacji ospałego misia koala w szybkiego jak błyskawica geparda po nim się Państwo nie spodziewajcie, gdyż nie do tego został stworzony.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Audiofast
Producent: Gryphon Audio
Cena: 322 600 PLN

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stoliki: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dane techniczne
Konstrukcja: Dual mono, klasa A
Impedancja wejściowa: 18 kΩ (XLR); 12 kΩ (RCA)
Max. napięcie wejściowe: 20Vrms (XLR); 10Vrms (RCA)
Impedancja wyjściowa: 7Ω
Max. napięcie wyjściowe: 19Vrms (XLR); 9,5Vrm (RCA)
Wzmocnienie: +18dB
Poziom zniekształceń (THD+N): 0.003% @ 1 kHz / 10 Hz – 30 kHz
Pasmo przenoszenia: 0.1 Hz – 1,5 MHz (-3 dB)
Wejścia: 4 pozłacane wejścia XLR, 2 wejścia RCA, 1 wejście RCA TAPE IN
Wyjścia: 2 wyjścia zbalansowane XLR, 1 wyjście RCA, 1 wyjście niezbalansowane TAPE OUT
Transformatory: 4 oddzielne, wykonane na zamówienie transformatory toroidalne, po 2 dla każdego kanału
Pobór mocy: 90W; <0,5W (standby)
Wymiary (S x W x G): 48 × 23,6 × 44 cm (zasilacz); 48 × 23,6 × 45,5 cm (moduł sygnałowy)
Waga: 38,2kg (zasilacz); 30,5kg (moduł sygnałowy)

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Commander

Gryphon Audio Commander
artykuł opublikowany / article published in Polish

I kolejna „pocztówka” z przeszłości, czyli „zasłyszany” na Audio Video Show przedwzmacniacz Gryphon Audio Commander zawitał w naszych skromnych progach.

cdn. …