Opinia 1
Oprócz zwyczajowego polowania na co smakowitsze nowości a więc uczestnictwa w czysto umownym branżowym „wyścigu” / „czelendżu” (ukłon w kierunku korpoludków) o tytuł szczęśliwca, któremu przypadnie w udziale premierowa ocena jeszcze pachnącego fabryką i dopiero mającego wylądować na sklepowych półkach debiutanta nie mamy najmniejszych oporów przed przyjmowaniem pod redakcyjny dach starych wyjadaczy i prawdziwych weteranów udowadniających swoją długowiecznością, że wiek to tylko liczba a jeśli coś zrobi/zaprojektuje się porządnie na początku, to i o jego impregnację na upływający czas martwić się nie trzeba. Tak też było i tym razem, bowiem wypada wspomnieć, iż pierwsza odsłona Pathosa Lògos, bo to nad nim będziemy się w ramach niniejszego spotkania pastwić, światło dzienne ujrzała w 2009r. a aktualna – oznaczona jako MkII inkarnacja pojawiła się na rynku po pięciu latach, czyli szybko licząc właśnie stuknął jej pierwszy „krzyżyk”, znaczy się 10 lat a tym samym zdetronizowała jakiś czas temu przez nas opisywanego a już nieprodukowanego Bouldera 865. Oczywiście w tzw. międzyczasie ww. włoska konstrukcja przechodziła mniej, bądź bardziej poważne zabiegi odmładzające, jak chociażby upgrade modułu DAC-a do postaci akceptującej 32bit/384kHz, jednak całe szczęście nikt nie wpadł na (irracjonalny) pomysł zmiany szaty wzorniczej, obok której nie sposób przejść obojętnie. Jeśli zatem kogoś nurtuje cóż takiego potrafi dostarczony przez Audio Anatomy / High End Alliance, zasługujący niemalże na status emeryta hybrydowy wzmacniacz zintegrowany Pathos Lògos MkII, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić zainteresowanych miłośników archeologii na ciąg dalszy.
Jeśli patrząc na powyższe zdjęcia zastanawiacie się Państwo, czy przypadkiem już czegoś podobnego u nas nie widzieliście, to jak najbardziej macie rację, gdyż podobieństwo sprawcy dzisiejszego zamieszania do goszczącego u nas jesienią 2021r. bratanka – Inpol² MkII jest aż nazbyt oczywiste. Identyczny aluminiowy front, charakterystyczne, układające się w nazwę marki radiatory, trójkątny „wyłom” na lampy są bliźniacze i tylko dzielącego korpus na pół „przedziałka” z bezwstydnie krwistoczerwonymi kondensatorami brak. Od razu uchylę rąbka tajemnicy, iż takowe – w liczbie czterech sztuk (po 22 000 µF każdy) również na pokładzie Lògos-a się znajdują, lecz dyskretnie ukryte w trzewiach i to pod głównym laminatem. Zanim jednak zanurkujemy pod płytę górną, którą zdobi osiem okrągłych i zabezpieczonych metalową siatką otworów wentylacyjnych skupmy się na widocznych gołym okiem niuansach. A tych, jak to u Włochów bywa nie brakuje.
Zacznę jednak od drobnego przytyku, gdyż po raz kolejny z autentycznym i do bólu szczerym smutkiem muszę zauważyć, iż również i tym razem trafił do nas egzemplarz z czarną a nie o niebo bardziej atrakcyjną – wykonaną z tropikalnego drewna Padouk wstawką. Nie wiem, czy tylko ja jestem taki dziwny i zmanierowany, że gustuję w „rustykalnościach”, intarsjach, skórzanych wstawkach, etc., i jeśli tylko mogę unikam smutnych czerni? Mniejsza jednak z tym, gdyż sprawę ratuje osadzony na wtopionej w łukowato wygięty, blisko dwucentymetrowej grubości płat aluminiowego frontu, drewnianej wyspie charakterystycznie ścięty cylinder regulacji głośności na którego czole umieszczono okrągły czerniony bulaj czerwonego, dwuznakowego wyświetlacza. Ów regulator sprzęgnięto ze 100-krokowym układem Burr Brown PGA2310 i co istotne poziom sygnału dla każdego z wejść ustawiamy indywidualnie, więc z łatwością możemy zniwelować różnice głośności pomiędzy poszczególnymi źródłami. W dodatku jego obrotowość ograniczono jedynie do delikatnego przekręcenia w lewo/prawo i automatycznego powrotu do pozycji spoczynkowej. Po prawej stronie umieszczono dwa niewielkie i co istotne całkowicie … anonimowe – nieopisane dwa bliźniacze przyciski – górny stand-by i dolny odpowiedzialny za sekwencyjny wybór źródła. Nie sposób również nie zauważyć wspomnianego trójkątnego wyłomu, w którym pyszni się zwielokrotniona lustrzanymi odbiciami parka, pracujących w sekcji preampu podwójnych triod 6922 (ECC88) Electro-Harmonixa.
