Opinia 1
Jaki jest popularny Mac, każdy widzi. To zawsze strojny, oferujący ponadczasowy, bo od początku istnienia marki li tylko kosmetycznie zmieniany design, dla wszystkich osobników parających się naszym hobby wręcz kultowy producent elektroniki i w mniejszej skali kolumn głośnikowych. Co w tym przypadku jest dodatkowo bardzo istotne, w znakomitej większości konstrukcji umiejętnie aplikujący tak uwielbiane przez melomanów lampy elektronowe. Topologia ich zastosowania w zależności od konstrukcji jest różna – czasem to typowe układy oparte o szklane bańki, a innym razem tranztstory, ale fakt jest faktem, że jeszcze nie spotkałem się z produktem złym jako takim. Owszem, bywa, że z racji słabej wydajności prądowej z konkretnym modelem kolumn lub niedopasowania brzmieniowego coś nie wpisze się w daną konfigurację, ale to jest ewidentny przypadek złego doboru elektroniki do konkretnego zestawu, a nie problem jakości jako takiej. Ale co najmniej dobra jakość to nie jedyna cecha tego podmiotu gospodarczego, bowiem drugą jest rozpoznawalny od pierwszego taktu sznyt grania jego zabawek z nutą lampowej plastyki w tle. I nie ma znaczenia, czy rozmawiamy cherlakach do kolumn wysokoskutecznych, czy „spawarkach” potrafiących ożywić słupy telegraficzne, muzyka generowana z wykorzystaniem tych konstrukcji nosi znamiona trafiającej w nasze naturalne oczekiwania odpowiednio dozowanej homogeniczności. Czy zawsze? O tym przekonamy się w dzisiejszej epistole. O czym? Otóż dzięki staraniom warszawskiego Hi-Fi Clubu w nasze progi trafiły jubileuszowe, skonstruowane z dedykacją uczczenia 50-lecia kultowego koncertu Woodstock 1969 – wówczas w swym pierwszym wcieleniu były sekcją wzmocnienia imprezy, oferujące niebagatelną moc 350W, pochodzące ze Stanów Zjednoczonych – lampowe monobloki McIntosh M3500 Mk II. Monstrualnie duże i ciężkie, a jak brzmiące? Tego dowiecie się w kolejnych akapitach obecnego spotkania.
Jak wspominałem, konstrukcje McIntosha od strony wizualnej są dość żywe wzorniczo. Pomysł na bryłę jest bardzo ciekawy, gdyż po części umiejętnie skrywa układy elektryczne, ale nie zapomina także o wyeksponowaniu istotnych dla konstrukcji lamp elektronowych. Jednak co ciekawe, mocodawcy marki nie poszli prostą drogą zastosowania typowej platformy, tylko jakby firmowej unifikacji. Patrząc z lotu ptaka od strony zawsze uzbrojonego w Mac-u w błękitny, wskazówkowy wyświetlacz oddawanej mocy frontu mamy do czynienia z pełnowymiarową w domenie jego szerokości i wysokości wariacją skrzynki i za nią zajmującą drugą połowę głębokości, obudowaną kratką bezpieczeństwa, w celach lepszej ekspozycji chromowaną połać dla szklanych baniek. Opis tego nie oddaje, a być może nawet zaciera ideę pomysłu, ale zapewniam, na żywo wygląda to świetnie. Naturalnie aby podkreślić wyjątkowość wzorniczą obudowy, designerzy w wykończeniu poszczególnych płaszczyzn oraz elementów konstrukcyjnych posłużyli się grą kolorów i jakości wykończenia każdego z elementów w postaci umiejętnego kontrastowania czerni, chromu i satyny z będącymi znakiem rozpoznawczym marki wielkimi, błękitnymi wskaźnikami wychyłowymi. Jednym słowem patrząc na nasze bohaterki dzieje się. A co do zaoferowania mają od strony technicznej? Już we wstępniaku pisałem, że potrafią oddać niebagatelną moc na poziomie 350W dla obciążenia 2, 4 i 8 Ohm, co sprawia, że w temacie napędzenia nawet najbardziej prądożernych kolumn nic im nie straszne. Z innych ciekawostek najnowsze 350-ki zostały zaprojektowane z w pełni zbalansowaną sekcją sterującą oraz wyposażone w specjalnie opracowane dla tych konstrukcji, chroniące lampy przed przedwczesnym uszkodzeniem autotransformery. Zaś tak prezentujące się monofoniczne wzmacniacze mocy mogą pochwalić się wagą prawie 55-ciu kilogramów każdy. Jak wynika ze zdawkowego opisu, postawiłem u siebie konstrukcje ciekawe nie tylko wizualnie, ale także bardzo interesujące technicznie.
Rozpoczynając opis brzmienia pierwszą i zarazem w moim odczuciu najważniejszą informacją tego testu jest potwierdzenie przypuszczeń o bezproblemowości wysterowania przez 350-ki każdego rodzaju kolumn. Co prawda moje dwumetrowe wieże z baterią 7 głośników każda dają się już napędzić dobrze skonstruowanym średniej mocy wzmacniaczom, ale co innego fajnie je poprowadzić, a co innego trzymać w ryzach. Tak tak, w ryzach, gdyż nawet przy wysokich poziomach głośności amerykańskie piece prowadziły je jak na smyczy. Bez poluzowania basu i do tego ze swobodą, co pozwalało uzyskać efekt niezbędnego rozmachu dla danej pozycji płytowej. Rozmachu tak w odniesieniu do poziomu energii, jak i szybkości narastania sygnału. Jednym słowem wpięcie strojnych Jankesek pozwalało dosłownie na wszystko. Zagrać mocnego rocka, mruczącą sztucznie wygenerowanymi najniższymi tonami elektronikę i ulotne projekty jazowe. Każdy rodzaj muzyki wypadał bez najmniejszych problemów. I gdy wydawałoby się, że do pełnego szczęścia więcej nie potrzeba, opisywane wzmacniacze oferowały jeszcze jedną fajną cechę. Chodzi oczywiście o posmak dobrze zaaplikowanej lampy. Dzięki wpisanej w jej DNA plastyce i homogeniczności prezentacji dostawałem wrażenie większej namacalności słuchanego materiału. Namacalności opartej o rozbudowie wirtualnej sceny w kwestiach szerokości oraz głębokości, a także naturalną miękkość dźwięku. Jednak żebyśmy się dobrze zrozumieli, miękkość nie w formie tak zwanej „buły”, tylko minimalnego zaokrąglenia krawędzi i spulchnienia dźwięku. Nadal czytelnego i odpowiednio szybkiego, jednak w odniesieniu do typowego tranzystora mniej agresywnego w ostrości rysunku i twardości poszczególnych bytów, za co właśnie tak zwani lampiarze i często umiarkowani tranzystorowcy uwielbiają tytułowego McIntosha. Nieco krągłego w porównaniu do konstrukcji na bazie kwarcu, ale nadal gdy wymaga tego słuchany materiał agresywnego.
W udowodnieniu fajnych prezentacji wyrazistego nurtu posłużę się ostatnio rzadko lądującym w CD-ku, ale dobrze osłuchanym mi materiałem Rammsteina „Zeit”. To zbiór wolnych i szybkich utworów, czyli wydawałoby się, że pozornie banalnych do odtworzenia, bo sztucznie wygenerowanych dźwiękowych pasaży. Niestety pozornie. Bo owszem, pomruki, nawet te najniższe łatwo jest jakoś ogarnąć. Ale nadać im odpowiedniej mocny i zawartego w krótkim czasie impulsu zbliżonego to trzęsień ziemi, to wyższa szkoła jazdy. A w tym materiale trzeba pamiętać jeszcze o pokazaniu agresji wokalizy i wyrazistości mających spory udział w muzyce wysokich tonów. Zatem jak widzicie, elektronika prezentująca tak zwany muzykalny, ale w wartościach bezwzględnych „ulepek” nie ma szans nawet na zbliżenie się swoją prezentacją do zamierzeń artysty. Na szczęście tytułowe monobloki z łatwością udowodniły, że do tych ostatnich z pewnością nie należą. A powodem takiego odbioru było ich pełne zaangażowanie w oddaniu wyrazistości projekcji każdej nuty. Owszem, krągłej i lekko plastycznej, ale nadal mocnej i dźwięcznej bez efektu spowolnienia. Wszystko podane było nieco płynniej niż z moją tranzystorową końcówką, jednak oczekiwanie nadal wciągająco od strony mocnego uderzenia, świeżości i pewnego rodzaju nieprzewidywalności.
Jeśli chodzi o muzykę z innej puli, czyli dla mnie bardzo ważnego jazzu, spójrzmy na możliwości Mac-a z perspektywy twórczości rodzimego artysty Adama Bałdycha w kwintecie i jego najnowszego projektu „Portraits”. Zapewniam, to także niełatwa do zwizualizowania muzyka dla oczekującego wręcz Himalajów jakości prezentacji odbiorcy. Ważne jest dosłownie wszystko. Od swobody i czytelności zawieszenia muzyków w eterze, przez dobre skorelowanie ataku i wybrzmień instrumentów wykorzystywanych przez artystów, po nadanie dźwiękowi nutki plastycznego rozwibrowania celem podniesienia wrażenia namacalności odbioru muzyki. Jaki był wynik? Bez najmniejszego naciągania faktów stwierdzam, iż rzeczone wzmocnienie także z tym rodzajem muzyki spokojnie sobie poradziło. Powiem więcej, w pewnych aspektach zagrało przyjemniej, bo bardziej płynnie od mojego tranzystorowego pieca. To oczywiście feedback lamp elektronowych, które nadawały przekazowi jedynie nutki plastyki, a nie determinowały jego estetyki na swoją modłę. Być może to również wynik zapasu mocy, która nie pozwalała na przekroczenie poziomu dobrego smaku w aplikacji homogeniczności do prezentacji, jednak w końcowym rozliczeniu to nie ma najmniejszego znaczenia. Ważne, że amerykańskie wzmocnienie to co robiło, robiło z udowadnianą przez lata umiejętnością.
Zbierając powyższy opis w jedno konstruktywne typowanie docelowego klienta w pierwszej kolejności monoblokami MC350 powinni zainteresować się posiadacze trudnych do wysterowania kolumn. Wzmacniacze zza wielkiej wody oferują bardzo dużą moc i jeśli nie na wszystko, pozwalają naprawdę na bardzo wiele. Oczywiście dysponowanie prądożernymi kolumnami nie jest wiążącym kryterium, gdyż zapas mocy jeszcze nikomu nie zaszkodził, a zazwyczaj poprawia swobodę prezentacji, dlatego tak naprawdę tytułowe piecyki są prawie dla każdego. Z jakiego powodu użyłem sformułowania „prawie”? To naturalnie zwrócenie uwagi na ogólną estetykę grania McIntosha z lekką nutą lampy elektronowej. Z jednej strony zwiększającą przyjemną dla ucha plastyczność i esencjonalność, ale z drugiej nieco zmniejszającą ostrość krawędzi rysującej źródła pozorne. Znam grupę ludzi, którzy mimo fajnego odbioru takich obrazów z uwagi na swoje przyzwyczajenia zwyczajnie na to nie pójdą i dlatego z całej populacji osobników zajmujących się naszym hobby prewencyjnie ich wykluczyłem. Być może niepotrzebnie, bo człowiek z jego postrzeganiem świata muzyki zmiennym jest, ale pisząc puentę na temat wykorzystującej szklane bańki elektroniki nie mogłem o ich wpływie na finalne brzmienie systemu nie wspomnieć. Ale dla jasności oznajmiam, bez względu na wszystko goście z Ameryki to ze wszech miar bardzo poważni gracze. Na tyle, że nawet na co dzień stroniąc od takich konstrukcji warto sprawdzić je u siebie. Bez względu na finał jedno jest pewne, nudno nie będzie.
Jacek Pazio
Opinia 2
Choć wg. magazynu „Rolling Stone” The Woodstock Music and Art Fair, czyli mówiąc wprost Woodstock 69 został uznany za jedno z 50 wydarzeń, które zmieniły historię Rock’n’Rolla, to śmiem twierdzić, iż dla większości pasjonatów Rocka, to właśnie ów, zorganizowany pod haslem „Peace, Love and Happiness” niemalże półmilionowy (szacunkowo pojawiło się na nim 460 000 – 500 000 widzów) event stał się symbolem nie tylko tamtych czasów, co właśnie muzyki rockowej. Wystarczy tylko wspomnieć występujących tamże Ravi’ego Shankara; Santanę; Grateful Dead; Creedence Clearwater Revival; Janis Joplin; The Who; Jefferson Airplane; Joe Cockera; Blood, Sweat & Tears; Crosby, Stills, Nash & Young czy Jimi’ego Hendrixa. Oczywiście play-lista goszczących na scenie w Bethel artystów jest zdecydowanie dłuższa, lecz dokonując swoistej retrospekcji warto wspomnieć o jeszcze jednym, niekoniecznie cichym, zbiorowym bohaterze drugiego planu, Mowa o ciężko pracujących tamże, w roli nagłośnienia estradowego, monoblokach McIntosh MC3500, których współczesną, oznaczoną dopiskiem Mk II inkarnację, dzięki uprzejmości stołecznego Hi-Fi Clubu mamy przyjemność w naszych skromnych progach gościć.
Zerkając chociażby na stronę producenta jasnym staje się, iż o ile protoplaści naszych bohaterów najdelikatniej rzecz ujmując, z racji swej surowo-kanciasto-laboratoryjno/garażowej aparycji urodą nie grzeszyli, to współczesne wersje MC3500 spełniają wszelkie kryteria, by uznać je za prawdziwą ozdobę salonu. Spora w tym zasługa nie tylko samego, zdecydowanie mniej utylitarnego, wykończenia, co uspójnienia i powrotu do symetrii. Chodzi przede wszystkim o to, że początkowo zlokalizowany na lewej flance biały wskaźnik wychyłowy przeniesiono do centrum panelu frontowego, sięgając po uwspółcześnioną, oczywiście „dopaloną” niebieską LED-ową iluminacją, wersję wskaźników DualView™ o zauważalnie większej przekątnej. Ich górna skala informuje o chwilowej mocy wyjściowej (w W i dB), natomiast dolna o czasie nagrzewania jednostki – po uruchomieniu wskazówka zmierza ku 100%, by po ich osiągnięciu wrócić do punktu wyjścia, co oznacza pełną stabilizację urządzenia. Ponadto płytę czołową wykonano z grubego płata anodowanego na szampańską satynę aluminium udanie kontrastującego z dolnym pasem czernionego szkła z firmowym, oczywiście zielonkawym logotypem i dwiema charakterystycznymi gałkami – lewą odpowiedzialną za obsługę okna z „wycieraczkami” i prawą – włącznikiem końcówki. Za wielce pożądany dodatek warto również uznać obecność dwóch solidnych uchwytów, dzięki którym przenoszenie blisko 55 kg „maluchów” okazuje się całkiem wygodne. Z kolei ściany boczne zwracają uwagę nie tylko ażurową perforacją klatki chroniącej lampy, lecz również polerowaną na lustro stalową płytą podstawy. Rzut okiem na zaplecze i … jest dobrze, bardzo dobrze. Patrząc od lewej do dyspozycji otrzymujemy wejścia w standardzie XLR i RCA, oraz umożliwiające łączenie końcówek w bi- a nawet tri-ampingu wyjścia w bliźniaczej postaci, przelotkę triggera, przełączniki odpowiedzialne za auto-wyłączanie (w przypadku braku sygnału na wejściu) i selektor wejść. Z kolei prawa flanka to królestwo gniazda zasilającego i zacisku uziemienia. Zdublowane, ociekające złotem, biżuteryjne terminale głośnikowe Solid Cinch™ umieszczono w dedykowanej wnęce wygospodarowanej w klatce chroniącej lampy. A właśnie, lampy, których w MC3500 jest całkiem sporo, gdyż Amerykanie chcąc zachować imponującą moc 350W protoplastów sięgnęli po … nie, nie oktet pierwotnie używanych „Sweep tubes”, czyli tetrod 6LQ6, lecz po pentody EL509S w takiej samej liczebności, oraz firmowy transformator wyjściowy Unity Coupled Circuit. Z kolei w pełni zbalansowana sekcja sterownika obejmuje trzy podwójne triody 12AX7A i pojedynczą (również podwójną) 12AT7, czyli nieco uproszczony względem pierwowzoru set, gdzie „siedziała” para 12AX7, para 6DJ8, i po jednej 6CG7 oraz 6BL7. Nad dobrostanem ww. szklarni czuwa autorska technologia Power Guard Screen Grid Sensor™ (SGS) monitorująca prąd siatek lamp mocy a prąd wyjściowy znajduje się pod czujnym okiem Sentry Monitor™, który w przypadku zbyt dużego obciążenia wyłącza wzmacniacz. Warto również wspomnieć, iż o ile chłodzenie pierwszej odsłony MC3500 było wymuszone – wspomagane coolerem „Whisper Fan”, to tym razem tego typu atrakcji producent raczył był nam oszczędzić.
