Opinia 1
Być może dla wielu z Was dzisiejsza rozprawa na temat zasadności rozdrabniania – że tak powiem – „cyfrowego włosa” na czworo nie ma najmniejszego sensu, jednak fakt jest faktem, chcąc uzyskać możliwie niezniekształcony dźwięk oparty o ciąg zer i jedynek z jakiegokolwiek tego typu źródła, musimy maksymalnie zsynchronizować zegary taktujące tak nadajnika, jak i odbiornika. Co ciekawe, nawet znajdujące się tak blisko siebie w choćby trzewiach odtwarzaczy CD. Bredzę? Bynajmniej, bowiem nie raz się o tym przekonałem u znajomych – dodatkowo używam tego typu zabawek na co dzień. Oczywiście tylko w przypadku posiadania przez dane urządzenia odpowiednich wejść i wyjść. Jakich? Naturalnie clock-owych, które ostatnimi czasy w zaawansowanych konstrukcjach stają się standardem. Na szczęście dla mnie występującym w posiadanym transporcie CEC TLO 3.0 i współpracującym z nim przetwornikiem D/A dCS Vivaldi DAC 2. A jeśli tak, owa wiedza i chęć dotarcia do sedna tematu nie pozwoliły tego pozostawić bez sprawdzenia. Dlatego też zainteresowanym tematem z przyjemnością oznajmiam, iż dzięki zaangażowaniu łódzkiego dystrybutora Audiofast i oczywiście zaspokojenia ciekawości udało nam się pozyskać na testy dedykowany mojemu przetwornikowi zegar firmowy zewnętrzny dCS Vivaldi Clock. Jak wypadł? Czy w ogóle jest sens jego zastosowania? Cóż, po kilka istotnych informacji w tej materii zapraszam do lektury poniższego tekstu.
Jeśli chodzi o aparycję i obsługiwane funkcje rzeczonego clock-a, w kwestii obudowy mamy do czynienia ze znakomicie odbieraną wizualnie unifikacją, czyli wykorzystaniem identycznej obudowy jak DAC, z tą tylko różnicą, że na awersie i rewersie mamy nieco inne wyposażenie. Front oprócz tego, że został pozbawiony zorientowanej na prawej flance gałki, może pochwalić się z lewej strony bliźniaczym do przetwornika wyświetlaczem – znajdziemy na nim informacje o częstotliwości próbkowania obrabianego sygnału w dwóch osobnych grupach dla częstotliwości 44,1 i 48 kHz z ich wielokrotnościami oraz zamiast pięciu, czterema guzikami funkcyjnymi. Tylny panel zaś to ostoja dla wejścia na zegar wzorcowy, dwóch sekcji po 4 gniazda dla każdej z obrabianej częstotliwości, złącza testowego i zintegrowanego z włącznikiem oraz bezpiecznikiem gniazda zasilania IEC. Jeśli chodzi o technikalia, te opiewają na synchronizację częstotliwości dla dwóch automatycznie wybieranych przez przetwornik obwodów, w zależności od próbkowania w danym momencie słuchanego materiału. Zapewniam, automatyzacja tego procesu, to bardzo przydana funkcja, gdyż każdorazowa ręczna zmiana z 44,1 na 48 kHz wiązałaby się z ruszeniem tyłka z fotela, a nie po to ludziska idą w pliki, żeby uprawiać szkodliwą dla procesu utrwalania sadełka w boczkach melomana gimnastykę przy muzyce, tylko z całego ciała angażując jedynie palec wskazujący, pławić się w błogiej bezczynności. Tak prezentującą się i jakże funkcjonalną konstrukcję finalnie posadowiono na czterech miękko wyściełanych stopach i wyposażono w podstawowy zestaw okablowania.
