Tag Archives: Final Audio Design


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Final Audio Design

Final B1

Nawet przelotnie zerkając na kalendarz nikomu chyba nie trzeba przypominać, że wakacje trwają w najlepsze i poza nieuleczalnymi pracoholikami większość populacji homo sapiens stara się choć na kilka dni wyrwać z domu na letni wywczas. Jednak pomijając grasujące u wybrzeży Egiptu rekiny, ceny benzyny, ścisk na tatrzańskich (swoją drogą kto przy zdrowych zmysłach w pełni sezonu z własnej i nieprzymuszonej woli pcha się np. do Zakopanego?) szlakach i wszechobecne „paragony grozy” (tu akurat kłania się matematyka w zakresie pierwszych klas szkoły podstawowej) szykującym się do drogi audiofilom sen z powiek spędza zupełnie co innego. Co? Perspektywa przymusowego „odwyku” od własnego systemu a tym samym brak kontaktu z ulubioną muzyką. Co gorsza większość z owych nieszczęśliwców doskonale zdaje sobie sprawę, że zamiast Cassandy Wilson, Michela Godarda, czy Branforda Marsalisa będą mniej, bądź bardziej intensywnie katowani jednosezonowymi plastikowymi hitami czy to na hotelowych basenach, czy w oblężonych przez turystów jadłodajniach. W tym momencie zasadnym wydaje się fundamentalne pytanie „jak żyć?”, na które odpowiedź jest tyleż jednoznaczna, co oczywista. Wystarczy bowiem zaopatrzyć się w stosowne izolatory dźwięków niechcianych zdolne jednocześnie reprodukować to, czego w danym momencie słuchać chcemy i to w jakości bynajmniej nieuwłaczającej naszym wysublimowanym gustom. Mowa oczywiście o słuchawkach, a z racji tego, że większość z nas, znaczy się audiofilów i melomanów, zamiast drzemać na hotelowym balkonie wybierze jednak nieco bardziej aktywną, outdoorową formę wypoczynku nieśmiało chciałbym zasugerować skupienie się na konstrukcjach dousznych/dokanałowych, gdyż niby i z HiFiMAN-ami Arya Stealth Magnets da się spacerować, to już próby wejścia w nich, powtarzam wejścia – nie wjechania wyciągiem krzesełkowym, chociażby na Szrenicę przy tegorocznych upałach szczerze odradzam. I w tym momencie z pomocą przychodzi stołeczny Fonnex, który w swej ofercie ma znaną już z występów na naszych łamach japońska markę Final. O ile jednak wcześniej mieliśmy okazję pochylić się nad potężnymi i zarazem ultra high-endowymi wokółusznymi Sonorusami X, to tym razem, poniekąd w ramach pomonachijskich reminiscencji, na redakcyjny tapet wzięliśmy nie mniej ekskluzywne, acz z racji swej miniaturowości, zdecydowanie bardziej poręczne i podróżom dedykowane dokanałówki Final Audio B1.