Jak łatwo się domyślić przy takiej mocy kwestia tego, czy dana konstrukcja reprezentuje obóz tranzystorowy, czy też lampowy nabiera czysto akademickiego wymiaru, gdyż niezależnie od przynależności mamy do czynienia z graniczącym z pewnością prawdopodobieństwem, iż z powodzeniem wysteruje umowny stół bilardowy. I tak też było tym razem, gdyż podobnie jak goszczące swojego czasu u nas 400W monosy Octave Jubilee Mono SE , tytułowe McIntoshe robiły z redakcyjnymi Berlinami co i jak chciały. Jednak podobnie jak niemieckie poprzedniczki, również i amerykański duet zamiast autorytatywnego zamordyzmu i siłowego narzucania własnej woli postawił na inteligentny, szalenie angażujący dialog i opartą na dobrotliwej perswazji, zgodną z naturalną koleją rzeczy symbiozę. Otrzymaliśmy bowiem dźwięk zaskakująco gładki i organicznie soczysty, lecz zarazem do szpiku kości naturalny – bez krztyny nerwowej wyczynowości, czy lepkiego przesaturowania mającego za zadanie podkreślenie jego lampowości. Jeśli jednak ktoś się po przeczytaniu powyższej, jakże zgrubnej charakterystyki obawia się, zgubnego, prowadzącego do nudy uśrednienia tak pod względem emocjonalnym, jak i objawiającym się brakiem różnicowania reprodukowanego materiału, to spieszę z wyjaśnieniami, że nic takiego nie ma miejsca. Wystarczy bowiem porównać „Black Market Enlightenment” Antimatter, a jeśli ma być ciężko i gęsto to jeszcze lepiej „GREIF” Zeal & Ardor z najnowszym wypustem Dream Theater w postaci albumu „Parasomnia”, by już po kilku taktach mieć pewność, co do tego, że czego jak czego, ale przynajmniej w wersji cyfrowej wielka trójca (produkcja – John Petrucci, inżynieria dźwięku – James „Jimmy T” Meslin, miks – Andy Sneap) jakości realizacji niestety nie dowiozła. Album brzmi płasko, z bolesną kompresją, bez dynamiki, oddechu a na tle dwóch wcześniej wspomnianych niemalże tak, jakby ktoś puszczał nam go przez telefon i to bynajmniej nie operujący w 5G a taki klasyczny, analogowy – po kablu i z „klawiatura kołową”. I to MC3500 pokazały jak na dłoni, lecz bynajmniej nie pastwiły się z dziką satysfakcją nad tą mizerią, lecz jedynie bezradnie rozłożyły ręce jasno dając do zrozumienia, że z tej mąki chleba nawet one rady ulepić i wypiec nie dadzą. Za to zarówno Antimatter, jak i Zeal & Ardor brzmią dynamicznie, niezwykle komunikatywnie i aż chce się powiedzieć / napisać, że muzykalnie, bowiem amerykańskim końcówkom udało się zespolić ze sobą właściwą ciężkim odmianom rocka zadziorność warstwy muzycznej i wokalny „wygar” z koherencją, melodyką kompozycji. Tutaj nie ma niczego obok, wszystko jest ze sobą powiązane, zrośnięte, stanowi jeden organizm i tę spójność McIntoshe za każdym razem eksponują i wręcz hołubią. Czy taka optyka narracji jest jedyną słuszną nie mi wyrokować, jednak ewidentnie wpisuje się w moje prywatne preferencje i upodobania. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, iż jednostki lubujące się w antyseptycznej analizie i iście prosektoryjnych wiwisekcjach każdego słuchanego utworu z rozbijaniem składających się na niego dźwięków na atomy mogą czuć się mocno rozczarowane brakiem takiej możliwości, niemniej jednak odkąd sięgam pamięcią Amerykanie nigdy z takiej estetyki prezentacji nie słynęli, więc i nie dziwota, że i tym razem nie próbowali jej pod postacią tytułowych monobloków przemycić.
Zmiana repertuaru na zdecydowanie bardziej wyrafinowany a przy tym bazujący w lwiej części na naturalnym, niezelektryfikowanym instrumentarium, czyli nasz dyżurny „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda pokazała jeszcze piękniejsze i bardziej pogodne oblicze końcówek. Plastyka prezentacji wręcz porażała a w pełni naturalny pogłos wznoszący się ku wysokim sklepieniom opactwa cystersów tylko namacalność i obecność grających i udzielających się wokalnie, będących niemalże na wyciągnięcie ręki, artystów podkreślał. Co ciekawe wbrew obecnej modzie na bezpardonowe przybliżanie pierwszego planu i wypychanie solistów przed szereg McIntoshe w pierwszej chwili mogą wydawać się wręcz lekko wycofane i zdystansowane. Jednak wystarczy kilka znanych albumów, by się owego, w pełni błędnego uczucia wyzbyć, albowiem tak jak wspomniałem obecność aparatu wykonawczego jest bezdyskusyjna a jedynie brak owego, jakże modnego, sadzania uczestników spektaklu na kolanach słuchaczy do chwilowego niedosytu może prowadzić. A o to, że scena nie znajduje się tuż pod naszą brodą, lecz kreowana jest tuż za linią kolumn raczej nie można mieć do nikogo pretensji a jedynie wynikające z trzymania się faktów uznanie.
Mam cichą nadzieję, iż z powyższego opisu jasno wynika, że tytułowe 350W „Makówki”, to końcówki mocy wręcz wymarzone dla wszystkich melomanów i audiofilów czerpiących przyjemność z obcowania z muzyką przez wielkie „M” a nie mniej, bądź bardziej przypadkowo sklejonymi ze sobą dźwiękami i rozbijania ich na atomy. Mówiąc wprost McIntosh MC3500 Mk II nie są dedykowane chłodnej analizie, lecz pełnej emocji syntezie. Biorąc jednak pod uwagę ich niebagatelną moc, wyrafinowane brzmienie i przynajmniej w stricte high-endowym kontekście wręcz dumpingową cenę nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć Państwu możliwości ugoszczenia ich we własnych systemach. O poprawność wysterowania nawet trudnych kolumn z wiadomych względów martwić się nie musicie, a jeśli tylko ich (znaczy się monobloków) dojrzałość soniczna przypadnie Wam do gustu, to jedynym problemem będzie brak czasu na odsłuchy.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD Gryphon Ethos
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red-Silver
– przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
– końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
– kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
– IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
– XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
– IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
– kabel LAN: NxLT LAN FLAME
– kabel USB: ZenSati Silenzio
– kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord,
Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2.
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, QSA Silver, Synergistic Research Orange
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Producent: McIntosh Laboratory Inc.
Cena: 79 500 PLN / szt.
Dane techniczne
– Moc wyjściowa:350W @ 2, 4 lub 8 Ω
– Zniekształcenia THD: maks. 0.3% dla mocy od 250mW do mocy nominalnej, 20Hz – 20kHz
– Odstęp sygnał/szum poniżej mocy nominalnej :120dB
– Czułość wejściowa: 3,8V na XLR | 1,9V na RCA
– Dynamic Headroom: 2.4dB
– Współczynnik tłumienia: >25 szerokopasmowy
– Pasmo przenoszenia: +0, -0.5dB 20Hz – 20kHz | +0, -3.0dB 10Hz – 70kHz
– Zastosowane lampy: 8 x EL509S (mocy); 3 x 12AX7A + 12AT7 (sterujące)
– Wymiary (S x W x G): 45.7 x 30 x 54.9 cm
– Waga: 54.9 kg/szt.
Opinia 1
Tytułowy serbski Karan Acoustics dzięki corocznym wizytom na wystawach w Monachium w mojej świadomości zaistniał już kilka lat temu. Niestety z uwagi na panującą w naszym kraju dystrybucyjną ciszę podczas weryfikacji zdjęć zawsze spadał z relacyjnej wokandy. I gdy żyłem w przekonaniu, że nic w tej materii się nie wydarzy, okazuje się, że wreszcie znalazł się chętny do współpracy z nami rodzimy opiekun Karana. Jaki? Spokojnie, znacie go z działań na naszym portalu, a jest nim warszawski Hi-Fi Club. Ten chcąc zrobić pierwsze i zarazem dobre wrażenie nie rozdrabniał się i zaproponował do zaopiniowania zestaw pre-power w postaci flagowego przedwzmacniacza liniowego Master Collection LINEa i drugiej od góry w cenniku stereofonicznej końcówki mocy Master Collection POWERb. Jak widać, zestaw zacny, a że do tego to pewnego rodzaju nowość na naszym rynku, potencjalnych chętnych na kilka informacji o jego osiągach brzmieniowych zapraszam do lektury poniższej testowej epistoły.
Pomysł na bryłę obudów tej serbskiej marki jest zunifikowany dla całego opisywanego zestawu. To wykonane z grubych aluminiowych płyt, przez to ciężkie i przy okazji sztywne skrzynki, a ich rozmiar determinują potencjalne zadania, rozbudowanie konstrukcyjne i związana z tym ilość elektroniki do ubrania. W pełni spójny jest również wygląd frontu, który jest płatem aluminium ze zlokalizowaną w jego centrum wstawką z czarnego akrylu będącego bazą dla czerwonokrwistych wyświetlaczy z logo marki i w przypadku przedwzmacniacza istotnych informacji o jego aktualnym stanie pracy. A to nie koniec rodzinnych konotacji, bowiem w tym duchu prezentują się także górne połacie obudów, gdzie na środku wertykalnie zorientowanego gładkiego pasa mamy wyfrezowane logo marki, a na bokach ciekawie, bo otwory wentylujące trzewia każdej konstrukcji. Listę podobieństw zamyka posadowienie każdego urządzenia nie na czterech, ale trzech antywibracyjnych stopach. Tyle na cech wspólnych, zatem przyszedł czas na równice. Na początek weźmy dzielony przedwzmacniacz liniowy jako dwie średniej wielkości bryły, czyli zasilacz i serce pre w postaci układów sterujących. Ich awersy oraz ogólny rys wizerunkowy opisałem przed momentem, zatem teraz przyjrzymy się jedynie rewersowi. W przypadku zasilacza znajdziemy jedynie elementy związane z dostarczaniem energii elektrycznej dla sekcji sterującej. A są nimi gniazdo zasilania IEC, główny włącznik, włącznik wyboru uziemienia oraz wielopinowy terminal prądowy łączący obydwa komponenty. Jeśli chodzi o centrum sterowania, w kwestii wyposażenia frontu na bocznych flankach mamy do dyspozycji po jednej gałce sterującej wyborem wejścia i głośności, zaś pisząc o tylnym panelu tutaj jest na bogato. Co ciekawe, wszystko rozmieszczono symetrycznie względem osi obudowy, a do dyspozycji mamy w centrum gniazdo odbierające energię elektryczną od zasilacza, dwa wyjścia analogowe XLR i sześć wejść liniowych – 2 x RCA i 4 x XLR. W komplecie z pre dostajemy fajny, bo designerski, okrągły pilot zdalnego sterowania z dostępem do regulacji wolumenu dźwięku, wyciszenia i … zmiany polaryzacji.
Jaki jest pomysł na muzykę według serbskiej manufaktury? Otóż śmiem twierdzić, że prawdopodobnie zamierzenie zgodny z obecnymi oczekiwaniami braci melomańskiej. Czyli z bardzo dobrą podstawą niskich rejestrów, nasyconą, acz lekko doświetloną średnicą, i dźwięcznymi, jednakże bez wycieczek w nadpobudliwość wysokimi tonami. Dzięki takiemu postawieniu priorytetów mamy do czynienia z ciekawym, bo pełnym ekspresji podaniem muzyki. W każdym aspekcie potrafiącej pokazać istotę zamierzeń artysty, ale dzięki wspomnianemu ożywieniu średnicy cały czas tętniącej radością. A jeśli do tego dodamy dobre wizualizowanie wirtualnej sceny w wektorach szerokości i głębokości, chyba nikogo nie zaskoczę, gdy powiem, iż nie ma szans na jakąkolwiek nudę. I bez znaczenia czego słuchamy, gdyż dodanie przekazowi szczypty witalności nie szkodzi żadnemu gatunkowi. Owszem, te ekstremalnie ekspansywne w postaci rocka będą dosadniejsze. Ale natychmiast uspokajam, dzięki dobremu osadzeniu dźwięku w masie tak na dole, jak również w niższej średnicy mimo mocniejszego operowania pakietem informacji w najważniejszym dla nas wycinku pasma całość wypadnie po prostu bardziej żywo, a nie męcząco. Jeśli zaś chodzi drugą stronę muzycznego medalu, choćby bardzo czuły na przekraczanie dobrego smaku jazz, również spokojnie się obroni. Naturalną koleją rzeczy będzie oferował większy poziom dźwięczności instrumentów, jednakże za sprawą utrzymania masy i kontroli przekazu całość będzie jedynie zwiewniejsza, co w wielu wypadkach jest dla niej niezmiernie istotne. Będzie więcej otwarcia i błysku, ale nadal z mocnym akcentem dosadności wagowej każdego wirtualnego bytu. I właśnie to pewnego rodzaju połączenie wody z ogniem, czyli dobre granie w dolnych partiach i mające podnieść witalność prezentacji fajne ożywienie wyższej średnicy skłoniło mnie do podniesienia tezy, iż konstruktor ze swoim dziełem idzie z duchem czasu. I nie jest to próba siłowego naciągania faktów, tylko wniosek poczyniony na bazie dziesiątek testów czy to elektroniki, czy okablowania, które jasno pokazywały tendencję znakomicie wdrożoną w życie przez Karana. Melomani w sporej ilości osobników obecnie odchodzą od dźwięku ulepionego w estetyce nadmiernej plastyki i esencjonalności, na rzecz większej swobody prezentacji, na co rynek natychmiast reaguje. Niestety jedne marki robią to ryzykownie wyszczuplając przekaz, a inni natomiast w stylu serbskiego zestawu fajnie podkręcają ilość światła w średnicy. Dzięki temu zachowują zdrowy konsensus pomiędzy wagą, barwą oraz transparentnością podania materiału i tak jak w przypadku tytułowego zestawu pre-power marki Karan bez problemu radzą sobie z pokazaniem pazura w materiale typu Black Sabbath „13” oraz wirtuozerii spod znaku teamu Bobo Stensona na płycie „Cantando”. Powód ten sam, który starałem się wyłożyć w przed momentem. Prosty i skuteczny, czyli mimo wynikłego z konkretnych rozwiązań technicznych sznytu grania dbałość o odpowiednią wagę i rozdzielczość dźwięku dając pewność, że nie przekroczymy dobrego smaku projekcji. Karan realizuje to z wielką konsekwencją i z tego powodu dostajemy fajne, nie oszukujmy się nowoczesne, dlatego mające powodzenie u wielu z naszych pobratymców pokazanie ulubionej muzyki.
