Opinia 1
Mówcie co chcecie, ale według mnie nie ma bardziej polaryzującej nasze środowisko marki audio niż dzisiejszy bohater. Owszem, kilku wytwórców na równi z nim jest w stanie działać w ten skądinąd świetny marketingowo, bo preferujący łatwo rozpoznawalną wyrazistość sposób, jednak nie oszukujmy się, kompilacja słów Guder – Accuton bez dwóch zdań potrafi podzielić nas bardziej od sportu, bądź polityki. Powód? Firmowe strojenie twardych ceramicznych głośników stromymi filtrami o spadku na poziomie 50-60 dB na oktawę odcina wielbicieli mocnego grania dla dużych chłopców od piewców solidnej plastyki przekazu w krótkich spodenkach niczym samurajski miecz. Efekt? Marka nie biorąc jeńców, wywołuje tylko dwa stany – kochaj albo rzuć. Wiem, bo nie raz sprawdzałem na własnym organizmie. Jednak na bazie tych wszystkich prób z ostatnimi dwoma i dzisiejszą trzecią włącznie – chodzi o przetestowane już przez nas konstrukcje Darc-100 i Darc-140, mam dla Was bardzo ciekawą informację. Otóż wszystkie przed momentem wyartykułowane, pełne ekspresji, a przez to dla wielu ciężkie do zaakceptowania cechy kolumn Gauder Akustik, od około dwóch lat znacząco ewaluują. Co to oznacza? Spokojnie. Wstępniak nie jest akapitem do wykładania najważniejszych kart na stół. Na chwilę obecną mogę zdradzić jedynie przysłowiowego króla pik – mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, iż wbrew obiegowej opinii graczy w popularnego tysiąca, właśnie kolor pik jest pełnoprawnym karcianym władcą, jakim dzięki gigantycznemu wysiłkowi logistycznemu katowickiego RCM-u jest flagowy zestaw kolumn ze stajni Gauder Akustik model Berlina RC-11 Black Edition. Tak tak, w tym spotkaniu zderzymy się z dostępnym na naszym rynku topem topów sekcji kolumn głośnikowych. Co z tego wynikło? Czy to jest już ten przysłowiowy nieuchwytny królik? I na koniec, czy dźwięk warty jest żądanej niebotycznej kwoty? Jeśli jesteście ciekawi odpowiedzi na postawione pytania, wszystkich dysponujących dłuższą chwilą zapraszam na poniższy, przydługawy słowotok.
Akapit o budowie z uwagi na zdawkowe informacje ze strony producenta, nie będzie zbyt treściwy. To co mogę powiedzieć na pewno, to wykorzystanie w projekcie obudów skręconych ze sobą poprzez elastyczne przekładki, wykończonych w czarnym lakierze fortepianowym, zbiegających się ku tyłowi od strony lekko zagłębionego frontu, kilkudziesięciu łukowatych wręg. Ale to nie koniec złożoności projektu, gdyż jak pokazują fotografie, ten model posiada po dwie, zorientowane pod i nad modułem średnio-wysokotonowym, sekcje basowe na stronę. Jednak cały konstruktorski myk polega na tym, że R. Gauder za wszelką cenę chciał uniknąć wpływu szkodliwych wibracji generowanych czterema 22 cm membranami niskotonowymi na tak ważny dla naszej percepcji muzyki zestaw środka i góry pasma, dlatego zrealizował to w autorski sposób. Po pierwsze – połączył skrzynki basowe na sztywno rurami z polerowanego aluminium. Zaś po drugie – górną powierzchnię dolnego modułu basu w obrębie stworzonej palisady wykorzystał jako podłoże dla miękkiego usadowienia sekcji centralnej. Konkurencja zazwyczaj idzie na łatwiznę i podobny układ przetworników aplikuje w jednej skrzynce, jednak to według RG jest droga na skróty, co na poziomie ekstremalnego High Endu nie ma racji bytu. Tyle w kwestii brył kolumn. Idźmy dalej tropem ciekawych informacji. Pierwszą, dla wielu oraz oczywiście między innymi również dla mnie i chyba najważniejszą jest realizujący założenie czterodrożności konstrukcji, zestaw użytych przetworników. Ten w dostarczonym do testu, co istotne, najnowszym wcieleniu Black Edition opiewa na dwa ostatnimi czasy przeprojektowane konstrukcyjnie drivery diamentowe – po jednym dla górnego zakresu i wyższej średnicy, jeden ceramiczny dla niższego środka i cztery – tutaj nowość – aluminiowe basowce – tak, tak, zamiast ceramików na basie mamy aluminiowe Accutony. Drugą jest zmiana stromości filtracji głośników z wartości 50 na 60 dB na oktawę. Trzecią zaś jest oporność konstrukcji na poziomie 4 Ohm. Niestety kwestii skuteczności producent standardowo nie ujawnia. Po prostu jest … wystarczająca. Koniec kropka. Wieńcząc dzieło przybliżania opiniowanych kolumn, na koniec nie mogę nie wspomnieć o wyposażeniu dostarczonego modelu w opcjonalną, posadowioną na regulowanych stopach podstawę Big Foot, jego niebagatelnej wadze 212 kg sztuka (w skrzyniach ciężar przekracza 300 kg) oraz zapewnieniu o ewentualnej aplikacji tych monstrów w docelowym środowisku przez dystrybutora.