Co wydarzyło się po wpięciu opiniowanego clock-a w tor? Zapewniam, od początku do końca wypisałem w notatkach same pozytywy. Pozytywy, które opiewają na znakomite w odbiorze złapanie oddechu, a przez to spokoju przez muzykę. Jednak nie było to zwykłym, uśredniającym przekaz obcięciem wysokich tonów, tylko na ile to możliwe, eliminacją szkodliwych zniekształceń zwanych jitterem, co finalnie przełożyło się na poprawę czerni tła, dzięki czemu w pozornie ciemniej kreowanym świecie muzyki nastąpiło zwiększenie ilości podawanych informacji oraz wzrost energii każdej z jej składowych. Naturalnie z automatu zyskał na tym środek pasma. Z jednej strony bardziej ochoczo epatował przed momentem wspomnianym, dotychczas jakby rozmytym pulsem i esencją, a z drugiej mimo ewidentnego wzrostu ilości średnicy w średnicy, działo się w niej znacznie więcej. Każdy najdrobniejszy niuans pracy wokalisty, czy jakiegokolwiek, powtarzam jakiegokolwiek instrumentu – nawet syntezatorów – miał swój pełnoprawny udział w każdym wydarzeniu scenicznym. Ale, żeby nie było. Nie stawał się oderwanym od realiów danej produkcji bytem typu „efekt łał”, tylko bardziej lub mniej – to zależało od zamierzeń artystów, a czasem od masteringowców – istotnym dla niej jej artefaktem. Efekt był taki, że bez poczucia nachalności, jak nigdy wcześniej wszystko dostawałem jak na dłoni. Pełne wigoru, pozbawione męczącego nalotu zniekształceń pozornie zwanych „planktonem”, dzięki czemu ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu w pewnym aspektach pozwalającego mi na znacznie więcej niż dotychczas. Co mam na myśli? Oczywiście chodzi poziom głośności. Jednak tym razem nie jako podniesienie progu wytrzymywanego bólu przez moje organy słuchu, tylko znakomicie odbierany wzrost energii, wyczyszczonego z cyfrowych śmieci, dzięki temu nadal pozwalającego bez problemu dyskutować z przybyłym na spotkanie kolegą dźwięku. Ten proces w odróżnieniu od sytuacji przed zastosowaniem zewnętrznego zegara nie powodował liniowego wzrostu sumy muzyki i znajdującego się w niej jako feedback działania jittera szumu, co już przy średnich poziomach głośności stawało się ciężkiego do wytrzymania, tylko działał na zasadzie zwiększania energii źródeł pozornych kreowanych na wirtualnej scenie. Jednak na tyle nieinwazyjnie, że nie powiększały się przy tym ich gabaryty. Efekt był czymś na zasadzie dobrze rozumianego pęcznienia i zwiększania dźwięczności każdego z nich. Ciężko jest mi to opisać, ale tak mniej więcej to odbierałem. Powiem więcej. Nie tylko ja, gdyż po prezentacji również znajomi tak to określali. A to tylko jedna strona medalu. Naturalnie piję przeciwległego bieguna makro-dynamiki, bowiem taki sam pakiet plusów zastosowanie zegara niosło w domenie mikro. O co chodzi? Chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, że mniej zniekształceń, większa energia oraz będący wypadkową minimalizacji szumów tła wzrost ilości informacji pozwalały na podobne pozytywne w odbiorze do głośnego, znacznie cichsze słuchanie muzyki. Nie każdy lubi trząść murami nawet w super jakości. Często mamy chęć na muskanie naszych zmysłów delikatnymi niuansami. Jednak co innego, gdy bez odpowiednich zabiegów sprzętowych dostajemy przekaz pełen niechcianych śmieci, a co innego, gdy stajemy twarzą w twarz z samą esencją danej produkcji. Mam na myśli esencję artystyczną, pozbawioną powodowanych złym taktowaniem sygnału cyfrowego naleciałości. Dla przypadkowego, niewiedzącego jak brzmi czysto odtworzona muzyka słuchacza czasem dziwną, bo zbyt spokojną w projekcji, jednak po zrozumieniu istoty tego działania i przekonaniu się, że mimo pozornego uspokojenia nadal pełną zawartych w muzyce informacji, wręcz oczekiwaną. Z pozoru spokojną, finalnie po bezproblemowym zderzeniu się z rzadko spotykaną ekspresją tak podanej sesji odsłuchowej, jakże głęboko nas poruszającą. Cuda? Nic z tych rzeczy. Dbałość o szczegóły konfiguracyjne. I co ciekawe, na poziomie źródła, czego lekceważąc temat póżniej już niczym nie da się uratować.