Czy analizując powyższy opis można wnioskować, że to propozycja dla każdego? Wiecie mi, jak rzadko kiedy, ale nie mam problemu stwierdzić, iż nikogo bym nie dyskwalifikował. Jak wspominałem, muzykę odtwarzaną przy pomocy Karan-a LINEa & POWEb cechowała dobra waga, kontrola, dynamika i ciekawe dopieszczenie wyższej średnicy, co daje bardzo duże szanse na wpisanie się w gusta melomanów tak lubiących odpowiednią energię, jak i swobodę prezentacji dźwięku. I co ciekawe, piszę to po wpięciu zestawu w mój tor bez jakiegokolwiek naginania rzeczywistości kabelkologią lub akcesoriami, co pokazuje, jak wiele można jeszcze zrobić umiejętnym dopieszczeniem swojej układanki. Zaintrygowani? Cóż, teraz ruch jest po Waszej stronie.
Jacek Pazio
Opinia 2
Jak się z pewnością Państwo domyślacie nawet dla siedzących po uszy w audio-biznesowej tematyce bajkopisarzy, do grona których jak by nie patrzeć się zaliczamy, sama świadomość istnienia jakiejś marki niekoniecznie idzie w parze z trzymaniem ręki na pulsie i regularnym odświeżaniu stanu jej portfolio. I choć głośne zmiany właścicielskie, bądź lokalne roszady dystrybucyjne nie umykają naszej uwadze, to z lwią częścią wytwórców znamy się co najwyżej widzenia i przelotnego „słyszenia” z okazji któregoś z audiofilskich spędów. Tak też było z naszym dzisiejszym gościem, z którym właśnie gdzieś, kiedyś nasze ścieżki się przecięły, lecz z tego, na co odmęty redakcyjnych archiwów wskazują, dopiero dwa lata temu, podczas stołecznego Audio Video Show, udało mi się dłuższą chwilę rzucić tak okiem, jak i uchem na jeden z sygnowanych przez Milana Karana „wytworów”. Co ciekawe, zaproponowany przez krakowskie Studio999 zestaw ze źródłem dCS-a, kolumnami Stenheim Alumine Three i wzmocnieniem … sprawcy dzisiejszego zamieszania nie wywołał u mnie najdelikatniej rzecz ujmując jakiś euforycznych doznań. Minął rok, i choć sam założyciel marki – Milan w kwietniu zmarł, firma trafiła w ręce jego syna – Emila, to rodzimy dystrybutor – ekipa Hi-Fi Clubu tematu nie odpuściła i tym razem już na PGE Narodowym pojawiła się z kompletnym serbskim setem, do którego zaprzęgła Rockporty Lynx, co nie umknęło naszej uwadze. A skoro czytacie Państwo te słowa, to znak, że owe – wystawowe, wielce pozytywne wrażenia miały nader namacalne następstwa. Nie przedłużając zatem wstępu serdecznie zapraszamy na spotkanie z duetem pre/power Karan Acoustics Master Collection LINEa & POWERb Stereo.
O ile na powyższych zdjęciach bez trudu można dostrzec wzorniczą spójność i niemalże bliźniacze podobieństwo pomiędzy dzielonym przedwzmacniaczem i końcówką, to warto mieć na uwadze iż o ile LINEa jest topowym centrum zarządzania, to POWERb zaledwie wstępem do serbskich wzmacniaczy mocy. Jak jednak nadmieniłem oba, znaczy się wszystkie trzy elementy, pasują do siebie jak ulał optycznie a i cenowo są wręcz idealnie zgrane.
Front jednostki sygnałowej LINEa oferuje tylko to co konieczne – ukryty za centralnym akrylowym panelem czerwony wyświetlacz i dwie toczone gałki – po lewej selektora źródeł i po prawej (sprzężoną z encoderem) odpowiedzialną za regulację głośności w 64-ech 1db krokach. Dodatkowo jej wciśnięcie uaktywnia/wyłącza wyciszenie (Mute). Płytę górną zdobi firmowy logotyp i drobna perforacja zapewniająca wentylację wnętrza. Ściana tylna jest oazą spokoju i funkcjonalności. W równym rządku umieszczono symetrycznie względem centralnego terminala zasilającego cztery pary wejść zbalansowanych, dwie RCA, oraz dwie pary wyjść XLR. Z kolei bliźniaczy gabarytowo zasilacz, z wiadomych względów awers ma nieskalany jakimikolwiek manipulatorami. Jego płyta górna to powtórka z jednostki sygnałowej, za to plecy, patrząc od lewej mieszczą włącznik główny, gniazdo zasilania IEC, przełącznik uziemienia, oraz 7-pinowy terminal zasilania jednostki sygnałowej.
W zestawie znajdziemy również designerski, wykonany na CNC z masywnego bloku aluminium dyskopodobny pilot zdalnego sterowania zabezpieczony od spodu zapobiegającym tak przesuwaniu, jak i rysowaniu gumowym oringiem. Na jego płycie wierzchniej ulokowano cztery krzyżowo rozmieszczone przyciski, którymi co prawda zwiększymy/zmniejszymy (górny, dolny), wyciszymy (lewy) i … odwrócimy polaryzację (prawy), lecz już źródła nie wybierzemy, więc w celu dokonania takowej operacji czekać nas będzie spacer. Niby ruch to zdrowe, lecz z czysto ludzkiej ciekawości zachodzę w głowę cóż nakłoniło projektanta owego leniucha do aplikacji właśnie przełącznika polaryzacji zamiast sekwencyjnego selektora wejść, bądź chociażby stand-by. Ergonomia? Statystyki częstotliwości kliknięć beta testerów? Nie sądzę. Już bardziej prawdopodobny jest jakiś przegrany zakład, lub coś w stylu „Ja nie zrobię? Potrzymaj piwo …”. Oczywiście to niewinny żart, gdyż zakładam, iż ktoś jakiś (lepszy?) powód ku temu miał.
Wnętrza obu modułów szczelnie wypełniają purpurowe laminaty, przy czym sekcja sygnałowa posiada budowę piętrową a zasilająca może pochwalić się bezlikiem tak własnych, jak i pochodzących od Audyn-a (z linii Plus oraz Reference) kondensatorów i trzema zasilaczami liniowymi. W dodatku producent stosuje różne grubości miedzianych ścieżek – w sekcji wzmocnienia mają one 75 µm a zasilania 120 µm. Warto również w wspomnieć, iż tytułowy preamp nie tylko pracuje w czystej klasie A, lecz również jest konstrukcja w pełni zbalansowaną, włączając w to sekcję regulacji głośności będącą czterokrotnym nie tylko zbalansowanym, lecz i symetrycznym tłumikiem opartym o ultra szybkie przekaźniki i customowymi niemagnetycznymi rezystorami dobieranymi z 0,1% tolerancją.
Zarówno zgodnie z instrukcją, do lektury której serdecznie zachęcam, jak i widniejącymi pod naszą radosną beletrystyką danymi technicznymi jasno wynika, iż LINEa oferuje możliwość zmiany gainu, czyli wzmocnienia. Fabrycznie ustawiona jest wartość 6dB, jeśli jednak komuś byłoby mało, to samodzielnie można ją zwiększyć do 9dB. Jednak zamiast, jak to zazwyczaj się odbywa kilku kliknięć w menu, którym de facto tytułowy Karan nie dysponuje, konieczne jest dostanie się do wnętrza przedwzmacniacza i przestawienie czterech DIP switchy. Całe szczęście takowych działań nie podejmuje się zbyt często, ba śmiem twierdzić, że zdecydowanie rzadziej aniżeli np. w przypadku phonostage’a ( podobną funkcjonalnością mógł się „pochwalić” Octave Phono Module https://soundrebels.com/octave-phono-module/ ), więc większość użytkowników pewnie nawet z owej opcji nie skorzysta, bądź co najwyżej przestawi raz, przy pierwszym uruchomieniu, i zapomni o temacie
Podobnie do modułu zasilającego przedwzmacniacza, również i stereofoniczna końcówka mocy zachowuje daleko posuniętą wzorniczą wstrzemięźliwość, więc gładką połać jej aluminiowego frontu przecina jedynie pionowy pas czernionego akrylu z ukrytym za nim rubinowym logotypem, równie nieskalane są także ściany boczne i jedynie na płycie górnej odnajdziemy charakterystyczny logotyp i drobniutką perforację, która nieco pomaga w wentylacji trzewi. A właśnie, skoro o nich mowa, to nie da się ukryć, iż o ile „zauważalne” i dość absorbujące gabaryty POWERb wydają się całkiem nieźle skorelowane z deklarowaną przez producenta mocą urządzenia (2 x 450W/8Ω – 2 x 1350W/2Ω), to lekkie zdziwienie, czy wręcz niepokój może budzić brak widocznych radiatorów pozwalających oddać powstałe w czasie pracy ciepło. Oczywiście historia zna takowe przypadki, gdzie nawet podobną moc da się wycisnąć (bez usmażenia) z dwóch „naleśników” (vide Devialet Expert 440 Pro https://soundrebels.com/devialet-expert-440-pro/ ), niemniej jednak dotyczy to jedynie D-klasowych rozwiązań a Karan jednak mocno trzyma się korzeni, pozostając wierny pracującym w klasie AB tranzystorom. Zagadka rozwiązuje się sama po zdjęciu pokrywy głównej, kiedy to okazuje się, iż gładkie boki są jedynie zewnętrznymi połaciami gęsto, pionowo ponawiercanych radiatorów, czyli de facto jest to rozwiązanie z jakim dane nam było się zaprzyjaźnić m.in. podczas testów Kinki Studio EX-M1+ https://soundrebels.com/kinki-studio-ex-m1-2/ . Jednak zanim zajmiemy się wnętrznościami proponuję zerknąć jeszcze na ścianę tylną, gdzie oprócz standardowego zestawu wejść analogowych w postaci złoconych gniazd RCA i XLR oraz pojedynczych terminali głośnikowych uwagę zwraca obecność nie dwóch, adekwatnych ilości gniazd zasilających, a trzech włączników głównych. Wystarczy jednak dokładniej się przyjrzeć, by odkryć, iż włączniki de facto są dwa a trzeci – środkowy przełącznik odpowiada jedynie za dez/aktywację DC blockera – sekcji filtra/kondycjonera eliminującego stałą składową z sieci elektrycznej mogącą przyczyniać się do drgań mechanicznych i rezonansów rdzeni transformatorów zasilających. A tych POWERb na pokładzie ma parę, znaczy się dwa – każdy po 1500VA, umieszczone jeden nad drugim w centrum obudowy i wspomagane imponującą baterią kondensatorów o imponującej łącznej pojemności 180 000 µF. W ramach dbałości o dobrostan pozostałych komponentów sekcję zasilania zamknięto w zbudowanym z masywnych aluminiowych płyt katafalku. Pozostałą przestrzeń nader skutecznie wypełniają układy we- i wyjściowe z przytwierdzonymi do ww. radiatorów bi-polarnymi tranzystorami Sankena. Z czysto kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze, iż również i w tym przypadku mamy do czynienia z konstrukcją w pełni zbalansowaną, więc rekomendacja grania po XLR-ach jest jak najbardziej na miejscu.
I już zupełnie na koniec mały, acz jakże miły ukłon w stronę obsesyjnie dbających o nawet najmniejsze detale audiofilów, czyli wewnętrznego okablowania, do którego użyto przewodów Cardas Audio oraz … stopek – nóżek. Otóż zamiast mniej bądź bardziej standardowych stożków, walców, czy kolców wszystkie serbskie urządzenia posadowiono na trzech antywibracyjnych nóżkach pochodzących od amerykańskiego specjalisty Critical Mass Systems https://criticalmasssystems.com/ – CS2-1.0 w przedwzmacniaczu i CS2 w przypadku końcówki.
Powiem szczerze, że przechodząc do części poświęconej brzmieniu tytułowego terceto – duetu początkowo nie wiedziałem jak podejść do tematu, gdyż z pomocą elektroniki Karan Acoustics de facto nie słuchaliśmy urządzeń a wyłącznie … muzyki przez nie reprodukowanej. Tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli – muzyki, nie sprzętu, więc de facto każdy z odtwarzanych albumów mógł zostać poddany ocenie nie tylko pod kątem artystycznym, lecz i realizacyjnym z niemalże całkowitym pominięciem toru go reprodukującego. Tym razem mamy bowiem do czynienia z ucieleśnieniem przysłowiowego drutu ze wzmocnieniem, czyli mitycznego Świętego Grala poszukiwanego (niekoniecznie ze świecą) przez wszystkich ortodoksów dla których jakiekolwiek odejście od bezwzględnej i gołej prawdy w studiu / na scenie zarejestrowanej jest jeśli nie świętokradztwem, co ewidentnym zbrukaniem jej czystości. A Karany tak po prawdzie odpowiadają jedynie za to z jakimi poziomami głośności gramy i jak mocno w daną kompozycję chcemy wniknąć, bowiem oferują tak holograficzne obrazowanie wydarzeń na scenie się rozgrywających, że nie sposób po ich – Karanów, nie wydarzeń, włączeniu zajmować się czymkolwiek innym aniżeli skupianiem się na rozgrywającym się przed nami spektaklu. Co ciekawe owa transparentność okazuje się zaraźliwa, gdyż POWERb Stereo z tak bezwzględną kontrolą prowadził nasze redakcyjne Gaudery, że i one, pomimo swoich dwóch metrów wzrostu i blisko ćwierćtonowej wagi (sztuka) były uprzejme zniknąć ze sceny. Cuda? Raczej fizyka, której nie opłaca się oszukiwać, więc mowa w tym momencie o pełnej synergii 800W wzmocnienia (właśnie tyle przy 4Ω oddaje serbski wzmacniacz) z gustującymi z taką – nie tylko mocną, lecz i wydajną prądowo amplifikacją strzelistymi niemieckimi wieżami.
Jak łatwo się domyślić początkowo kontakt z takim „znikniętym” sonicznie systemem jest mocno deprymujący, gdyż patrząc chociażby na samą końcówkę i podpięte pod nią kolumny i mając choćby blade pojęcie o ich osiągach niejako podświadomie spodziewamy się porażającej potęgi i iście hollywoodzkich efektów specjalnych a tymczasem czego byśmy na playliście / talerzu gramofonu/ w komorze transportu nie umieścili dostaniemy dokładnie to i tylko to, co … zostało na nośniku zapisane. Dziwne? Bynajmniej, raczej oczywiste, choć w dzisiejszych – nastawionych na tanią sensację i krótkotrwałe acz spektakularne doznania niezbyt, że tak to delikatnie ujmę „modne”. Dlatego też kameralny i niezwykle intymny album „Quelqu’un m’a dit” Carli Bruni brzmi tak, jakbyśmy siedzieli wraz z Nią w przytulnym paryskim buduarze i leniwie sącząc jakiś zacny rocznik Château de Beaucastel Châteauneuf du Pape, mając tak samą Artystkę, jak i jej instrument na wyciągnięcie ręki. Dźwięk gitary jest zatem niezwykle intensywny, praca ręki na gryfie i strunach w pełni oczywista, wręcz namacalna a i udział pudła rezonansowego trudny do pominięcia. Każdy zagrany akord i każdą zaśpiewaną frazę nie tylko słychać, ale i czuć poprzez transmisję energii, więc taką sesję śmiało możemy skategoryzować jako … randkę.
Jeśli komuś mało adrenaliny i gustuje w nieco mniej nastrojowych klimatach, to gorąco polecam chociażby rejestrację jeśli nie tegorocznego „Neujahrskonzert”, podczas którego Wiener Philharmoniker zagrali pod batutą Riccardo Muti to zeszłorocznego (gdzie batutę dzierżył Christian Thielemann), bądź zapuszczając się w mroczne ekstrema wizytę w kultowym studiu i odsłuch „For Those That Wish To Exist At Abbey Road” Architects. I tu od razu wychodzi druga natura Karanów, czyli niezwykła prawdomówność dotycząca różnicowania jakości materiału wsadowego. Nie da się bowiem ukryć, iż „noworoczniaki” brzmią nieco nazbyt anemicznie i niezbyt namacalnie – trzymając słuchaczy na dystans, a z kolei wydawać by się mogło, że niespecjalnie zabiegające o iście audiofilską jakość groźne porykiwania szarpidrutów zachwycają precyzją, rozdzielczością i iście holograficzną prezentacją. Nie jest więc tak, że z serbską elektroniką w torze każdorazowo osiągniemy upragnioną nirwanę, bo tak nie jest, lecz jeśli happy endu z danym albumem nie będzie, to winą za porażkę Karanów obarczać nie należy a przyczyn szukać w samym materiale/jego realizacji. Niemniej jednak warto nadmienić, że tytułowy zestaw nie grymasi pod względem repertuarowym i jest w stanie zagrać praktycznie wszystko – od wielkiej symfoniki pod death metalową kakofonię i jeśli tylko na nośnik trafił odpowiedni wolumen informacji o satysfakcjonującej jakości, to możecie być Państwo pewni, że nie skapituluje ani przy orkiestrowym tutti, ani podczas apokaliptycznych blastów i obłąkańczo szybkich riffów.