Jak odebrałem brzmienie punktu zapalnego dzisiejszego spotkania? Powiem tak. Wizytujące moje progi kolumny Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Editon od pierwszej nuty udowodniły, że duży może więcej. Jednak owo więcej w tym przypadku wymknęło się wszelkim standardom postrzegania tego powiedzenia, gdyż było czymś, na co nie liczyłem w najśmielszych snach. Owszem, tak po prawdzie gdzieś w zakamuflowanym w duszy wymarzonym wzorcu dźwięku nieśmiało kreowałem podobne rezultaty, jednak po przerzuceniu w swoim pomieszczeniu, ze swoją elektroniką, większości dostępnej w naszym kraju topowej oferty wydawało mi się to pewnego rodzaju utopią. Niby w wielu przypadkach wszytko było w jak najlepszym porządku, jednak zawsze znalazło się drobne „ale”. Spokojnie, nie degradujące postrzegania danej konstrukcji, tylko w pewien sposób zmuszające mnie do prób jego rozwiązania. Tymczasem te monstrualne, bo przekraczające dwa metry i ważące dobrze ponad 200 kilogramów niemieckie kolumny praktycznie zapewniły mi pełne spektrum oczekiwań. Powiem więcej. Dla wielu zbyt wygórowanych oczekiwań, z czym po trosze się zgadzam, jednak jako usprawiedliwienie dodam, że zbudowanych na bazie wielu świetnych prezentacji. Jakie to oczekiwania? Niby banalne. Mocny, kontrolowany, co bardzo ważne, rozdzielczy dolny zakres, nasycony, wręcz tętniący energią, oczywiście równie informacyjny jak bas, środek pasma, nienachalna, oferująca pełne spektrum najdrobniejszych informacji na nawet nie czarnym, a odwzorowującym próżnię tle, góra pasma, a wszystko podane jakby od niechcenia w pełnym zakresie głośności. To niby potrafi wiele zestawów, jednak słowo „niby” w tym przypadku jest synonimem znanego nam z reklam „prawie”. Co mam na myśli? Nie będą silił się na opisywanie elementarnych cech, przez co wielu z Was na tym pułapie cenowym i jakościowym mogłoby poczuć się obrażanymi tylko opiszę to na bazie dwóch ostatnio bardzo mocno szargających moje uczucia zestawach kolumn, z wyraźnym zaznaczeniem, że każdy z nich w swoich przedziałach cenowych są swoistymi fenomenami i dodatkowo różnią się między sobą mniej więcej podwojeniem żądanej za nie kwoty. Wiem, to bolesne. Ale zauważmy, iż bawimy się w dziale jakościowego ekstremum, gdzie cena praktycznie przestaje być istotna. Stać Cię, kupujesz. Nie stać, cieszysz się, że miałeś okazję przeżyć coś ciekawego.
Na początek moje obecne kolumny Dynaudio Consequence Ultimate Edition. Są fenomenalne. Świetna barwa, atak, rozdzielczość, szybkość i energia grania, a do tego wybitne kreowanie świata muzyki nie tylko w estetyce 3D, ale także rozmachu i dokładności odwzorowania wirtualnej sceny. Nic tylko siedzieć i godzinami delektować się każdego rodzaju muzyką. Praktycznie nie ma repertuaru, który sprawiłaby im jakikolwiek problem. Gdy coś ma mnie nieprzyjemnie uderzyć, nie ma litości i karci moje uszy natychmiastowymi kakofoniami przebiegów nutowych. Jeśli jakaś formacja zaprasza mnie na zaplanowany w budowlach sakralnych około-spirytystyczny koncert, natychmiast przenoszę się tam i wtedy. A gdy w transporcie znajdzie się jedna z kilku lubianych przeze mnie, tryskających intymną aurą śpiewu wokalistek, w zależności od realizacji albo praktycznie siada mi na kolanach, albo brutalnie żongluje moimi emocjami z koncertowego dystansu. Jednym słowem wydawałoby się, iż mam do czynienia z absolutem. Jednak jak wspominałem, moje wieloletnie doświadczenia kilkukrotnie pokazały, że w obcowaniu z muzyką ważny jest jeszcze inny aspekt. Jaki? Mianowicie chodzi mi o ostatni punkt sprzed momentem wygłoszonej wyliczanki oczekiwań, czyli nieskrępowany sposób prezentacji. Spokojnie, Dynki robią to znakomicie, jednak nie ma co się oszukiwać, w starciu z większymi gabarytowo kolumnami w tym aspekcie czasem oddają pola.
