Niezobowiązująco surfując po odmętach Internetu dziwnym zbiegiem okoliczności, znaczy się na skutek działania zaszytych w silniku popularnego serwisu społecznościowego mechanizmów, AI i szpiegujących ciasteczek wyskoczyła mi tzw. zajawka o dawno niewidzianych nad Wisłą amerykańskich kolumnach EgglestonWorks. A że akurat do ww. marki mam pewien ,wynikający m.in. z miłych wspomnień z wizyty w moich skromnych progach filigranowych Fontaine Signature sentyment, to wiedziony właściwą sobie ciekawością postanowiłem zweryfikować któż tym razem postanowił wziąć ów niezwykle intrygujący i chadzający własnymi ścieżkami byt pod skrzydła. Jakież było moje zdziwienie i radość zarazem, gdy okazało się, że sprawcą całego zamieszania jest stołeczny SoundClub. Nie zwlekając zatem od razu przystąpiłem do działania indagując rezydującą na Skrzetuskiego 42 ekipę cóż udało im się w tzw. międzyczasie ze Stanów ściągnąć, rozpakować i chociaż na chwilę do prądu podłączyć. Oczywiście jak to w życiu bywa usłyszałem, że na razie to tylko jakaś drobnica, że urlopy, sezon ogórkowy i generalnie trzeba czekać przynajmniej do końca wakacji. Jaaasne. Nie zemną te numery a zasłona dyma dobra jest dla tych, co to z kanapy niechętnie cztery litery sami z siebie ruszają i tylko szukają wymówki, żeby dalej na niej tkwić. Dlatego też nie zważając na lejący się z nieba skwar i kolejny (ostatni?) długi weekend tego lata, a zarazem uprzednio upewniwszy się co do faktu, iż ww. przybytek audiofilskich rozkoszy normalnie funkcjonuje udałem się na mały rekonesans. I … była to ze wszech miar słuszna decyzja, gdyż nie dość, że ruch na stołecznych arteriach nawet w godzinach szczytu można było uznać za śladowy, to u celu czekały na mnie niespiesznie dochodzące do pełni swoich możliwości majestatyczne i zjawiskowe zarazem EgglestonWorks Andra Viginti V2 20th Anniversary Limited Edition w kanarkowo-żółtym umaszczeniu.
Jak mam nadzieję na powyższych zdjęciach widać Amerykanie jeńców brać nie zamierzali tak jeśli chodzi o odważny projekt plastyczny, gabaryt samych brył, jak i samo intrygujące malowanie. Cudów nie ma – tych kolumn ukryć, czy też wtopić w tło się nie da. I bardzo dobrze, gdyż one nie tylko za oko mają łapać, co również stać się ozdobą salonu szczęśliwca mogącego sobie na nie pozwolić. I to całkiem okazałą, bo niemalże 130cm i dobijającą do 120kg/szt. parkę ozdób. Na ich lekko odchylonych ku tyłowi, dodatkowo wzmocnionych aluminiowymi szyldami, frontach pyszni się sekcja wysoko-średniotonowa z centralnie umieszczoną 1” berylowa kopułką i parą 6” carbonowych średniotonowców Morela w układzie d’Appolito oraz niskotonowa z duetem również carbonowych, lecz tym razem już 10” basowców (Morel). Szybki rzut gałką na zakrystię i też nie ma się czego wstydzić. Zdublowane, dostosowane do bi-wiringu/ampingu terminale głośnikowe umieszczono nieco nad usytuowaną tuż nad podstawą szczeliną „shelf portu”. Kółkami nie było co się przejmować, gdyż tak jak zaznaczyłem na wstępie Andry Viginiti dopiero się rozgrzewały, więc z racji normalnego funkcjonowania salonu musiały być mobilne. Co do reszty obecnego podczas działań akomodacyjnych systemu, to wprawne oko powinno wyłuskać podstawowego i budżetowego, jak na Bouldera DAC-a 812, przedwzmacniacz 1110 i stereofoniczną końcówkę mocy 1160, czyli doskonale nam znany – goszczący u nas pięć lat temu duet. W tle nie da się również nie zauważyć skromnie przycupniętego Wadaxa.
Niby okres wygrzewania krytycznym odsłuchom nie służy a biorąc pod uwagę, iż pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz to zazwyczaj nie ma co sobie psuć niespodzianki, jednak nie byłbym sobą, gdybym pomimo świadomości, iż stojące przede mną EgglestonWorks Andra Viginti V2 jeszcze pełni swoich możliwości nie osiągnęły, choćby przez (dłuższą) chwilę nie rzucił na nie uchem. I … powiem szczerze, że nawet na półmetku rozgrzewki, przy niezbyt ekstremalnych poziomach głośności i z zarazem dość „zachowawczą” (bądź wręcz budżetową), oczywiście jak na możliwości SoundClubu, elektroniką amerykańskie kolumny grały zaskakująco … dobrze. Słychać było niewymuszoną swobodę, łatwość kreowania wieloplanowej, trójwymiarowej sceny, no i bas, który miał i moc i kontrolę. A przecież tytułowe kolumny stały na kółkach a nie kolcach, na które przesiadka jeszcze sporo dobrego może przynieść. Zaskakiwała też ich zdolność zachowywania rozdzielczości i energii nawet przy niskich poziomach głośności, co bynajmniej nie jest normą, szczególnie dla pochodzących zza oceanu konstrukcji, które zazwyczaj lubią grać głośno. A tu przy dawkach decybeli umożliwiających w pełni komfortową konwersację nijakich znamion nawet lekkiej emocjonalnej anoreksji nie doświadczyłem. Dlatego też zaliczywszy dzisiejszą, mocno niezobowiązującą przystawkę mogę ze spokojnym sumieniem cierpliwie czekać na rozwój wypadków i osiągnięcie maksimum możliwości przez postawne Amerykanki. A gdy ta wiekopomna chwila nadejdzie, to jasnym jest jak słońce, że na Skrzetuskiego po raz kolejny zawitam. Choć nie będę ukrywał, że z chęcią sprawdzilibyśmy jak Egglestony nawiązują dialog z naszymi „dwiema wieżami”. Na razie jednak nie ma co gdybać, tylko uzbroić się w odpowiednie pokłady cierpliwości i ze stoickim spokojem czekać co los przyniesie.
Na koniec chciałbym serdecznie podziękować ekipie SoundClubu za umożliwienie kontrolowanych przeszpiegów a zarazem zgłosić pełną gotowość do przyjęcia tytułowych kolumn, bądź odbywającego równoległą rozgrzewkę ich rodzeństwa pod nasz redakcyjny dach.
Marcin Olszewski
Najnowsze komentarze