Tag Archives: Dan D’Agostino


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Dan D’Agostino

Dan D’Agostino Momentum M400 MxV

Link do zapowiedzi: Dan D'Agostino Momentum M400 MxV

Opinia 1

Jak w każdej dziedzinie życia, tak i w naszym hobby rozróżniamy postaci bardzo znane i prawdziwe legendy. Co oznacza każde z przecież dość bliskich sobie określeń? Otóż z punktu widzenia rozpoznawalności temat wygląda bardzo podobnie, bowiem obydwie osobowości są na ustach wszystkich. Jednak drobna różnica w nazewnictwie sprawia, że osobnik mogący pochwalić się mianem legendy dla wielu ludzi staje się obiektem kultu, czyli tłumacząc z polskiego na nasze, bez względu co wyjdzie spod jego rąk znajduje rzesze nabywców zdecydowanych na zakup niemalże w ciemno. I nie ma znaczenia, że konkurencja czasem potrafi wdrożyć w życie coś na tym samym poziomie jakościowym, po prostu wierni fani marki zdając się na wiedzę swojego guru, są spokojni o jakościowy finał często spontanicznie dokonanego zakupu. Kto zasłużył sobie na tak pochlebny wstępniak? Naturalnie Dan D’Agostino, niegdyś kojarzony z amerykańską kultową marką Krell, zaś obecnie od kilku lat tworzący dzieła sztuki – dosłownie i w przenośni – już pod swoim nazwiskiem. I robi to na tyle owocne, że dosłownie każdy produkt w momencie pojawienia się na rynku nosi cechy co najmniej bardzo dobrego, jeśli nie wyjątkowego, z czym mieliśmy okazję przekonać się na własnej skórze podczas testu końcówki mocy Progression Stereo. Co tym razem trafiło na nasz tapet? Zapewniam, że coś wyjątkowego. A konkretnie para pięknych wizualnie, monofonicznych wzmacniaczy mocy z najnowszej serii D’Agostino Momentum M400 MXV, które ze sporym wysiłkiem logistycznym dostarczył do zaopiniowania stacjonujący w Łodzi Audiofast.

Nie ma się co oszukiwać, pośród audiofilskiej populacji nie znajdziemy takiej osoby, której tytułowe końcówki mocy nie zauroczyłyby wizualnie. To istne dzieła sztuki użytkowej, bowiem obudowa rzeczonych piecyków została wykonana ze szczotkowanego aluminium – główna część korpusu i miedzi – w celach lepszego odprowadzania ciepła nawiercone pionowymi otworami, zlokalizowane na bokach radiatory. Zapewniam, zdjęcia tego w stu procentach nie oddają, ale zderzeniu osobistym naprawdę ciężko jest od nich oderwać wzrok. Tym bardziej, że jakość wykonania jest na najwyższym światowym poziomie. Ogólna aparycja M400-ek oparta jest na stosunkowo niskim, wykończonym w naturalnym kolorze glinu froncie płynnym łukiem przechodzącym w dość głęboką połać również srebrnej, poprzecinanej poprzecznymi otworami górnej części obudowy oraz wspominanych, zorientowanych na zewnętrznych flankach, zmyślnych designersko, mieniących się poświatą czerwonego złota wymiennikach ciepła. Jeśli chodzi o wskaźnikowo-przyłączeniowe wyposażenie, awers krocząc tropem poprzednich konstrukcji Dan-a zwieńczony jest swoistą ikoną tej marki, czyli z jednej strony majestatycznym, a z drugiej zaprojektowanym z przywiązaniem do najdrobniejszego detalu, swoistym cyferblatem wskaźnika poziomu oddawanej mocy, zaś plecy spełniając dość proste zadanie jedynie wzmacniania sygnału audio, może pochwalić się li tylko wejściem sygnału XLR, pojedynczym zestawem terminali kolumnowych, gniazdem zasilania, guzikiem regulującym jasność świecenia okienka na froncie i dwoma gniazdami mini-jack triggera 12V. Jak widać, to naprawdę w każdym aspekcie jest majstersztyk. Ale to nie koniec dobrych wiadomości, gdyż idąc na przekór zapędom producentów high end-owych konstrukcji, za to wykonując ukłon w. stronę piewców minimalizmu, końcówki są bardzo kompaktowe, a przez to ustawne. Jednak niech nie zmyli Was ten wygląd, ponieważ zamierzenie, czyli w celach skutecznej walki z wydzielanym ciepłem i szkodliwymi dla pracy układów elektrycznych wszędobylskimi wibracjami są bardzo ciężkie. Odnosząc się do najbardziej interesujących potencjalnego użytkownika technikaliów, wspomnę jedynie o oddawanej mocy, czyli zawartym w nazwie konstrukcji podstawowym poziomie 400W/8Ohm oraz podwojeniu wyniku w trybie 4 Ohm. Ewidentnie widać, że kolokwialnie mówiąc, jest czym dmuchnąć.

Gdy dotarliśmy do najważniejszej części spotkania, przyszedł czas na przybliżenie Wam, jak jankeskie piękności wypadły w sferze sonicznej. Po pierwsze – czy udźwignęły spore gabarytowo i z uwagi na ilość zastosowanych przetworników niełatwe do wysterowania Gaudery? Zaś po drugie – w jaki sposób (czytaj, na co kładły szczególny nacisk) wizualizowały dziejące się w przestrzeni wydarzenia muzyczne? Jak wskazują parametry, są bardzo mocne, jednak jak to w realnym życiu bywa, często konstruktor w odezwie do nabywcy wiadrami leje wodę, co zderzenie z zastaną konfiguracją sprzętową natychmiast brutalnie weryfikuje. Ale spokojnie, nie z Danem D’Agostino takie numery. M400-ki zamiatały R-11-mi jak chciały. Raz majestatycznie, zaś innym razem brutalnie, a wszystko zależało jedynie od słuchanego w danym momencie repertuaru. W jakiej estetyce? I tutaj ciekawostka. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu pierwsze co rzucało się w uszy, to obfity, pełen energii, jednak bez zbytniego rozpasania bas. Jednak na tyle dobrze podany, że nie podbijał szkodliwie zbytniego nasycenia środka pasma, przez co przy wsparciu bardzo lotnych górnych rejestrów muzyka aż tryskała tak ważną dla pokazania jej piękna swobodą wybrzmiewania i co dla mnie jest szczególnie istotne, stroniła od poczucia siłowej prezentacji. Obcowanie z każdym, nawet rockowym repertuarem bez efektu nachalności dla wiedzącego o co chodzi w dobrym dźwięku melomana zazwyczaj jest konfiguracyjnym priorytetem i muszę powiedzieć, że konstrukcje Dan-a bez problemu sobie z tym radziły. Co prawda w stosunku do stacjonującego u mnie Gryphona z mniejszym naciskiem na soczystość centralnego wycinka pasma. ale myślę, że to działanie zamierzone, aby przy gęstym podaniu najniższych rejestrów najzwyczajniej w świecie nie przesadzić w wagą dźwięku. Finalnie muzyka brzmiała minimalnie jaśniej, ale nadal bez oznak nadpobudliwości, stwarzając wrażenie jedynie innego, a nie gorszego spojrzenia na ten sam materiał. Co to znaczy innego?
Weźmy pierwszy z brzegu krążek szaleńczych popisów panów od elektryki, czyli AC/DC z płytą „High Voltage”. Materiał jak w zwyczaju miały tego rodzaju realizacje rockowe, dość jasno zrealizowany, a mimo to bez krzykliwości w zakresie wokalistyki i blasku blach perkusisty, za to wspominany zastrzyk masy niskich tonów powodował, że muzyka bardzo zyskiwała na pokazaniu niezbędnej do zrozumienia jej fenomenu ściany energii. Atak, szybkość i masa nie pozostawiały złudzeń, że Dan tworząc tytułowe „piecyki” brał pod uwagę tego rodzaju występy. Występy bez których, nie oszukujmy się, bez względu jak na to patrzą niektórzy, świat muzyki byłby bardzo ubogi.
Innym, fajnie pokazującym możliwości naszych bohaterek krążkiem była twórczość Nick-a Cave’a z formacją Bad Seeds „Tender Prey”. Tym razem nie chodziło o sprawdzenie potęgi spektaklu, tylko ocenę projekcji wokalistyki. Przecież wspominałem o innym podejściu do zakresu środka pasma 400-tek w stosunku do mojego wzmocnienia, co w skrajnych wypadkach mogłoby odbić się przysłowiową, bo sztucznie odchudzającą najbardziej przyjazny naszemu słuchowi ludki głos, bolesną czkawką. Tymczasem i tutaj wszystko wypadło na miarę segmentu High End-u. Co prawda bez na dłuższą metę lubianego przeze mnie lekkiego podkręcania tego zakresu esencją, ale mimo wszystko nadal angażująco. Na tyle intrygująco, że nie tylko ten, ale również drugi, stojący na półce krążek przeleciały od dechy do dechy.
Na koniec mój konik w postaci lekkiego free-jazzu spod znaku Paul Motian Trio „Le Voyage”. Dla tego rodzaju muzyki bardzo istotna jest swoboda wizualizowania materiału w eterze. Akurat w tym przypadku nie mamy natłoku dęciaków, które w momencie nawet najmniejszej przyduchy lub wysilenia ogniskowania na wirtualnej scenie zwyczajnie się duszą i zlewają w jedną papkę, ale co jakiś czas mające na tym krążku swoje jakże brzemienne w skutkach artystyczne 3 grosze, pojedyncze instrumenty muszą być nie tylko wolne od wspomnianej przywary, ale również oferować odpowiedni pakiet energii. I co? Jestem wręcz pewien, że bez tego, co oferuje opiniowany set wzmocnienia nie zaliczyłbym choćby tak fenomenalnego popisu kontrabasisty. Podobnie do popisów rockmanów pokazał nie tylko świetny atak i uderzenie masą, ale również detal w postaci palca na strunie, samą strunę i wielobarwność kłębiących się w pudle rezonansowym niskich rejestrów. Przyznam szczerze, tak dawno nie słuchałem tej płyty, że gdy teraz dość przypadkowo wylądowała w repertuarze testowym, mimo kilkukrotnego odsłuchu podczas wizyty amerykańskiej myśli technicznej z pewnością będzie jedną z pierwszych w kolejnych procesach testowych. Tak, tak, to było wręcz zjawisko na miarę przysłowiowej kropki nad „i” tego starcia.