O ile działania personifikacyjne i antropomorfizacja zazwyczaj świetnie sprawdzają się w opisach pojawiających się na naszych łamach urządzeń i akcesoriów, to tym razem w podsumowaniu wolałbym takich zabiegów językowych unikać. No bo jak tu w pozytywnym świetle przedstawić będący praktycznie pozbawiony własnego charakteru zestaw Karan Acoustics Master Collection LINEa & POWERb Stereo. Jako audiofilski odpowiednik niejakiego „Obatela” i mistrza kilometrówek, który przyklejał się chyba pod każdą frakcję? Już pewnie lepiej byłoby sięgnąć po analogie odzwierzęce upatrując w nich, znaczy się Karanach podobieństw z kameleonami, choć i w tym przypadku kontrast aparycyjny (kostropate zauropsydy vs minimalistyczne aluminiowe bryły) mógłby być nie do przyjęcia. Dlatego też możliwie kondensując powyższe wywody jedynie stwierdzę, iż jeśli dążycie Państwo do maksymalnego zbliżenia się do natywnej, nieskalanej postaci, formy Waszych ulubionych nagrań, to powyższy, tytułowy zestaw z powodzeniem owe pragnienia powinien spełnić, praktycznie nic od siebie nie dodając, jak i nic z zawartych w materiale źródłowym informacji nie zachowując dla siebie, czy też ich nie interpretując.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red-Silver
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kabel USB: ZenSati Silenzio
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints Ultra Mini
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Producent: Karan Acoustics
Ceny
Karan Acoustics Master Collection LINEa: 178 000 PLN
Karan Acoustics Master Collection POWERb STEREO: 182 500 PLN
Dane techniczne
Wejścia liniowe: 4 pary XLR; 2 pary RCA
Wyjścia liniowe: 2 pary XLR
Impedancja wejściowa: 30 kΩ (zbalansowane/niezbalansowane)
Impedancja wyjściowa: 90 Ω
Poziom wyjściowy: 1,55 V/RMS (nominalne); 18,0 V/RMS (maksymalne)
Maks. poziom wejściowy: 5,4 V/RMS (wzmocnienie 6 dB); 3,6 V/RMS (wzmocnienie 9 dB)
Wzmocnienie: +6dB lub +9dB (regulowane)
Pasmo przenoszenia: 20 Hz do 20 kHz, +/-0 dB; (1,5 Hz do 3 MHz, -3 dB)
Zniekształcenia THD: 0,003%
Zniekształcenia IMD: 0,003%
Stosunek sygnału do szumu: >120dB
Pobór mocy: 60 W Max.
Wymiary (S x W x G): 504 x 126 x 390 mm (jednostka sterująca i zasilacz)
Waga: 16,2 kg (jednostka sterująca); 17,1 kg (zasilacz)
Karan Acoustics Master Collection POWERb STEREO
Wejścia: para XLR; para RCA
Impedancja wejściowa: 30 kΩ
Czułość wejściowa: 2,0 V/RMS
Wzmocnienie: +30dB
Moc wyjściowa: 2×450 / 2×800 / 2×1,350 W przy 8/4/2 Ω (moc szczytowa: 600 W przy 8 Ω)
Pasmo przenoszenia: 20 Hz do 20 kHz, +/-0 dB; (DC do 300 kHz, -3 dB)
Zniekształcenia THD: 0,03%
Zniekształcenia IMD: 0,03%
Stosunek sygnału do szumu: >120dB
Zasilacz: 2 x 1500VA; 180 000 µF
Wymiary (S x W x G): 504 x 292 x 521 mm
Waga: 81 kg
Opinia 1
Bez względu na Wasze postrzeganie nieprzewidywalności codziennego życia, spieszę wszystkich poinformować, iż dzisiejszy punkt programu w dwóch aspektach będzie bardzo zbieżny z opublikowanym ostatnio testem uziemienia systemów audio Nordost QKORE6. Co mam na myśli? Przecież to proste. Po pierwsze obydwa brandy pochodzą zza wielkiej wody, czyli Stanów Zjednoczonych, a po drugie, każdy z nich działa na polu około-elektrycznym naszych układanek. Owszem, Nordost ze swoją srebrną kostką jedynie dodatkowo uziemiał poszczególne komponenty, a dzisiejszy gość – Transparent Audio wystawił do zaopiniowania mówiąc kolokwialnie czyściciela prądu, ale patrząc na obydwa recenzenckie starcia cały czas walczymy o jak najlepsze warunki pracy systemów audio w domenie życiodajnej energii elektrycznej i okiełznanie generowanych jej bytem problemów. Zatem gdy kości zostały rzucone, mam przyjemność poinformować wszystkich zainteresowanych, że na recenzencki tapet trafił mogący pochwalić się amerykańskim rodowodem poprawiacz zasilania Transparent XL PowerIsolator, którego wizytę w naszych progach zawdzięczamy warszawskiemu dystrybutorowi Hi-Fi Club.
Analiza fotografii jasno daje do zrozumienia, że bez względu na pracę do wykonania, coś aspirujące do obecności w najbardziej wysublimowanych systemach audio, musi wyglądać jak milion dolarów. I z takim przypadkiem mamy dzisiaj do czynienia. Nasz POWERISOLATOR nie jest prostą skrzynką, tylko obłym od góry, w zdecydowanej większości wykończonym w połyskującym lakierze sarkofagiem dla zaimplementowanych wewnątrz układów stabilizujących energię elektryczną. Front Amerykanina jest swoistą centralką informującą nas stosownymi diodami o prawidłowym podłączeniu fazy i wykonywanej przez urządzenie konkretnej pracy: Protection i Izolation. Natomiast plecy, trochę ograniczając ilość potencjalnych odbiorników, ale w pełni zaspokajając potrzeby niezbyt rozbudowanego konglomeratu, oferują jedynie trzy gniazda zasilające, jedno wejście zasilania ISOLATORA i główny włącznik. Miłym akcentem jest dostarczanie w standardzie do każdego poprawiacza prądu dedykowanego kabla zasilania Transparent XL. A już swoistą kropką nad „i” stanowi skrywający komplet opiniowanych komponentów, wyściełany profilowaną gąbką, rodem z serialu o agencie 007 gustowny czarny kuferek.
Gdybym miał w kilku zdaniach opisać sposób oddziaływania naszego bohatera, na mój zestaw, powiedziałbym iż konsekwentnie podążał drogą naznaczoną przez motto całej oferty tego brandu, czyli praca nad ucywilizowaniem przekazu z wyciśnięciem energii środka pasma w roli głównej. Co mam na myśli? Otóż jak ogólna wieść gminna niesie, od zarania dziejów konstrukcje tego producenta nadają zasilanym nimi systemom szczyptę gładkości, ale również sprawiają, że dzięki unikaniu tak zwanego zamulenia średnicy nasze ośrodki przyswajania fonii czerpią z muzyki wszystko co najlepsze. Naturalnie należy zdawać sobie sprawę, iż ortodoksyjni wielbiciele szybkości narastania dźwięku ponad wszystko z tego powodu mogą się lekko obruszać, gdyż według nich jest pewnego rodzaju uśredniająca sygnał manipulacja, ale nie oszukujmy się, odsetek zwolenników godzinnego strzelenia sobie w ucho jest znikomy i nikt nie każe im iść drogą Transparenta. Jednak jeśli nie należycie do wspomnianego obozu wątpliwych sonicznie przygód na własne życzenie, myślę, że dobro niesione przez główny temat naszego spotkania jest w stanie wpisać się w prawie każdą układankę. Dlaczego? Po pierwsze – eliminacja, lub choćby uspokojenie tętnień sieci sprawia, że oczyszczają nam się górne rejestry. A po drugie – wykorzystując do tych celów opisywaną amerykańską myśl techniczną zyskujemy na bardzo trywializowanej przez wielu wszechwiedzących audiofilów muzykalności. Mało? Według mnie całkowicie wystarczy, gdyż wdrażając obydwa tematy w życie w zdecydowanej większości słuchana przeze mnie muzyka aż kipiała z radości. Jaka i dlaczego tylko zdecydowana większość, a nie całość? W odpowiedzi na pierwsze pytanie padnie muzyka dawna, jazz i nawet wszelkie odmiany rocka, bowiem umiejętnie podany akcent wysycenia przekazu świetnie wspierał wokalizę i wszelkie naturalne instrumenty. Oczywiście, aby przekaz wypadł zjawiskowo, owo wypełnienie środka pasma nie mogło przybrać postaci otyłości. Ale spokojnie, miałem do czynienia z wieloletnim specjalistą w tej materii, dlatego też czy to twórczość Claudio Monteverdiego, popisy kwartetów niestety nieżyjącego już Tomasza Stańki, czy nawet folk-metalowy zespół Percival Schuttenbach były nad wyraz przyjemnie spędzonym czasem. Gdy wymagał tego materiał muzyczny, delektowałem się plastyką stroika saksofonu, czy eufonią popisów solowych violi di gamba. By natychmiast po tym, naturalnie na własne życzenie, zmieniając nurt muzyczny zaznać wulkanu energii spod znaku folk-metalowych buntowników z krążka „Svantevit”. To może wydawać się dziwne, ale Transparent XL POWERISOLATOR w jednej chwili pozwalał mojemu systemowi przywdziewać możliwości kameleona. A przecież raczej stawiał na dystynkcję, aniżeli wyrywność dźwięku. Jeśli chodzi zaś o pytanie numer dwa, również nie nazwałbym tego porażką, tylko mniej ofensywną wizją muzyki. Konkretnie? Z zaznaczeniem, że w moim, już samym w sobie bardzo gęstym zestawieniu, ale wszelkiego rodzaju produkcje elektroniczne sprawiały wrażenie delikatnie wstrzemięźliwych. Nie bez werwy do grania. Co to, to nie. Ale nie tak przenikliwe i konsekwentne w procesie niszczenia narządów słuchu, jak życzyliby sobie wielbiciele tego rodzaju zapisów nutowych. Powiem szczerze, że akurat mnie to nawet odpowiadało. Jednakże będąc konsekwentnym w rozgraniczeniu jak jest, a jak powinno być, musiałem o tym wspomnieć. Mimo to nie czepiałbym się tego podpunktu zbyt kurczowo, gdyż patrząc nań zdroworozsądkowo miałem do czynienia z typowym przykładem uzyskiwania jednego, owszem w tym przypadku małym, ale jednak kosztem drugiego. Takie jest życie i nic na to nie poradzimy.
Próbując skreślić jakąś konstruktywną puentę tego odcinka zasadniczym wydaje się być pytanie o kwestię ogólnego sensu aplikacji podobnych ustrojstw. I muszę Wam powiedzieć, że mimo dość bliskiego umiejscowienia od mojego domu stacji transformatorowej i doprowadzenia do budynku siły (400V), przez cały czas, nawet późną porą, słyszałem pożądaną przez melomanów eliminację pochodzących z sieci zakłóceń. Do końca nie wiem, czy Transparent XL PowerIsolator filtrował „piki” wprowadzane do sieci przez mój system, czy mimo bliskości rozdzielni prądu niesione z linii artefakty, ale fakt jest faktem, w okresie testu muzyka odznaczała się pożądanym przeze mnie spokojem. Jednak fraza „spokój” w tym przypadku nie jest synonimem stanu po spożyciu dawki pavulonu, tylko ogólnego porządku na wirtualnej scenie dźwiękowej, co wprost proporcjonalnie przekładało się na jej czytelność. Czegóż chcieć więcej.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 2
Niby od testu przewodów zasilających XL Power Cord minęły pond dwa lata, a w ofercie amerykańskiego Transparenta władzę nadal sprawuje „piąta generacja”. Czy to źle? Bynajmniej. Powiem nawet, że patrząc na taką stabilizacją okiem konsumenta, jest to wręcz niewątpliwy powód do pewnego zadowolenia, bo o ile w przypadku umownego segmentu „kinodomowego” fluktuacja modeli ma czysto sezonową częstotliwość, to już w High-Endzie jakiekolwiek nerwowe ruchy nie wywołują zbytniego entuzjazmu wśród odbiorców. Jeśli bowiem jakieś zmiany mają się pojawiać, to powinny być one nazwijmy to ogólnie „gruntowne i zasadne” a nie li tylko podyktowane chęcią kosmetycznego liftingu. Skoro zatem, przynajmniej na razie zmian nie ma a z Transparentami XL Power Cord, jak dosłownie przed chwilą zdążyłem nadmienić, już mieliśmy do czynienia, to czemu znów o nich piszę? Otóż piszę, gdyż tym razem z solowo występującej gwiazdy jego (znaczy się ich, ale potrzebować będziemy tylko jednej sztuki) rola została zredukowana do funkcji akcesorium dołączanego do głównego bohatera dzisiejszego spotkania, którym jest kondycjoner, lub stosując firmowa nomenklaturę „terminal zasilający” Transparent XL PowerIsolator.
Jak na audiofilskie standardy bryła Transparenta XL PowerIsolator jest nad wyraz estetyczna i kompaktowa, choć jak to w życiu bywa pozory mylą, gdyż w kontakcie bezpośrednim okazuje się zaskakująco ciężka i mówiąc najoględniej „głucha”. Hybrydowy korpus wykonano bowiem z aluminium i termoformowanych polimerów, od środka wzmocniono dodatkowymi wieńcami a całość suto podlano własnej receptury żywicą epoksydową. Dzięki temu uzyskano bardzo nisko umieszczony środek ciężkości i idealne tłumienie wszelakiej maści rezonansów i wibracji.
Masywny, aluminiowy front wydaje się być idealnym połączeniem minimalizmu i komunikatywności. Bowiem, choć ilość znajdujących się na nim elementów ograniczono do minimum, to jednocześnie nie upośledzono jego funkcji informacyjnej. Dlatego też oprócz centralnie umieszczonych logotypu producenta i nazwy modelu znajdziemy na nim trzy niewielkie i całe szczęście mało jaskrawe diody informujące o aktywacji sekcji ochronnej, izolującej (dwie skrajne), oraz o ewentualnej błędnej polaryzacji przewodu zasilającego (środkowa). Ściana tylna to już zupełnie inna para kaloszy, gdyż ze względu na niezbyt dużą powierzchnię użytkową udało się tam ulokować jedynie trzy wyjściowe gniazda zasilające Schuko ze złoconymi pinami i nad wyraz czytelnie oznaczoną – czerwona kropką – polaryzacją, główne gniazdo zasilające IEC i włącznik. Czemu napisałem „jedynie trzy gniazda zasilające”? Odpowiedź jest banalnie prosta, gdyż w wersji amerykańskiej gniazda są cztery a ponadto konstruktorom udało się jeszcze wcisnąć wejście i wyjście Gigabit Ethernet. Żeby nie było nam jednak zbyt smutno, to na pocieszenie nadmienię iż mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa mają jeszcze gorzej, bo dla nich Transparent przewidział wersje jedynie z dwoma gniazdami.
Od strony technicznej warto zauważyć, iż w XL PowerIsolatorze zastosowano znaną do tej pory jedynie z topowego OPUS-a technologię Power Conditioning Filter zapewniającą, zgodnie z deklaracjami producenta, usuwanie zakłóceń z sieci zasilającej bez jakiejkolwiek limitacji mocy i przesunięć fazowych.