Jako pewnego rodzaju krok naprzód przywołam niedoszłe – niestety z uwagi na spowodowaną przymusem karmienia sekcji basowej niskim sygnałem, małą uniwersalność testową konstrukcji temat nabycia umarł na starcie – kolumny Gryphon Trident II. Oczywiście chodzi o krok w stronę swobody prezentacji bez oznak zadyszki przy głośnym i braku problemów z oddaniem energii dźwięku przy cichym słuchaniu. Tłumacząc to z polskiego na nasze, podczas odsłuchu przy słusznej głośności zadany poziom dźwięku duńskie kolumny bez najmniejszych problemów wręcz wypluwają. Nie ma żadnej limitacji, za to czuć, jakby robiły to od niechcenia. Jednak to niechcenie jest na tyle zaraźliwe, że gdy raz czegoś takiego zaznasz, dla wielu, w tym w pierwszym rzędzie dla mnie, świat już nigdy nie będzie taki sam. I nie ma znaczenia, że przywołane przed momentem Dynki mają bardziej rozdzielczy najniższy rejestr – Gryphony na ich tle, przy fenomenalnym odbiorze jako zjawiskowe, ba wręcz oczekiwane uderzenie, trochę go uśredniają, ważne jest, że muzyka przede wszystkim oferuje zarezerwowany dla wielkich gabarytowo konstrukcji, wszechobecny spokój. Jednak nie chodzi o spokój w kształcie uśredniania prezentacji, tylko kreowanie dźwięku bez oznak walki z fizyką o przetrwanie. Zapewniam Was, że to słychać na każdym poziomie głośności. Jednak jest jeden warunek. Aby zrozumieć, co mam na myśli, trzeba się z tym zderzyć. Bez osobistego doświadczenia nasza rozmowa jest jakby konwersacją o kosmitach. Reasumując opis tych kolumn powiem tak. Wspomniany przeskok na zjawiskową swobodę powoduje, że mimo – w moim subiektywnym odczuciu – minimalnie ciekawszego oddania najniższych rejestrów przez Dynaudio, w przywołaną na początku tej części testu myśl – „duży może więcej”, Gryphony całościowo są jakby bardziej przekonujące.
Wieńcząc ten trochę przewrotnie skonstruowany, bo mający pokazać, gdzie tkwi fenomen naszych bohaterów test, wreszcie doszliśmy do Gauderów. Co w nich takiego fenomenalnego? Nie wiem jak, ale te monstra mimo podobnych gabarytów do Gryphonów, w sobie tylko znany sposób, łączą z nawiązką cechy obydwu przed momentem opisanych konstrukcji. Jak można coś już świetnego połączyć z nawiązką? Nawiązka w tym przypadku jest jakby pogłębieniem walorów obydwu poprzedników. Otóż z jednej strony niemieckie zabawki idą drogą większych Skandynawów – niewymuszenie, ale i oczekiwana dosadność prezentacji, ale z drugiej oferują rozdzielczość basu posiadanych Dynaudio. Oceniając tę sytuację z pewnej perspektywy, bardzo ogólnie powiedziałbym, że na ich tle Dynki w kwestii oddania energii basu jako pochodnej gabarytów, oczywiście jak na ten pułap cenowy zjawiskowo, ale jednak trochę po nim ślizgają, zaś Tridenty II bardzo przyjemnie, do tego niewiele odchodząc od jakości Duńczyków, niestety informacyjnie go zubożają. Efekt jest taki, że w wykonaniu bohaterek tej epistoły muzykę nie tylko słyszymy, ale również czujemy niczym delikatny puls niemowlaka. Malo tego. Siła tego pulsu zależy od wielkości odtwarzanych w danym momencie instrumentów. Bez powiększania tych mniejszych, ani bez zmniejszania tych większych. Bez jakiegokolwiek wysiłku słuchu nie tylko znakomicie słychać najdrobniejsze czy to przypadkowe muśnięcie instrumentu, przełyk śliny wokalistki tudzież wszechobecną aurę nagrania, ale przy tym oprócz poziomu energii użytej do wywołania danego dźwięku, również często wywołany rozmiarem instrumentu jego skutek, co zazwyczaj prezentuję gościom na przykładzie reakcji membrany wielkiego kotła na jej delikatne