Opinia 1
Proszę sobie wyobrazić, iż pomimo wszechobecnego wakacyjnego rozleniwienia a co za tym idzie pełni sezonu ogórkowego i totalnej flauty na rynku audio (ekipy większości salonów bądź się urlopują, bądź nadrabiają zaległości czytelnicze czekając na zabłąkanych klientów jak kania dżdżu) są jednostki, który ów pozornie „martwy” okres wykorzystują na uzupełnianie własnego portfolio i stanów magazynowych. Do tego, jakby nie patrzeć dość elitarnego grona możemy śmiało zaliczyć wrocławską Galerię Audio, która przełom wiosny i lata zainaugurowała dostarczając nam do zabawy budzący w pełni zrozumiały respekt przetwornik Aries Cerat Heléne a niemalże na półmetku wakacji wytoczyła działo jeszcze większego kalibru – przybyły prosto ze stołecznego cargo, usytuowany oczko wyżej od swojego poprzednika, cypryjski DAC Aries Cerat Kassandra Ref II, na którego test serdecznie zapraszamy.
Przewrotnie napiszę, że jeśli dla kogoś gabaryty Helénki były trudne do akceptacji, to spotkanie z Kassandrą może sobie spokojnie odpuścić, bądź po prostu poważnie zrewidować własne wyobrażenia o obowiązującej w High-Endzie rozmiarówce, bowiem nasza dzisiejsza gościni do w miarę wygodnego umoszczenia się na dedykowanym stoliku, bądź jeszcze lepiej platformie potrzebuje zdecydowanie więcej miejsca niż niejedna końcówka mocy. W telegraficznym skrócie, przy zachowaniu firmowej estetyki i opartej na akrylowych, czernionych i zaokrąglonych na bokach frontach oraz masywnych płatach szczotkowanej stali szaty wzorniczej Kassandra w porównaniu do swojej młodszej siostry jeszcze urosła w domenie szerokości (o 4cm) i głębokości (o 9cm) i czego może przedstawicielkom płci pięknej nie wypada wypominać, znacząco (równo o połowę) przytyła dobijając do imponujących 60 kg. Warto przy tym wspomnieć, że nie jest to ostatnie słowo Stavrosa Danosa – spiritus movens cypryjskiej manufaktury, gdyż w katalogu, przynajmniej jeśli chodzi o przetworniki, niepodzielnie króluje 80 kg, dwumodułowa Kassandra Signature.
Wracając jednak do aparycji naszej gościni pragnę dodać, iż za czernioną taflą frontu ukryto błękitne wyświetlacze informujące jedynie o wybranym źródle i ewentualnym reclockingu otrzymywanego z niego sygnału, więc niczego o parametrach dostarczanych danych z nich się niestety nie dowiemy. Ciekawostką jest jednak fakt, iż o ile w Helénce wyboru wejść dokonywaliśmy pojedynczym, zlokalizowanym na lewym narożniku płyty górnej pokrętłem, o tyle tym razem do dyspozycji otrzymujemy dwa takie eleganckie gałki okupujące przeciwległe flanki. Ergonomię takiego rozwiązania pozwalam sobie ocenić jako dość dyskusyjną, tym bardziej, że urządzenie oferuje jedynie manualną obsługę a pilot zdalnego sterowania nie jest przewidziany nawet jako dodatkowo płatna opcja. Płytę górną, oprócz wspomnianych manipulatorów, zdobi imponujące firmowe logo, oraz oznaczenie modelu w formie perforacji zapewniającej komfort termiczny ukrytych w trzewiach układów.
Na ścianie tylnej, z racji jej niebagatelnej powierzchni, trudno spodziewać się tłoku, więc wszystkie przyłącza mają wokół siebie sporo miejsca. Obie flanki okupują wyjścia RCA i XLR z dedykowanymi wybierakami wzbogacone po prawej stronie o przełącznik uziemienia i zintegrowane z włącznikiem głównym oraz komorą bezpiecznika gniazdo zasilające. Centrum przypadło w udziale interfejsom cyfrowym – USB, koaksjalnemu, AES/EBU i BNC z których pierwsze akceptuje sygnały 24bit/384 kHz a pozostałe kończą działalność na 24bit/192 kHz. Jak widać na powyższych zdjęciach raczył był „zniknąć” przełącznik umożliwiający obniżenie sygnału wyjściowego o -6dB, którego tym razem trzeba szukać … we wnętrzu przetwornika. A właśnie, skoro o trzewiach mowa, to zgodnie z firmową polityką i głębokimi przekonaniami twórców Kassandra Ref II zamiast korzystać z ogólnodostępnych kości DAC bazuje na własnej architekturze R2R z 16 układami Analog Device AD1865N-K pracującymi równolegle w trybie prądowym i sterowanymi firmowymi układami logicznymi w technologii Super Clock. O dobrostan obwodów cyfrowych dba zestaw 35 filtrów LC zaimplementowanych przy użyciu dławików RF i szybkich kondensatorów separujących. Sygnał opuszczający ww. drabinkę ma postać prądową, więc jest konwertowany na napięcie przez specjalnie zaprojektowany szerokopasmowy transformator. W stopniu wyjściowym znajdziemy znane z poprzedniego spotkania rozwiązanie będące minimalistycznym wzmacniaczem SET z pojedynczymi, obciążonymi ww. dedykowanymi transformatorami super-lampami E280F na kanał.
No dobrze, skoro w porównaniu z poprzedniczką wzrosły gabaryty, waga i oczywiście cena, więc niejako z założenia wypadałoby również oczekiwać, że i walory soniczne naszej gościni znacząco przeskoczą poprzeczkę zawieszoną przez Helénkę. A jak owe oczekiwania mają się do szarej rzeczywistości? Śmiem twierdzić, że całkiem nieźle, gdyż tytułowy przetwornik oferując znane z niższego modelu namacalność i soczystość idzie o krok, bądź nawet dwa dalej w kwestii gęstości i majestatyczności przekazu. Całość jest jeszcze wyraźniej koherentna i aksamitnie gładka, przez co nabiera niezwykłej elegancji i wyrafinowania. Całe szczęście owa ociekająca luksusem otoczka nie tylko nie spowodowała jakiegoś bolesnego spadku motoryki gatunków z elegancją niewiele mających wspólnego, co znacząco ich przekaz wzmocniła. Daleko nie szukając „The Wrong Side Of Heaven And The Righteous Side Of Hell, Volume 1” Five Finger Death Punch, czy „Fever” Bullet For My Valentine zyskały na ciężarze i mocy wgniatając w fotel potęgą a następnie bezlitośnie kopiąc basem i smagając gitarowymi riffami. Może w kategoriach bezwzględnych przekaz stracił nieco garażowej chropowatości i brudu, ale na dłuższą metę taka narracja niosła ze sobą więcej zalet aniżeli mankamentów, gdyż pozwalała dłużej cieszyć się ulubionymi dźwiękami, co i nieco zwiększyć poziom głośności uwalniając dodatkowe pokłady energii drzemiące w reprodukowanym materiale.
Z kolei przesiadając się na zdecydowanie bardziej cywilizowany, około-jazzowy „The Movie Album” Tilla Brönnera podkreślona została rola orkiestracji i jej niemalże hollywoodzki sznyt. Może nie był to rozmach i skala zarezerwowane dla superprodukcji w stylu „Gladiatora”, lecz właśnie tenże umiar w rozdmuchiwaniu skali wydarzeń muzycznych pozwolę sobie uznać za niewątpliwą zaletę naszej gościni. W końcu, niezależnie od równolegle prowadzonych zabiegów upiększających, o których wspomniałem dosłownie przed chwilą, Kassandra stara się możliwie wiernie oddawać realne możliwości aparatu wykonawczego, za co należą się jej w pełni zasłużone komplementy. I właśnie idąc drogą owej wierności niejako na sam koniec sięgnąłem po niezwykle oszczędny, czy wręcz minimalistyczny, odarty ze wszelkich zbędnych ozdobników „American IV: The Man Comes Around” Johnny’ego Casha, gdzie jakakolwiek tendencja do sztucznego rozdmuchiwania źródeł pozornych, czy mówiąc wprost gigantomanii oznaczałaby totalną klęskę i karykaturę audiofilskości. Tymczasem z tytułowym przetwornikiem Aries Cerat całość nabrała dodatkowej głębi, powagi i mocy. Lecz mocy nie w ujęciu energetycznym, choć pod tym względem było zjawiskowo, co emocjonalnej – opartej na czysto międzyludzkich relacjach. Wokal nieodżałowanego barda schodził ponadto niżej, miał głębszy tembr i pomimo słyszalnego, wynikającego z podeszłego wieku „wyeksploatowania” tym razem obyło się bez podkreślania sybilantów przy zachowaniu wybornej komunikatywności.