O ile podczas poprzedniego testu samych przewodów zasilających XL dane mi było załapać się na wynikającą z ich ewidentnego niewygrzania chimeryczność, to tym razem już takich niespodzianek nie było. Po pierwsze całość musiała swoje pograć u dystrybutora a po drugie z pole position startował Jacek i to jemu przypadł zaszczyt ewentualnej akomodacji i doprowadzenia dzisiejszych bohaterów do stanu używalności. Dlatego też po przejęciu PowerIsolatora dałem mu dwie doby na zadomowienie się w moim systemie i nie odnotowując żadnych niepokojących anomalii, ani też ewidentnych zmian w „jego brzmieniu” ze spokojnym sumieniem przystąpiłem do niezobowiązującej analizy jego wpływu na to, co w tzw. międzyczasie dobiegało z moich dyżurnych Contourów. A wpływ ów okazał się tyleż zauważalny, co nieco uprzedzając bieg wydarzeń … nader miły. W dodatku chcąc organoleptycznie zweryfikować zapewnienia producenta o podobnież całkowitym braku limitacji mocy pozwoliłem sobie wpiąć oprócz Lumina i Ayona również najdelikatniej mówiąc nieprzepadającą za jakąkolwiek filtracją końcówkę Brystona. Jakby tego było mało zamiast jakiegoś „bezpiecznego” plumkania od razu sięgnąłem po „Wasteland” Riverside i … już otwierająca „The Day After” wokaliza sprawiła, że wiedziałem, iż przynajmniej do końca ww. albumu nie ruszę się z kanapy. A potem było tylko lepiej, przynajmniej do czasu, ale o tym za dłuższą chwilę. Po pierwsze miłemu dosaturowaniu poddana została średnica, przez co głosy wokalistów stały się nieco bliższe a tym samym bardziej namacalne. Po drugie delikatnemu podbiciu uległ przełom średnicy i wyższego basu, co automatycznie podkręciło motorykę nagrań a jakby tego było mało, to po trzecie krawędzie najniższych składowych pociągnięte zostały grubszą niżeli zazwyczaj kreską. Domyślają się Państwo w jakim kierunku powyższa charakterystyka zmierza? Dokładnie, to niemalże ideał dla większości miłośników cięższego rocka, tym bardziej, że i góra nader zgrabnie wpisuje się w ową misterną układankę, gdyż zamiast irytująco cykać i wyciągać na pierwszy plan wszelkie sybilanty stawia na pyszniącą się w złotych promieniach zachodzącego słońca słodycz. Co istotne odfiltrowaniu, czy też wyciszeniu nie ulegają elementy odpowiedzialne za kreację przestrzeni i tzw. oddech, więc pomimo wyraźnego dociążenia i przesunięcia równowagi tonalnej ku dołowi całości nie brakuje swobody i trójwymiarowości a gitarowym riffom zadziorności. Przesiadka na jeszcze nieco cięższy repertuar, czyli dość intensywnie ostatnimi czasy eksploatowane przeze mnie wydawnictwo „Distance Over Time” Dream Theater, tylko potwierdziła moje wcześniejsze obserwacje. Im bowiem bardziej brutalny, spektakularny i zarazem gęsty materiał lądował w plikograju, odtwarzaczu, czy na talerzu gramofonu, tym żwawiej Transparent uwalniał kolejne pokłady iście hollywoodzko – bizantyjskiego przepychu.
Jednak ów oszałamiający wulkan ciekłego metalu miał też i swoje drugie, już nie tak jednoznacznie zachwycające oblicze. Chodzi bowiem o momenty, gdy zamiast ściany dźwięku i monumentalnych partii czy to wokalnych, czy instrumentalnych, trzeba było zagrać ciszą, lub skupić się na szeleście miotełki „głaszczącej” werbel. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. XL PowerIsolator wszystko co miał do zrobienia, czyli stworzenie nieprzeniknionego atłasowo-czarnego tła, absolutnie cichego „podkładu”, czy też likwidację ewentualnego, pasożytniczego rozedrgania źródeł pozornych, to robił i robił to bardzo sumiennie. Problem jednak w tym, że akurat w tym przypadku dobrze, czy sumiennie pozostawia, przynajmniej u mnie, pewien niedosyt. Zarówno na niezwykle skupionej i klimatycznej „Tribute to Tomasz Stańko” Piotr Schmidt Quartet, jak i pełnej sakralnego oddechu „Canticum Canticorum” Les Voix Baroques odczuwałem pewną, może nie tyle nerwowość, co przyczajenie i prężenie muskułów. To taka permanentna gotowość do ataku, który z oczywistych względów w wyżej wymienionym repertuarze po prostu nie występuje. Jednak to też nie była sytuacja bez wyjścia, gdyż wypięcie z Transparenta końcówki mocy w pewnym sensie zmniejszyło poziom adrenaliny i stonizowało intensywność jego sygnatury, co jednocześnie sprawiło, iż owa jazzowo-klasyczna intymność ponownie zaczęła dochodzić do głosu. Jest to moim zdaniem dość jednoznaczny przykład, iż mając XL PowerIsolatora we własnym systemie, decyzję o tym, co i przy jakim repertuarze powinno być w niego wpięte podejmować powinniśmy tyleż spontanicznie, co indywidualnie.
Wpięty w tor audio Transparent XL PowerIsolator, a tak po prawdzie tor audio wpięty w Transparenta, bez ogródek pokazuje, że nawet z pozornie kakofonicznych prog-metalowych albumów można uzyskać nie tylko bogactwo barw i soczystą średnicę, lecz również niezaprzeczalne wyrafinowanie, idealnie splecone z iście hollywoodzkim rozmachem. Jeśli tylko ktoś lubi taką manierę na śniadanie, obiad i kolację, to i w nieco mniej patetycznych klimatach osiągnie audiofilską nirwanę. Pozostałej części potencjalnych odbiorców sugerowałbym osobistą weryfikację co i kiedy warto w amerykański kondycjoner wpiąć.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201 & Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Cena: 32 500 PLN
Odkryj na nowo brzmienie swojej kolekcji płyt SACD i CD dzięki MCD600. Ten najwyższej klasy odtwarzacz SACD/CD posiada wszystko czego potrzebujesz, aby cieszyć się godzinami wspaniałych odsłuchów swoich ulubionych płyt.
Sercem MCD600 jest najwyższej jakości, nowo zaprojektowany układ cyfrowy z 8-kanałowym przetwornikiem cyfrowo-analogowym 32-bity PCM/DSD o szerokim zakresie dynamiki i wyjątkowo niskich zniekształceniach. Przetwornik pracuje w trybie Quad Balanced. Oznacza to, że cztery kanały przetwornika są przydzielone dla pojedynczego kanału audio. Dzięki temu zapewniają one dokładniejszą reprodukcję sygnału dźwiękowego, czego efektem są ekstremalna precyzja oraz wybitna klasa uzyskanego brzmienia. Wszystkie sygnały PCM są konwertowane do rozdzielczości 32-bity/384kHz. MCD600 nie tylko dekoduje sygnały PCM z płyt CD i wejść cyfrowych ale także sygnały DSD z płyt SACD.
Oprócz odczytu zwykłych płyt CD i SACD McIntosh MCD600 odtwarza też pliki audio w formatach takich jak AAC, AIFF, ALAC, DSD (do DSD128), FLAC, MP3, WAV (do 24/192) oraz WMA. Pliki mogą być odczytywane z płyt CD-R/RW i DVD-R oraz z nośników USB podłączonych do gniazda na przednim panelu. Oprócz tego MCD600 może też odtwarzać sygnały cyfrowe ze źródeł zewnętrznych – na wyposażeniu jest wejście koncentryczne i wejście optyczne.
MCD600 ma zarówno wyjścia analogowe jak i cyfrowe. Sygnał cyfrowy jest dostępny na wyjściach koncentrycznym i optycznym. Koaksjalne oraz optyczne gniazda wejściowe i wyjściowe, pozwalają na bezpośrednie przesyłanie sygnału o wysokiej rozdzielczości (optyczne do 24bitów/192kHz, a koaksjalne również do 24bitów/192kHz). Natomiast wyjścia analogowe dostępne są zarówno w postaci niesymetrycznych RCA jak i symetrycznych XLR. MCD600 posiada gniazda RCA i XLR o stałym i regulowanym poziomie natężenia sygnału, oferując tym samym nadzwyczajnie dużą wszechstronność w podłączeniu odtwarzacza do posiadanego systemu audio. Dzięki gniazdom o regulowanym natężeniu sygnału możliwe jest podłączenie MCD600 bezpośrednio do wzmacniacza mocy lub monobloków, tworząc w ten sposób minimalistyczny system audio.
Wbudowany wzmacniacz słuchawkowy High Drive, oferuje wyższy od standardowego poziom wzmocnienia. Został on zoptymalizowany do pracy z praktycznie wszystkimi dostępnymi na rynku słuchawkami, czego efektem stało się uzyskanie najwyższej jakości wrażeń odsłuchowych. Wyjście słuchawkowe to jack 1/4 cala.
Czytnik płyt ma podwójny laser (650nm dla SACD, 790nm dla CD). Transport ma tackę z aluminiowego odlewu, zapewnia cichą pracę i posiada układ cyfrowego serwo. Napęd transportu MCD600 obraca płytą CD lub SACD z dwukrotnie wyższą prędkością od standardowej i zapisuje dane w buforze pamięci dla lepszej korekcji błędów i precyzyjniejszego odczytu płyty.
Wzornictwo trzyma się tradycyjnej firmowej stylistyki. Obudowa jest wykonana częściowo z polerowanej stali nierdzewnej, frontowy panel jest wykonany z czarnego szkła, gałki są aluminiowe. Całość uzupełnia nowoczesne podświetlenie LED. Na górnej ściance umieszczono szklany panel z nadrukiem specyfikacji i schematu blokowego. Wyposażenie uzupełniają tradycyjnie gniazda dla sygnałów sterowania i wyzwalaczy.
Specyfikacja techniczna:
• Stereofoniczny odtwarzacz płyt SACD/CD.
• Możliwość dekodowania sygnału cyfrowego o rozdzielczości do 24bitów/192kHz.
• Gniazda RCA oraz XLR o stałym i regulowanym poziomie natężenia sygnału.
• Gniazdo USB umożliwiające odczytywanie plików muzycznych o rozdzielczości do 24bitów/192kHz.
• Wzmacniacz słuchawkowy z gniazdem wejściowym na panelu przednim
• Gniazda optyczne i koaksjalne sygnału cyfrowego (wejściowe i wyjściowe).
• Aluminiowa tacka transportu płyty.
• Pilot zdalnego sterowania.
Dane techniczne:
• Stosunek sygnał/szum …. 110dB (waga A)
• Zakres dynamiki …. 100dB
• Impedancja wyjścia słuchawkowego …. 47Ω
• Impedancja wyjść liniowych …. 600Ω (wyjście symetryczne i niesymetryczne)
• Napięcie wyjścia stałopoziomowego …. 2 Vrms RCA | 4 Vrms XLR
• Napięcie wyjścia regulowanego …. 0-8 Vrms RCA | 0-16 Vrms XLR
• Poziom zniekształceń harmonicznych: SACD: 0.002%, CD: 0.002%, Pliki: 0.002%.
• Wymiary SxWxG …. 445x152x483 mm
• Waga …. 12,7 kg
Cena : 31 500 PLN
Tranzystorowe monobloki McIntosh MC611 to potężne wzmacniacze o mocy 600 Watów, zbudowane w topologii Quad Balanced i wykorzystujące wyjściowe transformatory sygnałowe czyli słynne, firmowe Autoformery™.
MC611 ma sporo udoskonaleń w stosunku do swojego jakże uznanego poprzednika MC601 a także nową jakość w zakresie wykończenia górnej obudowy. W porównaniu do poprzedniego modelu podwojono pojemność filtra zasilacza co dało duże zwiększenie nadwyżki mocy chwilowej nad ciągłą (Dynamic Headroom) z 1.8dB do 2.8dB. Większa pojemność poprawia też jakość odtwarzania basu. Poza tym zastosowano okablowanie wewnętrzne o większym przekroju i lepsze elementy w układzie elektronicznym.
Dzięki zastosowaniu firmowej technologii Autoformer™ wspomniana moc 600 Watów jest dostępna dla kolumn o impedancji 2, 4 i 8 Ω, przy poziomie zniekształceń wynoszącym zaledwie 0,005%. Dla każdej impedancji do podłączenia kabli głośnikowych służą opatentowane, pozłacane gniazda głośnikowe Solid Cinch™ gwarantujące optymalne trzymanie nawet najgrubszych kabli oraz uniemożliwiające ich przypadkowe poluzowanie się. Gniazda te akceptują zarówno wtyki bananowe jak i widełki. Terminale głośnikowe rozstawiono szerzej niż u poprzednika.
Inne zastosowane nowości to: wyższej jakości połączenia wewnętrzne, obwody z ulepszonymi komponentami oraz przyjazny ochronie środowiska system zarządzania zasilaniem. Układ zarządzania energią wyłącza wzmacniacz po 30 minutach bez sygnału wejściowego. Wzmacniacz ma wejście niesymetryczne RCA oraz symetryczne XLR. Są też wyjścia XLR i RCA, co w razie potrzeby może ułatwić bi-amping, tri-amping lub podłączenie subwoofera.
MC611 wyposażono w wiele firmowych technologii oraz specjalnych układów, takich jak: Power Guard®, Sentry Monitor™, Quad Balanced, radiatory McIntosh Monogrammed Heatsinks™ oraz Power Control.
Power Guard® monitoruje i dopasowuje przebieg sygnału aby uniknąć zniekształceń i obcinania sygnału. Sentry Monitor™ to działający bez bezpieczników układ odłączający stopień wyjściowy w przypadku zwarcia – automatycznie przestawia się ona do normalnej pracy gdy problem zostanie usunięty.
Technologia Quad Balanced składa się z dwóch pełnych układów wzmocnienia dźwięku. Każdy z nich posiada dwa niezależne wzmacniacze w układzie push-pull, będące swoim lustrzanym odbiciem. Ich układy wyjściowe są połączone dzięki zastosowaniu opatentowanej technologii transformatorów wyjściowych – McIntosh Output Autoformer. Dzięki powyższym rozwiązaniom stało się możliwe uzyskanie w pełni zbalansowanego sygnału dźwiękowego niemal całkowicie wolnego od zniekształceń i szumów. Zarówno autoformery jak i transformator zasilacza zostały umieszczone tuż za ścianką frontową i każdy w osobnej obudowie.
W tylnej części wzmacniacza zamontowano radiatory McIntosh Monogrammed Heatsinks™ ozdobione monogramem ,,Mc”. Dzięki zastosowaniu w nich materiałów o podwyższonej przewodności cieplnej, zwiększono efektywność odprowadzania ciepła z końcówek mocy.
Power Control to układ umożliwiający włączanie lub wyłączanie różnych innych urządzeń McIntosha połączonych w jeden system. To rozwiązanie jest szczególnie przydatne, gdy mamy do czynienia z rozbudowanymi systemami audio lub zaawansowanymi systemami kina domowego.
Frontowy szklany panel ma nowe, bezpośrednie podświetlenie LED-owe. Centralne miejsce zajmuje duży, wychyłowy miernik mocy. Czarna obudowa MC611 wykonana jest częściowo z polerowanej stali nierdzewnej która współgra z niebieskim watomierzem i gałkami kontrolnymi. Natomiast tradycyjnie na zielono iluminowane są logo producenta i napisy umieszczone na panelu przednim a srebrne, aluminiowe uchwyty uzupełniają wygląd tego pięknego wzmacniacza.