dotknięcie włochatą pałką. Oczywiście skłamałbym, gdybym powiedział, że testowi sparingpartnerzy tego nie oferują. Jak najbardziej, jednak jak zapewniałem, nie w tak realny, bo zróżnicowany energetycznie i rozdzielczo sposób. Powód? Być może się mylę, ale sekret tkwi w czystości podania informacji. Diament na górze i wyższym środku plus twarda ceramika na niskiej średnicy, a wszystko podparte szybkimi przetwornikami aluminiowymi sprawia, że dźwięk podany jest w nieskazitelnym środowisku bliskim próżni. Tylko jedna uwaga. Tak dobry wynik podania całości bez krzty ostrości, a na tle reszty stawki z lekkim, świetnie zbilansowanym w domenie pakietu informacji i nienatarczywości dystansem, jest wynikiem ukrywanego przeze mnie we wstępniaku jako słodka tajemnica dalszej części tekstu, przyjaźniejszego strojenia kolumn. Już podczas recenzowania modelu Darc 140 trochę przekornie wspominałem, że Roland Gauder zmienił front działań i zrezygnował z mocnej, dla wielu zbyt mocnej krawędzi dźwięku na rzecz jego płynności. Nadal pełnego informacji, ale jednak przyjaźniejszych w odbiorze przez prawdopodobnie całą populację miłośników dobrej jakości muzyki. Czy to w takim razie nadal jest szkoła Gaudera? Bez dwóch zdań tak, gdyż różnica jest naprawdę kosmetyczna, ale w odpowiednim zakresie.
Nie mam pojęcia, jak odbierzecie powyższy tekst. Dla wielu z Was prawdopodobnie będzie to coś na kształt opowieści typu „Urzekła mnie Twoja historia”, a nie rzetelne zdanie relacji z odsłuchów. Jednak jeśli przez lata naszych kontaktów testowych zdążyliście mnie poznać, wiecie, że gdy mną coś mocno potrząśnie, forma wypowiedzi jest sprawą drugorzędną. Najważniejsze wówczas jest odpowiednie przekazanie przeżytych emocji. W tym przypadku emocji, o wywołanie których mimo osobistej znajomości z Rolandem Gauderem nigdy w życiu nie podejrzewałbym tego pochodzącego zza naszej zachodniej granicy producenta. To był przysłowiowy grom z jasnego z nieba. Jednak dzięki ponad siedmioletniemu doświadczeniu z drogimi komponentami na tyle w pełni weryfikowalny w kwestii efektów sonicznych, że w jego interpretacji nie ma mowy o jakimkolwiek zauroczeniu ceną. Po to w swojej opowieści – jak rzadko kiedy, posiłkowałem się innymi, na swoich pułapach cenowych zjawiskowymi, a przez to idealnie spełniającymi moje wymagania konstrukcjami. Niestety tym sposobem przy okazji dobitnie udowodniłem, iż wejście na wyższy poziom jakości dźwięku niesie za sobą reperkusje w postaci znaczącego wzrostu ceny lepszego produktu. Powody są różne. Jednak w tym przypadku na bazie mojej reakcji na finalne brzmienie kolumn, mniemam, iż jest nimi suma poniesionych kosztów produkcji i fenomenalnego wdrożenia w życie wieloletnich doświadczeń, a nie ostatnio modne hochsztaplerskie pozycjonowane marki słusznie wyglądającą w zestawieniach ceną. A gdy do kwestii „dudków” doszliśmy, w odpowiedzi na jedno z zadanych na wstępie pytań, bez jakiegokolwiek naciągania faktów odpowiem, w tym przypadku bez względu na fakt jak to zabrzmi, żądana za najnowszą odsłonę Berlin RC-11 kwota jest w pełni uzasadniona. Czy to oznacza bezpośredni kontakt z przysłowiowym króliczkiem? Kurde, doprawdy nie wiem, gdyż cytując za moim kolegą znanego z serii „Gwiezdnych Wojen” klasyka: „Zawsze znajdzie się większa ryba”. Jednak na chwilę obecną – przyrzekam, miałem tego nie robić, dla mnie osobiście rzeczone kolumny to z pełną świadomością złapany królik. Proszę, nie pytajcie, co to oznacza. Powiedzcie lepiej, gdzie dobrze płacą za organy wewnętrzne.
