Tag Archives: Grand Master Extreme


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Grand Master Extreme

DS Audio Grand Master Extreme

Z uwagi na będące następstwem pozornie prostej, ale jakże brzemiennej w skutkach wizyty konsekwencje, dzisiejszej epistoły nie mogę inaczej zacząć, niż frazą „a nie mówiłem?” O co chodzi? Oczywiście o odbytą nieco ponad trzy tygodnie temu wakacyjną wyprawę do analogowej mekki spod znaku RCM Audio . Już wówczas – czytaj: relacjonując ją – sygnalizowałem, że udając się tam, zawsze robię sobie przysłowiowe kuku. Analog to mój konik i każdy tego rodzaju epizod nawet jeśli nie kończy się jakimiś zakupami, na długi czas pozostawia w mojej psychice w dobrym tego słowa znaczeniu bolesne wspomnienia. I gdy wydawałoby się, że jakimś cudem temat na jakiś czas przyschnął, życie spłatało mi figla, gdyż w miniony weekend stałem się szczęśliwym posiadaczem magnetofonu szpulowego Studer A80. Jak to się stało? I tutaj dochodzimy do clou niniejszego spotkania, jakim była zakończona nabyciem wspomnianego „szpulaka” wizyta celem posłuchania (na razie w siedzibie RCM-u) najnowszej, obecnie zajmującej szczytowe miejsce w cenniku, stosunkowo niedawno mającej swój światowy debiut wkładki gramofonowej japońskiego specjalisty analogowego DS Audio Grand Master Extreme. Czekałem na ten moment od dawna, aż wreszcie się udało. Czy było warto? Wolne żarty. To było pewnego rodzaju zjawisko. W jakim sensie? Tę kwestię postaram się opisać w kolejnym akapicie.

Zacznijmy od tego, że omawiany rodzaj wkładek bazuje na prądzie wygenerowanym przez odczytującą ruchy wspornika optykę, a nie przez przemieszczenie się cewki w polu magnetycznym. To zaś oznacza, że zwyczajowo dla wkładki z każdego segmentu jakościowego producent proponuje dedykowany phonostage zwany „equalizerem”. Jednak tylko proponuje, a nie zmusza, bowiem zdaje sobie sprawę, iż na rynku wbrew pozorom jest kilka marek oferujących tego typu urządzenia. Mało tego. Idąc za ciosem otwarcia się na potrzeby potencjalnego klienta, powołując do życia omawiany dzisiaj model flagowej wkładki, dając nam całkowicie wolną rękę, nie przewidział swojego dedykowanego dla danej linii phono. A jeśli tak, w momencie decyzji zakupu Grand Master Extreme’a możemy dobrać coś z istniejącego portfolio DS-a lub skorzystać z oferty innego podmiotu. Naturalnie goszczący mnie katowicki dystrybutor z racji posiadania kilku modeli opisywanego brandu skorzystał z tego co posiadał na stanie.. W wyniku tego ku mojemu zdziwieniu postawił na model zajmujący w hierarchii dopiero 3 miejsce, czyli DS W-3 Equalizer. A zdziwieniu dlatego, że nawet ten dość podstawowy model w tandemie z nowością drapiącą płytę winylową pokazał coś, czego w najśmielszych snach się nie spodziewałem. Czego? Aż takiej namacalności. Namacalności jako wynik znakomitej rozdzielczości, transparentności, zadziwiającej energii i rozmachu kreowania wirtualnej sceny. Muzyka aż kipiała od emocji. I nie miało znaczenia, czy był to rock, jazz, klasyka, czy nawet pop, ważne jednak było, aby płyta była jak najmniej podkręcona „audiofilsko”. Im bardziej surowa realizacyjnie – oczywiście w miarę poprawnie zmasterowana, tym bardziej zadziwiała timingiem, wielobarwnością każdego zakresu z basem, a może przede wszystkim włącznie oraz nienachalną czystością podania. Gdzie jest haczyk? W temacie lepszego występu zwykłych wydań płyt nie wiem. Natomiast w kwestii namacalności głównym graczem był brak typowych dla płyt winylowych szumów przesuwu igły po płycie. Owszem, spowodowane uszkodzeniem płyty trzaski co jakiś czas dawały o sobie znać, bo były w sygnale, jednak w przekazie brak było jakiegokolwiek efektu polania muzyki uwielbianą przez smakoszy analogu omastą w postaci sprawiających naszym organom słuchu zniekształceń jako skutek szurania diamentu po plastiku. To na początku było bardzo intrygujące i czasem dla kogoś mogłoby być ciężkie do zaakceptowania uczucie, jednak jeśli człowiek się przestawił, muzyka wręcz wybuchała feerią dźwięków pełnych barw i zaskakująco obfitych w pakiet energii. Otrzymałem spektakl, jakiego nigdy nie zaznałem przy użyciu typowego rylca. A tylko dlatego, że jego czystość tła była na poziomie topowych źródeł cyfrowych, ale cały czas materiał brylował w estetyce gładkości, co eliminowało jakiekolwiek poczucie nadmiernej ostrości. Takie połączenie wody z ogniem. Czy dla każdego finalnie do zaakceptowania, to już zależeć będzie od przywiązania do danej estetyki. Jednak bez względu na wszystko, w moim odczuciu bez dwóch zdań o dogłębne wyjaśnienie opisywanego wydarzenia spokojnie mogliby pokusić się bohaterowie serialu „Archiwum X”. Niestety podczas mojej wizyty ich nie było, dlatego zanim sami spróbujecie tego sposobu na muzykę, musicie bazować na moich odczuciach. W pewnym sensie również dla mnie całkowicie zaskakujących, ale zapewniam, przekazanych z największym pietyzmem w odniesieniu do przeżytych emocji.

I tym zapewniającym o moich czystych intencjach akcentem zakończę tę relację. Relację, której wynik dobitnie udowodnił, iż poczciwe skrobanie igły po plastiku nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Nieco innego estetycznie w odniesieniu do zakorzenionych w duchu przez lata przyzwyczajeń, ale nadal jakże analogowego w ostatecznym odbiorze. Dla mnie to wydarzenie roku, do skosztowania którego zachęcam każdego z Was. A co w tym wszystkim najciekawsze i najfajniejsze, zakończone spakowaniem w drogę powrotną od dawna namierzonego w salonie RCM-u magnetofonu szpulowego. Panowie, ode mnie podwójne dzięki.

Jacek Pazio