Zbierając powyższy opis w jakiś sensowny wniosek nie będę nikomu na siłę udowadniał, że – cytując klasyka – „czarne jest czarne, a białe jest białe”, tylko powiem tak. I zaznaczam, odezwę kieruję tylko do posiadaczy urządzeń z wejściami na zegar zewnętrzny, gdyż reszta populacji melomanów z prozaicznego powodu ich braku skazana jest na wszechobecny, zazwyczaj na podniesionym poziomie jitter. Owszem, można naginać jakość grania naszego zestawu żonglerką kablową. Ba, jak nie uda się tak, to pojechać po bandzie i wymienić coś z elektroniki. Tylko po co, gdy do dyspozycji macie możliwość wyeliminowania tak ważnego w tego rodzaju źródłach błędu taktowania sygnału cyfrowego pomiędzy nadajnikiem, a odbiornikiem. Zapewniam, jeśli tego nie wykorzystacie, w temacie wiedzy o pełnych możliwościach sonicznych Waszego systemu będziecie błądzić jak dziecko we mgle. Naturalnie da się i tak. To wolny kraj i każdy wydaje pieniądze jak chce. Tylko jaki jest tego sens? Moim zdanie nie ma żadnego. Za to widzę go gdzie indziej. Gdzie? Choćby w próbie podobnej do powyższej rozprawki. Zapewniam, nic nie stracicie, a może okazać się, że przekonacie się, jak dużo istotnych niuansów o zapisach nutowych gubiliście dotychczas w pozornie dobrze odbieranym odtwarzanym materiale.
Jacek Pazio
Opinia 2
W ramach eksploracji oferty angielskiego dCS-a po dwóch odsłonach przetwornika Vivaldi (wersji 2 i Apex) oraz wszechstronnie uzdolnionego i zaskakująco wyposażonego (moduł streamera palce, również te u stóp, lizać) Upsamplera Plus przyszła pora na kolejne urządzenie z ich portfolio. Skoro bowiem poprzednio weryfikowaliśmy co i w jakim stopniu zmienia zastąpienie naszych maluchów Muteca dedykowanym i wychodzącym spod tych samych rąk co dyżurny redakcyjny przetwornik upsamplerem, to logicznym było, że i samym zegarem w bliższej przyszłości się zajmiemy. Co też niniejszym czynimy serdecznie zapraszając Państwa na spotkanie z dCS Vivaldi Clock, który jak z pewnością wierni czytelnicy się domyślają dotarł do nas dzięki uprzejmości dystrybutora marki – łódzkiemu Audiofastowi.
Skupiając się na aparycji naszego bohatera z jednej strony mamy do czynienia z ewidentną zgodnością designu z jego rodzeństwem a z drugiej delikatnymi akcentami wzorniczymi podkreślającymi jego unikalność. Z elementów wspólnych z pewnością warto wspomnieć iście pancerne aluminiowe chassis z masywnym, misternie frezowanym frontem i okupującym jego lewą flankę ukrytym za czernionym akrylem niewielkim wyświetlaczem w towarzystwie którego za oko łapie zestaw kilku niewielkich przycisków. I w tym momencie dochodzimy do różnic, gdyż po pierwsze kształt linii łagodnych podfrezowań jest inny niż w przetworniku i upsamplerze, to w DAC2 i Apexie do dyspozycji mieliśmy pięć przycisków i wielofunkcyjną gałkę a w Upsamplerze podobny zestaw, lecz już bez pokrętła, to w Clocku ograniczono się do czterech przycisków. Z ich pomocą włączymy/uśpimy urządzenie, zyskamy dostęp do menu i wybierzemy częstotliwość próbkowania dla obu grup wyjść. Z kolei ściana tylna, z racji pełnionej przez zegar funkcji, patrząc od lewej oferuje wejście dla zegara referencyjnego i osiem wyjść zegarowych w dwóch grupach, dla których można ustawić odrębną częstotliwość próbkowania w zakresie 44,1-192 kHz. Listę zamyka port komunikacyjny RS232 i zintegrowane z komorą bezpiecznika i włącznikiem głównym gniazdo zasilające IEC. Zegar wyposażono w cztery antywibracyjne nóżki umożliwiające precyzyjną regulację i poziomowanie w zakresie 3mm.