Uff. Dotarliśmy do finału. A jeśli tak, moim zadaniem jest zaproponować grupę docelową dla opisywanych komponentów. Czy będę miał problem? Bynajmniej, bowiem ich możliwości wysterowania nawet najtrudniejszych kolumn, pokazanie muzyki w świetle swobody z fajnie zaznaczonym pulsem niskiego zakresu oraz ogólna aparycja są na tyle uniwersalne, że o być, albo nie być tytułowych monofonicznych końcówek mocy Dan D’Agostino Momentum M400 MxV decydować będą jedynie niuanse. I to naprawdę drobne typu: dopasowanie soniczne do zastanej elektroniki – zbyt jasna może spowodować zbytnią lekkość prezentacji, a z drugiej strony przysadzista szkodliwie ją spowolnić oraz zwyczajne widzimisię mającego średnie pojęcie o poprawnym brzmieniu systemu potencjalnego klienta. To źle? Nic z tych rzeczy, po prostu życie i jego nieobliczalność. Jedno jednak jest pewne. Jeśli to co przez lata udało Wam się dobrze zestawić, w żadnym aspekcie nie przekracza dobrego smaku, wpięcie rzeczonych końcówek mocy powinno sprawić, że muzyka zyska na oczekiwanej radości wizualizowania się w okowach Waszych domostw. A chyba o to w naszej zabawie chodzi.

Jacek Pazio

Opinia 2

W dobie szalejącego eko-terroryzmu, populizmu, czy wręcz zwykłej głupoty, downsizingu, cierpiących na chroniczny samozapłon elektryków, zaprzestaniu produkcji rasowych muscle-carów (V12 i V8-ki podobno są niepoprawne politycznie), D-klasowych końcówek mocy, zasilaczy impulsowych i innych, niekoniecznie egipskich, plag nader skutecznie uprzykrzających nam życie wszystko wskazuje na to, że ostatnim bastionem normalności jest … High-End. Tak, tak ten sam High-End, który odleciawszy cenowo w stratosferę wykształcił w sobie zaskakująco skuteczny układ immunologiczny chroniący go jeśli nie przed wszystkimi, to przed znaczną częścią ww. psujących krew w żyłach „–izmów”. Nadal królują w nim strzeliste kolumny i potężne, kilkusetwatowe wzmacniacze, których inaczej niż na euro-paletach transportować nie sposób a do ustawienia w docelowym miejscu przezorny audiofil trzyma na podorędziu jeśli nie paleciaka to przynajmniej niewielką suwnicę bramową. Dlatego też, gdy tylko otrzymujemy list przewozowy z informacją, iż właśnie wyruszyło do nas coś „Made in USA” czujemy przyjemne mrowienie w końcówkach palców. I tak tez było tym razem, gdy po ponad trzech latach po niżej urodzonej i stereofonicznej końcówce mocy z serii Progression przyszła wreszcie pora na danie główne, czyli przedstawicieli linii Momentum – zaskakująco kompaktowe i przy tym „mocarne” monobloki M400 MxV, które sygnuje nie kto inny a sam legendarny Dan D’Agostino.