W ramach podsumowania śmiem twierdzić, iż Aries Cerat Kassandra Ref II w pełni zasłużenie zajmuje miejsce ponad swoją poprzedniczką, lecz zarazem wybór między tymi dwiema konstrukcjami nie dla wszystkich będzie łatwy i oczywisty. Ów dylemat wynika bowiem z faktu wyraźnie większej gęstości Kassandry, więc kluczowe będą w tym momencie nie tylko Państwa prywatne preferencje, co rozdzielczość Waszego systemu. Z peryferiami oferującymi nielimitowane doznania w tej materii Kassandra z pewnością Was zauroczy i uzależni od pierwszych taktów. Jeśli jednak Wasza aktualna układanka co nieco ma za uszami i już teraz czaruje słodką muzykalnością i niemalże karmelową lepkością, to dołożenie do niej Kassandry może okazać się krokiem tylko tę manierę potęgującą. Dlatego też, choć ostateczny szlif można nadać odpowiednim doborem lamp, jak to w życiu bywa, bez osobistego odsłuchu we własnych czterech kątach raczej się nie obędzie. W tym miejscu pozwolę sobie jeszcze na szczerą sugestię, by kwestii wypożyczenia / dostawy nie podejmować zbyt pochopnie i samemu, gdyż wraz z drewnianą skrzynią, w której jest dostarczana, Kassandra Ref II waży ponad 70 kg i w pojedynkę jej spedycja, wypakowanie (wskazane posiadanie wiertarko-wkrętarki), oraz ustawienie potrafi przysporzyć może nie tyle zmartwień, co raczej bólu pleców. Nikt jednak nie obiecywał, że będzie lekko i łatwo, więc proszę uwierzyć mi na słowo a następnie przekonać się nausznie, że czasem warto się nieco namęczyć i napocić, by ugościć u siebie tak wysokiej próby brzmienie.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Gdy w zeszłym roku na wystawie w Warszawie po raz pierwszy zaprezentowano u nas tytułową markę, podchodziłem do jej bytu jak do swoistej, naturalnie znając z autopsji podobne przypadki prawdopodobnie chwilowej ciekawostki. Jednak na tyle fajnie wypadającej brzmieniowo, że w tym roku nie odmówiłem sobie przyjemności głębszego zapoznania się z jej osiągnięciami na wystawie w Monachium. Tam okazało się, iż to mocny zawodnik, który jest w stanie sprostać potrzebom najbardziej wymagających, w dążeniu do uzyskania w domu absolutu dźwiękowego nieoglądających się na potencjalne koszty klientów – w celach choćby pobieżnego zrozumienia o czym mówię, zapraszam do mojej relacji z tegorocznej majowej wystawy z 2024 roku. Naturalnie z uwagi na inne realia rodzimego rynku na tak zwaną wierchuszkę w okowach wrocławskiego dystrybutora na obecną chwilę nie ma szans, jednak to co udało nam się pozyskać na testy, pokazało drzemiący w produktach tego brandu wielki potencjał. Jakiego brandu? Pierwsze starcie zaliczyliśmy już w czerwcu tego roku i wówczas było to przetwornik D/A Heléne. W odbiorze bardzo przyjemny, co z automatu podniosło poprzeczkę oczekiwań przed dzisiejszym podejściem do wyżej notowanej konstrukcji spod tego znaku towarowego. O kim mowa i co tym razem dotarło do nas ze stolicy Dolnego Śląska? Otóż z przyjemnością informuję, iż i tym razem również zmierzymy się z przetwornikiem cyfrowo-analogowym, tylko z kolejnego szczebelka hierarchii marki, czyli dostarczonym przez wrocławską Galerię Audio cypryjskim Aries Cerat Kassandra Ref II.
Rzeczony przetwornik w kwestii ubrania układów elektrycznych i pomysłu technicznego wykorzystuje pomysł młodszej siostry. Czyli obudowa jest zaskakująco dużym jak na tego rodzaju urządzenie prostopadłościanem – wysokość, szerokość i głębokość – tym razem zamiast drewnianych z czarnymi zaoblonymi bocznymi ściankami z aluminium, zaś elektronika bliźniaczo bazuje na lampach elektronowych. Co prawda tym razem mamy tylko dwie małe lampki, a nie jak wcześniej trzy, ale jakby na to nie patrzeć, pomysł dźwięk ma ten sam kod DNA. Jeśli chodzi o wyposażenie awersu, ten na swej mieniącej się czernią, przymocowanej do reszty obudowy za pomocą czterech narożnych nitów, szklanej połaci w górnej części serwuje użytkownikowi wyświetlane w kolorze błękitu informacje o wykorzystywanym wejściu i ewentualnym reclockingu słuchanego materiału cyfrowego oraz w dolnych parcelach nadrukowane dane precyzujące z czym mamy do czynienia. Jak wywołujemy każdy ze stanów działania przetwornika? Podobnie do poprzednika, z tą tylko różnicą, że za pomocą nie jednego, a dwóch pokręteł usadowionych na zewnętrznych flankach górnego panelu. Panelu naturalnie wykonanego ze szczotkowanej stali nierdzewnej oraz ozdobionego wentylującymi trzewia konstrukcji nacięciami w kształcie logo marki i nazwy modelu. Co dzieje się na tyłach Kassandry? Cóż, jak na dobry DAC przystało, mamy do dyspozycji solidny set przyłączy czyli zestaw wejść cyfrowych – USB, AES/EBU. COAX i BNC, wyjścia analogowe XLR i RCA, hebelki wyboru jednego z tych ostatnich, zacisk masy i hebelek jej wyboru, a całość wieńczy zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilania.
Co mogę powiedzieć o tytułowym przetworniku? Pierwszym zaobserwowanym aspektem na tle niżej stojącej na drabince oferty marki Heleny jest większa energia i soczystość przekazu. Jednak co bardzo istotne, aby takie działanie nie przerodziło się w zbytnią otyłość lub męczącą rozlazłość, konstruktorzy zadbali o znaczącą poprawę wyrazistości rysowania źródeł pozornych. To bardzo istotne, bowiem dzięki takiemu działaniu muzyka pokazuje bardziej akcentowany impuls, co wprost przekłada się na jej drive, a co za tym idzie jakże istotną dla słuchacza, dającą radość z obcowania z nią nieprzewidywalność. Gdyby temat nasycenia dźwięku nie poszedł ramie w ramię z lepszym akcentowaniem jego krawędzi, owszem, kilku osobom mogłoby się to nawet spodobać, bo ludzie często lubią miłą do przesady prezentację, jednak nie tylko byłby to krok w tył w stosunku do poprzednika, ale w wartościach bezwzględnych ewidentny regres jakości sonicznej. Na szczęście mocodawcy Ariesa zdają sobie z tego sprawę i poszli drogą mocniejszego dociążenia impulsu z wyraźną poprawą rysującej go kreski. To zaś jest gwarantem dobrego radzenia sobie z dowolnym materiałem muzycznym. Naturalnie z będącą feedbackiem zastosowania lamp elektronowych plastyką i pewnego rodzaju miękkością każdego scenicznego bytu, jednakże dzięki mocnej krawędzi okalającej bardziej esencjonalny atak różnorodnie podawanej energii z odpowiednim akcentowaniem estetyki brzmienia każdej twórczości artystycznej. Naturalnie najbardziej promowana była muzyka stawiająca na emocje związane kolorystyką i esencjonalnością danego materiału, ale skłamałbym, gdybym twierdził, że cięższe kawałki są pietą achillesową tej konstrukcji. Nic z tego. Zgoda, nie otrzymamy cięcia międzykolumnowego eteru przysłowiową żyletką w tempie francuskiego TGV, jednak uspokajam, każdy rodzaj muzyki bez najmniejszego problemu pokazuje swoje najważniejsze cechy od miłego otulania nas eterycznym jazzowym flow, po jazdę bez trzymanki typowo rockowych szaleńców.
Na potwierdzenie znakomitego radzenia sobie z jazzem wziąłem na tapet typowy Palec Boży w postaci solowej płyty Gary Peacocka „December Poems”. Powód? Cóż. Zwykłe plumkanie z łatwością ogranie znakomita większość przetworników. Prawdziwe „ja” zaś pokaże jedynie coś wymagającego. A co w przypadku esencjonalnego grania urządzenia jest ewidentnym torem z przeszkodami? Choćby przykładowy kontrabasista w pokazie solowym. I to nie byle jaki kontrabasista, tylko znany z szaleństwa w operowaniu tym instrumentem G. Peacock. Jak wypadł? Przyznam szczerze, że mimo obaw, gdyż to często są bardzo szybkie przebiegi nutowe z wieloma popisami na najgrubszych strunach, które same w sobie wzmocnione pudłem rezonansowym są soczyste, co wespół z gęstą elektroniką może być bardzo problematyczne, Kassandra II poradziła sobie z ich czytelnością wręcz wzorowo. Było gęsto, ale przy tym szybko i bogato w pakiet informacji, co tylko potwierdziło słuszność działania konstruktorów na polu wyraźnego zaznaczania krawędzi wirtualnych bytów. A zapewniam, to jest bezdyskusyjny tor przeszkód.
Równie dobrze, choć z nutą przyjemnego poprawiania słabej pracy realizatorów danej płyty wypadła muzyka Led Zeppelin III. Naturalnie będąc zakręconym na tego rodzaju muzie bez problemu biorę na przysłowiową klatę wszelkie niedociągnięcia realizacyjne, jednak gdy tak ważne dla tej formacji gitary żyją pełnią należnej nim energii, sprawy nabierają dodatkowych rumieńców. Nagle znana mi muzyka poza znanymi od dawna akcentami emocjonalnymi zaczęła tryskać przyjemną dla ucha soczystością, a przez to większą namacalnością, dzięki czemu mogłem w nią wejść nie tylko jako meloman, ale również audiofil, a to w takim repertuarze swoista rzadkość. I w najmniejszym stopniu nie przeszkodziła mi w tym nawet wiedza, iż to umiejętny zabieg pionu inżynierskiego Aries Cerat – zastosowanie lamp elektronowych, ważne że dostałem. nie tylko cos dla ducha, ale również dla ucha.
Gdzie widziałbym tytułowego przedstawiciela z Cypru? W pierwszej kolejności wszędzie tam, gdzie mamy niedobory w dobrze kontrolowanej energii. Jeśli Wasz system cechują syndromy Anoreksji, temat ogarniacie od tak zwanej ręki. W kolejnym przypadku w sytuacjach zmiany własnych priorytetów w kierunku podkręcenia nuty esencjonalności już samego w sobie dobrze osadzonego w masie posiadanego zestawu. Kassandra Ref II bez problemu podciągnie poziom nasycenia, jednak swoim zwartym impulsem nie pozwoli muzyce stracić niezbędnej agresji. A jak wypadnie w zderzeniu z już nadmiernie gęstą układanką? Głowy nie dam. Jednak gdy zastąpi komponent soczysty, ale bez tak zwanego życia, jestem dziwnie przekonany, iż dzięki utrzymaniu wyraźnej krawędzi dźwięku taki mariaż również zakończy się sukcesem. Zatem reasumując powyższą wyliczankę chyba oczywistym jest, że nawet będąc szczęśliwym posiadaczem barwnego systemu nie ma co z góry spisywać Kassandry na straty. Owszem, zastosowana szklana bańka w układach elektrycznych doda swoje trzy grosze do jej brzmienia, jednakże finalnie może okazać się to tak zwaną kropką nad „i”., której od dawna podskórnie poszukiwaliście.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne: Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon: Clearaudio Concept
– wkładka: Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty: DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy: Studer A80
Dystrybucja: Galeria Audio
Producent: Aries Cerat
Cena: 20 000 €
Dane techniczne
Przetwornik: 16 konwerterów R2R na kanał, komplementarne wyjście prądowe wykorzystujące najwyższej klasy układy Analog Device AD1865N-K z 8 konwerterami na bank, 16 na kanał.