Specyfikacja:
• W pełni symetryczna konstrukcja typu Quad Balanced Amplifier
• Autoformery™ – najsłynniejsze transformatory wyjściowe McIntosha
• Power Guard® – chroni przed przesterowaniem i uszkodzeniem kolumn
• Sentry Monitor® – zabezpiecza przed zwarciem
• Układ miękkiego startu
• Podświetlany watomierz z możliwością wyłączenia podświetlenia
• Wysokiej jakości symetryczne (XLR) i niesymetryczne (RCA) gniazda wejściowe oraz wyjściowe
• Nowe, opatentowane terminale głośnikowe Solid Cinch™
Dane techniczne:
• Moc: 600 Watów (na 2Ω, 4Ω i 8Ω)
• Pasmo mocy …. 20Hz – 20kHz
• Pasmo przenoszenia: +0, -0.25dB 20Hz-20kHz | +0, -3.0dB 10Hz-100kHz
• Zniekształcenia THD: 0.005% maks., 20Hz-20kHz
• Stosunek sygnał/szum wejście symetryczne XLR: 124dB
• Stosunek sygnał/szum wejście niesymetryczne RCA: 120dB
• Współczynnik tłumienia: > 40 (szerokopasmowy)
• Dynamic Headroom: 2,8dB
• Wymiary SxWxG: 445x239x559 mm
• Waga: 45 kg/szt.
Cena: 68 800 PLN / para
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Opinia 1
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale wbrew ogólnie panującemu szaleństwu nieuzasadnionego wzrostu cen praktycznie każdej nowości audio są na tym rynku marki, które szanując potencjalnych konsumentów nawet w przypadku sporej poprawy jakości brzmienia ich nowinek, bardzo wstrzemięźliwie kalkulują oczekiwane za nie kwoty. Owszem, to niestety bardzo rzadkie zjawisko, ale na szczęście się zdarza. Jak myślicie, o kim mowa? Naturalnie o norweskim Electrocompaniecie, który jako jeden z nielicznych od samego początku swej działalności, aż po obecne czasy postrzegany jest jako mistrz końcowych ocen w kontekście jakość/cena. Powiem więcej. W wielu przypadkach, pomimo utrzymania przyzwoitej ceny jego oferta bez problemu zostawia w tyle zdecydowanie bardziej szafujące zerami po przecinku komponenty konkurencji. Tak tak, w swej zabawie w zaawansowane audio już kilkukrotnie spotkałem się z takim obrotem sprawy nie raz. Trochę szkoda, że sprawy wzrostu cen przybrały taki niezbyt przyjazny dla nas bieg, ale z uwagi na brak jakichkolwiek możliwości wpływu na zaistniałą sytuację, skupmy się na jednym z nielicznych rodzynków szanujących swoich klientów, który w dzisiejszym boju testowym wystąpi w następującej konfiguracji: odtwarzacz płyt kompaktowych EMC1 MKIV, przedwzmacniacz liniowy EC 4.8 i potrafiące wypuścić osobny sygnał dla sekcji aktywnej wyposażonych w takową opcję kolumn monofoniczne końcówki mocy AW 600. Zapowiada się ciekawie? Jeśli tak, to zapraszam na kilka akapitów o możliwościach sonicznych wspomnianych zabawek, za przybycie których do naszej redakcji chciałbym podziękować warszawskiemu Hi-Fi Clubowi.
Temat przybliżenia Wam ogólnej aparycji produktów rzeczonej marki nie będzie zbiorem jakiś szczególnych nowinek designerskich, gdyż konstruktorzy od lat podążają wytyczoną na starcie drogą. Jaką? Po obejrzeniu serii fotografii przyznacie, że fantastyczną, gdyż do ubrania bardzo ciekawie wypadających dźwiękowo układów elektrycznych, o czym skreślę kilka strof w dalszej części tekstu, wykorzystuje w zależności od urządzenia większe lub mniejsze korpusy ozdobione wykonanym z czernionego akrylu ze złotymi akcentami frontem. Banał? Bynajmniej. Widziałem kilka prób naśladownictwa i niestety takiego sznytu elegancji nikomu poza Norwegami nie udało się uzyskać. A jak dokładniej to wygląda? Rozpoczynając naszą podróż po poszczególnych bohaterach testu od odtwarzacza płyt kompaktowych trzeba powiedzieć, iż w tym przypadku mamy do czynienia z tak zwanym top-loaderem, czyli odtwarzaczem ładowanym od góry. I jeśli ktoś nie miał z takim CD-kiem ECI do czynienia informuję, że miejsce usadowienia lasera znajduje się tuż przy froncie. Po prostu przesuwamy ku tyłowi przedni wycinek środkowej części dachu wraz z fragmentem frontowego akrylu i jak po wypowiedzeniu zaklęcia Alibaby otwierający się Sezam, jak na dłoni udostępnia nam serce kompaktu. Co wydaje się być ważne i jest bardzo wyraźnie opisane w instrukcji, sam czytnik płyt na czas transportu zabezpieczono trzema śrubami imbusowymi, które tuż przed usadowieniem urządzenia na docelowym miejscu należy odkręcić. Uzupełniając zestaw informacji o samym awersie nie mogę zapomnieć o bardzo ważnych dla designu złotych akcentach. A są nimi: mocujące front do obudowy, zlokalizowane w narożnikach cztery śruby, znajdujący się pod czytnikiem płyt przycisk inicjacji pracy urządzenia, na prawej flance zaaplikowane w kształcie krzyża cztery guziki funkcyjne, a wszystko to opisane również złotą czcionką. Jedynym odbiegającym od firmowego pomysłu na wygląd odstępstwem jest zlokalizowany tuż przy lewym boku wielofunkcyjny błękitny wyświetlacz. Przerzucając wzrok na tylny panel przyłączeniowy znajdziemy na nim jedynie zestaw wyjść analogowych RCA i XLR, a także gniazdo sieciowe i dwa wyjścia cyfrowe: SPDIF i TOSLINK.
Przechodząc z opisem do przedwzmacniacza liniowego oprócz informacji o nieco mniejszej gabarytowo obudowie ciekawostką jest prawie identyczna do źródła topologia akcesoriów na froncie, czyli: cztery śruby w narożnikach, centralny włącznik i z prawej krucyfiks – wszystko w złocie, a z lewej podający nieco typowe dla pre (głośność i wybrane źródło) dane wyświetlacz. I gdy wydawałoby się, że plecy po raz kolejny powielą wygląd kompaktu, po dokładniejszych oględzinach okaże się, że konstrukcja jest w pełni zbalansowana i nie znajdziecie na nich najbardziej popularnego pośród audiofilów wyjścia w standardzie RCA. Tak tak EC 4.8 oferuje jedynie wyjścia analogowe XLR, czy to się komuś podoba czy nie. Uzupełniając listę przyłączy należy wspomnieć jeszcze o wejściach liniowych XLR dla SACD/DVD, CD i RCA nazwane TAPE, TUNER, REC OUT, serii wejść do programowania urządzenia i gnieździe zasilającym IEC.
Zbliżając się ku końcowi tego akapitu doszliśmy do końcówek mocy. Niestety, tutaj żarty się skończyły, gdyż mamy do czynienia z prawdziwymi rozmiarowymi i wagowymi monstrami. Ale na szczęście ich ubranka nie różnią się zbytnio od reszty rodziny i wykonany z czarnego akrylu front zdobią cztery złote śruby, kilka złotych akcentów piśmiennych i centralnie umieszczone, świecące na błękitno logo marki. Dach piecyków z racji ich nagrzewania się podczas pracy uzbrojono w kilka ażurowych bloków wentylacyjnych. Zaś temat rewersu opiewa na podwojone zaciski kolumnowe, zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające i wspomniane we wstępniaku terminale z sygnałem dla aktywnej sekcji zasilanych sygnałem audio kolumn. Ja niestety nie miałem okazji sprawdzić tego patentu w akcji, ale rozmawiałem na ten temat z użytkownikiem tego rozwiązania, który potwierdził jego soniczną zasadność. Wieńcząc powyższy akapit chciałbym dodać jeszcze, że podczas testu do aplikacji płyty w napędzie zamiast standardowego wykorzystywałem dodający szczyptę muzykalności firmowy docisk o nazwie Spider i ergonomicznego pilota.
Moje dotychczasowe kontakty z tytułowym producentem zawsze krążyły wokół spójnego, nasączonego elementami koloru i gładkości grania. Zatem chyba nie muszę nikogo uświadamiać, że każde, czy to testowe, czy też niezobowiązujące – wyjazdowe słuchanie produktów Electrocompanieta było fantastyczną przygodą. I gdy do tego wszystkiego dodamy fakt, iż dzisiejszy zestaw oferuje bezkresne, według producenta dochodzące do 600W pokłady mocy, w rozważaniach przed-testowych nie mogłem mieć innego nastawienia niż konsekwentne zatopienie się w pięknie generowanej przez Norwegów muzyce. I muszę przyznać, że tak też było. Naturalnie całość prezentacji na tle poprzednich starć zrobiła się bardziej zwarta i swobodniej podana, ale na szczęście podczas zbierania się dźwięku system nie utracił tak bardzo poszukiwanego przez wielu melomanów pierwiastka muzykalności. Gdybym miał w jednym zdaniu opisać, jak wygląda świat malowany przez wizytujący mnie system, określiłbym go jako eteryczny w średnicy, ale również kiedy wymagał tego materiał niepozbawiony energii niskich rejestrów i co ważne pięknie rysujący hasające w górnych parcelach pasma akustycznego, nieco posłodzone akcesoria perkusisty. A jak wiadomo, podobny zestaw zalet z dziecinną łatwością potrafi bardzo dobrze pokazać się z jeszcze jednej, w odniesieniu do naszego hobby, bardzo ważnej strony, czyli rozmachu w trzech wymiarach wirtualnej sceny muzycznej. Czy zatem w niniejszym spotkaniu mówimy o ideale? Niestety, nie do końca. I nie chodzi mi bynajmniej o wyrafinowanie – to jest bardzo dobre, tylko o estetykę dźwięku, która dla miłośników grania mocno wykonturowanymi w eterze instrumentami może być nazbyt słodka. Nie, nie zła, tylko zbyt obfita w dobro barwy i masy. Ale pamiętając, że nie ma takiego zestawu audio, który zadowoliłoby wszystkich, uwagę o ortodoksach i hołubieniu konturowości potraktujcie jako informację, że przy całej fantastyczności prezentacji ECI istnieje równoległy świat stawiający na szybkość i ostrość rysunku ponad wszystko. Nic więcej. Jakieś przykłady płytowe? A proszę bardzo. Na początek bez taryfy ulgowej przywołam spotkanie z muzyką Johna Zorna w jego projekcie MASADA z materiałem z koncertu “First Live 1993”. Żeby nie być posądzonym o lanie wody na młyn opiniowanych konstrukcji nie będę rozpływał się w tematach pięknych barw saksofonu, czy dobrze osadzonego w masie kontrabasu, tylko zwrócę uwagę na jeden drobny, ale bardzo ważny dla tej muzy aspekt. Jaki? Oprócz kilku ocierających się o szaleństwo projektów tego krążka, znajdziemy na nim bodajże dwa lub trzy, które poszczególne frazy opierają o bardzo energetycznie nadającą rytm stopę perkusji. Jakiekolwiek spowolnienie lub zbytnie zaokrąglenie tego uderzenia natychmiast powoduje utratę wspomnianej rytmiczności i muzyka zaczyna się rozlewać. Tymczasem w wykonaniu Electrompanieta bez względu na wprowadzaną do dźwięku dodatkową dawkę gładkości i wysycenia w porównaniu do wcześniejszych reprodukcji nie odnotowałem żadnych niedociągnięć. Owszem z każdym uderzeniem szła nieco większa masa, ale nie powodowała uszczerbku na efektywności uderzenia. To miał być strzał w bęben i taki był. Inny niż u konkurencji, ale patrzyłem na to od strony firmowego sznytu, a nie uśrednienia. Po materiale stawiającym na rytm i energię na czytniku srebrnych płyt wylądował kolejny John, tylko tym razem Potter z muzyką dawną w wydarzeniu zatytułowanym „Care-Charming Sleep”. Cóż, gdy przy naprawdę złośliwym podejściu do oceny zestawu na poprzedniej płycie mógłbym wytknąć Norwegom przypisaną każdemu dźwiękowi co prawda fajną, ale jednak krągłość, to w muzyce kościelnej wszelkie wspomniane niuanse były tym, czego miłośnicy tego typu twórczości potrzebują najbardziej. Czy to saksofon, klarnet basowy, czy strunowe instrumenty z epoki, wszystko, powtarzam wszystko włącznie z wokalizą artysty aż piały z zachwytu. To zaś sprawiło, że przez kolejne kilka godzin słuchałem tylko takiej twórczości. Ok. Ponownie fajny występ. A czy można by gdzieś ponarzekać? Szczerze powiedziawszy nie wiem, czy w przypadku tej pozycji jest ku temu jakiś punkt zapalny. Ale gdy postanowiłem zmierzyć naszych bohaterów z bardzo dobrze zrealizowanym Bobo Stensonem w Trio i jego najnowszym projektem „Contra La Indecisión”, okazało się, że set ze Skandynawii co prawda przepięknie, ale zawsze pokazuje blachy w odcieniu lekkiego złota, a powolnie wybrzmiewający u Stensona kontrabas stawia bardziej na pudło rezonansowe niż struny. Umiejętnie to dozuje, ale stoi na straży większego udziału pojemnika niż drutów w przekazie muzycznym. Ale zastrzegam, skreślony przed momentem słowotok jest li tylko pokazywaniem pomysłu na dźwięk tego brandu, a nie wytykaniem potknięć, jednak dla ukazania prawdy musiałem tę płytę aż tak drobiazgowo przeanalizować. Ale żebyśmy dobrze się zrozumieli, wszystko co wydarzyło się w moim salonie muzycznym bezproblemowo brylowało w mojej estetyce obcowania z muzyką.
Próbując na zimno określić wynik starcia Norwegów z posiadanymi przeze mnie Japończykami spokojnie mogę powiedzieć, że panowie z północnej części Europy konsekwentnie kroczyli swoją, wytyczoną przed laty drogą barwy i masy, ale nie popadali przy tym w ich szkodliwy nadmiar. Owszem, przez cały czas ten sznyt był odczuwalny, jednak umiejętnie aplikowany w wymagających tego rodzaju działalności momentach. Gdybym miał określić grupę docelową dla testowanego seta: EMC 1 MKIV, EC 4.8 i AW 600, powiedziałbym, że jeśli nie jesteście uczuleni, powtarzam uczuleni na punkcie grania kolorem, spotkanie z Elektrocompanietem może być tym, co zaspokoi Wasze najskrytsze oczekiwania. A co mam na myśli mówiąc o uczuleniu? Nic nadzwyczajnego, gdyż chodzi mi jedynie o miłośników żyletek przecinających między-kolumnowy eter, czyli w domyśle wielbicieli smagania swoich narządów słuchu ostrymi dźwiękami, a nie głaskania relaksującą muzyką. Niestety nie mam pojęcia, do jakiej kasty zaliczacie się Wy, ale jeśli utożsamiacie się z osobnikami kochającymi harmonię soniczną, powinniście spróbować sił z tytułowym zestawem. To może być strzał w przysłowiową dziesiątkę.
Jacek Pazio
Opinia 2
W czasach bezideowego, rozbuchanego konsumpcjonizmu, gdzie postępu nie wyznacza indywidualizm i unikalność a powszechny, ślepy pęd za pozornymi nowościami sygnowanymi konkretnym logotypem, są marki, które ów powszechny wyścig zbrojeń niejako omija. Zamiast realizować zapotrzebowania masowego odbiorcy, a sukces utożsamiać z sezonową popularnością, robią swoje i uparcie mierzą wysoko. W dodatku są to marki, których wyroby jesteśmy w stanie kolokwialnie mówiąc „brać w ciemno”. I nie chodzi mi w tym momencie wyłącznie o rynek audio, ale ogólnie o operujących w swoich niszach tzw. dostawców wszelakich dóbr luksusowych wpisujących się w nasze, nad wyraz subiektywne upodobania, gusta i guściki. Na mojej prywatnej liście z pewnością nie zabrakłoby czasomierzy Omegi i TAG Heuera, destylatów Ardbega, oraz nagrań sygnowanych przez Mapleshade Records i ECM. Jeśli zaś chodzi o Hi-Fi to nie ukrywam fascynacji wychyłowymi wskaźnikami Accuphase’a, Luxmana czy McIntosha a zarazem minimalistyczną elegancją Skandynawów z Electrocompanieta. Jak widać trudno którykolwiek z powyższych przykładów określić mianem mainstreamu a jednocześnie, w gronie pasjonatów danej tematyki, nie są to jakieś egzotyczne i tajemnicze hasła. Dlatego też niezmiernie miło mi poinformować, iż dziwnym zbiegiem okoliczności w ramach dzisiejszej recenzji przyjrzymy się właśnie norweskiej myśli technicznej i to myśli w topowym wydaniu, czyli w postaci systemu marzeń, w skład którego weszły odtwarzacz EMC 1 MKIV, przedwzmacniacz EC 4.8 i to na co czekaliśmy od dawna – flagowe monobloki AW600 Nemo.