O ile jednak wspomniany we wstępniaku Progression Stereo łączył w pełni spodziewaną majestatyczną monolityczność bryły z nieco industrialnym chłodem polerowanego aluminiowego korpusu, to bliźniaki Momentum, pomimo zauważalnie skromniejszej postury już od pierwszego rzutu gałką zachwycają wręcz perfekcyjnym połączeniem polerowanego aluminium (do wyboru jest dystyngowana czerń i surowe srebro) i ciepłego złota miedzianych boków. Dodając do tego bezwstydnie wyeksponowane charakterystyczne steampunkowo-zegarmistrzowskie (inspirowany ręcznym zegarkiem Breuget z 1783r.), łypiące kryptonitową zielenią cyklopie oko ze wskaźnikiem oddawanej mocy, który traktować należy głównie w kategoriach czysto dekoracyjnych, gdyż do prezentowanych przez niego wartości lepiej nie przykładać większej wagi, niejako od progu wiemy, że jesteśmy w pierwszej klasie i to tej zazwyczaj li tylko oglądanej na reklamówkach Air Emirates a nie naszego przaśnego PKP. Włącznik główny umieszczono tuż pod przednią krawędzi.
Stanowiąca monolit z płynnie w nią przechodzącym frontem płyta górna została suto ponacinana, co patrząc na deklarowaną moc jaką dysponują tytułowe, pracujące w klasie AB monosy nie powinno nikogo dziwić. Rzut oka na rewers również nie rozczarowuje, gdyż znajdujemy tam dokładnie to, czego po rasowej końcówce można się spodziewać. W niewielkim wykuszu umieszczono pojedyncze terminale głośnikowe o solidnych, acz niezbyt ergonomicznych, o ile tylko nie używamy stosownego klucza nasadowego terminale głośnikowe akceptujące wyłącznie zakonfekcjonowane widłami przewody (gołe teoretycznie też, ale prawdę powiedziawszy nie znam żadnego high-endowca z „golasów” korzystającego), wejście XLR i zintegrowane z komora bezpiecznika gniazdo zasilające IEC. Listę zamyka przelotka triggera i hebelkowy przełącznik intensywności iluminacji frontowego bulaja.
Przechodząc koleją rzeczy do trzewi na wstępie pozwolę skupić się na tym co poniekąd widać gołym okiem, czyli imponujących i cieszących ów zmysł (czyli wzrok) masywnych, pełniących rolę ścian bocznych miedzianych radiatorach. Jak z pewnością zdążyliście Państwo zauważyć próżno szukać w nich charakterystycznych nastroszonych piór wspomagających oddawanie ciepła powstałego podczas pracy przytwierdzonych do nich tranzystorów na zewnątrz. Jasnym zatem jest, że nawet biorąc pod uwagę wyższą aniżeli w przypadku aluminium przewodność cieplną, takie gładkie puce nie sprostałyby powierzonemu im zadaniu, tym bardziej, że oprócz ww. kratki na płycie górnej 400-ki nie posiadają żadnej innej, w tym wymuszonej wentylacji. Dlatego też ich konstruktorzy zastosowali pionowe, biegnące przez całą wysokość miedzianych bloków, dysze o zmiennych średnicach będące autorską wariacją nt. rurki Venturiego. Dzięki temu zasysane spod „podwozia” chłodne powietrze krąży w nich znacznie żwawiej aniżeli w zwykłych „odwiertach” o stałej średnicy. A co skrywają przed wzrokiem ciekawskich wnętrza naszych gości? Po pierwsze każdy z monobloków może pochwalić się zestawem przytwierdzonych do ścian bocznych czternastu par tranzystorów bipolarnych NJW3281G/ NJW1302G zdolnych oddać 400 W przy 8Ω, 800 W przy 4Ω i 1 600 W przy 2Ω. Warto też wspomnieć, iż pierwotnie przeznaczono je do flagowych Relentlessów. Jednak lwią część komory głównej zajmuje monstrualny 2 200VA transformator toroidalny, któremu towarzyszy bateria ośmiu kondensatorów o pojemności 12 000 μF. I tu drobna dygresja, gdyż prawdę powiedziawszy nieco dziwi, przynajmniej mnie, brak jakiegokolwiek ekranowania o szczelnym, zalanym żywicą sarkofagu nawet nie wspominając. Znajdujące się w sekcji wejściowej układy napięciowe to z kolei rozwiązania niejako przetransplantowane z topowej linii Relentless.

Wpięcie w tor pary Dan D’Agostino Momentum M400 MxV najdelikatniej rzecz ujmując przywraca wiarę w przyszłość populacji homo sapiens, poprzez powrót do … przeszłości. Do czasów, gdy Ford Mustang przypominał swojego protoplastę a nie spuchniętego od botoksu Priusa, zamówienie steka w restauracji nie wywoływało społecznego ostracyzmu, mleko było od krów a nie z owsa, bądź migdałów, faceci byli facetami, którzy ewentualne różnice poglądów wyjaśniali ze swoimi interlokutorami kilkoma strzałami bynajmniej nie otwartej, a zaciśniętej w pięść dłoni a potem szli z nimi na szklaneczkę czegoś mocniejszego, a przepuszczenie kobiety w drzwiach i/lub ustąpienie jej miejsca nie skazywało na zarzuty o szowinizm, ocieplanie klimatu i całe zło obecnego świata. Krótko mówiąc wysokooktanowa klasyka gatunku i amerykańskiego stylu jazdy, gdzie nawet delikatne muśnięcie pedału przyspieszenia niejako z automatu wgniata w fotel i wywołuje uśmiech, który po kilkugodzinnym odsłuchu trzeba korygować niemalże chirurgicznie. Jednak w porównaniu z poprzednikiem, czyli niżej urodzonym Progression Stereo pewnego rodzaju „żylastość” i lekka nadpobudliwość ewoluują w tej odsłonie w kierunku nadal opartej na mocy i potężnym kopnięciu, lecz jednak niezaprzeczalnej finezji i wyrafinowaniu a do głosu dochodzą stricte ornamentacyjne akcenty. Nie oznacza to bynajmniej jakieś rewolucyjnej wolty, w ramach której D’Agostino zamiast dotychczasowego zapatrzenia w brutalizm pozwolił sobie na gorący romans z barokiem, lecz słyszalne, acz jedynie delikatne odejście od pewnych ekstremów i zbliżenie się do szerokorozumianego mainstreamu estetycznej może nie tyle uniwersalności, co … perfekcji . Jeśli bowiem na nagraniu znajduje się ognisty i zarazem pełen niuansów i smaczków riff, to oprócz jego miażdżącej potęgi i ognistej mocy, którą fundował Progression tym razem otrzymujemy jeszcze apokaliptyczne piękno niszczycielskich płomieni z wszelakiej maści refleksami, półcieniami i takim bogactwem barw, przy którym rasowy, znaczy „trójkolorowy” (rozróżniający trzy kolory), samiec alfa czuje się równie zagubiony jak przedstawicielka najstarszego zawodu świata przed konfesjonałem. Przesadzam? Cóż, może i licentia poetica na takowe naginanie rzeczywistości by i pozwalała, jednakże staram się trzymać faktów. Tym samym, skoro producent nie szczędził starań, by tytułowe monosy mogły pochwalić się niebagatelną mocą 800W (redakcyjne Gaudery są znamionowo 4Ω), to chociażby przez szacunek dla pracy Dan-a nie mogłem odmówić sobie przyjemności chociażby spróbowania wykorzystania znacznej ich części sięgając zarówno po brutalny, acz niepozbawiony melodyjności, szwedzki death-metal w postaci „Descent” – najświeższego wypustu wywodzącej się z Eksjö formacji Orbit Culture, jak i zapuszczający się w niepokojące obszary infradźwięków, eksplorujący tak szeroką gamę muzycznych nurtów jak noise, glitch, czy industrial „Heap of Ashes” Sleep Party People. Efekt? Równie porażający i zarazem piękny w swej ostateczności jak erupcja Etny. Otrzymywaliśmy bowiem ten stopień realizmu, przy którym ewentualne uwagi natury sonicznej kierowane są w kierunku nawet nie samych nagrań, co wykonawców a sprzęt je reprodukujący wydaje się pełnić rolę co najwyżej służebną, nie mając praktycznie żadnego wpływu na postrzegany efekt finalny. Począwszy od pełnej, absolutnej wręcz kontroli nawet najniższych składowych, poprzez ich zjawiskowe zróżnicowanie po taką namacalność źródeł pozornych, że podczas odsłuchów co bardziej rozrywkowych zespołów co i rusz nerwowo łypałem okiem w kierunku barku, czy przypadkiem któryś z wydzierganych szarpidrutów nie próbuje uszczuplić jego zasobów.
Na nieco bardziej strawnym dla ogółu materiale, jakim niewątpliwie jest „Church Of Imagination” Karin Park, czy nader intensywnie ostatnimi czasy przeze mnie eksploatowany „Cairo Jazz Station” Abdallaha Abozekry’ego, Ismaila Altunbasa, João Barradasa i Lorisa Leo Lari’ego do głosu doszło jeszcze zupełnie naturalne, przynajmniej na tym pułapie jakościowym skupienie. Jednak nie na zasadzie wyodrębnienia frontmana i skierowania na niego wszystkich świateł, lecz bardziej na poziomie niemalże … molekularnym, kiedy poziom zagłębienia słuchacza w tkance muzycznej zależy tylko i wyłącznie od jego chęci poznawczych. Czyli kiedy za jednym razem może jedynie dotyczyć kontemplacji spójności całości aparatu wykonawczego, to nic nie stoi na przeszkodzie, by po chwili zapuścić się w ostatnie rzędy orkiestrionu i śledzić poczynania rezydujących tamże instrumentalistów. Co prawda o realizmie już wspominałem, więc w tym miejscu jedynie nadmienię, iż ów efekt nie jest pochodną stosunkowo prostego zabiegu wypchnięcia wokali i pierwszoplanowych instrumentów, lecz oddania ich naturalnych gabarytów i soczystości tkanki wypełniającej okalających je kontury. I tu dochodzimy do sedna geniuszu Momentum M400 MxV, bowiem pomimo ponadprzeciętnej dynamiki, energetyczności, rozdzielczości i intensywności doznań nie mają one nawet śladowych tendencji do przejaskrawiania, czy też sztucznego wyolbrzymiania reprodukowanych składowych. Nie działają na zasadzie szkła powiększającego a raczej płynnie operują głębia ostrości zarezerwowaną dla najlepszych „stałek”.