Rzut oka na akrylową ścianę tylną nie tylko nie rozczarowuje, lecz udowadnia, że jednak Włosi alergii na opisy, oznaczenia i generalnie poprawiający ergonomię porządek nie mają i jak chcą są w stanie wszystko z iście szwajcarska precyzją ogarnąć. Obie flanki zajmują pojedyncze terminale głośnikowe, które choć dysponujące niekiedy problematycznymi kołnierzami akurat tym razem bez większych problemów akceptują nawet solidne widły. Patrząc od lewej pod terminalami ulokowano hebelkowy włącznik główny, a tuż obok trójbolcowe gniazdo zasilające IEC i zakręcany dekielek komory bezpiecznika. Na ich wysokości napotkamy jeszcze dwie pary solidnych gniazd wejściowych XLR a tuż nad nimi baterię wy/wejść RCA z wyjściem na zewnętrzną końcówkę mocy, rejestrator, pięć par wejść liniowych i niestety będące w otrzymanej sztuce jedynie zaślepkami interfejsy cyfrowe – dwa koaksjalne i pojedynczy port USB (32bit/384kHz).
W zestawie znajdziemy stosowny pilot zdalnego sterowania, który na przestrzeni lat ewoluował z drewniano-stalowej hybrydy ze złotymi/srebrnymi (przy wersji czarnej) wzorem płyty czołowej oczywiście nieopisanymi przyciskami do postaci widocznej na powyższych zdjęciach, gdzie stosowna, ułatwiająca obsługę ikonografika już się pojawiła.
Jeśli zaś chodzi o trzewia, to sygnał z gniazd wejściowych biegnie solidnymi przewodami ku frontowi, gdzie rezydują wspomniane lampy i reszta układów A-klasowego przedwzmacniacza. Z kolei tranzystorowy, pracujący w klasie AB 110 W stopień wyjściowy obejmuje pionowo usytułowane i przymocowane do radiatorów płytki – każda z trzema parami mosfetów. Zasilanie, w tym klasyczne trafo El i ww. kwadrę kondensatorów, ukryto pod będącym nośnikiem większości układów laminatem i … tu pozwolę sobie na małą dygresję, bowiem oprócz głównego i zarazem łatwo-dostępnego na ścianie tylnej bezpiecznika Pathos może pochwalić się kolejnymi … siedmioma (!!!) na płycie głównej, więc jeśli tylko ktoś do tematu tuningu podchodzi w sposób absolutnie bezkompromisowy, to tu ma prawdziwe pole do popisu.
I jeszcze tylko uwaga natury użytkowej, bowiem Lògos podczas pracy zauważalnie się nagrzewa oddając przy tym sporo ciepła, więc pomimo dysponowania wspomnianymi otworami wentylacyjnymi i radiatorami z wdzięcznością przyjmie jakąś „otwartą” a jeszcze lepiej narażoną na permanentne przeciągi miejscówkę. Dlatego też w trosce o jego długowieczność lepiej nie próbować umieszczać go w mocno zabudowanych szafkach o utrudnionej cyrkulacji powietrza.