Jacek Pazio
Opinia 2
Jak szybko mija czas i nawet nie tyle przecieka nam pomiędzy palcami, co po prostu rwie wartkim nurtem nikomu przypominać raczej nikomu nie trzeba. Dzieciaki dorastają, świat stale się kurczy i tylko my pozostajemy tacy sami, choć już kondycja nie ta i budząc się po czterech, czy pięciu godzinach snu z niemiłym rozczarowaniem stwierdzamy, że dziwnym zbiegiem okoliczności przydałoby się drugie tyle a przecież jeszcze niedawno nawet krótsza drzemka”wystarczała nam do niemalże pełnej regeneracji. No i właśnie padło słowo klucz – „niedawno”. Niedawno, które z określenia tygodni, bądź góra miesięcy niepostrzeżenie ewoluowało do postaci synonimu lat, czy wręcz dekad. Jeśli w tym momencie będziecie Państwo próbowali oponować, to proszę spontanicznie, bez zaglądania do notatek, określić kiedy, nawet mniej więcej – tak pi razy drzwi, pojawiły się na rynku flagowe kolumny sygnowane przez dr.Rolanda Gaudera, czyli Gauder Akustik Berlina RC11. Niedawno? Oczywiście, że tak. Czymże bowiem jest … dziewięć (!!!) lat w porównaniu z wiecznością. Ot okamgnienie. A tak już zupełnie na serio, od 2012 r. co nieco na świecie, również pod względem technologicznym, się pozmieniało, więc logicznym stało się, iż to, co wtenczas było szczytem szczytów przy obecnych możliwościach da się zrobić nieco lepiej. Skoro się da, to zrobić trzeba i tym oto sposobem dotarliśmy co sedna wstępniaka a zarazem bohaterek niniejszego testu, czyli odświeżonej wersji Gauder Akustik Berlina RC11, które otrzymały dopisek Black Edition.
O ile protoplastki rodu startowały na naszym runku z bodajże jedyną w swoim rodzaju promocją, gdzie wraz z kolumnami, w ramach gratisu (o ile tylko ich nabywca zbytnio się nie targował) katowicki RCM – dystrybutor marki, dorzucał pachnące salonem BMW serii 1, tak aktualna inkarnacja, przynajmniej z tego co mi wiadomo, podobnymi akcjami objęta nie została. Mie ma co się z resztą takiemu stanowi rzeczy dziwić, gdyż trudno byłoby coś podobnego z równie dobrym skutkiem powtórzyć, ponadto Gauder Akustik pozycję od lat ma ugruntowaną a sam, stojący za nią dr.Roland Gauder już od dawien dawna niczego i nikomu udowadniać nie musi. Jednak ad rem. Jak sami Państwo widzicie 11-ki wyraźnie, znaczy się optycznie – wizualnie spoważniały. Powodem jest zmiana dotychczasowych – porcelanowych i zarazem białych przetworników nisko i nisko-średniotonowych na ich aluminiowe nisko i nadal porcelanowe średnio-tonowe, lecz przy okazji czernione odpowiedniki niezmiennie zamawiane według własnej specyfikacji w Accutonie. Mniej oczywistym, bo niewidocznym gołym okiem modyfikacjom poddano również diamentowe 20 mm wysokotonowce i 50 mm średniotonowce. Nadal jednak mamy do czynienia z trzymodułowymi, czterodrożnymi i bezdyskusyjnie potężnymi, podłogowcami o liropodobnym przekroju poprzecznym, w których pomiędzy górną i dolną sekcją niskotonową wkomponowano odrębną sekcję wysoko-średniotonową. Zbudowane z pokrytych lakierem fortepianowym wręg korpusy, również nie uniknęły „pierestrojki” obejmującej m.in. zmianę wytłumienia sekcji wysoko-średniotonowej) oraz 35 kg aluminiowe stopy, które opcjonalnie można doposażyć w LED-owy system MusicLight i/lub VU meter obsługiwany z poziomu dedykowanej (premiera na początku 2022 r.) smartfonom aplikacji „Gauder Akustik App”. Nowe przetworniki Accutona, oraz odświeżenie portfolio będącego głównym dostawcą kondensatorów Mundorfa, pociągnęły za sobą modyfikacje zwrotnic, które choć utrzymały ponad 60 dB /oktawę stromość zboczy, mogą pochwalić się zaimplementowanymi filtrami o nieco innej, aniżeli wcześniej charakterystyce.
Na szczątkowej ścianie tylnej, tuż przy podstawach, wygospodarowano miejsce na zdublowane, będące ukłonem w stronę miłośników bi-wiringu/ampingu, terminale WBT 0703 NextGen a tuż nad nimi niewielką „centralkę” umożliwiającą drobne, raptem 1,5dB korekty skrajów pasma. Jeśli natomiast chodzi o jakieś bardziej szczegółowe technikalia, to pół żartem, pół serio można byłoby stwierdzić, że dr.Gauder w przypadku swoich flagowców okazał się nad wyraz szczodry i wylewny, gdyż jeszcze do niedawna klasyczny zwrot, iż jego kolumny charakteryzuje „akceptowalna impedancja i wystarczająca skuteczność” zastąpiła informacja o konkretnej, w tym wypadku 4Ω obciążeniu jakie stanowią postawne Niemki dla próbującej je prawidłowo wysterować amplifikacji. Z niuansów może nie tyle rzucających się w oczy, co możliwych do wychwycenia przy bardziej wnikliwej analizie warto wspomnieć, iż zarówno górne, jak i dolne moduły basowe są wentylowane, natomiast sekcje średnio-wysokotonowe otrzymały obudowy zamknięte.