Choć nikt nigdy nie próbował wmówić nam, że „zabawa” w High-End jest lekka, łatwa i przyjemna, to tak po prawdzie powyższy segment rynku, który bezapelacyjnie reprezentują monobloki Dan D’Agostino Momentum M400 MxV właśnie takich, wyłącznie pozytywnych doznań dostarcza. Pal sześć noszenie, zawiłą kabelkologię, czy długie godziny poświęcone na optymalizację i precyzyjne dopasowanie poszczególnych elementów misternej układanki ze sobą. Problemy zaczynają się jednak piętrzyć w momencie, gdy takowe składowe z własnego systemu trzeba po testach wypiąć i odesłać dystrybutorowi. A wypięcie Momentum M400 MxV okazało się równie bolesne, co ekstrakcja górnej szóstki i to bez znieczulenia. Niby wystarczyło, oczywiście czysto umowne „solidne szarpnięcie”, jednak powstała rana tym razem zaskakująco długo i boleśnie przypominała o ubytku. Jeśli więc rozglądacie się Państwo za amplifikacją z okolic 400 – 500 tys. PLN, to gorąco zachęcam do zapoznania się. Jeśli jednak walorów brzmieniowe sygnowanych przez Dana D’Agostino chcielibyście zasmakować ot tak przelotnie, z czystej ciekawości, to tylko nieśmiało przypomnę, iż to ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła. A gwarantuję Wam, że po zakończeniu tego niby niezobowiązującego romansu z amerykańskimi bliźniaczkami, powrót do czegokolwiek niższego od nich klasą właśnie tam Was zaprowadzi.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001

Dystrybucja: Audiofast
Producent: Dan D’Agostino Master Audio Systems, LLC
Cena: 449 720 PLN (para) + 11 250 PLN Momentum floor stand (opcja)

Dane techniczne
Moc: 400 W @ 8Ω; 800 W @ 4Ω; 1,600 W @ 2Ω
Zniekształcenia THD: 400 W @ 8Ω 0.09% @ 1 kHz
Pasmo przenoszenia: 1 Hz to 200 kHz, -1 dB 20Hz – 20 kHz, ±0.1 dB
Odstęp od zakłóceń S/N: -115 dB, nieważony
Impedancja wejściowa: 1MΩ
Impedancja wyjściowa : 0.11Ω
Wejścia: 1 wejście zbalansowane XLR (mono)
Kolor: Srebrny lub czarny, inne dostępne na zamówienie
Wymiary (S x G x W): 31.75 x 54.61 x 13.34 cm.
Waga: 43,09 kg/ szt.

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Dan D’Agostino

Dan D’Agostino Progression Stereo

Link do zapowiedzi: Dan D'Agostino Progression Stereo

Opinia 1

Historia będącego obszarem naszych zainteresowań rynku audio nie raz pokazała, iż obecność wielkich światowych marek nie jest jedynie pokłosiem dożywotnich kooperacji z przez złośliwców nazywanymi domorosłymi „dłubakami”, lecz również wynikiem odejść głównych konstruktorów na tak zwany własny garnuszek, co w dzisiejszym spotkaniu najbardziej nas interesuje.
Co tych ostatnich do takich kroków pcha? Powodów jest wiele. Od będącej wynikiem spowodowanych bessą na rynku zawirowań biznesowych, sprzedaży swojego życiowego dzieła nowemu podmiotowi, po rozejście się z racji nie do końca zbieżnej wizji bytu marki na rynku czy to dwóch wspólników, czy też konstruktora z łożącym grosz na poddane wątpliwości pomysły pracodawcą. Tak się działo i dziać będzie. Kto, co, kiedy? Choć to nie jest myśl przewodnia dzisiejszego spotkania, abym mógł płynnie przejść do clou tematu, dobrym przykładem mojego wywodu jest niestety nieżyjący już Franco Serblin, który wyniósłszy niegdyś włoską markę Sonus faber na ołtarz wielu dozgonnie kochających muzykę melomanów, niemalże u szczytu swojej popularności porzucił wspomnianą ikonę audio i już pod własnym sztandarem powołał do życia równie pozytywnie odbieraną przez rynek manufakturę sygnowaną swoim nazwiskiem. To oczywiście jest najlepiej nam znany i zarazem niezwykle pomocny w zaanonsowaniu dzisiejszego bohatera przykład, bowiem zajmiemy się nie mniej utytułowanym przedstawicielem opisywanych życiowych perypetii. Z kim? Z jeszcze kilka lat temu utożsamianym ze światowym gigantem segmentu audio – amerykańskim Krellem, panem Danem D’Agostino, który w tym rozdaniu testowym zaprezentuje jedną z sygnowanych własnym nazwiskiem konstrukcji w postaci stereofonicznej końcówki mocy Dan D’Agostino Progression Stereo, której wizytę w naszej redakcji zawdzięczamy stacjonującej w Łodzi ekipie Audiofastu.

Jak prezentuje się tytułowy piecyk? Fantastycznie. To jest nie tylko designerski, ale również wykończeniowy majstersztyk. Progression Stereo jest monstrualnie wielki i ciężki, a mimo to w najmniejszym stopniu nie przytłacza użytkownika swoimi gabarytami. Jakim sposobem? Otóż w tym przypadku słowami kluczami są: wizualny spokój, ornamentacyjny minimalizm i swoisty popis umiejętności nadania urządzeniu banalnie brzmiącej, ale w tym przypadku jakże fantastycznie prezentującej się przysłowiowej wisienki na torcie w postaci mieniącego się poświatą przyjemnej zieleni, ze smakiem wykończonego miedzianymi akcentami, umieszczonego na froncie, przypominającego tarczę naręcznego zegarka, dwuwskazówkowego wskaźnika oddawanej mocy. Tak, to jest znak rozpoznawczy wszystkich konstrukcji Dana. Jednak równie ważnym jak ów cyferblat aspektem wizualnym jego oferty jest fakt zwyczajowego unikania jakichkolwiek innych dodatków. Co to oznacza? Biorąc na tapet naszą bohaterkę – końcówkę mocy – optycznie mamy do czynienia ze sporej wielkości monolitem. Jednak dla przełamania efektu monstrualności uzbrojony we wspomniany wskaźnik, wykonany z grubego płata aluminium front, w górnej części wykończono przyjemnym dla oka, płynnie przechodzącym w górną połać obudowy łukiem. Ale to nie koniec zabawy z formą, gdyż również boczne ścianki idąc tropem zjawiskowego postrzegania, będąc radiatorami odprowadzającymi ciepło wytworzone podczas pracy wzmacniacza, nie są typowymi wariacjami gałązek drzew iglastych, tylko bardzo grubymi z pionowo wyfrezowanymi sporej średnicy otworami, blokami aluminium. Przyznam szczerze, ani to nowatorskie, ani szczególnie bizantyjsko wyszukane, ale wespół z resztą projektu jakże spójne wizualnie, a przez to fenomenalne. Kończąc opis układu chłodzenia układów wewnętrznych warto wspomnieć o centralnie umieszczonych na płycie górnej dwóch modułach poprzecznych otworów wentylacyjnych.
Przechodząc do ściany tylnej z uwagi na dość proste zadanie omawianej konstrukcji znajdziemy na niej jedynie gniazdo zasilania – uwaga – w specyfikacji 20A, tuż obok włącznik główny, a także porozrzucane symetrycznie na boki w górnej i dolnej strefie pojedyncze terminale kolumnowe i gniazda wejściowe w standardzie XLR. Jeśli chodzi o proces uruchamiania urządzenia, włącznik inicjujący jego pracę w postaci mikro-switcha znajdziemy od spodu wspomnianego kilka zdań wcześniej wskaźnika na froncie. Tak prezentującą się piękność posadowiono na czterech solidnych stopach.