A co do brzmienia, to choć utarło się twierdzenie, iż współczesna technologia rozwija się w tempie godnym japońskiej Shinkansen, to dziwnym zbiegiem okoliczności nie sposób estetyki grania Lògosa określić mianem archaicznej, oldschoolowej, czy też wyraźnie nadgryzionej zębem czasu i co najwyżej budzącej nostalgię za latami (nie)słusznie minionymi. Nic z tych rzeczy, bowiem tytułowa integra Pathosa już od pierwszych taktów „Vagabond” Ulfa Wakeniusa udowadniała, że z powodzeniem radzi sobie nawet z potężnymi podłogówkami (AudioSolutions Figaro L2) będąc w stanie okiełznać po duecie 233mm wooferów na stronę, to jeszcze nader udanie łączy lampową słodycz i holografię z timingiem i motoryką tranzystorów. Może i pod względem precyzji kreślenia źródeł pozornych i wolumenu / potęgi wyraźnie ustępowała 300W Vitusowi, lecz śmiem twierdzić, iż bez bezpośredniego porównania raczej nikt przy zdrowych zmysłach zarzutów o jakiejkolwiek limitacji w jej kierunku by nie artykułował. Potrafi jednak stawiając na pierwszym miejscu koherencję i spoistość przekazu pokazać zarówno otwartość oraz rozdzielczość jak i soczystość dźwięku nie popadając ani w zbytnie utwardzenie, ani nazbyt lampową krągłość. Ba, pyszniące się na froncie bańki dają jedynie pewną charakterystyczną holografię i komunikatywność dyskretnie uatrakcyjniając i dosaturowując średnicę, lecz bez jej zmiękczenia i przegrzania. Natomiast z racji, iż na ww. krążku sekcję rytmiczną reprezentuje jedynie darbuka Michaela Dahlvida wspomagana basem i wiolonczelą Larsa Danielssona do oceny jakości najniższych składowych pozwoliłem sobie sięgnąć po nieco bardziej wymagający materiał, gdzie jakiekolwiek spowolnienie i rozmiękczenie przejawia się totalnym kataklizmem i potknięciem o własne sznurówki. Mowa o ostatnimi czasy nader intensywnie eksploatowanym przeze mnie metalcore’owym „Searching for Solace” The Ghost Inside. I…, i Pathos nie tylko dał radę zarejestrowanym tamże perkusyjnym galopadom blastów, dzikim rykom i ognistym riffom, co zagrał je z niezwykłą werwą zapuszczając się w rejony zazwyczaj zarezerwowane dla zdecydowanie bardziej muskularnej konkurencji. Pewnej pikanterii sprawie dodaje również fakt, iż właśnie pod względem timingu i motoryki Lògos w tak ekstremalnych klimatach znacząco góruje nad jakby nie patrzeć szlachetniej urodzonym Inpol²-em MkII , który charakteryzowała uroczo dystyngowana maniera prowadzenia basu. A tutaj tak wyraźnej sygnatury nie odnotujemy, gdyż choć co nieco pod kątem plastyczności i wspomnianej koherencji jest podkręcone, lecz działania Włocha są zdecydowanie mniej inwazyjne a tym samym wyraźniej zmierzające w kierunku może nie pełnej transparentności, co większej dyskrecji w oznajmianiu własnej obecności w torze. Szalenie zyskuje na tym jego uniwersalność, gdyż trudno będzie mu trafić w ekosystem i repertuar, w którym mógłby sobie w domenie czysto „technicznej” nie poradzić. Oczywiście, jak przy każdym komponencie audio kluczowe będą i tak gusta oraz preferencje samych odbiorców / potencjalnych nabywców, ale tak jak wspomniałem decyzja uzależniona będzie od gustów, o których przecież się nie dyskutuje, a nie ewentualnych niedociągnięciach konstrukcyjno – brzmieniowych.