Śmiało można uznać, iż do finalnego spotkania, stanowiącego niejako zwieńczenie naszej przygody z topowymi Gauderami przygotowywaliśmy się niespiesznie i małymi kroczkami rzucając na nie mniej, bądź bardziej (nie)zobowiązująco uchem czy to podczas ich radiowych – 3-kowych (z okazji reedycji „The Wall” Pink Floyd, która miała miejsce 28 lutego 2012r. w Studiu Polskiego Radia im. Agnieszki Osieckiej), jeszcze pod banderą Isophona, monachijskich – wystawowych, czy też salonowych (m.in. w związku z otwarciem nowej siedziby RCM-u) prezentacji. To wszystko było jednak li tylko lizaniem cukierka przez szybę i ślizganiem się po tafli zamarzniętego jeziora bez większych szans na krytyczną ocenę tego, co znajduje się kilka – kilkanaście centymetrów głębiej. Całe szczęście dzięki nader poważnemu zaangażowaniu logistycznemu (polecam uwadze sesję dokumentującą unboxing) katowickiego dystrybutora dostąpiliśmy zaszczytu, bo to właśnie w takich kategoriach goszczenie 11-ek wypadałoby rozpatrywać, przyjęcia ich pod nasz dach. I powyższy zwrot wcale nie wynika z jakiejś kurtuazji, wzajemnych sympatii i innych pozamerytorycznych czynników, lecz z twardych faktów. Jakby nie patrzeć to w końcu flagowce, czyli sytuacja poniekąd analogiczna do naszych dotychczasowych długoterminowych „randek” z Avantgarde Acoustic Trio Luxury Edition 26, „świętą trójcą” Dynaudio (Evidence Master, Consequence Ultimate Edition i Confidence 60), Gryphon Audio Trident II (o Kodo do czasu awansu do ligi dworków i pałaców, w jakiej „chodzi” obecny prezes Orlenu można zapomnieć) , czy Trenner & Friedl Duke z tą tylko różnicą, że na pi razy oko … dwukrotnie wyższym pułapie cenowym. Niby pieniądze nie grają, jednak jeśli przekraczamy magiczną granicę … miliona PLN, to sami Państwo rozumiecie, że po pierwsze oczekiwania szybują na równi z zasięgiem rakiety New Shepard Blue Origin, której zaledwie kilka dni temu udało się zbliżyć do linii Kármána z Williamem Shatnerem (aka Jamesem T. Kirkiem – kapitanem statku Enterprise NCC-1701A) a po drugie, z nader oczywistych względów, diametralnie zmienia się nasza optyka. Krótko mówiąc cała ta sytuacja bynajmniej nie oznacza słuchania na klęczkach i niemego, bezkrytycznego zachwytu, lecz wręcz przeciwnie – zwolnienie wszelkich hamulców nawet najbardziej wyuzdanych (oczywiście sonicznych) oczekiwań, czyli coś na kształt pojedynku, gdzie nie ma mowy o jakiejkolwiek taryfie ulgowej, czy też braniu jeńców i to pojedynku, przy którym KSW, czy nawet Gromda to niemalże zajęcia z rytmiki dla przedszkolaków.