Czego jak czego, ale rozpoznawalności urządzeniom Electrocompanieta odmówić nie sposób. Co prawda od jakiegoś czasu na szersze wody próbuje wypłynąć kolejny projekt Arilda Abrahamsen – Abrahamsen Audio, ale to nie czas i nie miejsce na dywagacje dotyczące genezy różnic i podobieństw obu marek. Skupmy się zatem na dzisiejszych bohaterach, których czernione akrylowe fronty i delikatne złote akcenty okraszone są ciepłą błękitną poświatą centralnie umieszczonych logotypów. Nie wiem jak Państwo, ale do mnie taka estetyka szalenie przemawia, choć pomimo upływu lat nie jestem w stanie przeboleć zastąpienia mini-piktogramów niezwykle czytelnymi, lecz niestety zdecydowanie mniej eleganckimi błękitnymi wyświetlaczami.
Zacznijmy jednak od początku, czyli od odtwarzacza EMC 1 MKIV, który jest pełnokrwistym top-loaderem reprezentuje dalece inny pomysł na umiejscowienie samego napędu od mojej austriackiej „cukiernicy” Ayona, czy też japońskiej „rozgwiazdy” C.E.C.-a Jacka. Bowiem u Norwegów drajw znalazł się tuż przy samym froncie a po zasunięciu jego pokrywa zrównuje się z arylowym płatem głównym. Po lewej stronie tej pseudo-szuflady umieszczono wyświetlacz a po prawej charakterystyczny „krzyżak” złożony z czterech mosiężnych przycisków nawigacyjnych. Temat guzikologii kończy włącznik główny usytuowany tuż pod transportem. A właśnie. Skoro mamy do czynienia z top-loaderem, to nie mogło zabraknąć stosownego krążka dociskowego, który może zostać zastąpiony opcjonalnym, obejmującym swymi ramionami cały srebrny krążek dociskiem o wszystko mówiącej nazwie Spider. Jak przystało na flagowe źródło cyfrowe na swych plecach EMC 1 może pochwalić się zarówno zbalansowanymi jak i dostępnymi w wersji RCA wyjściami analogowymi, choć akurat tych drugich lepiej używać jedynie w przypadku, gdy reszta toru nie wspiera XLR-ów. Nie zabrakło również wyjść cyfrowych (toslink i coax), oraz gniazda RS-232 i wejścia triggera. Gniazdo zasilające umieszczono niemalże centralnie po środku, co z pewnością „ucieszy” większość posiadaczy trójnogich stolików audio.
Przedwzmacniacz liniowy EC 4.8, z okazji testu monobloków AW 180, już u nas gościł, więc nie będę się powtarzał i jedynie przypomnę, że na lewej flance smolisto-czarnego frontu mamy błękitny wyświetlacz, na prawej czteroguzikowy krzyżak nawigacyjny a w centrum złotą nazwę marki, firmowy logotyp (tym razem złoty a nie błękitny) i włącznik główny. Za to na ściance tylnej użytkownicy do dyspozycji otrzymują dwa wejścia zbalansowane, trzy RCA i wyjście na analogowy rejestrator, oraz wyjścia XLR. Nie zbrakło również firmowych interfejsów SPAC i dwóch gniazd USB (ładowanie/sterowanie/serwis) a gniazdo zasilające ulokowano tym razem z lewej (patrząc od frontu) strony.
Niejako na deser zostawiłem najbardziej absorbujący gabarytowo element, a raczej elementy, dzisiejszej układanki, czyli potężne 600 W monobloki AW600 Nemo, które są … po prostu duże i z faktem tym nie ma nie tylko co dyskutować, co i ukryć się nijak nie da. Całe szczęście nikt nie wpadł na żaden szalony pomysł przyozdobienia ich jakimikolwiek wyświetlaczami, czy też wskaźnikami oddawanej mocy, więc ze stoickim spokojem możemy podziwiać centralnie umieszczony złoty napis i charakterystyczny błękity firmowy logotyp zdobiący masywny, czerniony frontowy płat akrylu. Ściana tylna przedstawia się równie minimalistycznie. Znajdziemy bowiem na niej podwójne terminale głośnikowe (niestety z kołnierzami utrudniającymi aplikację masywnych widełek), zintegrowany z gniazdem zasilającym i bezpiecznikiem włącznik główny i wejście XLR z dodatkową „przelotką” Link.
Mając na co dzień, i to od ładnych paru lat, przyjemność użytkowania pierwszej wersji integry ECI 5 przesiadka na dwie monumentalne końcówki Nemo z przyległościami była czymś w stylu trafienia kumulacji w Totka i randki z Monicą Bellucci (20 lat temu) w jednym. Zanim jednak owo zderzenie własnych przyzwyczajeń z dostarczonymi przez polskiego dystrybutora – warszawski Hi-Fi Club norweskimi flagowcami przybrało jakąś bardziej zobowiązującą formę mieliśmy okazję nie tylko obserwować zmiany zachodzące podczas okresu ich akomodacji w naszym OPOSie, co przede wszystkim w ramach unboxingu i spięcia całości w niemalże kompletny (zabrakło kolumn Nordic Tone – Model 1) system nieco nagimnastykować. O ile nad zagadnieniami natury logistycznej nie ma co się specjalnie rozwodzić, bo ile miejsca potrzebowała „flota” ECI widać na powyższych zdjęciach, to o samej akomodacji pozwolę sobie co nieco wtrącić. Otóż sam kilkudniowy okres adaptacyjny przybyłej elektroniki jest u nas swoistym standardem i nawet jeśli o nim nie wspominamy, to proszę mi wierzyć na słowo, że takowy zarówno u Jacka, jak i u mnie zachodzi, jednak w przypadku Electrocompanietów warto mieć na uwadze jeszcze jeden drobiazg. Otóż skoro trudno oczekiwać aby nabywcy 600-ek trzymali je cały czas pod prądem (każda bez obciążenia pobiera z sieci 230 W), to każdy krytyczny odsłuch powinien być poprzedzony co najmniej półtoragodzinną, a jeśli jest taka szansa nawet dłuższą, rozgrzewką. Niezastosowanie się do powyższej sugestii jakiejś strasznej krzywdy nam oczywiście nie wyrządzi, lecz warto mieć świadomość, iż przez blisko dwie godziny będziemy raczyć się zaledwie ułamkiem możliwości monobloków. I proszę mi wierzyć na słowo – nie piszę tego, aby wyprowadzić z równowagi ekologów, bądź zaskarbić sobie wdzięczność lokalnego dostawcy energii elektrycznej, lecz powyższą uwagę opieram na wielokrotnie powtarzanych – empirycznych doświadczeniach. Właśnie w ciągu pierwszych dwóch godzin dźwięk z nieco spowolnionego i ujednoliconego nie dość, że tężeje, to nabiera rozdzielczości i selektywności. Jednoznacznie ewoluuje – przestaje być jedynie „duży” a zaczyna być spektakularny. Różnice pozornie, znaczy się na papierze, wydawać by się mogły niewielkie, ale w praktyce porównać je można do zestawienia ze sobą Gérarda Depardieu z Dwaynem Johnsonem – waga niby podobna, ale reszta … I tutaj jest dokładnie tak samo. Weźmy na ten przykład będący nader udaną mieszanką synth-popu i rocka album „IN DREAM” Editors, gdzie bas praktycznie we wszystkich utworach stanowi podstawę motoryki i beatu a jakiekolwiek jego spowolnienie, czy też zaokrąglenie sprawia, że ekipa ze Stafford zaczyna brzmieć jak po Pawulonie. I tak właśnie ów krążek wypada na „zimnych” norweskich katafalkach. Za to powtórka z rozrywki, czyli druga tura z tym samym krążkiem po blisko dwóch godzinach dopiero pokazała prawdziwe oblicze Electrocompanietów. Do głosu doszły wieloplanowość, świetna rozdzielczość i niesamowita homogeniczność brzmienia, którą poniekąd zawdzięczały ponadprzeciętnie soczystej średnicy i gładkim wysokim tonom. A właśnie – górny skraj pasma to swoisty fenomen testowanego seta – z jednej strony bowiem nie sposób zarzucić mu nawet śladowej szklistości, czy hiper detalicznego osuszenia, a jednak nie jest to ani zaokrąglony, ani tym bardziej wycofany zakres. Po prostu słychać to, co słychać być powinno a że pod względem jedwabistej gładkości wypada lepiej od konkurencji, to raczej nie powód do zmartwień. Podobnemu uszlachetnieniu poddawana jest też średnica ze szczególnym uwzględnieniem głosów ludzkich, co objawia się ich dosaturowaniem a tym samym poprawą namacalności, gdyż z jednej strony mamy nieco powiększone źródła pozorne a z drugiej nikt nie zabiera im „oddechu” i otaczającego je powietrza.
Na takim sposobie prezentacji zyskują nieco szorstkie, żeby nie powiedzieć „garażowe” nagrania, gdzie pod względem muzycznym wszystko jest w jak najlepszym przypadku a jedynie owa wspomniana surowość może na dłuższą metę być zbyt fatygująca. A po przepuszczeniu przez ECI nawet ścieżka dźwiękowa z czterech pierwszych sezonów „Sons of Anarchy” na CD brzmi nieco bardziej „analogowo”. Nie mówię, że zbliża się do poziomu dźwięku jaki oferuje wersja wydana na podwójnym, transparentnym winylu, bo się nie zbliża, ale przynajmniej, jak na moje ucho, jest znacząco lepiej.
Oczywiście powyższe dywagacje dotyczą opisu całego systemu jako takiego i są wypadkową jego poszczególnych składowych. Jeśli jednak miałbym oceniać, bądź chociażby pokrótce scharakteryzować, każde z urządzeń osobno, to dokonując naprawdę daleko idącego uproszczenia mógłbym stwierdzić, iż CD skupia się przede wszystkim na średnicy, przedwzmacniacz również niemalże lampowy środek pasma ubogaca lśniącą górą a monosy dokładają od siebie potęgę i iście hollywoodzki rozmach. Ponadto śmiem twierdzić, iż to właśnie AW600 Nemo są w tym zestawieniu największymi, i to nie tylko ze względu na swoje gabaryty, gwiazdami. Patrząc na ich moc a przede wszystkim walory soniczne a następnie konfrontując to z kwotą, jakie za nie oczekuje producent na tle konkurencji wydają się reliktem minionej epoki i czasów, gdy właśnie w granicach 50-80 kPLN można było oczekiwać iście ultra high-endowych doznań. One nie mają praktycznie żadnych ograniczeń – śmiało można zakładać, iż są w stanie wysterować praktycznie dowolne, dostępne na rynku konsumenckim, zespoły głośnikowe a zarazem w ich brzmieniu trudno doszukiwać się epatowania posiadaną mocą, sztucznego prężenia muskułów i generalnie taniego efekciarstwa. One po prostu robią swoje, to do czego zostały stworzone i robią to świetnie. Trzeba jednak dać im dłuższą chwilkę na to, by mogły w pełni rozwinąć skrzydła, ale warto, oj warto.
Po blisko dwutygodniowej przygodzie z tytułowym systemem i mając świadomość ile za takie brzmienie mogłaby oczekiwać biorąca udział w szaleńczym pędzie ku cenowej stratosferze konkurencja, na usta cisną mi się słowa piosenki Anny Marii Jopek
„Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam
Na pierwszej stacji, teraz, tu!”
A stacja ta zwie się Electrocompaniet i jeśli miałby to być mój docelowy set na kolejne długie lata, to też bym z tego powodu nie płakał. Choć będąc zupełnie szczerym, to … do pełni szczęścia w zupełności wystarczyłaby mi parka AW600.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Ceny:
Electrocompaniet EMC 1 MKIV: 19 800 PLN
Electrocompaniet EC 4.8: 13 800 PLN
Electrocompaniet AW600 Nemo: 54 800 PLN (para)
Dane techniczne
EMC 1 MKIV
Obsługiwane formaty: CD, CD-R, CD-RW
Napięcie wyjściowe: 2.3Vrms (RCA), 4.6Vrms(XLR)
Poziom szumów: < -130dB
Separacja kanałów: > 110 dB
Zniekształcenia THD+N: <0.003%
Dynamika: 120 dB
Równomierność pasma przenoszenia 20Hz-20kHz: 0,05dB
Pobór mocy: 25 W, 0.5 W (Standby)
Wyjścia analogowe: para RCA, para XLR
Wyjścia cyfrowe: SPDIF COAX, SPDIF TOSLINK
Wymiary (S x G x W): 482 x 422 x 120 mm
Waga: 18 kg
Electrocompaniet EC 4.8
Wejścia: 2 pary XLR, 3 pary RCA
Wyjścia: 1 para XLR, para Record Out (RCA)
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Impedancja wyjściowa: 100 Ω
Maks. napięcie wejściowe: >15 Vp-p (RCA), >30 Vp-p (XLR)
Maks. napięcie wyjściowe: >15 Vp-p (RCA), >30 Vp-p (XLR)
Wzmocnienie: – 111dB do +6dB
Poziom szumów: <-130dB (@ 0dB gain)
Pasom przenoszenia: 0.5 – 200.000 Hz
Separacja kanałów: > 120dB
Zniekształcenia THD + N: <0.002%
Pobór energii: 30 W (bez obciążenia)
Wymiary (S x G x W): 483 x 386 x 76 mm
Waga: 9 kg
Electrocompaniet NEMO (AW600)
Moc znamionowa: 1×600 W / 8 Ω, 1×1200 W / 4 Ω
Wejścia: XLR
Impedancja wejściowa: 330 kΩ
Impedancja wyjściowa (20 Hz-20kHz): < 0,009 Ω
Pasmo przenoszenia: 10-120 000 Hz
Max. prąd: > 150 A
Zniekształcenia THD+N (@1 kHz -1 dB, 8 W): < 0,0015 %
Szum własny (400 Hz – 30 kHz) : 150 µV
Współczynnik tłumienia – Damping factor (20 Hz – 20 kHz): > 850
Pobór energii (bez obciążenia): 230 W
Wymiary (S x G x W): 465 x 450 x 288 mm
Waga: 41 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Mocno analogowo zaczynają się nam wakacje. Po McIntoshu MP1100 i Gold Note PH-10 przyszła bowiem pora na kolejny przedwzmacniacz gramofonowy – VTL TP2.5 Series II.
cdn. …
Opinion 1
Before we noticed, from the last test of a phonostage, which was described during the test of a turntable (Electrocompaniet ECG 1 + ECP 2) , three months have passed, and since a phonostage only test (Audio Flight FL Phono) even half a year. So we decided that it is time to catch up and have a look at something that arrived on the market during this time. As usual in such case, we were not sure from which price segment we should take the device for testing. On one hand we have never hidden, that we have most fun with extreme High-End devices like Ypsilon or Audio Tekne, but on the other, we are painfully aware, that reality bites, and we will be choosing between the RCM Sensor 2, Trilogy 906 or Tellurium Q Iridium. Fortunately this is only a hobby, and audio products are difficult to be treated as necessities, so having something interesting in our system, and trying to develop further, we do not need to hurry. It is much better to approach this with a clear mind, and think a few times over, if we really need this, and what could we need in the future. And here we touch the essence of things, as functionality and user friendliness should accompany good sound, and not only be a marginal item. So what am I talking about? I do not know, how you perceive it, but I noticed in myself, that I have a kind of sloth, which makes me reluctant to unscrew a device (like the Octave Phono Module), plug it out of the system, or other actions required to change the settings of the phonostage. In addition I am very happy if a device is able to handle at least two turntables/cartridges, what makes the life of a reviewer much easier, as it allows comparisons without the need for re-plugging cables and pauses, negatively influencing comparisons. Applying the criteria above would make probably only the Phasemation EA-1000 pass the test, from the devices we tested, so we have placed the threshold really on a high level. However also this time we were lucky – we found the newest proposal from McIntosh, the top, but modestly priced, for a high-end product, MP1100 phonostage.