Jak tytułowa konstrukcja sprawowała się w temacie brzmienia? W telegraficznym skrócie – znakomicie. To było w pełni zaplanowane na przysłowiowej desce kreślarskiej, a potem wdrożone w życie, energetyczne w pełni kontrolujące kolumny, wyraziste w domenie rysowania źródeł pozornych granie. W końcówce Progression Stereo nie znalazłem żadnych niedomówień w stylu braku zdecydowania, barwnej i milusiej gry „do podusi”, czy też nazbyt ostrej, a przez to ofensywnej, bowiem Dan postawił na co prawda unikające obydwu wspomnianych przeciwstawnych stanów, ale na szczęście konkretne, idące drogą neutralności, bez przekraczania granicy przesady, dzięki temu poszukiwane przez wielu melomanów dynamiczne brzmienie. Co to oznacza? Nie uwierzycie, ale po tych kilkunastu dniach zabawy z amerykańską końcówką mocy, mimo osobistego szukania w muzyce nieco większej niż neutralna dawki soczystości, bez najmniejszych problemów, po lekkich korektach kablowych – na początek postawiłbym na sieciówki, gdyż te mocno oddziaływały na finalny efekt dźwiękowy, w momencie poszukiwań byłby to jeden z moich faworytów do potencjalnych przymiarek. Czyli? Na dole pasma było rewelacyjnie twardo i mocno. W środku może nie w estetyce konstrukcji lampowych, ale z dobrym poczuciem wypełnienia. Zaś w górnych rejestrach swobodnie ze wskazaniem na oddech i czytelne oddanie brylujących w tym paśmie artefaktów. Co to oznaczało w konfrontacji z muzyką? Jeśli nie jesteście ortodoksyjnymi lampiarzami lub orędownikami soczystego brzmienia kolumn Harbeth, samo dobro. I nie miał znaczenia nurt muzyczny, gdyż postawienie sprawy na kontrolowaną wyrazistość przekazu pozwalało dziecku Dana bronić się nawet w muzyce dawnej. Owszem, może nie było to tożsame, z pracującą w klasie klasie A konkurencją, lub innymi konstrukcjami stawiającymi na dodatkową szczyptę eufonii w muzyce, ale zapewniam, przy odrobinie większej niż podczas testu pracy konfiguracyjnej – nie chciałem zbytnio odchodzić od zamierzeń konstruktora – byłbym w stanie dostroić zestaw do naprawdę zjawiskowego, co prawda odmiennego od wizji Dana, ale w pełni satysfakcjonującego mnie brzmienia. Co zatem udało się wczarować jedynie przy drobnych ruchach kablowych?
Pierwszym starciem tego testu, była muzyka Claudio Monteverdiego w aranżacji Michela Godarda „A Trace Of Grace”. W efekcie otrzymałem dobrze podane prawie wszelkie – o tym za moment – aspekty. Od mocno rysowanej w kwestii energii, a przez to często u konkurencji lejącej się po podłodze, a w tym przypadku świetnie wykreowanej na szerokiej i głębokiej scenie gitary basowej, przez oddanie specyfiki brzmienia używanego przez Michela serpentu basowego, po wierne pokazanie zwiększającej spektakularność wydarzenia, monstrualnej kubatury goszczącego artystów sanktuarium, wszystko z małym niuansem bez problemu oczami wyobraźni przenosiło mnie do czasu tej sesji nagraniowej. Co mnie lekko może nie uwierało, ale odbiegało od oczekiwań i przyzwyczajeń? Zaznaczam, że konfigurując system po aplikacji końcówki Progression nie szukałem siłowego dostrojenia go do moich preferencji, dlatego też w momencie głośnych barokowych fraz gardłowych brakowało mi nieco nasycenia i gładkości często z pełnych płuc generowanej wokalizy, powodując efekt jego zbyt mocnej wyrazistości. Ale uspokajam, to nie była wada, tylko inne niż moje, być może przez lata lubowania się w tej muzyce lekko przesadzone spojrzenie na ten aspekt, dlatego nie mam najmniejszych podstaw do formowania jakiejkolwiek myśli o przyznaniu żółtej kartki.
Co z innymi rodzajami zapisów nutowych? Proszę bardzo. Pierwszy z brzegu przykład jazzu spod znaku Keitha Jarretta z Garym Peacockiem i Jackiem DeJohnette w koncertowym materiale „Live In Montreux”. Przy znakomitym pokazaniu realiów obecnej w tej produkcji płytowej sceny z wzorowo rozstawionymi na niej nie tylko muzykami, ale również publicznością i do tego świetnym akcentowaniu natychmiastowych zmian tempa w szybszych utworach, ponownie jedyne co gdzieś w podświadomości zaświtało mi w głowie, to chęć usłyszenia więcej pudła rezonansowego kontrabasu. Naturalnie było je słychać, jednak wolałbym więcej tak zwanego „mięsa”. Ale przypominam o moich ukrytych gdzieś w podświadomości preferencjach, po wstawienie w ich miejsce swoich prawdopodobnie przejdziecie nad tym tematem do porządku dziennego. Tak tak, dopuszczam myśl, że mogę się mylić. I tym optymistycznym akcentem będę zbliżać się ku końcowi tej wyprawki. Z premedytacją o wszelkim rocku nie będę się rozwodził, gdyż tak prawdę mówiąc podczas słuchania wielu płyt było jeśli nie znakomicie, to co najmniej bdb i musiałbym pisać kolejne peany. To zaś byłoby niepotrzebnym, bo być może odbieranym jako nadmierna egzaltacja pochwalnym słowotokiem, którego punkt zapalny dzisiejszego spotkania nie potrzebuje.
Po takim obrocie sprawy w kwestii nasycenia wpadła mi w głowę ciekawa myśl, jaką było wykorzystanie stacjonującego u mnie na co dzień przedwzmacniacza liniowego Robert Koda. Efekt? Tak jak się spodziewałem. System został obdarowany tak zwaną kropką nad „i”, co przełożyło się na odczuwalny efekt większego „body” dobiegającej do mnie muzyki, czyli poprawy wyartykułowanych kilka linijek wcześniej niedostatków nasycenia. To naturalnie odbiło się na wspomnianym na początku tekstu poszukiwaniu przez Dana wyrazistości w domenie ostrości rysunku i szybkości narastania sygnału, ale broń boże nie było to szkodliwe, a jedynie zbliżające brzmienie Progression do z pewnością nie tylko moich, ale również Waszych oczekiwań. Czyli jak sugerowałem, wiedzą co i jak jesteśmy w stanie zdziałać cuda.