I wiecie Państwo co? Okazało się, że była to bardzo krótka walka, gdyż 11-ki wygrywają i to przez KO w pierwszych sekundach. Ot tak, po prostu. Rozlegają się pierwsze dźwięki, dostajemy strzał centralnie między oczy i ktoś gasi nam światło. A kiedy dochodzimy do siebie okazuje się, że obudziliśmy się w zupełnie nowej, lepszej rzeczywistości. Czy są to mityczne Pola Elizejskie, czy zarezerwowana dla poległych w chwale wojowników Walhalla wydaje się zupełnie nieistotne, gdyż jest bosko. Skoro bowiem realizm „Black Market Enlightenment” Antimatter z powodzeniem dorównywał „wykonowi” na żywo, jaki raczył był nam zaserwować Mick Moss pojawiając się w ramach suportu rodzimego Riverside podczas ostatniej, jubileuszowej trasy koncertowej (m.in. na deskach Letniej Sceny Progresji), to znaczy, że cytując klasyka „wiedz, że coś się dzieje”. Serio, serio – to była dokładnie taka sama namacalność, dynamika i absorpcja dźwięków nie tylko jedynie nausznie, lecz każdą cząstką ciała. Co ciekawe owa w pełni definiowalna „fizyczność” dźwięku była permanentna, czyli nie pojawiała się li tylko przy stricte koncertowych poziomach głośności, lecz również i przy zdecydowanie bardziej akceptowalnych, cywilizowanych dawkach generowanych przez Gaudery decybeli. Nie powiem, że czegoś podobnego jeszcze nie dane mi było doświadczyć, gdyż było, jednak zaledwie kilkukrotnie i to wyłącznie z pomocą z pietyzmem przygotowywanych na potrzeby monachijskiego High Endu systemów Silbatone Acoustics z odrestaurowanymi kinowymi głośnikami tubowymi Western Electric. Tam też zrobienie zdjęcia na długim czasie (ze statywu) graniczyło z cudem, gdyż generowane przez ww. set ciśnienie akustyczne i drgania nader skutecznie owe zadanie uniemożliwiały. Wokal Micka był mocny, głęboki i tak realistyczny, że po każdym utworze aż chciało się go zapytać, czy nie miałby ochoty przepłukać gardła jakimś pełnoletnim destylatem pochodzącym z Islay, bądź innego malowniczego zakątka Szkocji lub Irlandii. A właśnie, doznania koncertowe … Począwszy od kameralnego „Live & Unplugged At The Tennessee Theatre” 10 Years, poprzez nieco bardziej zelektryfikowane „Almost Unplugged” Europe, na iście epickim „Pulse” Pink Floyd skończywszy ani razu nie udało mi się Gauderów przyłapać na chociażby najmniejszej próbie odpuszczenia sobie jakiegoś, nawet drugo-, czy trzecioplanowego detalu, uproszczeniu wieloplanowości, czy choćby dyskretnemu osłabianiu znaczenia tak koniecznego do odwzorowania właściwej holografii orientacji źródeł pozornych w osi pionowej. I tu zmuszony jestem po raz kolejny skomplementować niemieckie kolumny, gdyż pomimo swoich nader absorbujących gabarytów ww. źródła pozorne kreowały zgodnie z ich rzeczywistym rozmiarem – bez jakże częstego u podobnych rozmiarów konkurencji ich sztucznego nadmuchiwania. Niby duży może więcej, jednak bez przesady, gdyż włączając „Same Girl” Youn Sun Nah oczekujemy, z resztą zgodnie z rzeczywistością, drobnej Koreanki a nie ponad 180 cm Floor Jansen. I dokładnie tak samo na odwrót, gdyż włączając „Decades: Live in Buenos Aires” Nightwish mocno bym się zdziwił słysząc głos ww. wokalistki obniżony nie o oktawę, lecz o kilka … dziesiąt (20-30?) centymetrów.
Ma być jeszcze mocniej i ciężej? Proszę bardzo. Na playliście ląduje „Submission For Liberty” australijskiej formacji 4 ARM a zaraz po nim meldują się sąsiedzi z Nowej Zelandii, czyli Alien Weaponry z najnowszym materiałem „Tangaroa”. Tak, tak, doskonale zdaję sobie sprawę, że ani repertuar, ani tym bardziej jego jakość realizacji nie wydają się przystawać do klasy testowanych przez nas kolumn. Skoro jednak założyliśmy, że nie powinno być tu miejsca na jakiekolwiek kompromisy, to oprócz muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej a poza tym dopieszczonej na każdym etapie post-procesu i takiej ognistej strawy nie mogłem pominąć. Efekt? Niby dość spodziewany lecz na swój sposób zaskakujący. Chodzi bowiem o to, iż o ile graniczące z dwuwymiarowością spłaszczenie prezentacji było bezdyskusyjne, to ładunek energetyczny bynajmniej nie uległ osłabieniu, więc wspomagane ekstatycznymi blastami ogniste riffy z niezwykłą zajadłością smagały nasze umęczone zmysły. Doszło nawet do tego, że Jacek zaczął żartować, czy przypadkiem z premedytacją nie sięgam po albumy, które niemalże zawsze i wszędzie brzmią źle, by koniec końców ogłosić z dziką satysfakcją, że i Gaudery na nich poległy. Nic z tego moi Państwo, bowiem 11-ki dokonały wydawać by się mogło niemożliwego. Otóż w swym niedoścignionym realizmie doszły do tego, że owa siermiężność i garażowa granulacja zamiast degradować i oddalać reprodukowany materiał od wzorca dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie poprzez podkreślenie tegoż garażowego rodowodu pozwoliły słuchaczom poczuć klimat wypełnionej krzykiem i wyciem rzężących gitar sesji. Cud? Niekoniecznie, wyłącznie kawał dobrzej inżynierskiej roboty, dzięki której zamiast autorskiej i nie zawsze, bądź wręcz nigdy, niekoniecznie zgodnej, przede wszystkim z zamysłem twórcy a niejako przy okazji też z naszym gustem interpretacji otrzymujemy absolutnie genialną i prawdziwą w swej transparentności reprodukcję.