Tytułowe B1-ki, jak sama nazwa wskazuje, należą do wprowadzonej rok temu do portfolio Finala serii B opartej „na głębokich zależnościach jakie zachodzą pomiędzy przestrzenią muzyczną, dynamiką zakresu częstotliwości a właściwościami strukturalnymi samych słuchawek”. Brzmi poważnie? I dobrze, bo do czego, jak do czego, ale akurat do dźwięku Japończycy podchodzą bardzo serio. Do designu teoretycznie też, choć już seria Collaboration z cukierkowymi, powstałymi w kolaboracji z Evangelion modelami Unit-01, Unit-02 i Mark.06 daje pewne wyobrażenie o elastyczności ww. producenta. Wracając jednak do naszych bohaterek warto zaznaczyć, że wycenione na 2 999 PLN B1 stoją cennikowo na szczycie swojej grupy a poniżej w nich w finansowym rankingu znajdziemy B3 za 2099 PLN i B2 za 1249 PLN. Skąd taka niekonsekwencja pomiędzy firmową nomenklaturą a wartościami podawanymi w cenniku? Otóż Final przewrotnie nie definiuje rangi poszczególnych modeli konkretną numeracją a niejako oczekiwaniami odbiorców dopasowując brzmienie poszczególnych propozycji do określonego repertuaru a tym samym zaawansowania technologicznego. I tak w telegraficznym skrócie B1 z założenia mają możliwie najwierniej oddawać zamysły realizatorów i muzyków stawiając na „bliskość” reprodukowanych dźwięków, B2 skupiają się na przestrzenności nagrań, a B3 podkreślają detaliczność i wyrazistość prezentacji. Krótko mówiąc dla każdego coś dobrego.
Jak jednak widać na powyższych zdjęciach zamiast utylitarnej siermiężności i wszechobecnego plastiku Final B1-ki potraktował iście po królewsku projektując ich korpusy z dwóch połączonych ze sobą stalowych skorup wykonanych w technologii MIM (Metal Injection Moulding) polegającej na tym, że sproszkowany metal jest mieszany z lepiszczem a następnie zostaje wtłaczany pod wysokim ciśnieniem do form i spiekany w wysokich temperaturach. Zastosowanie tej metody gwarantuje dowolność formowania i nadawania nawet niezwykle skomplikowanych kształtów z zachowaniem iście pancernej konstrukcji. Ponadto wykorzystanie modułowości korpusów pozwala na niedestrukcyjne prace serwisowe, czyli w przypadku awarii naprawę-wymianę czy to wewnętrznego okablowania, bądź nawet samych przetworników. A te, w każdej słuchawce są dwa – reprodukcję dźwięków wysokich powierzono przetwornikowi armaturowemu a niskich dynamicznemu. Oczywiście połączenie przewodu sygnałowego ze słuchawkami nie jest stałe, lecz wykorzystano złocone terminale MMCX a i sam przewód potraktowano z równą powagą, co same korpusy. Sięgnięto bowiem po dostarczaną przez japońską firmę Junkosha znaną z produkcji przewodów o ogromnej prędkości przekazu posrebrzaną miedź OFC w teflonowej izolacji PFA i zewnętrznej, ochronnej powłoce PVC. Priorytetem był tutaj nie tylko dźwięk, lecz również wytrzymałość, którą ze standardowych 5000 zgięć podniesiono dziesięciokrotnie – do imponujących 50 000.
To jednak nie wszystko, gdyż z racji dość pokaźnej masy wynoszącej 36g ze szczególną atencją potraktowano względy ergonomiczne, co wymusiło, jak podaje sam producent, „dogłębną analizę zagadnienia dopasowania, ze względu na poczucie nacisku i zwrócenie uwagi jak istotne są punkty, w których obudowa styka się z uchem”. W rezultacie, poprzez wyeliminowanie zbędnego nacisku osiągnięto niezwykły komfort praktycznie dla każdego odbiorcy (przydatna jest pełna rozmiarówka gąbek), a jednocześnie zapewniono wysoką stabilność słuchawek w małżowinach. Na poniższej, firmowej grafice wyraźnie widać różowe punkty podparcia, jak i wyprofilowanie słuchawek okalających „skrawek” (niebieski punkt) ucha z jednej strony podpierający i stabilizujący korpus a z drugiej nienarażony na podrażnienia. Wraz ze słuchawkami otrzymujemy również nad wyraz poręczne silikonowe etui ochronne i pięć rozmiarowych zestawów (SS/S/M/L/LL) silikonowych końcówek z dodatkowym, kolorowym ringiem ułatwiającym identyfikację lewej i prawej słuchawek.