Wyjścia: 2 x RCA, 2 x XLR
Napięcie wyjściowe: 30 Vpp przy 0 dB 10 Vrms (5Vrms przy ustawieniu -6dB)
Impedancja wyjściowa: 50Ω
Wejścia: Coax, AES/EBU (24bit/192 kHz); USB (24bit/384 kHz)
Zastosowane lampy: 2 x E280F w stopniu wzmocnienia
Wymiary (S x G x W): 540 x 520 x 165 mm
Waga: 60 kg
Szwajcarska firma Goldmund wprowadziła nowy model wzmacniacza zintegrowanego Telos 690, zastąpił on słynnego Telosa 590 NG.Nowy Telos jest cięższy od poprzednika i dysponuję większą mocą, 250 W przy 8 Ω 320 W przy 4. Wyposażony w podwójny toroidalny transformator mocy 350 VA i ogromny zespół kondensatorów o pojemności 46 000 µF.
Ta nowa integra Goldmunda posiada szeroką gamę opcji połączeń cyfrowych, w tym interfejs USB Audio klasy 2.0 obsługujący częstotliwość próbkowania do 384 kHz i głębi bitowej 32, a także optyczne i cyfrowe wejścia koncentryczne Toslink S/PDIF. Zapakowany jest w profesjonalny case zapewniający mu bezpieczne podróżowanie.
Opinia 1
W związku z wielkimi krokami zbliżającymi się wakacjami większość nieskażonych bakcylem audiophilii nervosy przedstawicieli naszego, podobno obdarzonego inteligencją, gatunku wodzi palcem po mniej bądź bardziej wirtualnych mapach szukając destynacji oferujących zapierające dech w piersiach widoki, bezlik zabytków, ciągnące się po horyzont plaże i generalnie czysto turystyczne atrakcje. Potem wystarczy tylko zarezerwować lot, kliknąć na odpowiedni hotel, bądź zdać się na kompletną ofertę jednego z biur podróży a tuż przed powrotem zadbać o stosowną pamiątkę w postaci latami pstrzącego lodówkę kiczowatego magnesu. A co byście powiedzieli Państwo gdybyście z takowych wojaży mogli wrócić z jakimś lokalnym, oczywiście audiofilskim, artefaktem pod pachą? Ot, kolumny z Włoch, potężna końcówka ze Stanów, czy też przewody z Bali. Kuszące, nieprawdaż? Problem jednak w tym, że o ile miniaturyzacja na tzw. rynku konsumenckim wydaje się czymś zupełnie maturalnym i oczywistym, o ile tylko nie bierzemy pod uwagę przekątnych TV, to już w High Endzie czas nie tylko zatrzymał się w miejscu, co ewolucja podążyła diametralnie inną ścieżką raczej lubieżnie zerkając ku gigantomanii aniżeli kompaktowości. W związku z powyższym kilkusetkilogramowe kolumny, czy z łatwością przekraczające 100-kę wzmacniacze już dawno przestały kogokolwiek dziwić niejako przy okazji wykluczając je z grona tzw. bagażu kabinowego. Do powyższej puli „kabinówek” niezwykle trudno byłoby zaliczyć również naszego dzisiejszego gościa, który choć z racji pełnionej funkcji może pochwalić się iście kieszonkowymi pociotkami, to sam reprezentuje zdecydowanie poważniejsze grono konstrukcji do których ustawienia i transportu najlepiej brać się parami. Mowa o debiutującej na naszych łamach za sprawą wrocławskiej Galerii Audio marce Aries Cerat i jej najmniejszym, choć wypadałoby raczej napisać najmniej dużym (polecamy sesję unboxingową), przetworniku cyfrowo – analogowym Heléne.
Jeśli gabaryty miałyby decydować o walorach sonicznych, to zgodnie z zasadą „duży może więcej” Aries Cerat Heléne śmiało mógłby konkurować o w pełni uzasadnione laury z niejedną stricte high-endową końcówka mocy, a to przecież zaledwie nieśmiały wstęp do nad wyraz bogatego cypryjskiego portfolio. Nie ma co bowiem zaklinać rzeczywistości, tylko trzeba powiedzieć wprost – tytułowy DAC jest zaskakująco imponujący tak jeśli chodzi o swoją posturę, jak i wagę, gdyż nieczęsto spotyka się na rynku przetworniki dobijające do 40kg. Całe szczęście poza oczywistą unifikacją właściwej dla Aries Cerat szaty wzorniczej i charakterystycznych obłych ścian bocznych przywodząca na myśl amerykańską rozmiarówka (500 x 430 x 165 mm) nie wynika z czystej przesady i zamiłowania do gigantomanii (choć pamiętając system z ledwo co zakończonego monachijskiego High Endu można by mieć takowe podejrzenia) a troski o zapewnienie właściwej cyrkulacji powietrza wewnątrz i miejsca umożliwiającego komfortowy dostęp do ukrytych przed oczyma ciekawskich lamp, które po zakupie urządzenia wypadałoby samodzielnie zaaplikować a w trakcie użytkowania od czasu do czasu wymienić. Nie ma jednak co owego aspektu niepotrzebnie demonizować, gdyż zgodnie z zapewnieniami producenta żywotność prostownika wynosi 3000 a lamp wyjściowych 9000 godzin, co przy ich cenach (JJ GZ34 – ok. 140 PLN; E280F – ok. 160 PLN), pomijając rachunki za prąd jasno wskazuje, że koszty użytkowania cypryjskiego DAC-a spokojnie możemy uznać za pomijalne. Krótko mówiąc Heléne jest duży i piekielnie ciężki, jednak trudno zarzucić mu jakąś przesadną zwalistość a to za sprawą wspomnianych zaokrąglonych ścian bocznych i dystyngowanej czerni szklanego frontu ozdobionego jedynie czterema masywnymi łbami mocujących śrub w narożnikach, oznaczeniem modelu, nazwą producenta i dyskretnym wyświetlaczem. A właśnie, z tego co udało mi się wyszperać pierwotnie jego rolę pełniły charakterystyczne lampy Nixie, jednak w dostarczonym do nas egzemplarzu widać było już klasyczny, błękitny display. Obrotowy selektor źródeł przewrotnie umieszczono w prawym narożniku „stałej” części płyty górnej, której pozostały, już zdejmowany moduł gęsto ponacinano w celu zapewnienia odpowiedniej wentylacji ukrytych pod nim trzewi. Co ciekawe zamiast czysto użytecznej perforacji postawiono na finezyjną autopromocję w postaci nazwy producenta, potężnego logotypu i oznaczenie modelu.
Ściana tylna prezentuje się równie imponująco i minimalistycznie zarazem, bowiem zamiast bezliku przyłączy zdolnych obsłużyć nieprzyzwoicie wręcz rozbudowane instalacje audio oferuje tylko to, co tak prawdę powiedziawszy w zupełności powinno wystarczyć lwiej części użytkowników. Do dyspozycji , patrząc od lewej otrzymujemy zintegrowane z włącznikiem głównym i komorą bezpiecznika gniazdo zasilające, przełącznik masy, sekcję cyfrową obejmującą wejścia USB, koaksjalne i AES/EBU, oraz wyjścia analogowe w standardzie RCA i XLR z dedykowanymi przełącznikami hebelkowymi umożliwiającymi obniżenie sygnału o -6dB.
Zapuszczając żurawia do trzewi naszego gościa praktycznie już na starcie widać, że zamiast najpopularniejszych kości przetworników Aries Cerat wykorzystuje matrycę ośmiu konwerterów R2R Analog Devices AD1865N-K na kanał, pracujących równolegle w trybie prądowym. Są one sterowane firmowymi układami logicznymi a dzięki technologii Super Clock wyeliminowano potrzebę stosowania zewnętrznego zegara. Ponadto łatwo wskazać winowajców ponadnormatywnej wagi, za którą odpowiada nad wyraz rozbudowane zasilanie z trafami i dławikami karnie ustawionymi wzdłuż frontu i lewej krawędzi.
Z kolei sekcja analogowa to tak naprawdę minimalistyczny wzmacniacz SET oparty na dwóch super lampach E280F obciążonych specjalnym transformatorem wyjściowym i dedykowanym im prostowniku z lampą GZ34. Lampowy stopień wyjściowy jest polaryzowany potrójnie filtrowanych obwodów o bardzo niskim poziomie szumów a prąd polaryzacji ułatwia widoczny przez szczeliny założonej pokrywy wyświetlacz.
Ponieważ dostarczony na testy egzemplarz trafił do nas prosto z cargo, był więc klasyczną, fabryczną funkiel-nówką a jednocześnie mając zielone światło od dystrybutora na niespieszne jego (DAC-a, nie dystrybutora) wygrzewanie na procedurę akomodacyjną pozwoliłem sobie przeznaczyć blisko dwa tygodnie. Owa pozorna opieszałość miała również podłoże czysto psychologiczne, gdyż praktycznie całkowicie wyeliminowała ekscytację wynikającą z pojawienia się w moim dyżurnym systemie dość trudnej do niezauważenia nowości a tym samym dopuściła do głosu pragmatyzm i czysto użytkowe podejście. I właśnie, nieco przewrotnie, od kwestii użytkowych część poświęconą brzmieniu pozwolę sobie zacząć, gdyż z racji braku zdalnego sterowania każdorazowa zmiana źródła wymagała podniesienia czterech liter z kanapy, co po latach użytkowania 35-ki Ayona i 25-ki Vitusa i było to pewne novum, do którego wbrew pozorom można się przyzwyczaić. Co też w trakcie rozgrzewkowych tygodni nastąpiło.
Jeśli zaś chodzi o walory soniczne, to do temat można podejść w skrótowo i po łebkach ogłaszając Urbi et Orbi, że Heléne gra tak, jak wygląda i zgodnie z wykorzystywaną przez niego lampową technologią. I byłoby w tym zaskakująco sporo prawdy, gdyby nie fakt, że podobnie jak z górą lodową patrzylibyśmy jedynie na wystający ponad taflę wody niewielki jej fragment. Dlatego też pozwolę sobie na nieco bardziej wnikliwą analizę możliwości naszego gościa, bo powiem szczerze, ma czym się pochwalić. A zacznę od tego, że w sposób nad wyraz udany przejął pałeczkę po również mieszczącym w swych trzewiach Ayonie oferując iście bliźniacze wysycenie średnicy przy jednoczesnym zachowaniu właściwej rozdzielczości góry i zaraźliwej motoryki najniższych składowych. Dzięki temu wszelakiej maści krzyki i wrzaski okraszone kakofonicznym łomotem, czyli cięższe odmiany rocka w stylu „Hordes Of Chaos” Kreatora miały swoje przysłowiowe pięć minut i szansę na wybrzmienie od pierwszej do ostatniej nuty. Było gęsto, ciężko, ale zarazem bez uczucia otulającego kolumny koca i przysłowiowej buły na basie. Warstwie wokalnej nie można było odmówić agresji, ale dało się zauważyć poprawę jej komunikacji i mniejszą skrzekliwość, co śmiem twierdzić, że wyszło jej na dobre. Może dół pasma nie miał takiej klarowności i rozdzielczości jak w moim dyżurnym Vitusie, jednak biorąc pod uwagę niemalże dwukrotną różnicę w cenie trudno się takiemu stanowi rzeczy dziwić. Ponadto aby ów wniosek wyciągnąć trzeba mieć możliwość dokonania bezpośredniego porównani, gdyż obcując z Heléne na co dzień konia z rzędem temu, kto miałby jakieś zastrzeżenia do proponowanej przez niego sposobu prezentacji. Oczywiście, w zbyt ospałych i cierpiących na brak kontroli systemach pojawienie się tytułowego DAC-a owych mankamentów nie wyeliminuje, jednakże wszędzie indziej jego obecność powinna być mile widziana.