Nie trzeba specjalnie doszukiwać się mojego pozytywnego zaskoczenia brzmieniem D’Agostino Progression Stereo, gdyż cały powyższy tekst wydaje się być pochwalną pieśnią. Jednak na swoje usprawiedliwienie przypomnę, iż obcujemy z pełnoprawnym przedstawicielem segmentu ekstremalnego High Endu i jeśli dane urządzenie spełnia jego założenia, nie mam najmniejszych obaw o odebranie przez czytelników moich wywodów jako artykułu sponsorowanego. Jeśli mam do czynienia ze świetnym brzmieniem, bez problemu popuszczam wodzę fantazji podczas opisu takiego wydarzenia. Oczywiście nie zapominam przy tym pokazać ważnych dla każdego z nich wiodących cech, co przecież dla wielu potencjalnych zainteresowanych często może być podstawą do decyzji jeśli nie zakupowej, to przynajmniej próbnego starcia na własnym podwórku. Czy to jest oferta dla każdego? Prawie tak. To znaczy? Jedyną grupą nie mającą szans na porozumienie z Amerykańskim piecem są melomani o mocno przesuniętym w dolne zakresy punkcie nasycenia muzyki. Ale to naprawdę muszą być ortodoksi, bowiem może się zdziwicie, ale nawet ja, również szukający wspomnianego dociążenia i soczystości dźwięku z propozycją Dana D’Agostino bez problemu mógłbym cieszyć się każdą przesłuchaną płytą. A to chyba o czymś świadczy.

Jacek Pazio

Opinia 2

Choć będąca przyczyną dzisiejszego spotkania marka jest stosunkowo młodym bytem na ultra high-endowej arenie, trudno odmówić jej przynajmniej dwóch rzeczy. Pierwszej, czyli praktycznie bezgranicznego zaufania nabywców do jej założyciela, oraz drugiej – rozpoznawalności. Wystarczy bowiem raz mieć kontakt z sygnowanym przez nią urządzeniem, by później z łatwością rozpoznać każde kolejne, niezależnie od tego jakie umaszczenie otrzyma. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż oprócz standardowego rudego złota zarezerwowanej dla topowych modeli miedzi, ponadczasowej czerni i surowego srebra aluminium większość pozycji z ciałkiem obfitego portfolio Dan D’Agostino można, oczywiście za odpowiednią opłatą, zamówić niemalże w dowolnie wybranym przez siebie kolorze. To jednak tylko mniej, bądź bardziej istotne dodatki, swoiste tło do elementu wokół którego wszystko się u Amerykanów kręci – przepięknego, wzorowanego na szwajcarskich czasomierzach, a w moich oczach – z mojego, czysto subiektywnego punktu widzenia, stanowiącego niewątpliwy ukłon w kierunku steampunkowego designu, wskazówkowego wyświetlacza przyciągającego wzrok soczystą zielenią iluminacji. Co prawda najniższa – dedykowana kinu domowemu seria Classic jest owego cyklopiego oka, bądź jakiejkolwiek wariacji na jego temat pozbawiona, ale biorąc pod uwagę fakt, iż mówimy o nawet nie tyle wstępie do „pełnokrwistej oferty”, co wielokanałowej przystawce śmiało możemy uznać to za wyjątek potwierdzający regułę. Dlatego też idziemy w zaparte, twierdząc iż przygodę z „zabawkami” pana Dana D’Agostino zaczynamy od na swój sposób oczywistego a zarazem dającego przedsmak tego, co czeka na wyższych półkach modelu – stereofonicznego wzmacniacza mocy Progression Stereo.

Jak sami Państwo widzicie, Progression Stereo prezentuje się wprost obłędnie. łącząc niemalże monolityczny, srebrny aluminiowy korpus z miedzianym pierścieniem okalającym roztaczający zielonkawą poświatę bulajem z widocznym wewnątrz zegarowym mechanizmem wskazówkowym informującym o oddawanej w danym momencie mocy. Na masywnym froncie, oprócz ww. zajmującego honorowe – centralne miejsce, cyferblatu znajdziemy jedynie zlokalizowany w prawym dolnym rogu logotyp producenta i … to by było na tyle, gdyż włącznik sieciowy ukryto na spodzie wzmacniacza mniej więcej w połowie szerokości płata czołowego. Ściany boczne wykonano z masywnych bloków aluminium i zamiast nastroszyć je standardowymi żebrami radiatorów ograniczono się do wykonania przenicowujących je na wylot odwiertów. Z racji oddawanej mocy i powstającego przy tym ciepła wspomniane wymienniki wspomaga perforacja płyty górnej.
Nie mniej minimalistycznie, a przy tym elegancko, Progression Stereo wygląda „od zakrystii”. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem parę wejść XLR, centralnie umieszczone gniazdo zasilania IEC C20 (całe szczęście łódzki Audiofast – dystrybutor marki, oprócz standardowego, ”komputerowego” przewodu zasilającego był tak miły i dorzucił jeszcze zdecydowanie wyższej klasy Synergistic Research Black UEF AC) z ulokowanym tuż obok hebelkowym włącznikiem głównym, oraz pojedyncze i jak na półkę cenową w jakiej operujemy, zaskakująco mało finezyjne terminale głośnikowe. Warto również wspomnieć o obecności we/wyjść dla 12V triggera i trójpozycyjnego hebelka umożliwiającego regulację/wyłączenie natężenia iluminacji frontowego wskaźnika.
Zaglądając do trzewi już na pierwszy rzut oka widać, że Dan raczej nie jest fanem małolitrażowych turladełek, czy też melexopodobnych Tesli, bowiem sercem 300 W Progression (zdolnego oddać 1200 W / 2Ω) jest potężne 3000 VA toroidalne trafo współpracujące z baterią elektrolitów o łącznej pojemności … 400 000 μF. Powód przywołanych przed chwilą motoryzacyjnych analogii nie jest jednak przypadkowy, gdyż podobnie jak w Progression Mono zaimplementowano w nim technologię Super Rail polegającą na swoistym napięciowym „doładowaniu” układu wzmocnienia wstępnego. Co prawda wbrew nazwie prąd do ww. układów doprowadza się standardowymi przewodami (czerwonym i niebieskim) a nie np. miedzianymi szynami, jednak idea samochodowej turbosprężarki pozwoliła w tym przypadku zapewnić pełen potencjał sekcji wyjściowej końcówki mocy, w której pracują po 24 tranzystory Sankena na kanał przymocowane do … i tu robi się jeszcze ciekawiej, ważących po 22 kg radiatorów, w których zamiast standardowego układu wręgowego postawiono na zdecydowanie bardziej łaskawe dla otoczenia (trudniej się o nie pokaleczyć, szczególnie przy przenoszeniu) jedenaście tuneli (na kanał) o kształcie zwężek Venturiego.
Warto też wspomnieć, iż producent oferuje możliwość, oczywiście za drobną, wynoszącą 25 710 PLN, opłatą konwersję stereofonicznej końcówki na mono, co w przypadku chęci przesiadki na monobloki wydaje się wielce atrakcyjnym rozwiązaniem.