Niejako na deser zostawiłem elektronikę, jednak z wrodzoną złośliwością zamiast czegoś mainstreamowego wybrałem nad wyraz trudny do zaszufladkowania album „Dreamer” Susumu Yokota pozornie tylko oscylujący wokół szeroko rozumianego ambientu. O ile jednak przykładowo „Animiam of the Airy” za taki można uznać, to już „Double Spot Image” wrzuca nas w sam środek procesji z rozbrzmiewającymi wokół kościelnymi dzwonami i całym dobrodziejstwem inwentarza a z kolei „Quiet Room” serwuje nam iście orientalno-transcendentalne misterium na pograniczu transu i narkotycznej maligny. Wrażenia przestrzenne okazały się iście zjawiskowe a ponad dwumetrowe niemieckie kolosy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ulegały samoistnej „monitorowej” dematerializacji, co do tej pory, jeśli rozmawiamy o topowych konstrukcjach podłogowych, udało mi się zaobserwować w takiej skali realizmu bodajże jedynie w przypadku smukłych Raidho TD4.8. Krótko mówiąc totalne pomieszanie z poplątaniem i szalona karuzela niezwykle zróżnicowanych smaków, kolorów i zapachów wzbogacona trudnym do przewidzenia instrumentarium, co raczej nie wróży dobrze spójności przekazu. Tymczasem Berliny nie tylko świetnie odnajdywały się w tym galimatiasie, lecz ze stoickim spokojem, zachowując pełną koherencję raz po razie serwując nam kolejną wykwintną potrawę kuchni fusion.
Czy Gauder Akustik Berlina RC11 Black Edition są najlepszymi kolumnami na świecie nie mam bladego pojęcia. Takowej wiedzy – wynikającej z przesłuchania w kontrolowanych warunkach owego trudnego do wyobrażenia sobie wolumenu, również nie posiadam. Jednak na chwilę obecną i bazując na oscylującym w okolicach ćwierćwiecza audiofilskim doświadczeniu z pełną odpowiedzialnością własnych słów śmiem twierdzić, że jeszcze nigdy nie słyszałem tak genialnych kolumn, jak właśnie najnowsza odsłona 11-ek. Oferują bowiem rozmach Avantgarde Acoustic Trio Luxury Edition 26, swobodę Gryphon Audio Trident II i wyrafinowanie Dynaudio Consequence Ultimate Edition , jednak nie osobno a naraz. Ot taka audiofilska kumulacja wszystkiego, co do tej pory było „naj” i stworzenie z owych referencyjnych zalet niedoścignionego wzorca – ucieleśnienia absolutnego ideału. Czy coś bym w nich zmienił? Nic. Czy poleciłbym je każdemu? Niekoniecznie, chyba, że każdy z Państwa dysponuje nieprzebranymi zasobami wolnego – dedykowanego wiadomemu hobby czasu i … stosownie wytrzymałymi stropami, gdyż ich obecność staje się na tyle absorbująca i uzależniająca, że większość pilnych zadań zostaje przesunięta na bliżej nieokreśloną przyszłość a z racji, iż ważące blisko ćwierć tony (sztuka) Gaudery zajmują niespełna po pół metra kwadratowego powierzchni np. domostwa wykonane w technice szkieletowej mogłyby nie znieść ich obecności zbyt dobrze. Kwestie finansowe dyplomatycznie przemilczę, niemniej jednak zarówno Państwu, jak i sobie życzyłbym, abyśmy mogli zakup flagowych Gauderów, nawet czysto hipotetycznie i dla samego sportu, brać pod uwagę.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa
Dystrybucja: RCM
Ceny
Berlina RC 11 Black Edition: 219 998 €
Big Foot: 17 000 €
MusicLight: 3 400 €
VU meter: 3 400 €
Dane techniczne
Konstrukcja: 4-drożna
Impedancja: 4Ω
Moc znamionowa: 970W
Zastosowane przetworniki:
Głośnik niskotonowy: 4 x 222 mm aluminiowy
Głośnik średnio-niskotonowy: 1 x 173 mm ceramiczny
Głośnik średniotonowy: 1 x 50 mm diamentowy
Głośnik wysokotonowy: 1 x 20 mm diamentowy
Częstotliwość podziału: 150 / 1000 / 6000 Hz
Wymiary (W x S x G): 202 x 34 x 72 cm
Waga: 230 kg
Najnowsze komentarze