Przy zdecydowanie bardziej cywilizowanym repertuarze, vide zaskakująco mało free-jazzowym „Full Fathom Five” Johna Zorna doskonale słychać zarówno finezję, jak i kompletność cypryjskiego przetwornika, który doskonale panując nad porządkiem na scenie nie zapomina o wzajemnych korelacjach poszczególnych instrumentów i interakcjach pomiędzy muzykami, dzięki czemu obecny podczas nagrań flow jest bezdyskusyjnie wyczuwalny i namacalny. Do tego dochodzi oczywiście urzekająca barwa i swoboda artykulacji. Wspominam o tym, gdyż część potencjalnych nabywców dowiadując się o lampach w torze potrafi zapobiegliwie się okopywać na z góry obranych pozycjach obawiając się zbytniej lepkości – przyklejenia dźwięków do ich generatorów. Tymczasem Aries Cerat stawia na swobodę a gdy tego wymagają okoliczności (delikatne muśnięcia blach, bądź wyższe rejestry fortepianu) również oczekiwaną zwiewność i eteryczność. Jednak całe owe „oderwanie” od głośników nie było pochodną odchudzenia dźwięku i przesunięcia równowagi tonalnej ku górze a jedynie wspomnianej swobody w kreowaniu iście trójwymiarowej i holograficznej sceny, gdyż nawet dość piskliwe kobiece wokale (Lisa Ekdahl – „Give Me That Slow Knowing Smile”) nie przekraczały cienkiej czerwonej linii, za którą robi się mało przyjemnie, bądź skojarzenia z Beakerem (jednym z Muppetów) stają się nazbyt oczywiste. Nie odnotowałem również tendencji do sztucznego podkreślania sybilantów, czy też utwardzania góry, która choć rozdzielcza i czysta cały czas operowała w okolicach delikatnego ozłocenia sprawiając, że nawet nie do końca referencyjne realizacje zyskiwały na atrakcyjności.
Aries Cerat Heléne to kawał DAC-a, jednak jeśli tylko dysponujecie Państwo odpowiednim budżetem i miejscem, by tylko go wkomponować w posiadany system a jednocześnie nie jesteście na tyle rozbestwieni, by nie wyobrażać sobie konieczności spacerów przy każdorazowej zmianie źródła, to gorąco zachęcam do wypożyczenia go na testy. Nie dość bowiem, że z racji swego niewątpliwie egzotycznego pochodzenia nie jest to coś, co może się zbyt szybko opatrzeć, bądź wręcz wyskakiwać z lodówki, jak zdecydowanie intensywniej promowani konkurenci, to przede wszystkim tytułowy przetwornik zbudowany jest niczym czołg a w swym brzmieniu łączy wyrafinowanie z dynamiką i muzykalność z rozdzielczością. Dlatego też nie ma co na niego patrzeć jedynie z perspektywy jego niewątpliwej lampowości, bądź też autorskiego układu R2R, gdyż konstruktor sięgając po nie dążył jedynie do określonego celu a nie traktował ich w kategoriach „sztuki dla sztuki”. A celem tym był z pewnością realizm prezentacji, który to, przynajmniej po tym, co przez ostatnie tygodnie dane mi było usłyszeć, został osiągnięty. Nie wierzycie? Cóż, bez własnousznej weryfikacji raczej się nie obędzie. Lojalnie jednak uprzedzam, że Heléne potrafi oczarować i uzależnić od pierwszych dźwięków a biorąc pod uwagę, że przynajmniej lampę prostowniczą można byłoby wymienić na jakiegoś bardziej „audiofilskiego lampiszona” może być tyko lepiej.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB; Lumin U2
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Gdy na moment wrócilibyście pamięcią do mojej relacji z ostatniego monachijskiego High Endu, z pewnością zauważylibyście akapit poświęcony tytułowemu producentowi. Fakt, to był nieco zabawny tekst, jednak w swej pozornej, tendencyjnie ironicznej retoryce miał jedno bardzo ważne zadanie. Jakie? Naturalnie wstępne zapoznanie Was z przecierającą szlaki na naszym rynku, stacjonującą na Cyprze marką Aries Cerat. Wystawa, jak to wystawa, rządzi się swoimi prawami, czyli zazwyczaj prezentacją maksimum możliwości, co było bezpośrednią przyczyną pokazania aż tak dalekich od oferty dla statystycznego Kowalskiego konstrukcji – przypominam gabarytowy rozmach i mocno polaryzującą postronnych odbiorców aparycję produktów. Jednak nie należy zapominać, że top topem, ale każdy podmiot zawsze ma swojej ofercie coś dla „zwykłych” ludzi. I z takim poziomem oferty zmierzymy się dziś. Jednak co w tym wszystkim jest najciekawsze i dla mnie osobiście najbardziej zaskakujące, po zapoznaniu się ze startowym produktem z portfolio tego brandu, przed konstruktorami z niekłamaną przyjemnością i co najważniejsze, bez żadnego uszczerbku na honorze chylę czoła. Co mnie tak poruszyło? Chodzi o otwierający ofertę, dostarczony przez wrocławską Galerię Audio przetwornik cyfrowo-analogowy Aries Cerat Heléne. Myślicie, że mnie poniosło? Czy ja wiem? Zapoznajcie się z poniższym tekstem i biorąc naturalną poprawkę na potencjalne chwilowe zauroczenie spróbujcie w duchu ocenić moją reakcję.
Niech nie zwiedzie Was niska pozycja w cenniku naszego bohatera, bowiem z uwagi na wykorzystanie w trzewiach lamp elektronowych to sporej wielkości konstrukcja. Tak szeroka, jak i głęboka, ale również dość wysoka. Do tego bardzo ciekawa wzorniczo, gdyż bazująca na połączeniu trzech z pozoru kontrastujących, ale dobrze wyglądających obok siebie materiałów. W ich skład wchodzi lakierowane, imitujące wycinek baryłki drewno bocznych ścianek, zaczerniony akryl frontu oraz szczotkowana, w celach grawitacyjnego wentylowana układów elektrycznych ze szklanymi bankami na pokładzie, ozdobiona artystycznymi motywami nacięć w kształcie logo marki stal nierdzewna górnego panelu i tylnej części obudowy. Z uwagi na widniejące na górnej płaszczyźnie łby śrub oraz znajdujące się na froncie zaślepki montujące akryl w pierwszym kontakcie ogólny wygląd wydaje się być surowym. Jednak ku mojemu zaskoczeniu po chwili obcowania na żywo z takim pomysłem jego odbiór zdaje się ewaluować w stronę celowego zabiegu, mającego uniknąć efektu zbytniej cukierkowości projektu wizualnego. Przynajmniej ja przeszedłem taką drogę. Jeśli chodzi o detale manipulacyjno-wyposażeniowe, czarny awers oprócz wspomnianych stalowych zaślepek w narożnikach, w dolnych parcelach ozdobiono nazwą marki i modelu urządzenia, zaś w górnej i centralnej części błękitnymi wyświetlaczami informującymi o wybranym w danym momencie wejściu cyfrowym i ewentualnym korzystaniu z reclockingu. Ich wybór realizujemy zorientowaną w lewym górnym rogu górnej powierzchni niedużą gałką, a wybór „czystego” tudzież przetaktowanego sygnału jest kolejnym krokiem tuż po wskazaniu danego wejścia. Czyli tłumacząc na nasze, najpierw mamy USB – te nie pozwala na reclocking, potem RCA, następnie RCA CLO, potem AES i zaraz za nim AES CLO. Proste jak budowa cepa. Dotarłszy do tematu panelu przyłączeniowego z tyłu okazuje się, iż mamy do dyspozycji wejścia cyfrowe w standardzie USB, SPDIF i AES/EBU, wyjścia analogowe RCA i XLR, dwa hebelki obniżenia wzmocnienia sygnału wyjściowego o 6dB, hebelek masy oraz gniazdo zasilania IEC. Na czas transportu przetwornik pakowany jest w solidna skrzynkę ze sklejki.