Nie po to jednak odchudzamy domowy budżet o ponad 100 000 PLN, żeby na nowy nabytek jedynie patrzeć, no chyba, że mowa o jakimś dziele sztuki, ale w High-Endzie liczy, a przynajmniej liczyć się powinien, przede wszystkim dźwięk. Dlatego też po ochach i achach dotyczących aparycji z niecierpliwością czekaliśmy na to, co owa blisko 60 kg piękność pokaże po wpięciu w nasz system. Oczywiście chciałbym w tym momencie jedynie zaznaczyć, że krytyczne odsłuchy rozpoczęliśmy dopiero po kilkudniowej akomodacji, podczas której jasnym dla nas się stało, że tytułowa końcówka i tak i tak pełnię swoich możliwości zdolna jest pokazać dopiero po trzech-czterech kwadransach po wybudzeniu z trybu stand-by. A proszę mi wierzyć, że są powody ku temu, by cierpliwie na ową stabilizację termiczno-prądową poczekać. Kiedy bowiem D’Agostino wreszcie się umości, porozciąga i rozgrzeje mięsnie, to czeka nas prawdziwa jazda i to nawet nie rollercoasterem „bez trzymanki”, tylko uczestnictwo w którymś z wyścigów NASCAR, w którym to my kurczowo trzymając kierownicę próbujemy okiełznać pędzącą z oszałamiającą prędkością 750-konną bestię w stylu Chevy Camaro ZL1. Tutaj nie ma miejsca na leniwy i zarazem komfortowy cruising, jazdę na „zimny łokieć” i pogaduchy przez komórkę. O nie. Od pierwszych taktów Progression wymaga od nas stuprocentowego skupienia, angażując bez reszty w reprodukowane wydarzenia muzyczne. Nie wierzycie? No to proponuję posłuchać „Runaljod – Ragnarok” Wardruny, bądź ścieżki dźwiękowej do „The Vikings” autorstwa Trevora Morrisa, by niemalże poczuć w ustach smak słonej bryzy, na ciele ślady stoczonych walk, a w chwilach zwątpienia prosić o mądrość i siłę Odyna. Jeśli nie odnotujecie u siebie powyższych „wirtualnych” artefaktów, to albo z Waszym systemem jest coś bardzo nie w porządku, albo zapomnieliście zastąpić znajdującą się w pudle razem ze wzmacniaczem komputerową sieciówkę czymś adekwatnym do klasy samej amplifikacji, bo czego by o niej nie mówić jest nad wyraz wrażliwa na tego typu detale i nie owijając w bawełnę potrafi strzelić „focha”.
Skupmy się jednak na wspomnianym materiale muzycznym. To nie jest przysłowiowa kraina łagodności i znana z jazu gra ciszą. Tutaj jest szorstko, twardo i po prostu pierwotnie brutalnie, co z jednej strony stawia pewne wyzwania przed samym słuchaczem a z drugiej równie wysoko poprzeczkę oczekiwań zawiesza przed wzmacniaczem. Jakiekolwiek złagodzenie, stonowanie ataku, bądź próba ucywilizowania odwołujących się do naszych atawistycznych pokładów wrażliwości dźwięków wypada nad wyraz mało efektownie i po prostu sztucznie. Dlatego też swoista „żylastość” i bezpardonowość nie tylko dołu, ale i całości słyszalnego spektrum dźwięków sprawia, że dostajemy dokładnie to, co powinniśmy – prawdę i tylko prawdę, niezależnie od tego jaka by ona nie była. Nie oznacza to bynajmniej, iż jesteśmy skazani na swoistą bezdusznie prosektoryjną analityczność, gdyż Progression jest od niej oddalony o całe lata świetlne, lecz zamiast przysłowiowej „buły” uznawanej przez co poniektórych za oznakę muzykalności, otrzymujemy fenomenalną rozdzielczość i właśnie muzykalność, jednak w jej odartej ze zbędnych upiększeń, warstw podkładów, korektorów i innych mazideł odsłonie. Szukając testowanych już na naszych łamach analogii w pierwszej kolejności wskazałbym na oczywisty przykład podobnej estetyki grania w postaci bliźniaczego pod względem osiągów, również 300W Bouldera 1160. To jest dokładnie to samo podejście do tematu, czyli im gorzej, tym lepiej. Co się kryje za tym pozornie będącym samozaprzeczeniem i alogicznym stwierdzeniem? Po pierwsze … logika, lecz właśnie ta mniej oczywista – parakonsystentna a po drugie upór i perfekcjonizm w dążeniu do celu. Jeszcze bardziej zagmatwałem? No to już tłumaczę o co chodzi. Dla większości populacji – tak przedstawicieli homo sapiens, jak i ich radosnej twórczości, w przypadku pojawienia się jakiś nieprzewidzianych trudności i komplikacji logicznym jest znalezienie jakiegoś obejścia – alternatywnej trasy. Natomiast D’Agostino zamiast omijać zawiłości i zagmatwania po prostu się z nimi mierzy a im wyższy pułap trudności napotka, tym większą werwą się wykazuje. Ma bowiem ku temu zarówno umiejętności, jak i możliwości natury technicznej, gdyż tak moc, jak i wydajność prądowa, jakimi dysponuje sprawiają, iż tam, gdzie znaczna część konkurencji rzuca ręcznik na ring on ze stoickim spokojem robi swoje. Mają być istne hektary przestrzeni? Proszę bardzo. Życzą sobie Państwo mrożące w żyłach wilcze ujadanie, albo naruszające strop odgłosy nadchodzącej z oddali burzy? Nie ma najmniejszego problemu. I w tym momencie wypadałoby wspomnieć o aspekcie przestrzennym, gdyż starając się zachować obiektywizm i do minimum ograniczyć cisnące się na klawiaturę superlatywy pojęcia w stylu scena 3D, umiejętność lokalizacji poszczególnych dźwięków we wszystkich trzech wymiarach, czyli oprócz głębokości i wysokości również na odpowiedniej wysokości, w przypadku Progression wydają się czczymi banałami. Najogólniej rzecz ujmując zdolności tytułowej końcówki pod tym względem spokojnie można przyrównać do progresu jaki wniosło pojawienie się w OPOS-ie ustawionych na ISIS-ach dodatkowych, grających nie tyle w sufit, co w potężne kryształy Swarovskiego supertweeterów. W dodatku bez niepotrzebnego prężenia muskułów, prób popisywania się w momentach, gdzie tego typu zachowania niekoniecznie są mile widziane, czy też wprowadzania podskórnej nerwowości. Pełen profesjonalizm i pozostawianie emocji muzyce.
Skoro Progression z zaskakującą łatwością rozprawił się z pagan-folkowymi porykiwaniami postanowiłem pójść o krok dalej i sięgnąłem po mroczną i dość daleką od komercyjnego mainstreamu elektronikę, czyli „The Maze To Nowhere” Lorn i moje dyżurne ekstremum, czyli „BBNG2” formacji BADBADNOTGOOD, na których ilość zarejestrowanych, iście infradźwiękowych, poczynań może wywołać spore zamieszanie w pobliskich ośrodkach badawczych wyposażonych w aktywne sejsmografy. Oba albumy są jednak na tyle „specyficzne”, żeby nie powiedzieć wredne, że bardzo często potrafią zniechęcać bądź to ewidentnym brakiem kontroli a co za tym idzie mało przyjemnym przebasowieniem, bądź obcięciem najniższych składowych i liczenie tym samym na bujną wyobraźnię słuchaczy. Tymczasem Progression trafia w przysłowiowy punkt mając pełną kontrolę nad dołem pasma a jednocześnie nie odchudzając średnicy i nie powodując, że góra zabrzmi zbyt szeleszcząco i szkliście.
A właśnie średnica. W stereotypowo amerykańskim wydaniu powinna być lubieżnie lepka i zjawiskowo oszałamiająca niczym któraś z nieprzyzwoicie podrasowanych w klinikach medycyny estetycznej celebrytek. Tymczasem D’Agostino traktuje ją po swojemu stawiając akcent na holograficzny wręcz realizm, ewentualne zabiegi upiększające pozostawiając reszcie toru. Otrzymujemy dzięki temu świetne różnicowanie nagrań plus coś na kształt obiektywizmu i emocjonalnej transparentności. Tytułowa amplifikacja bowiem wspomniane różnicowanie stosuje li tylko do technicznej jakości i umiejętności muzyków, ocenę ich poczynań pozostawiając odbiorcy. Zyskują na tym twórcy i nagrania na swój sposób intrygujące i nieoczywiście wpisujące się w obowiązujące kanony urody, piękne. Wystarczy bowiem sięgnąć po „Shades Of Black” Kovacs, „Hard Rain” Barb Jungr, bądź „Bad As Me” Toma Waitsa, gdzie nad wyraz charakterystyczne głosy wokalistów, właśnie poprzez swoją oryginalność i wynikającą z „życiowego doświadczenia” szorstkość są bardziej autentyczne i bliższe temu, do czego w całej tej zabawie zwanej High Endem dążymy, czyli dźwięku live.
W podobny sposób traktowane są najwyższe składowe. Instrumenty smyczkowe są szorstkie, o ile tylko realizator nie postanowił, że zamiast kalafonii muzycy powinni używać pozyskiwanego z krzewu Simmondsia Chinensis olejku jojoba, dęciaki potrafią radośnie wwiercać się w nasze synapsy, a blachy od delikatnego, metalicznego szelestu przechodzić do kakofonii bliskiej zrzuceniu rodowych sreber z betonowych schodów. Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie niespodziewana … drapieżność elektrycznych gitar, których riffy w większości przypadków są mniej bądź bardziej cywilizowane i tonizowane. W końcu poruszamy się na ultra high-endowym pułapie, więc śmiało można założyć, iż większość potencjalnych nabywców swoje rockowe poszukiwania zakończy na Dire Straits, Eagles i Garym Moorze a chcąc zaznać odrobiny szaleństwa od czasu do czasy włączy The Doors. Tymczasem mając słabość do zdecydowanie mniej mainstreamowych odmian rocka z lubością pławię się w kakofonicznych ekstremach z dziką satysfakcją patrząc jak co poniektóre „legendy” wykładają się na takim repertuarze niczym nieporadna dzieciarnia podczas pierwszej wizyty na lodowisku. Tymczasem Progression bez najmniejszych problemów był w stanie zachować pełną dawkę brutalnej energii w górze pasma nawet na groove metalowym, czyli będącym wielce udanym mariażem melodyjnego death metalu z deathcore, albumie „Orator” The Silenced, jak i nieco bardziej melodyjnym garażowo heavy metalowym, doprawionym szczyptą hardcore punku „Hydrograd” Stone Sour. To był iście bezpardonowy popis możliwości i bezkompromisowego podejścia do tematu amerykańskiej końcówki zbliżony do tego, co może czuć kierowca wspominanego już wcześniej 750-konnego Chevy Camaro ZL1, gdy wskazówka obrotów w najlepsze zadomowi się na czerwonym polu.