A właśnie, co do precyzji, to dCS w tytułowym zegarze zastosował podwójne oscylatory kwarcowe (jeden dedykowany krotnościom 44.1 i drugi 48kHz) wyposażone w sterowaną mikrokontrolerem korekcję temperatury.
Najogólniej rzecz ujmując wpięcie dCS Vivaldi Clock w tor, w którym jak widać na powyższych zdjęciach od dłuższego czasu zdążył zadomowić się już DAC2 o krok, bądź nawet dwa oddaliło jego, znaczy się toru, brzmienie od nie wiedzieć czemu przypinanej dCS-om łatki sterylnej analityczności i żeby nie powiedzieć bezduszności iście laboratoryjnej antyseptyczności. Nie dość bowiem, że poprawie uległa namacalność i energia reprodukowanego materiału, to jeszcze, choć akurat w transporcie CEC-a jest to praktycznie niesłyszalne, zniwelowana została objawiająca się zbytnią ostrością konturów „cyfrowość”. I tu od razu uspokoję wszystkich miłośników teorii spiskowych, że … nie, nie oznacza to iż Clock zamulił, bądź stępił kontury źródeł pozornych, bo powyższe zmiany idą w zupełnie inną stronę i czym innym się objawiają. Jeśli bowiem zamiast oscylującej na granicy percepcji lekkiej nerwowości i rozedrgania, czy też matującej blask dęciaków patyny otrzymujemy zarazem bardziej rozdzielczy i wysycony przekaz, co niejako z automatu sprawia, że możemy słuchać i nieco głośniej i dłużej bez uczucia fatygi. I nie mówię tu o całkiem lekkostrawnych pozycjach w stylu niemalże „restauracyjnego” (znaczy się mogącego stanowić tło konsumpcji) albumu „Long Waves” dream teamu Franco Ambrosetti Quintet, lecz takie perełki jak „Beat Reader” The Vandermark 5, gdzie intensywność, czy wręcz iście religijna żarliwość zagmatwanych improwizacji dość bezpardonowo wkraczających na tereny zarezerwowane psychodelii i co bardziej hałaśliwym odmianom Rocka potrafi zdrowo przewłóczyć słuchaczy. Tymczasem duet dCS-a zamiast zalewać całość gęstym syropem klonowym, bądź ugładzać i uspokajać całość na kształt „windzianych” utworów Kennyego G postawił na wierność naturalnemu brzmieniu wykorzystanego instrumentarium, przez co zyskaliśmy możliwość obcowania z ich natywnym, umownie „nienaruszonym i nieprzetworzonym” dźwiękiem. Czemu to takie istotne i czemu akurat na tę kwestię zwróciłem uwagę? Cóż, jest to bowiem składowa, której miłośnikom wszelakiej maści koncertów i jamów, czyli „wykonów” (cóż za koszmarne słowo) zbytnio przybliżać nie trzeba. O ile bowiem obcując z dowolnym instrumentem na żywo z niezwykłą intensywnością doświadczamy jego ekspresji, bezpośredniości i przede wszystkim generowanego przez niego w sposób oczywisty i bezdyskusyjny, podległego artykulacji ciśnienia akustycznego, o tyle metaforycznie przechodząc na drugą stronę szyby, czyli zasiadając przed posiadanym systemem i zabierając się za odsłuch kiedyś tam zarejestrowanego materiału, bądź nawet prowadzonej w czasie rzeczywistym transmisji wcześniej, bądź później uświadamiamy sobie, że gdzieś po drodze, może nie tyle całkowicie zostały utracone, co boleśnie zredukowane, obciosane powyższe atrybuty o autentyczności i realizmie świadczące. A tytułowy zegar, choć nie wyczarowuje czegoś z niczego i sam z siebie żadnych niezapisanych na materiale źródłowym dźwięków nie dodaje, to jednak pozwala ów wspomniany proces informacyjno-energetycznej korozji nie tylko ukrócić, co zauważalnie cofnąć.