Gdy po kilkunastominutowej rozgrzewce przetwornik doszedł do stanu pozwalającego na jakiekolwiek próby oceny brzmienia, pierwsze co zwróciło moją uwagę, to energia przekazu. Fakt, z lampową estetyką zjawiskowej namacalności źródeł pozornych oraz odcieniem złota w projekcji wysokich tonów, jednak w kwestii oddania uderzenia muzyką zaskakująco zwartą. Bez szkodliwego rozmiękczania zarezerwowanego dla świata lamp nasycenia, tylko z pozwalającym utrzymać odpowiedni timing zwarciem. Naturalnie do poziomu dosadnego krawędziowania scenicznych bytów spod znaku stacjonującej u mnie konstrukcji krzemowej było daleko, jednak na tle przetestowanych setek tego typu pomysłów na aplikację w układach elektrycznych wolnych elektronów Cypryjczyk jest jednym z niewielu, z którym mógłbym bez problemu spędzać wolny czas przy muzyce. I to nie plumkaniu, tylko z pełnym spektrum posiadanej płytoteki. Zanim jednak dojdziemy do samej muzyki, nie mogę nie wspomnieć o budowaniu znakomicie czytelnej oraz szerokiej i głębokiej wirtualnej sceny. Do tego dobrze doświetlonej, czyli bez efektu teoretycznie fajnego, jednak finalnie nieco ograniczającego rozmach prezentacji przygaszania światła oraz w typowy dla lamp sposób kreującej byty w domenie 3D. A co w tym wszystkim jest najważniejsze, ów cały czas wspominany przeze mnie lampowy sznyt nawet przez moment nie był ani męczący, ani nudny, bowiem był jedynie tak zwaną soniczną „przyprawą”, a nie ciężkostrawną i na dłuższą metę nudną elektronową omastą. Jak producent od tego ostatniego się uchronił? Już wspominałem. Poszedł drogą dobrej, bo mocnej i zwartej podstawy basowej, co dało muzyce nie tylko wyraźnego kopa, ale również pozwoliło uwolnić zawartą w niej naturalną koleją rzeczy delikatnie złagodzoną, ale jednak niezbędną drapieżność. Drapieżność, bez której krągła i delikatna lampa nadaje się tylko do słuchania muzyki nostalgicznej, gdyż nawet nie szaleńcze, ale już nieco ambitniejsze w kwestii tempa twory nutowe zwyczajnie zleją się w jedną bliżej niekreśloną papkę. No dobra, może przy cichutkim słuchaniu jakoś da się z tym żyć, niestety w momencie chęci uzyskania zapisanych w materiale emocji zbyt „lampowa lampa” najzwyczajniej w świecie się podda. Ta testowana ani przez moment nie miała tego zamiaru i co raz pokazywała mi palcem, że to jednak drapieżnik w owczej skórze. Tym bardziej, że w swojej ofercie miał jeszcze przetaktowanie materiału muzycznego. Ten zaś był na równie ciekawym zjawiskiem jak sam DAC. Chodzi mianowicie o to, że gdy tytułowy bohater grał bardzo dobrze już przy zwykłym sygnale, po reclockingu zyskiwał dodatkową dawkę energii w oddaniu pojedynczego impulsu. Przyjemnego w odbiorze, bo jedynie wzmacniającego esencję pulsu muzyki, co na tle wersji standardowej dawało efekt większej motoryki. Jednak jak to zwykle bywa, zauważyłem, że kij ma dwa końce. Otóż przywołany efekt zwiększenia drive’u oprócz wyraźniejszego poczucia masowania moich trzewi miał dwie cechy. Z jednej strony dawał dodatkowo lepszą projekcję głębszej i czytelniejszej sceny 3D, jednak z drugiej nieco luzował krawędź dźwięku w dolnym i środkowym pasmie. Nie było to degradowanie ich czytelności, tylko naturalne pogrubienie rysunku spowodowane zwiększeniem ilości masy w impulsie z czym lampa miała prawo sobie nie poradzić. Skądinąd efekt ciekawy, bo bezbolesny w odbiorze, jednak na tle spokojniejszego dźwięku w wersji bez dodatkowego skalowania sygnału nieco zaokrąglony. Ale zaznaczam, obydwie wersje grania były tylko nieco inne, a nie lepsza i gorsza. Powiem więcej. Każda z nich pozwalała podkreślić zalety innego materiału, co przemawiało za pewnego rodzaju uniwersalnością tego projektu przetwornika. Nie powiem, fajna sprawa i fajnie to wypadało.
Na tyle fajnie, że w obydwu wersjach bardzo dobrze wypadła nawet oparta o niełatwe instrumenty produkcja Billa Frisella i Thomasa Morgana „Epistrophy”. To popis gry na gitarze wspieranej przez kontrabas, który w momencie potraktowania go nieco krągłym działaniem lampy teoretycznie powinien stracić na wyrazistości tak strun przysłowiowego wiosła, jak i przerośniętych skrzypiec. Tymczasem w obydwu wersjach taktowania sygnału występy były udane. Raz muzyka zabrzmiała nieco spokojniej z odpowiednio zaakcentowanym atakiem palca i kostki na struny, by po przełączeniu na proces reclockingu zyskać na werbalnym odbiorze każdego strunowego bytu. Owszem, z lekkim złagodzeniem krawędzi dźwięku, jednak w efekcie wzmocnienia impulsu odbiór był równie ciekawy i pozwalający w pełni zatopić się w słuchanym materiale.
Z równie fajnym feedbackiem odebrałem muzykę filmową skomponowaną przez guru tworów elektronicznych w postaci ścieżki dźwiękowej do produkcji „Blade Runner” Vangelisa. Ta pozycja podobnie do poprzedniej miała ważne zadanie. Chodziło oczywiście o weryfikację, czy lampowy sznyt grania cypryjskiego przetwornika nie zuboży informacyjnie częstych mocnych pomruków. To bardzo istotne, bowiem każdy, nawet najniższy długi dźwięk składa się z pojedynczych inicjacji, co podczas słuchania z pełnym pakietem informacji powinno dać rytmiczne wibracje dźwięku. Naturalnie z różną amplitudą i energią, jednak jako zmiany odczuwanej energii. Jaki był efekt? Nie powiem, znając możliwości mojego DAC-a nieco się obawiałem, jednak finalnie nie było czego. Ze zrozumiałych względów nie był to występ jeden do jeden (lampy do krzemu), ale o dziwo muzyka wibrowała tak jak zakładał kompozytor. Z mniejszym zaangażowaniem w pokazanie krawędzi, ale z równie wyrazistym odseparowaniem każdego z impulsów. Na tyle ciekawie, że bez problemu przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Przecież to lampa, a i tak zagoniła w kąt niejedną tranzystorową konstrukcję.
Czy powyższy opis drobiazgowego procesu testowego jest dowodem na sprawdzenie się tytułowego Aries Cerat Heléne w każdej konfiguracji sprzętowej? I tak i nie. Nie, gdyż jednak obcujemy z lampami elektronowymi, które delikatnie, ale mimo wszystko swoje trzy grosze wnoszą, co nie każdemu może odpowiadać. Zaś tak, bowiem wystarczy być otwartym na nieco inne, ale nadal fajne, bo mimo lekkiej miękkości odpowiednio wyraziste granie, aby przekonać się, ile piękna jest w muzyce. Podanej z odmiennymi niż mamy na co dzień akcentami, jednak nadal pełnej okraszonych smakiem dobrze zaaplikowanej szklanej bańki nieprzewidywalności. Na tyle ciekawie zaprezentowanej, że już teraz zacieram ręce na potencjalne spotkanie w wyższymi modelami tej marki.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Galeria Audio
Producent: Aries Cerat
Cena: 13 800 €
Dane techniczne
Przetwornik: 8 konwerterów R2R na kanał, komplementarne wyjście prądowe wykorzystujące najwyższej klasy układy Analog Device AD1865N-K z 4 konwerterami na bank, 8 na kanał.
Wyjścia: 2 x RCA, 2 x XLR
Impedancja wyjściowa: 50
Wejścia: Coax, AES/EBU (24bit/192 kHz); USB (24bit/384 kHz)
Zastosowane lampy: 2 x E280F w stopniu wzmocnienia, GZ34 (prostownicza)
Wymiary (S x G x W): 500 x 430 x 165 mm
Waga: 40 kg
Firma założona prze dr Emila Podszusa w 1932 r który bardzo wcześnie pracował jako wynalazca w wielu dziedzinach. Do najważniejszych jego osiągnięć należy rozwój młyna kulowego, który odegrał kluczową rolę w wynalezieniu kolorów brązu, a następnie wielkoformatowego młyna wirowego.
Przez kilka dziesięcioleci dużo inwestował w tysiące testów mających na celu wynalezienie „membrany piankowej”, nazwanej „Zellaton”. Obecnie produkcja obejmuje trzy serie: Evo, Klassik i Ultra. Z serii Evo dostępne są 2 modele: trójdrożny Plural i dwudrożny Emotion. w obu przypadkach zastosowano membranę ZELLATON EVO w oparciu o legendarną membranę z twardej pianki, która płynnie kontynuuje wszystkie dotychczasowe zalety tonalne.
Seria Klassik obejmuje trzy modele: trójdrożny Stage, trójdrożny Reference mk2 i trójdrożny Statement zbudowany w układzie D`Appolito. Trzecia z serii to seria Ultra, zawiera dwa modele: Stage Ultra i Reference Ultra, lata prac badawczo-rozwojowych i dziesięciolecia doświadczeń w połączeniu z najnowocześniejszą technologią pozwoliły na powstanie nowej membrany ZELLATON ULTRA której ważnym elementem jest amortyzującą piankę high-tech o maksymalnej wytrzymałości na rozerwanie, ze specjalnie powlekanym, rzemieślniczym papierem czerpanym na odwrocie.
Kolumny występują standardowo w białym lub czarnym lakierze fortepianowym ale istnieje możliwość indywidualnego doboru koloru. Membrany ZELLATON są produkowane indywidualnie przez współzałożyciela ZELLATON Manuela Podszusa, w ramach delikatnej i wyrafinowanej procedury ręcznej. Stosowane są wyłącznie w oryginalnych systemach ZELLATON.
Opinia 1
Może do końca ze mną się nie zgodzicie, ale przy odrobinie dobrej woli przyznacie, iż tytułowa marka na naszym rynku w odniesieniu do swej egzystencji przez ostatnie kilka lat nosiła cechy górskiego stwora o wdzięcznej nazwie Yeti. Z jednej strony za sprawą świetnego brzmienia oferowanych produktów, dość swobodnie funkcjonowała w naszym światku pozytywnie zakręconych miłośników muzyki, zaś z drugiej kontakt fizyczny z jej wyrobami ocierał się o przypadkowe zderzenie ze wspomnianym stworem. Ktoś u kogoś podobno coś z jej portfolio słyszał, jakiemuś znajomemu po latach polowania na rynku wtórnym prawdopodobnie udało się coś z tego brandu nabyć, a dla jeszcze innego jakiekolwiek spotkanie z czymkolwiek, co opuściło szwajcarską fabrykę nosi zamiona spełnienia najskrytszych marzeń. Przyznacie, że w mojej ocenie stanu rzeczy jest dużo racji. Niby marka w świadomości istnieje, a praktycznie jej nie ma – mowa o salonach audio. Na szczęście polski rynek audio działa bardzo prężnie i gdy jakiś rodzimy podmiot gospodarczy widzi ewidentną, co ważne godną do zagospodarowania lukę, nie waha się podjąć tematu dystrybucji. Tym bardziej, że temat świetności danego producenta potwierdzają nie tylko rodzimi, ale również światowi audio-maniacy. Taki też rys historyczny prawdopodobnie ma dzisiejszy punkt zapalny naszego spotkania. Naturalnie mam na myśli markę Goldmund, którą po mocnym wejściu ostatnimi czasy na międzynarodowe salony postanowiła skierować pod polskie strzechy wrocławska Galeria Audio. A dla podkreślenia rangi swojej decyzji na początek działań w tej materii zalicytował zagranie va banque i do naszej redakcji w ramach przełamania pierwszych lodów dostarczył zestaw dwóch monofonicznych końcówek Goldmund Telos 1000 NextGen.