Zgodnie z materiałami promocyjnymi definiującego docelowego odbiorcę jako niemalże psycho-fana azjatyckich kreskówek, można dojść do wniosku, iż 1-ki, choć najdroższe z serii B, są zarazem jeśli nie najmniej uniwersalne, to z pewnością niszowe. I byłoby w tym sporo logiki, gdyby nie fakt, iż nie do końca jest to zgodne z rzeczywistością. Po prostu producent, a może jedynie jego dział marketingu chcąc zaakcentować różnice pomiędzy poszczególnymi modelami a tym samym ułatwić wybór docelowym konsumentom zastosował pewne uproszczenie i dość perfidną hiperbolę. Chodzi bowiem o fakt, iż o ile samą serię B Final wprost określa, jako mniej uniwersalną np. od budżetowych, popularnych i zarazem świetnych (co potwierdzam jako ich wieloletni użytkownik) E3000, to wraz ze wzrostem wymagań nabywców rośnie automatycznie zarówno wyrafinowanie, jak i specjalizacja poszczególnych modeli, a B1 jest na owej listy szczycie. Co to oznacza w praktyce? W telegraficznym skrócie iście studyjną monitorowość i wierność oryginałowi, gdzie kluczową rolę odgrywa równowaga pomiędzy wrażeniami przestrzennymi i dynamiką a realizm – czystość reprodukcji każdego instrumentu i wokalu sprawiają, że słuchacz ma nieodparte wrażenie czynnego uczestnictwa w wydarzeniu live.
Skoro we wstępniaku wspomniałem o Marsalisie, to i podczas odsłuchów nie omieszkałem sięgnąć po jego radosną twórczość, lecz zamiast jakiegoś regularnego wydawnictwa z dziką radością na playliście umieściłem ścieżkę dźwiękową z jednego z moich ulubionych filmów Spike’a Lee, czyli „Mo’ Better Blues”. Niby to krążek na wskroś komercyjny i bez audiofilskich aspiracji, jednak zarówno mistrzowskie duety Branforda Marsalisa z Terencem Blanchardem w towarzystwie pierwszoligowych muzyków, jak i wywołujący ciarki na plecach i gęsią skórkę wokal mocno niedocenionej Cyndy Williams podane są przez Finale tak, że niejako z automatu robię się ponad trzydzieści lat młodszy. Całość rzeczywiście podana jest jak zapewnia ekipa B1 blisko, lecz już gęstość i konsystencja nie jest pochodną, sygnaturą samych słuchawek, lecz wynika z samej realizacji. Wystarczy bowiem przesiadka na „In My Solitude: Live at Grace Cathedral” tegoż samego artysty, by autorytatywnie stwierdzić, iż o ile sam instrument nadal pozostaje niemalże na wyciągnięcie ręki (świetnie słychać pracę klap), to już pogłos Katedry pw. Łaski Bożej w San Francisco, w której to notabene w 1965 roku Duke Ellington po raz pierwszy zaprezentował „Concert of Sacred Music”, jest w pełni naturalny i niezwykle długi. Nie dostajemy bowiem jedynie dźwięków bezpośrednich – płynących wyłącznie z instrumentu solisty, lecz również, a może przede wszystkim, szczególnie jeśli patrzymy na album z perspektywy całości i kreowanego klimatu, nakładających się i krążących pod sakralnym sklepieniem przebogatych w harmonie pasaży. I to wszystko jest widoczne jak na dłoni, znaczy się na prezbiterium – bez sztucznego wtłaczania muzyka do naszego czerepu i bez pomijania tak istotnego w wydarzeniach live ruchu scenicznego. Bo Marsalis nie jest do posadzki kościelnej przyklejony, lecz nie tylko w ramach potęgowania serwowanych środków artystycznego wyrazu a to się pochyla, a to prostuje, lecz również potrafi od mikrofonu odejść zwiększając tym samym dystans.
Skoro jednak sami projektanci tytułowych słuchawek idą w zaparte, iż ich naturalnym środowiskiem są wszelakiej maści animacje (zakładam, że chodzi o anime, na punkcie których Japończycy mają prawdziwego bzika) to nie miałem innego wyjścia, jak sięgnąć po coś w tym stylu. Mój wybór padł na drugą część „amaim Warrior at the Borderline”  autorstwa szwedzkiego kompozytora Rasmusa Fabera a następnie, żeby było już na 100% po japońsku, poprawiłem iście epicką ścieżką do „Space Battleship Yamato” Naoki Sato i Hiroshi Miyagawy i … prawdę powiedziawszy niespecjalnie rozumiałem o co w tej całej dedykacji kreskówkom chodzi. Bowiem muzyka pod nie skomponowana z powodzeniem mogła powstać w którymkolwiek z hollywoodzkich studiów i trafić jako podkład czołowych blockbusterów. Był w nich wszechobecny rozmach, gwałtowne skoki dynamiki i rozbudowane orkiestracje, jakich nie powstydziłby się sam Hans Zimmer. Oczywiście część spokojniejszych a zarazem opartych wyłącznie na syntetycznych dźwiękach fragmentów charakteryzowała się pewną dwuwymiarowością, gdzie Finale nader skutecznie odwracały uwagę słuchaczy skupiając ich zmysły na bliskości i strukturze poszczególnych niuansów, ale taki był zamysł realizatora zasiadającego za konsoletą podczas finalnego miksu a nie maniera samych słuchawek, którym mówiąc wprost nie sposób czegokolwiek zarzucić. Chociaż … no tak – mam! Znalazłem ich główny grzech! Otóż B1-ki nie są przebojowe w aktualnym – współczesnym i obowiązującym tego słowa znaczeniu. Nie zabiegają o naszą atencję i same z siebie nie uatrakcyjniają, nie poprawiają reprodukowanego materiału. Usłyszymy z nich zatem dokładnie to, co i jak zostało w nim zawarte a oceny efektu finalnego będziemy musieli dokonać sami, gdyż japońskie słuchawki same za nas tego nie zrobią.
Co ciekawe, ów obiektywizm i stricte studyjna prawdomówność nie eliminują i nie piętnują ciężkich brzmień. Ba, śmiem twierdzić, iż dzięki swojej rozdzielczości i transparentności, oraz umiejętności odpowiedniego zaakcentowania pierwszego planu sprawiają, iż zazwyczaj niezrozumiały i niefrasobliwie wrzucany do wspólnego kakofonicznego wora metalowy repertuar sporo zyskuje. Weźmy na ten przykład „The Banished Heart”  Oceans of Slumber, gdzie nisko-strojone gitary budują iście doomowy nastrój a nostalgiczny, ciemny wokal Cammie Gilbert jedynie podkreśla mroczny klimat albumu. Warto jednak zwrócić uwagę, iż nawet na najgęstszych aranżacjach, gdzie perkusyjne blasty wsparte podwójną stopą walczą o uwagę słuchaczy ze zmasowaną nawałnicą riffów i growlem owe partie Cammie pozostają w pełni zrozumiałe a i dalszoplanowa apokalipsa nie nosi znamion bezkształtnej magmy, lecz pozwala z łatwością wyselekcjonować poszczególne partie i umiejscowić je na wirtualnej scenie, a to sztuka, która niewielu stacjonarnym systemom się udaje.