While on more or less budget level phonostages are often characterized by small dimensions, when we move to the higher quality and price level, then the size increases, and in High-End it often reaches really imposing figures. Fortunately McIntosh kept common sense and it fits within one item of the full-size Hi-Fi limit. As usual for this American legend, the front panel is made of glass and has aluminum sidings, and has the company, a bit old-school looks. So we have a centrally placed, green lit logo and model name, on both sides we have the familiar VU meters for the left and right channel. Just below those there are two classic knobs, from which the left selects the inputs, while the right sets their load. Between those and the two line display we have the mute and standby/reset buttons. But if you want to know more about the functionality I refer you to the user manual.
Through a window in the top panel we can see four 12AX7A (two per channel) placed in a special trough and also lighted green. However, I have good news for all people not being fond of the neon aesthetics, the lighting can be switched off through the menu of the device.
The MP1100 is the first, in the history of the American manufacturer, fully symmetrical phono preamplifier, and considering the fact, that McIntosh itself describes it as reference, the project received appropriate attention. The construction is dual mono, and the channels were separated not only electrically but also mechanically. Also, the power supplies were electrically separated. But this is only a prelude to the attractions awaiting us on the outside. Looking at the back panel we can initially think we deal here with an integrated amplifier and not a phonostage, and that because at the bottom there are four ground terminals, which very much resemble loudspeaker terminals. As we deal here with a balanced device, it should not come as a surprise, that all the sockets are located at the back accordingly. So, the input terminals are going towards center from the extremes, following the middle line of symmetry. So we have doubled line outputs in XLR and RCA format, line inputs in the same assortment and phono inputs one balanced and three RCA ones. One level lower besides the four ground terminals I already mentioned, there is an IEC power socket, trigger ports, external IR input and … three digital outputs – coaxial, optical and USB. Why? Most probably someone from R&D decided, that it would be worth connecting the analog with the digital world and implemented in the MP1100 the ADC functionality (a reverse DAC) which allows to digitize the vinyls you own to 24 bit/96 or 192 kHz digital files. You can also download a dedicated software from the manufacturer’s web pages. But going back to the analog, on all inputs you can precisely define the load for each used cartridge. At our disposal are 8 capacitance settings, 7 resistance settings, not even mentioning the MM/MC choice, as this is obvious. There are also presets available for the company turntables MT10 and MT15. But you can also create your own presets and store them in one of five empty slots. You can also select a mono profile and choose from different correction curves – RIAA, LP, NAB and 78. But this is not all, the unit also has two filters available, Rumble and Scratch, where the first eliminates the noise of the LP, while the latter minimizes the clicks and ticks you might hear if the vinyl is scratched. The device is also equipped with a remote controller, which allows you to set almost all settings from your comfort chair, if you have eagle sight or have some binoculars handy, as the display is absolutely not readable from a distance of a few meters. When you come closer things are different, of course, and using the remote you do not leave fingerprints on the fascia.
So until now, you could see the MP1100 as an audiophile equivalent of a classic American road cruiser, where emphasis was put on the comfort of the trip, meaning here user friendliness and intuitiveness. But what is the impression when you turn the ignition key, I mean, awaken the phonostage from standby? In short, it does not come far from the elegant design and the stereotypical master of the American sound, although with a slight correction to the latter. I mean the McIntosh sounds big and energetic, but without any traces of sluggishness and bulky sound sometimes associated with that kind of sound. Here we do not have too much of the slow and thick, because we cannot say a bad word about timing as well as control of the whole, including the lowest notes. In addition I base my observations not on the anorectic, in terms of the bass support, baroque trill, but on really heavy metal sound, like “Hardwired … To Self-Destruct” Metallica or “Das Seelenbrechen” Ihsahn. What was interesting, even in the climatic moments, the cacophonic madness did not escape control even by a millimeter, and the whole had some tube-like boost and saturation. Due to this delicate reclaim the shrillness was somewhat tempered, and the result of that was a little less offensive character of the sulfur and hellish fire exhaling repertoire. Interestingly the guitar riffs and percussive passages did not lose anything from their rage, and the slight shift of the gravity point down even increased their power and intensity. It is also worth mentioning, that the McIntosh was very generous in handling their mastering, which is far from being audiophile grade, not branding it, but only showing a shallow stage, on which the long-haired musicians growled their lugs out.
But to notice this fact, we should have some comparison with better recorded discs. If our musical interests do not reach beyond hard’n’heavy genre, then the case of flat sound stage is a non-issue and we can feel like being in seventh heaven, I mean behind the seventh ring of hell, or … wherever one likes to be. But let us rest this topic. I mentioned about some better recordings and I would like to have a closer look at that topic. Leaving the clatter aside, let us turn to the more sublime musical themes served by the Tingvall Trio on the album “Vagen” http://tidal.com/album/7358963 , where besides the sounds of the instruments we can hear what we call playing with silence, which makes a splendid job here. Only here we can truly appreciate the breath and the idea for the unconstrained, natural sound implemented in the MP1100. Maybe the contours are not as precise, as some solid state devices are able to draw, but let us be frank – we are not deciding to buy a tube product to have our senses attacked by sounds split in analytical particles, instead of having a homogenous spectacle.
As a kind of desert I left the typically Hollywood-like approach to symphonics, the soundtrack to „Star Wars: The Force Awakens” John Williams, where the dense and pompous arrangement comes together with above average musicality. It turned out very quickly, that the dark, full of subcutaneous unrest, climate ideally fitted the McIntosh, which could finally show what it is capable of, showing its devotion to momentum and playing with a wide and deep sound stage, reaching far beyond the line of speakers, with a very realistic performing apparatus placed on it. Really great.
After the almost two weeks of using the MP1100 I must confess, that I regretted having to plug it out of my system. Not only that McIntosh introduced to market a phonostage capable of reproducing an orchestral tutti easily, as well as the brutality of the heavy metal hell, yet the contact with it was wonderfully spoiling. It made playing vinyl resemble an incredibly comfortable ride with an American limousine. Everything was there for touching, there was nothing we needed to reach down for, replug, unplug, as we can make every setting not even having to leave our listening chair, and the green light can make us feel like little explorers, reading the comic books with Superman and his “allergy” to kryptonite. But those are just insignificant add-ons to the company design and classy, tube sound, which does not leave us inert. You can only love it or hate it. I think I do not need to mention, that I am fully part of the first of the two mentioned groups of people. And You?
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Digital player: Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Integrated amplifier: Electrocompaniet ECI5; Devialet Expert 440 Pro
– Loudspeakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker Cables: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Power Cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall Socket: Furutech FT-SWS(R)
– Antivibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+
– Table: Rogoz Audio 4SM3
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinion 2
Maybe it will sound strange, but when I started to write this paragraph, I could only think – finally! Why did I decide to open our meeting with this optimistic phrase? Please look at the list of our latest reviews and meetings. For an analog lover, like myself, such long abstinence from any review of such devices is like being exiled to Siberia. And you probably know, how big the devastation of psyche can be, when you are devoted for so long from something that brings you joy, in this case the turntable. Well, of course, I always have my reference point available for me, but as it often happens, there is always a burning need to explore further, to search for new products, which approach the world of the vinyl disc in a different way. So I waited, and waited, but finally my patients was rewarded. So what did put me in a state of bliss? A very interesting, as it is made based on electron tubes, phonostage coming from a very renowned and recognizable manufacturer from United States – McIntosh. So when I revealed my hand of cards for today’s test, I can only add, that this product is named MP1100 and was supplied for testing by the Warsaw based Hi-Fi Club.
Describing the looks of McIntosh products is not very rewarding. Not that I would lack the appropriate words, but each approach to the very unified design is a kind of acrobatics. However I need to do this somehow, so I will just remind you about the general looks and concentrate on the functionality of the tested device. Starting from the front we see a fascia which is typical for all McIntosh components, a panel from darkened glass, held in place by aluminum sidings. On this plate, resembling a TV screen, we have two VU meters, scaled in dB, with the company logo and model name placed between them. But this is not all, as on the lower part, we have, looking from left, a knob for input selection, mute button, a multifunctional display, allowing us to find out in which mode the preamplifier operates currently, a standby button and a second knob, which is used to set the appropriate load for the used cartridges. Moving to the back, on the top plate we have three rectangular holes used for venting the electron tubes placed below. And when you think, the most important parts are already described, the back panel tells you wrong. The constructors from behind the ocean placed there a wealth of various analog and digital inputs and outputs, making the unit a real centerpiece of a system. To my surprise, besides the various inputs for the cartridges and line outputs, in XLR and RCA standards, we have a set of digital outputs (USB, Optical and RCA), what means, that the MP1100 can be used as a device to turn your vinyls into digital files. Please allow me not to comment on that, so that I keep my mental balance untouched, and just add, that there is a battery of four grounding terminals available and there is also an IEC power socket. So this is how our tested unit looks like, in short. So if you are not offended by the digital connections, please proceed to read about how the unit fared in my test.
So what can you expect from a device, which uses hot, glowing tubes in its construction? Well, nothing else than vividness of the sound. Yes, I met some tube amplifiers, which tried to imitate solid state, but you will find nothing like in the American construction. You do not apply the amber glowing attributes of an old radio in your product to later claim, they have no influence on the final sound. McIntosh engeneers are very consistent in claiming the final sonic result by applying the tube technology. This means, that in the continuation of this review we will be revolving around the aesthetics related to vacuum tubes. However before I start digging further, there is one item I need to mention before. The device has a built-in “eco” functionality, which powers it off, when there is no signal present at input for some time. This goes against our typical approach of warming up our gear before listening. But I would say this is the only negative thing that I noticed during the dozen or so days I used it in my system. It was a bit different presentation, than I have on a daily basis, but you cannot blame the product, that it sounds in the aesthetics of the used circuitry. Going closer to the specifics and supplementing the knowledge abou the sound of the MP1100 we must mention the proper reproduction of the virtual sound stage, in terms of width and depth. Looking at the mentioned vividness we need to see, that it calls upon homogeneity, what results in slight rounding off the edges of the virtual sources. No, it was not anything similar to drawing contours with a thick marker, but it was not a thin scriber but rather a thicker, soft pencil, but we can hear this from the first moment. After listening to a few discs, this becomes an indispensable part of the sound, but when you switch over from the solid state Theriia to the tubed McIntosh, then you can clearly hear the difference in the intimacy of the generated music. And when we add to the list the slightly darker presentation of the world of sounds, then we have an almost ideal recipe for a device allowing us to draw most pleasure from the interaction with the beloved music, and not analyze the individual sub-ranges. To show you the results of my testing, I will use three disc examples. The first one was Andreas Vollenweider with “Caverna Magica”. The effect? This was probably the only part of the test, which showed, that smoothness and homogeneity of the sound, placed above everything else, is not always the ideal partner to all music. Unfortunately, electronic music has its own rules, and while it was not at all bad, I missed sometimes God’s spark in some of the critical moments. But I would not scratch the tested phonostage from the list of potential listening candidates, because you need to take into the equation my system, which is directed to musicality by itself. And it is widely known, that building a synergistic system is based on the consequences of the choices of the individual elements, and the tested counterproposition to the Theriaa was only tested here, and not evaluated for keeping. This is the reason, that small shortcomings in the reproduction of the acuity of the treble, are only an indication, where to watch out for, where to plug-in the 1100, and not a problem in itself. To visualize the assets of the American preamplifier, in the next step I tasted the disc “Missa Fortuna Desperata” Jacob Olbrecht from the catalog of the Harmonia Mundi label, pressed during the best years of the analog. That resulted in only positive impressions. Vocals supported by instruments from the age seemed to be created to cooperate with products carrying tubes in their innards. The fantastic balance between saturation and the reproduction of resolution of the individual vocal parties allowed to reproduce the different timbres of the vocalists perfectly, what translated into their very good separation and localization between the speakers. And not only that, the veil of the treble not being fully lighted disappeared, I did not feel even the shortest moment of loosing the presence of the musicians in the church. When the whole ensemble sung, it got really dense, when a single solist was singing, then you could hear the echo of the church filling in the void. Trying to describe this with only once sentence, I would say this was a sonic masterpiece. True, this was still within the tube aesthetics, but worth every penny spent for this preamplifier. The last disc I played was the concert disc from Antonio Forcione, issued by the Naim Label. In this case you could also hear the influence of the tubes, but it had no effect on the energy of the sound of the guitar opening this double album. It was a bit warmer, a bit more saturated, but when the musician wanted also energetic and predatory. Even more, from this approach profited the contrabass, which provided a touch more sound from its body, but not too much. Also other instruments present on the recording benefited from the McIntosh touch – the flute, cello or even the drums. Of course, when confronting this presentation with my master, I must confess, that it had clear signs of the used construction, but in contrast to electronic music, it was just another point of view, and not a too soft idea for reproducing the reality of the musical event. And I must say, that if I would not have my current, well configured set, I would be able to live with this kind of presentation for years. Of course I would try to change some cables here and there, but those would be just a final touch to the sound, and not a try to make brutal influences on the musical presentation.
I am happy, that despite the fact of having my system receive additional amount of warmth, saturation and smoothness, I still perceived the tested device in such positive aura. Naturally this is a completely different way of sounding, than I have in my current system, but due to the general sonic abilities and the engagement of the listener in the musical events presented, it will catch a lot of people, who will become its fervent supporters. I had already a very sonically dense system to start with, and before this test I was very reluctant to try out products carrying electron tubes. Yet this test clearly showed, that as long as the manufacturer has an idea of what our game is about, he can balance the final sound, so that even most musical genres can profit from it. Approaching the end of our meeting and concluding this test I warmly encourage you to try out for yourselves what McIntosh can bring into your system, especially their phonostage MP1100. This is really a very interesting proposal, and even if it would not convince you with the wealth of functions, then it for sure will do that with the sound it produces.
Jacek Pazio
Distributor: Hi-Fi Club
Price: 37 600 PLN
Technical details:
Total Harmonic Distortion: Phono: 0.02% (Phono), 0.005% (Line In)
Frequency Response: +/-0.2dB @ 20Hz – 20,000Hz; +0.2, -3dB @ 10Hz – 50,000Hz
Maximum Voltage Output: 20/10 V RMS
Input Impedance:
– Resistance: 25, 50, 100, 200, 400, 1k or 47 kΩ
– Capacitance: 50, 100, 150, 200, 250, 300, 350 or 400 pF
– Line In: 100 kΩ (XLR) / 50 kΩ (RCA)
Phono Voltage Gain: 40dB, 46dB, 52dB, 58dB or 64dB
Signal To Noise Ratio (A-Weighted):
– MC: 80 dB
– MM: 84 dB
– Line In: 118 dB
Maximum Input Signal: 10mV (MC), 100 mV (MM), 20V (XLR), 10V (RCA)
Sensitivity (for rated output): 1,25 mV (MC), 10 mV (MM), 4V ( XLR), 2V (RCA)
Rated Output: 4V (XLR), 2V (RCA)
Output Impedance: 200 Ω (XLR), 100 Ω(RCA)
Digital Output Sample Rate:
Optical: PCM – 24-bit/96kHz or 192kHz
Coaxial: PCM – 24-bit/96kHz or 192kHz
USB: PCM – 24-bit/96kHz or 192kHz
Vacuum Tube: 4 x 12AX7A
Power Consumption (On): 50 W
Dimensions (W x H x D): 44,5 x 15,2 x 45,7 cm
Weight: 11,8 kg
System used in this test:
– CD: ReimyoCDT – 777 + ReimyoDAP – 999 EX Limited
– Preamplifier: Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier: Reimyo KAP – 777
– Loudspeakers: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
– Speaker Cables: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”; antivibration platform by SOLID TECH; Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V; Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
Analog stage:
– Turntable:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Phonostage: RCM THERIAA
Najnowsze komentarze