Nie oszukujmy się, tytułowe piecyki w dosłownie każdym aspekcie swojego bytu sprawiają bardzo pozytywne wrażenie. Po pierwsze są duże i ciężkie, co biorąc pod uwagę wieloletnią historię marki a tym samym wiedzę o co w zabawie w High-End chodzi, daje jasny sygnał, iż zamiast tak zwanego audiofilskiego powietrza w ich trzewiach stacjonuje potrafiąca spełnić najtrudniejsze zadania nowoczesna inżynieria. Po drugie układy wewnętrzne zostały zamknięte w z pozoru prostych, bo pozbawionych zbędnego blichtru obudowach, co oczywiście wielu z nas może się bardzo podobać, jednakże dla ogółu ważniejszym jest wizerunkowe potwierdzenie, iż na przekór światowym trendom – niestety nadeszły czasy większego mamienia klientów wyglądem, niż brzmieniem – cała przysłowiowa para poszła w wydobycie z konstrukcji jak najlepszego dźwięku. Zaś po trzecie wspomniane na wstępie pozytywne odczucia ugruntowują podawane przez dystrybutora osiągi pozwalające bez najmniejszego skrepowania wysterować dosłownie każde zespoły głośnikowe. Jak widać, na danym pułapie cenowym – zaznaczę, iż to jest środek oferty tego producenta – mamy do czynienia w dobrym tego zwrotu znaczeniu szaleństwem w najczystszej postaci. Kreśląc kilka informacji o aparycji, technikaliach i manualnej obsłudze monobloków rozpocznę od wyglądu. Front wykonanych w całości z grubych płatów aluminium korpusów, niezbyt głębokimi frezami został podzielony na trzy płaszczyzny, z których centralna oprócz złotej tabliczki z logo marki i opisem danego modelu jest ostoją zorientowanego w jego centrum okienka z czernionego akrylu. Okienka, które oprócz wyświetlania ważnych informacji podczas uruchamiania i programowania pracy końcówki, zostało uzbrojone w dwa rozrzucone na boki prostokątne przyciski funkcyjne. Co ciekawe, oprócz pomocy w późniejszej obsłudze wzmacniaczy w celach pobudzenia urządzenia do życia obydwa muszą być użyte w jednym czasie. Inaczej elektronika milczy. Po tej czynności następuje sekwencja weryfikacji poprawnej pracy układów i systemy startują. Jak udowadniają fotografie, opiniowane dzisiaj wzmacniacze mają dość nietypowo, bo umieszczone na tylnej ściance, a nie na bokach jak większość tego typu zabawek, chłodzące całość konstrukcji radiatory. Na tle typowych rozwiązań trochę nie tylko dziwnie, ale również niepokojąco to wygląda, ale zapewniam, nawet po najbardziej karkołomnych odsłuchach z wysokim poziomem głośności robiły się tylko minimalnie cieplejsze od reszty obudowy. Jak to się dzieje nie mam pojęcia, ważne, że całość pracowała stabilnie i bezpiecznie. Kontynuując opis wyglądu i wyposażenia wspomnę jeszcze o zestawie przyłączy. Te ku mojemu zaskoczeniu nie ograniczają się jedynie do wejścia i wyjścia w standardach RCA i XLR w sekcji wzmocnienia, typowego gniazda zasilania IEC, często aplikowanego zacisku uziemienia i kilku terminali serwisowo-konfiguracyjnych, ale również wejścia na wewnętrzny przetwornik cyfrowo/analogowy. Tak tak, nasi bohaterowie oferują nabywcy obsługę sygnału cyfrowego. Jednak warunkiem determinującym tę czynność jest posiadanie źródła z regulowanym wyjściem cyfrowym. Ja takiego nie posiadam, dlatego skupiłem się na ocenie pracy Telos-ów podczas wzmacniania sygnału analogowego. Na koniec kila ważnych technikaliów, z których najistotniejszym jest korzystanie każdej końcówki z dwóch transformatorów – głównego o mocy 2200VA i 300VA pomocniczego, pozwalających oddać im sygnał o mocy 365W przy 8 Ohm. Oczywiście oprócz oddawanej mocy równie ważną dla wielu z Was jest prawdopodobnie wiedza o ich pracy w klasie AB oraz niebagatelna waga jednej sztuki na poziomie 60 kg. Przyznacie, ze mamy do czynienia z kawałem inżynierskiego majstersztyku. Niestety w momencie zakupu rzeczonych zabawek nabywcę dotyka jeden drobny niuans. Mianowicie producent w swojej „nieomylności” spakował obydwa kloce w jeden co prawda solidny, ale dodatkowo sporo ważący case, co sprawia, że mająca zawitać w nasze progi paczuszka osiąga ok 160 kg wagi. Jednak uspokajam, bowiem z zapewnień dystrybutora wynika, iż ów słodki ciężar każdorazowo bierze na swoje barki. Do nas należy jedynie wskazanie miejsca aplikacji. Koniec kropka. Zatem problem do momentu ataku audiophilii nervosy jakby nie istnieje.
Gdy doszliśmy do kwestii brzmienia szwajcarskiej sekcji wzmocnienia, pierwsze co chciałbym Wam przekazać, to informacja, iż w sobie tylko znany sposób wymyka się tak zwanej „łatce” swojego pochodzenia. Chodzi o ogólnie pojętą precyzję w każdej dziedzinie życia pochodzących z tego landu produktów. Oczywiście w reprodukcji dźwięku naturalną koleją rzeczy ma ona bardzo istotne znaczenie, jednak zazwyczaj precyzja prezentacji ponad wszystko kończy się zbytnim przerysowaniem przekazu. Z reguły jest zbyt lekki, przez co natarczywy. Na szczęście te przymioty mają się nijak do tego co zaoferował mi proces testowy produktów Goldmunda. Co prawda prezentacja finalnie była bardziej wyrazista niż mam na co dzień i czego w dłuższej perspektywie bym oczekiwał, ale zapewniam, dźwięk podczas mojej zabawy miał odpowiednią masę, barwę i energię, co często jest kulą u nogi elektroniki kojarzonej ze „szwajcarską maksymą”. Goldmund zadbał o wszystko z jedną dla niego i wielu miłośników muzyki istotną cechą. Otóż mimo dobrego bilansu wagowego sporo wysiłków kierował w bardzo zjawiskowe pokazanie muzyki. Poprzez atak, wykończenie błysku każdej nuty i doświetlenie całości wydarzenia scenicznego, starał się być na świeczniku. To było na tyle fenomenalne, że nawet bywający u mnie zadeklarowani „lampiarze” parafrazując znany zwrot, przecierali uszy ze zdziwienia, co w tej materii bez jakiś rażących szkód da się osiągnąć. Można by zaryzykować stwierdzenie, że szwajcarskie delicje były dla nich swoistym zjawiskiem. Z jednej strony brylowały ekspresją dosłownie każdego aspektu nawet najbardziej skomplikowanych przebiegów nutowych, co zazwyczaj po kilku minutach sprawia uczucie bólu, a z drugiej z nieznanego powodu chciało się tego słuchać i słuchać. Nawet ja, mimo optowania za raczej ciemniejszymi klimatami, miałem z tego wiele fun-u. Jednak na ile to możliwe będąc szczerym, nie mogę przemilczeć faktu, iż w ostatecznym rozliczeniu testowane monosy w pewnym sensie skierowane są do konkretnego odbiorcy. Powód? To co robią, robią oczywiście fenomenalnie, niestety w momencie poszukiwań większych pokładów uwielbianej przez romantyków kojącej ducha magii, która notabene przez wielu twardo stąpających po ziemi osobników homo sapiens uważana jest za dawkę przyjemnych dla ucha, ale jednak zniekształceń, z osiągnięciem jej na nieco wyższym niż neutralnym poziomie może być problem. Nie przeczę, że okablowaniem elektroniki nie da się nic wskórać, jednak Szwajcarzy nie po to wyciągali istotne dla przekazu artefakty na światło dzienne, aby potem łatwo dać je zdusić. Wiem, bo tego próbowałem i niestety jakiekolwiek dociążanie uzyskanego na starcie brzmienia kończyło się u mnie jego większym lub mniejszym „zamuleniem”, co odbierałem jako ewidentną stratę, z automatu wracając do korzeni. Szkoda? Nic z tych rzeczy. Zwyczajnie pomysłodawcy projektu zatytułowanego Telos 1000 NextGen zapewniając dźwiękowi wspomniane na początku tego akapitu dobrą wagę i energię generowanego dźwięku, postawili na konkretny, niezbyt podatny na wykoślawienie wynik. Nic więcej. Co ważne, wszystkie aspekty wybrzmiewały z pełną kontrolą, co skutkowało brakiem potknięć w domenie oddania przez system natychmiastowości ataku każdego instrumentu, jego co prawda skierowanego lekko w stronę początku impulsu, niż długoterminowego wypełnienia, ale nadal dobrego body oraz świetnego wglądu w dosłownie każdy niuans kreowanej na pełnej powietrza wirtualnej scenie, muzyki. Nic tylko usiąść i pławić się nie tylko w jej witalności, ale również namacalności. Dlatego też w ocenie tysiączek nie bałem się użyć sformułowania „zjawisko”. Czego szukać więcej? Teoretycznie nie ma czego. Jednak jak wiadomo, kij ma dwa końce i działania w kierunku prezentacji bez kompromisów u niektórych mogą czasem powodować polaryzację odbioru w stylu kochaj albo rzuć. To standard i zdając sobie sprawę, że każdy z Was wie, o czym mowa, nie ma co nad tym zbędnie deliberować, w dalszej części mojej epistoły postaram się pokazać na konkretnych przykładach, co dokładniej w trawie zwanej Goldmund Telos 1000NextGen piszczy.