Prawdę powiedziawszy nie mam bladego pojęcia, czy pomysł na dźwięk proponowany przez Progression Stereo przypadnie Państwu do gustu, jednak mnie osobiście „podstawowa” końcówka mocy sygnowana przez Dana D’Agostino nawet nie tyle oczarowała, co uzależniła i mówiąc dosadnie rozbiła na atomy. Oferuje bowiem ten sam typ bezkompromisowości i bezpardonowości co mój dyżurny Bryston 4B³, z tą tylko różnicą, że dokonując bezpośredniego porównania wychodzi na to, że Kanadyjczyk zaledwie rozpoczyna i sygnalizuje to, co dopiero amerykański piec jest w stanie oddać i pokazać w pełnej krasie. Krótko mówiąc szach-mat, a teraz pozwolą Państwo, iż z traumą związaną z koniecznością odesłania tytułowego wzmacniacza posiedzę sobie w samotności.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Audiofast
Cena: 113 110 PLN

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 300 W / 8Ω, 600 W / 4Ω, 1200 W / 2Ω
Pasmo przenoszenia: 1 Hz – 200kHz, -1dB; 20Hz – 20kHz, +/- 0,1dB
Zniekształcenia: 300W @ 8W: 0,15% @ 1kHz
Stosunek sygnał/szum: 105 dB
Wejścia: 2 wejścia XLR
Impedancja wejściowa: 100 kΩ
Impedancja wyjściowa: 0.15 Ω
Wymiary (S x G x W): 45,7 x 50,8 x 19 cm
Waga: 57 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Dan D’Agostino

Dan D’Agostino Progression Stereo
artykuł opublikowany / article published in Polish

Kiedy po 30 latach odchodzisz z firmy, którą zakładałeś i zaczynasz praktycznie wszystko od zera wydawać by się mogło, że dobrze to już było. Chyba, że nazywasz się Daniel D’Agostino i wiesz, że właśnie teraz możesz pokazać światu co oznacza termin High-End. Zanim jednak zmierzymy się z samym topem topów, w ramach rozgrzewki postanowiliśmy zaprzyjaźnić się ze „średniopółkową” końcówką mocy – Dan D’Agostino Progression Stereo.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Dan D’Agostino

Dan D’Agostino Progression

Najnowszym rozszerzeniem linii Dan D’Agostino Progression jest stereofoniczna końcówka mocy wykorzystująca innowacyjną technologię Super Rail, po raz pierwszy zastosowaną we wzmacniaczu Progression Mono. Każdy wzmacniacz wyposażony jest w szynę napięciową (a dokładnie rzecz biorąc: dwie szyny – dodatnią i ujemną), której zadaniem jest pomoc w dostarczaniu mocy do kolumn.

Anodyzowane aluminiowe chassis wzmacniacza obejmuje transformator 3000 VA połączony z układem kondensatorów pojemności 400000 mF. Z taką częścią zasilającą współpracuje stopień drivera, a stopień końcowy wyposażony jest w 48 tranzystorów mocy, po 24 dla każdego z kanałów. Progression Stereo osiąga, podawane raczej zachowawczo, 300 W dla 8 Ω i 600 W dla 4 Ω. Tak, jak trzeba, zwiększa mocy wyjściową do 1200 W dla 2 Ω. Dzięki temu przekazuje dokładnie nawet najszybsze transjenty i pokazuje wspaniałe kontrasty dynamiczne.

Na przedniej ściance wzmacniacza Progression Stereo znajduje się wychyłowy miernik mocy, którego wygląd inspirowany jest tarczami szwajcarskich zegarków. Wyposażony w dwie leżące prostopadle do siebie wskazówki układ pomiarowy jest wyjątkowo trwały i precyzyjny. Długi skok wskazówek ułatwia dokładne odczytanie poziomu w całym zakresie mocy.

Blok radiatorów w kształcie rurek Venturiego, zaprezentowany po raz pierwszy w Momentum Stereo, został zaadaptowany dla potrzeb chłodzenia wzmacniacza Progression Stereo. Cały układ stworzony jest z jednej bryły aluminium o ciężarze 22 kg, co prowadzi do najszybszego możliwego transferu ciepła. To właśnie dzięki temu, mimo potężnej mocy wzmacniacz Progression Stereo podczas odtwarzania muzyki pozostaje zaskakująco chłodny.

Standardowe wykończenie obudowy obejmuje kolor srebrny i czarny, ale na zamówienie dostępna jest obudowa w dowolnym kolorze.

Kolor obudowy: czarny, srebrny, na zamówienie – wykończenie indywidualne
Moc wyjściowa: 300 W @ 8 Ω, 600 W @ 4 Ω, 1200 W @ 2 Ω
Odpowiedź częstotliwościowa: 1 Hz – 200 kHz, -1 dB; 20 Hz – 20 kHz, +/- 0,1 dB
Zniekształcenia, 300W @ 8 Ω: 0,15% @ 1 kHz
Stosunek sygnał/szum: 105 dB
Wejścia: 2 wejścia zbalansowane XLR
Impedancja wejściowa: 100 kΩ
Impedancja wyjściowa: 0,15 Ω
Wymiary: 45,7 x 50,8 x 19 cm, 57 kg

Cena detaliczna: 108 240 zł (z VAT)
Dystrybucja: Audiofast