Najwyższa pora na małe résumé powyższej epistoły w ramach którego nie przychodzi mi nic innego na myśl, aniżeli refleksja, iż Final Audio B1 są niczym innym, aniżeli spełnieniem marzeń recenzenta-hedonisty. Łączą bowiem w sobie zarówno studyjną wierność i prawdomówność wynikającą ze swojej liniowości i głębokiej niechęci do marketingowej, stricte celebryckiej, płytkiej „zajebistości”, a z drugiej pokazują sedno i kwintesencję reprodukowanego materiału. Są przy tym stosunkowo łatwe do wysterowania, więc od biedy, gdy liczy się każdy gram (szczególnie, gdy los zmusi nas do ograniczenia się wyłącznie do bagażu kabinowego), zadowolą się nawet smartfonem, choć warto odpowiednio je dopieścić dedykowanym DAC-o/wzmacniaczem czy to z oferty AudioQuesta (którykolwiek z serii DragonFly), czy iFi.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Fonnex
Producent: Final Audio Design
Cena: 2 999 PLN

Dane techniczne
• Korpus: stal nierdzewna pokryta różowym złotem
• Przetworniki: dynamiczny i armaturowy
• Złącza: MMCX
• Czułość: 94dB
• Impedancja: 13 Ω
• Waga: 36g
• Przewód: posrebrzany OFC; dł. 1,2m