Jak można się spodziewać, wyartykułowane powyżej postawienie sprawy przez Szwajcarów miało swoje dźwiękowe konsekwencje. Jednak proszę o spokój, nie chodzi o bezwarunkowe wartości bezwzględne, tylko pewnego rodzaju soniczne sprzyjanie pewnym gatunkom muzyki i to w zależności od oczekiwań słuchacza. I tak biorąc na tapet muzykę preferującą efektowność w oddaniu rytmu, szybkości i energii od sięgającego czeliści piekieł basu, poprzez soczystą średnicę po w pozytywnym w tego słowna znaczeniu „odjechane” wysokie tony, ta nie pozostawiała złudzeń, że mamy do czynienia z muzycznym żywiołem. Czy to elektronika spod znaku Acid „Liminal”, czy Yello „Touch”, dobrze zrealizowane mocne brzmienie typu The Hu „Gereg” lub choćby nie tylko free, ale także będący swoistymi projektami muzycznymi eksperymentalny jazz z nowej płyty RGG „Mysterious Monuments On The Moon” tudzież wiekowy koncertowy krążek Leszka Możdżera z Adamem Pierończykiem „19/9/1999”, w każdym przypadku podziwiałem system za nie tylko bez najmniejszej zadyszki ilość oddawanej energii, ale również brak utraty kontroli nad pikanterią i rozmachem prezentacji w górnych partiach pasma akustycznego. To było wręcz strzelanie informacjami. Jednak strzelanie niezwykle celne i co ku mojemu zaskoczeniu w niewielkim stopniu odchodzące od moich preferencji. A piję jedynie do przywołanego gdzieś wcześniej nastawienia testowanej elektroniki bardziej na atak, niż pełnoprawne pokazanie długości brzmienia każdej nuty. Mam na myśli fenomenalne pokazanie procesu narastania sygnału z pełnym bagażem masy i przenikliwości, który w konsekwencji starania się być jakościowo niedoścignionym, nieco skracał czas trwania dźwięku, co nie zawsze szło w parze z zamierzeniami artystów. Niby wszystko było w jak w szwajcarskim zegarku, czyli bez oznak anoreksji i pełną swobodą kreowania dosłownie wszystkiego, tylko tak na koniec dnia, z poczuciem braku dosadnego pokazania, że mamy do czynienia nie tylko z przykładową membraną bębna, ale również z wywoływaną przezeń, naturalnie już lekko rozmytą, oczywiście trwającą jakiś czas falą akustyczną. W pierwszym kontakcie tego nie brakuje, jednak znając repertuar po dłuższym odsłuchu daje się zauważyć, że w pogoni za natychmiastowością oddania impulsu momentami pomiędzy nimi na dodatkowy pakiet informacji o dźwięku zwyczajnie jest zbyt mało czasu. Jednak żeby było jasne, bez jakiegokolwiek udawania poprawności politycznej jestem w stanie wygłosić tezę, iż moja obecna układanka jeszcze nigdy nie oferowała dosadności tak bliskiej moim ogólnym poglądom. Gdzieś w duchu tego szukam, jednak obecnie chwilowe porzucenie tego wzorca prawdopodobnie jest pokłosiem wcześniejszych porażek w nadawaniu jej takiego drive’u i przez to skierowanie poszukiwań w bezpieczniejszą dźwiękowo stronę. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli w najbliższej przyszłości poczynię jakieś konfiguracyjne ruchy, będzie to umiarkowane podążanie w stronę brzmienia dzisiejszych bohaterów.
Jak pewnie doskonale się orientujecie, „wyświechtany” już w tego typu porównaniach kij ma dwa końce. Chodzi o koszt pogoni, jak wynika z tekstu, za w pełni kontrolowaną, ale jednak bezkompromisowość prezentacji. Tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie jest to kij w znaczeniu stricte, a raczej drobny patyczek, gdyż z obserwacji wizytujących mnie znajomych jednoznacznie wynika, iż ocena tego typu projekcji zależała od osobistych preferencji. Z tego powodu nie traktujcie poniższego wywodu jako wyroczni, a jedynie różnicę w stosunku do samoczynnie narzucającego się jako sparingpartner Gryphona Mephisto. Co mam na myśli? Oczywiście konsekwencję dotychczas prezentowanych zalet w zderzeniu z muzyką kontemplacyjną. Po prostu nie zawsze liczy się w niej li tylko szybkość i zjawiskowość zawieszenia w eterze, gdyż dla przykładu muzyka dawna Jordi Savalla „El Cant De La Sibil-La”, czy grający tak zwaną ciszą jazz Tomasza Stańki „Lontano” przy udziale przywoływanych aspektów prezentacji nie wybrzmią tak fenomenalnie jak mocne granie. Bez informacji o długości, body i pulsie wygenerowanej przez instrument fali dźwiękowej tego typu twórczość staje się zbyt techniczna w odbiorze. Gdy impuls zbyt szybko gaśnie lub zaraz po jego inicjacji natychmiast pojawia się nowy, choćby minimalnie maskujący rozwibrowanie poprzednika – cisza w tego typu projektach często jest złudna, gdyż nierzadko pojawia się nie dlatego, że ma być śmiertelnie cicho na scenie, tylko artysta świadomie czeka, aż wygaśnie poprzedni, snujący się w eterze na pograniczu percepcji ludzkiego słuchu akord, tracimy zarezerwowany dla tego rodzaju twórczości mistycyzm. Mistycyzm będący oczywistą konsekwencją pokazania wielobarwności, tembru i lotności dźwięku wykorzystywanych w tego typu sesjach instrumentów dawnych. Oczywiście to słychać również w opartej o instrumenty naturalne tak zwanej muzyce nowoczesnej, jednak nie jest aż tak odczuwalne. Po prostu inny rodzaj zapisów nutowych rządzi się minimalnie innymi prawami odbioru, w egzekwowaniu których często potrafią połapać się jedynie znawcy tematu. Dlatego upraszam Was o racjonalizm w ferowaniu końcowych opinii na temat Goldmunda na podstawie mojego opisu, gdyż chcąc pokazać różnice jak na przysłowiowej dłoni, specjalnie przerysowuję usłyszane wyniki. Inaczej ciężko jest wytłumaczyć tak z jednej strony drobne, ale z drugiej istotne dla wielu z nas różnice.
Puentując powyższy słowotok – niestety, gdy coś w jakiś sposób mnie poruszy, test kończy się przydługawym monologiem, po raz kolejny powtórzę, iż dostarczone do testu monobloki Goldmund Telos 1000 NextGen są fenomenalne. No może powinienem dodać, że pod prawie pod każdym względem, ale jednak. Dlaczego „prawie”? To wynika z tekstu. Jednak owo „prawie” w odniesieniu do naszych bohaterów w pierwszej kolejności nazwałbym świadomym wyborem konstruktorów, a w drugiej nieodzownym wynikiem testowej fuzji, a nie jakimś nieplanowanym problemem sekcji wzmacniającej. Produkowanie czegokolwiek dla szerokiego grona odbiorców zawsze jest sumą kompromisów, które dla jednych okazują się być ideałem, a dla innych większym lub mniejszym złem. Osobiście zła nie doświadczyłem. A to na co zwróciłem uwagę, jest tylko informacją, gdzie podczas potencjalnej aplikacji w swój tor powinniście skierować większy wysiłek. Oczywiście jeśli w ogóle zauważycie tam jakieś niepokojące niuanse. A zakładam się o skrzynkę jabłek przeciwko siatce gruszek, że gro z Was po weryfikacji tego co napisałem w swoim środowisku popuka się z politowaniem w głowę. A nie zapominajmy, że to nie jest ostatnie słowo Szwajcarów. Nawet nie chcę myśleć, co się stanie, gdy moje uwagi choćby minimalnie zostaną skorygowane. No dobrze powiem, prawdopodobnie będzie szach mat.
Jacek Pazio
Opinia 2
O ile dla większości populacji homo sapiens Szwajcaria nieodparcie kojarzyć się będzie ze słodyczami a dokładnie czekoladą, to z pewnością również i wśród naszych Czytelników znajdą się tacy, którzy zamiast nad łakociami zdecydowanie bardziej wolą pochylić się nad ichniejszymi dziełami sztuki zegarmistrzowskiej, bądź skojarzeniami natury muzycznej a jeszcze lepiej łączyć jedno z drugim. Nie da się? Oczywiście, że się da. O ile tylko ma się świadomość istnienia takiego bytu jak duet Yello. Jeśli takową świadomość posiadamy, to dalej już powinno pójść z górki, gdyż realizujący się tam artystycznie niejaki Dieter Meier jest również silnie związany (przez 30 lat jako współwłaściciel) z ekskluzywną marką Ulysse Nardin i zdecydowanie bardziej niszową ReWatch. Z kolei ograniczając się li tylko do muzyki nie sposób nie wspomnieć kultowego „Smoke on the Water” Deep Purple powstałego na skutek podpalenia sali kasyna położonego nad Jeziorem Genewskim w której dziwnym zbiegiem okoliczności akurat koncertował Frank Zappa z The Mothers of Invention, czy nie ruszając się z Montreux mieć na uwadze ostatnie lata i dni, jakie spędził tam (dokładnie w jednym z apartamentów „La Tourelle”) Freddie Mercury. Pomijając jednak iście zjawiskowe okoliczności przyrody również i audiofile znajdą tam małe co nieco dla siebie. W końcu to właśnie Szwajcarię na swoje siedziby wybrały takie marki jak mające na naszych łamach podwójne występy FM Acoustics i Soulution, czy jeszcze cały czas czekające na swoje przysłowiowe pięć minut Nagra i darTZeel. Jest jednak jeszcze jedna marka wokół której może nie tyle krążyliśmy, co z reguły kurtuazyjnie kłanialiśmy sobie w ramach (do niedawna) corocznych majowych wizyt w Monachium, czyli Goldmund. Całe szczęście, pomimo pandemicznych realiów, przewrotny los sprawił, że zanim my udaliśmy się w kolejną późnowiosenną podróż, by w niekoniecznie przewidywalnych warunkach rzucić gałką i uchem na prezentację ww. wytwórcy, Goldmund trafił pod skrzydła wrocławskiej Galerii Audio a z niej już bez większych problemów natury tak formalnej, jak i spedycyjnej pod postacią monobloków Telos 1000 NextGen w nasze skromne progi. Jeśli zastanawiacie się Państwo cóż z tej wizyty wynikło nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was na ciąg dalszy moich wybitnie subiektywnych wynurzeń.
Choć bazując na powyższych zdjęciach można by uznać tytułową parkę za całkiem pokaźnych rozmiarów duet, to wbrew owym pozorom 1000-ki okazują się całkiem kompaktowymi i poręcznymi, przynajmniej jak na high-endowe realia, urządzeniami. Tak też z resztą prezentują się na tle swojego NextGen-owego rodzeństwa, gdyż warto pamiętać, iż nad nimi, w rodzimej hierarchii stoją jeszcze monosy 2500, 3000 a przede wszystkim nader trudne do przeoczenia, o logistyce nawet nie wspominając, monstrualne (niemalże metr wzrostu i nieco ponad ćwierć tony sztuka) 5500. Niemniej jednak nie da się ukryć, iż wykonane z iście zegarmistrzowską, w końcu pochodzenie zobowiązuje, precyzją z aluminiowych anodowanych na szarą satynę płyt prostopadłościenne korpusy Telosów 1000 NextGen nader udanie łączą w sobie elegancję i minimalizm. W centrum frontu każdego z monobloków umieszczono pokaźnych rozmiarów prostokątny czerniony bulaj skrywający kilka niewielkich matryc wyświetlaczy informujących o wybranym źródle, stanie pracy oraz zgrabnie wkomponowane dwa przyciski. To właśnie z ich pomocą nie tylko uruchamiamy/usypiamy wzmacniacze, lecz również dokonujemy stosownych nastaw (wybór wejścia, wyciszenie). Akcenty natury dekoracyjnej ograniczono do dyskretnej tabliczki z firmowym logotypem i nazwą modelu. Tak płyta górna, jak i ściany boczne nie wnoszą nic nowego. Ot gładkie , idealnie ze sobą spasowane połacie.