Nie oznacza to jednak, że kiepskie i byle jak, ułomnie zrealizowane nagrania w cudowny sposób nagle ewoluują do poziomu realizacji serwowanych przez ekipy ACT, 2L, czy Mapleshade Records, bądź zmiany wprowadzane przez zegar mają intensywność bliską możliwościom phonostage’a FM Acoustics 223, jednak uczciwie trzeba przyznać, że na dalszy plan schodzą ich wydawać by się mogło nierozerwalne i na stałe zaszyte mankamenty a języczek uwagi przesuwa się na to, co najważniejsze – warstwę emocjonalną, melodykę i motorykę. Dzięki czemu nawet wykastrowany z basu „…And Justice for All” Metallici nie wywołuje migreny po pierwszych dwóch utworach i przy odrobinie dobrej woli daje się dotrwać do jego końca. Bądźmy jednak szczerzy – akurat w przypadku tego krążka poza delikatną korektą równowagi tonalnej i ucieczki od płaskiej jak deska, dwuwymiarowej sceny na drodze prób odseparowania poszczególnych instrumentów niewiele można zrobić. Wystarczy jednak sięgnąć po zdecydowanie mniej, bądź wręcz wcale spaprane przykłady, jak daleko nie szukając … „And Justice for None” Five Finger Death Punch, gdzie z kolei gary i stopa są potraktowane z właściwą atencją, czy wręcz z premedytacją uwypuklone, a z partii basu w mixie nikomu przez myśl nie przyszło zdjąć chociażby 1dB. I tu o dziwo Vivaldi Clock zamiast zajmować się resuscytacją i „podpompowywać” przekaz mógł przejść do zdecydowanie mniej przyziemnych czynności podnosząc walory soniczne nagrania np. poprzez podkreślenie m.in. saturacji i siły emisji wokalu Ivana Moody’ego, czy też precyzję ogniskowania źródeł pozornych na zaskakująco obszernej, jak na taki repertuar, scenie muzycznej.
Jeśli po lekturze powyższych, wybitnie subiektywnych wynurzeń i refleksji nadal zastanawiacie się Państwo, czy warto uszczuplić domowy budżet o niebagatelną kwotę blisko 120 kPLN na akcesorium bez którego Wasz system do tej pory doskonale dawał sobie radę, przewrotnie podpowiem, że to zależy. O ile tylko jesteście szczęśliwi z aktualnego stanu posiadania i nic a nic waszej nirwany nie zakłóca, to spokojnie możecie sobie dCS Vivaldi Clock odpuścić i nie zaprzątać sobie głowy faktem jego istnienia. Jeśli jednak gdzieś tam w podświadomości kołaczą Wam się przypuszczenia, że jeszcze nie wycisnęliście wszystkiego co gęste i smakowite z cyfrowej sekcji Waszego audiofilskiego ołtarzyka, to chociażby próbne wpięcie tytułowego ustrojstwa powinno dać Wam odpowiedź na nurtujące pytania i rozwiać ewentualne wątpliwości. Tylko tyle i aż tyle, czyli niepotrzebnie nie przedłużając wywodu – piłka jest po Waszej stronie i od Was zależeć będzie, czy podejmiecie rzucona przez dCS-a rękawicę.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Dystrybucja: Audiofast
Producent: dCS
Cena: 116 700 PLN
Dane techniczne
Częstotliwości zegara: 44.1, 48, 88.2, 96, 176.4 lub 192kHz.
Dokładność zegara:
– Lepiej niż +/-1ppm w chwili wysyłki z fabryki
– Typowo +/-0.1ppm w chwili otrzymania i po ustabilizowaniu.
Wyjścia Word Clock: Dwie grupy 4 niezależnie buforowanych wyjść na złączach 75Ω BNC.
Każda grupa może być ustawiona na inną częstotliwość zegara.
Wejście referencyjne: Zewnętrzne wejście referencyjne na złączu 1x 75Ω BNC. Akceptuje sygnał Word Clock lub sprzężone z siecią AC sygnały przy 1MHz, 5MHz & 10MHz. Zakres połączenia wynosi +/-300ppm.
Pobór mocy: 10 W; 123 W maximum.
Wymiary (S x G x W): 444mm x 435mm x 126mm
Waga: 13,6 kg
Kolor: Srebrny / Czarny
Po dwóch wersjach przetworników, czyli „zwykłym” o ile na tym poziomie w ogóle można mówić o jakiejkolwiek „zwykłości” Vivaldim DAC 2 i jego odświeżonej inkarnacji Apex, oraz Upsamplerze przyszła pora na …, nie, nie Telesfora, lecz Vivaldi Clock-a.
cdn. …
Najnowsze komentarze