Rzut oka na ścianę tylną i widok zajmującego ¾ jej powierzchni radiatora nikogo dziwić nie powinien, jednak remanent dostępnych przyłączy może wywołać lekką konsternację, bowiem o ile analogowe wejścia RCA i XLR oraz szeroko rozstawione pojedyncze terminale głośnikowe można uznać za oczywistą oczywistość a dedykowane kolumnom Goldmunda firmowe gniazdo głośnikowe Lemo 4B przyjmujemy ze stoickim spokojem wraz z dobrodziejstwem inwentarza, to koaksjalne wejście i wyjście cyfrowe dziwnym zbiegiem okoliczności w końcówkach mocy nie pojawiają się zbyt często. Wiedziony wrodzoną ciekawością pozwoliłem sobie w tej sprawie zasięgnąć informacji u źródła i okazało się, iż każdy z monobloków wyposażono w sekcję przetwornika cyfrowo analogowego zdolnego obsłużyć sygnały PCM do 192kHz/24bit. W związku z powyższym, śmiało można pomyśleć o iście minimalistycznym systemie złożonym z kolumn, tytułowych monobloków i transportu cyfrowego oferującego regulację głośności, jak daleko nie szukając dysponujący Leedh Processing Lumin U1 Mini. Listę interfejsów zamyka port sterowania RS-232, hebelkowy przełącznik i zacisk uziemienia oraz zintegrowane z komorą 4A bezpiecznika gniazdo zasilające IEC.
Sięgając do firmowych archiwaliów warto odnotować fakt, iż Telos 1000 NextGen wraz z 2500 NextGen i Mimesis 22 zadebiutował na wiosnę 2017 r i z tego, co można wyczytać z materiałów firmowych jasno wynika, że sekcja wzmocnienia została zapożyczona ze starszego rodzeństwa (Telosa 5500) a i inspiracje Goldmundem 6209H są całkiem oczywiste. O ile jednak poprzednie inkarnacje tysiączki (1000 / 1000 +) mogły pochwalić się sekcją zasilania złożoną z 14 (słownie czternastu) transformatorów toroidalnych, to aktualnie postawiono na konsolidację, czyli potężną 2200 VA jednostkę główną wraz z pomocniczym 300VA trafem. Do tego dochodzi imponująca bateria dwudziestu czterech 2200 μF kondensatorów (w sumie 52 800 μF). Z kolei w stopniu wyjściowym zaimplementowano osiem pracujących w klasie AB Mosfetów zdolnych oddać 365W przy 8 Ω obciążeniu.
Zgodnie z zapewnieniami producenta monobloki pełnię swoich możliwości są w stanie pokazać już po mniej więcej kwadransie od włączenia, czyli gdy osiągną temperaturę w okolicach 55°C, jednak opierając się na własnych doświadczeniach natury empirycznej nieśmiało tylko zasugeruję przed krytycznymi odsłuchami rozgrzewkę przeciągnąć do mniej więcej godziny. Gdy spełnimy powyższy warunek Telosy każdym reprodukowanym/wzmacnianym dźwiękiem potwierdzą słuszność firmowej idei „mechanicznego uziemienia”, gdyż zaoferują niezwykle czysty i dynamiczny przekaz, w którym bogactwo i natychmiastowość transjentów powinna wręcz Was onieśmielić. Od razu pozwolę sobie w tym miejscu jednak zaakcentować i podkreślić, iż nie mówimy tu o chłodnej laboratoryjnej analityczności i prosektoryjnym chłodzie, lecz raczej o iście zegarmistrzowskiej precyzji właściwej szwajcarskim chronometrom. Przykładowo, sięgając po przywołane we wstępniaku Yello i ich regularnie pojawiający się podczas redakcyjnych odsłuchów album „Touch” od razu za ucho łapie niezwykła motoryka przekazu i wrodzona niechęć do jakichkolwiek zaokrągleń i niedopowiedzeń. Bas jest fenomenalny – wzorcowo kontrolowany i serwowany z takim wigorem jakby od tego miały zależeć wypłaty 13 / 14-ek dla górników (a tym samym uchronienie stolicy przed ich wizytą). Z premedytacją nie napisałem tu o ewentualnym entuzjazmie, gdyż Telosy grają w sposób diametralnie inny. Nie rzucają się bezrefleksyjnie w wir wydarzeń licząc, że co ma być, to będzie, lecz z chłodną głową i godną wytrawnego szachisty zdolnością przewidywania kolejnych ruchów przeciwnika reprodukują serwowany im materiał. Tak jak jednak zdążyłem wspomnieć, próżno doszukiwać się w owym stoickim spokoju zbytniej analityczności, czy nadmiernego zdystansowania, gdyż to po prostu pewność własnej wartości i umiejętności radzenia sobie nawet z najbardziej wymagającym materiałem. Niemniej jednak przy najniższych składowych akcent stawiany jest na sam moment ataku, uderzenie i kontur, po których atencja jaką obdarzana jest tkanka – jej waga i wolumen stopniowo maleje. Jest w tym pomyśle na dźwięk coś z estetyki Dan D’Agostino Progression Stereo, jednak z nieco większym udziałem ucywilizowania i wyrafinowania, które to z kolei w przypadku ww. konkurencji ustępowały miejsca bezpardonowości. Bardzo wyraźnie słychać to np. na „China Hok-Man Yim: Poems of Thunder – Percussion” Hok-man Yima, gdzie różnicowanie perkusjonaliów jest iście zjawiskowe a i tzw. „gra ciszą” odgrywa niebagatelną rolę.
Nie mniej sugestywnie wypadają wokale. „The Hunter” Jennifer Warnes pokazał dbałość szwajcarskiej amplifikacji o dalszoplanowe detale, gradację samych planów i świetną definicję amerykańskiej wokalistki. Przy okazji zwykle dość lejący się na tym albumie bas został wzięty w karby i zamiast monotonnie buczeć wreszcie zaczął nadążać za resztą instrumentarium, gdzie oprócz relaksujących partii syntezatorowych potrafią nader odważnie odezwać się dęciaki, czy zapłakać gitara. Z kolei George Michael na albumie „Symphonica” mógł pochwalić się zarówno niezwykle silnym, jak i niewymuszonym głosem wyraźnie dominującym nad rozbudowaną orkiestracją jego największych przebojów.
A jak sprawy się mają z gatunkami niekoniecznie zaliczanymi do cywilizowanych? Cóż, dyplomatycznie można byłoby napisać, że po japońsku, czyli jako-tako, jednak byłoby to tylko asekuracyjne uogólnienie. Chodzi bowiem o to, iż Goldmundy bardzo wyraźnie różnicują jakość reprodukowanego materiału a jak wszem i wobec wiadomo wydawnictw z obszaru tzw. ostrego łojenia, nad którymi chciało posiedzieć się realizatorom nie ma zbyt wielu. Jeśli jednak w swej płytotece posiadają Państwo takie pozycje jak wydany przez MFSL „Countdown To Extinction” Megadeth, „Doom Crew Inc.” Black Label Society, czy nawet ścieżkę dźwiękową do „Iron Man 2” AC/DC to nie przewiduję większych problemów i rozczarowań, gdyż o ile tylko kolumny podołają, to Telosy wycisną z nich takie pokłady dynamiki i siejących spustoszenie wśród rodowych skorup riffów, że będziecie mile powyższym faktem zaskoczeni. Medal ten posiadaj jednak również drugą stronę. Realizacje kiepskie, niechlujne i mówiąc wprost koncertowo spaprane, jak daleko nie szukając ostatni (AD 2021) remaster „Czarnego albumu” Metallicy pod względem brzmieniowym przegrywający nie tylko z poprzednią odsłoną ww. krążka, co również jubileuszową składanką coverów („The Metallica Blacklist”) niezależnie od reszty toru w pełni ukażą swą mizerię grając płasko i jazgotliwie, męcząc już po kilku minutach swą anorektyczną suchością i trudnym do zniesienia brakiem dynamiki. Cóż bowiem z tego, że zawsze można zrobić głośniej, skoro wraz ze wzrostem decybeli oprócz hałasu nic na plus się w takiej „wydmuszce” nie zmienia. Trudno jednak w tym momencie winić szwajcarskie monobloki za taki stan rzeczy i bądź co bądź stanowiącą główny dogmat Hi-Fi i High-Endu wierność reprodukowanemu materiałowi. Skoro bowiem ów materiał jest „trefny”, to i efekt finalny inny być nie może.
Nie da się ukryć, że monobloki Telos 1000 NextGen Goldmunda to propozycja dla odbiorców, którzy wiedzą, czego chcą od życia i już dawno wyrośli z konieczności udowadniania komukolwiek czegokolwiek. Nie dość bowiem, że mamy do czynienia z marką niekoniecznie permanentnie brylującą na pierwszych stronach branżowych periodyków, więc o żadnej „modzie” mowy być nie może, to i swoim brzmieniem niezbyt kojarzoną z tzw. efektem „Wow!”. Jeśli jednak zamiast chwilowej ekscytacji i przelotnych romansów cenicie Państwo długoletnie relacje oparte na prawdomówności i emocjonalnej równowadze posłuchajcie koniecznie tytułowej parki, bo bardzo możliwe, że spełni ona Wasze oczekiwania.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Galeria Audio
Producent: Goldmund
Cena: 54 000 €/szt.
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 365W RMS / 8 Ω
Współczynnik tłumienia: 600 @ 1 kHz / 8 Ω.
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 20 KHz: +/-0,03 dB
Czułość wejściowa: 1 V RMS (analogowe), -6 dBFS (cyfrowe)
Wzmocnienie: 35 dB.
Zniekształcenia THD+N: < 0.05 % (20 Hz – 20 kHz @ 30 Vrms)
Dynamika: 110dB
Wymiary (S x G x W): 440 x 495 x 280 (mm)
Waga: 60 kg/ szt.
Najnowsze komentarze