Choć Pathos Lògos MkII nie budzi respektu swoimi gabarytami a jedynie zachwyca designem jednostki gustujące w tak nieoczywistych formach, to oprócz szalenie nieobojętnej szaty wzorniczej jest pełnokrwistym i zaskakująco uniwersalnym wzmacniaczem zdolnym zagrać praktycznie każdy repertuar i wysterować większość dostępnych na rynku kolumn tak z adekwatnego mu, jak i znacznie przekraczającego jego zaszeregowanie, zakresu cenowego. Dlatego też jeśli tylko Lògos MkII znajdzie się w Państwa zasięgu, to gorąco namawiam do jego posłuchania, gdyż jest ewidentnym przykładem na to, że zarówno pod względem aparycji, jak i brzmienia nic a nic się nie zestarzał.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II + 2 x bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Blue
– Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio; AudioSolutions Figaro L2
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: WK Audio TheRay Speakers + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: QSA Red + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super6 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody Ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Na przestrzeni ostatnich kilku lat nie raz i nie dwa z wielką przyjemnością przekonaliśmy się, że włoski ogier Pathos to ostoja muzykalności. I nie ma znaczenia, czy rozmawiamy o komponentach wzmacniających kolumny, czy ostatnio coraz bardziej modne słuchawki, dźwięk z tej stajni zawsze jest orędownikiem pokazywania piękniejszej, czyli gładkiej i dźwięcznej strony muzyki. Oczywiście. nie jest to żaden przypadek, tylko wypadkowa podjętych przez mocodawców marki wyborów konstrukcyjnych, które w tym przypadku oznaczają aplikacje lamp elektronowych w wewnętrznych układach elektrycznych. Jednak nie ma się co oszukiwać, aby finał był odpowiedniej jakości, o zastosowaniu szklanych baniek trzeba mieć pojęcie. Na szczęście inżynierowie tytułowego brandu kolokwialnie mówiąc wiedzą, z czym to się je, dlatego z wielką przyjemnością informuję, iż w tym razem dzięki krakowskiemu dystrybutorowi Audio Anatomy udało się na pozyskać na testy hybrydowy wzmacniacz zintegrowany Pathos Lògos Mk2.
Nasz bohater to sporej wielkości stosunkowo ciężka konstrukcja. Jednak mając niebanalne pochodzenie – naturalnie mowa o Włoszech – obudowa skrywająca trzewia nie mogła być prostym, przez to nudnym prostopadłościanem, tylko czymś na kształt dzieła sztuki użytkowej. Ów stan jest na tyle poważną sprawą, że z pozoru nawet banalne, bo mające jedynie odprowadzić nadmierne ilości wytwarzanego ciepła radiatory nie są prostymi płaskownikami z pionowymi skrzydełkami, tylko aluminiowym odlewem w kształcie logo marki. Co prawda ten zabieg widoczny jest jedynie z tak zwanego lotu ptaka, ale nawet jeśli urządzenie jest schowane na zapewniającej odpowiednią wentylację dolnej półce i tego nie widać, fajnie jest wiedzieć, że producent przykłada wagę do najdrobniejszego szczegółu swojego wyrobu. A to nie jedyny fajny wizualny aspekt Lògosa. Kolejnym ciekawym zabiegiem designerskim jest półkolisty aluminiowy front z trójkątnym klinem w którym umieszczono czarną poprzeczną belkę z okrągłym, chromowanym pokrętłem głośności z czytelnym, czerwonym wyświetlaczem poziomu wzmocnienia oraz na utworzonej w ten sposób platformie dwie otulone koszami ochronnymi mające swój udział w finalnym brzmieniu wzmacniacza lampy. Przyznacie, wygląda to znakomicie, a to nadal nie koniec dbałości i odpowiedni odbiór wzrokowy konstrukcji. Tym razem mam na myśli kontrastującą czernią ze srebrem radiatorów górną połać obudowy, w której w tylnej części zorientowano serię osłoniętych srebrną siatką, dbających o odpowiedni poziom temperatury wewnątrz skrzynki siedmiu otworów wentylacji grawitacyjnej. Jeśli chodzi o tylny panel, wygląda imponująco. I mimo, tego, że wersja testowa nie była w topowej odsłonie – urządzenie można doposażyć w opcjonalny wewnętrzny przetwornik D/A, to jednak widać na niej 3 wejścia cyfrowe (1 x USB i 2 x SPDiF), dwa wejścia analogowe w wersji XLR oraz pięć RCA, jedno wyjście TAPE OUT wraz z przelotką PRE OUT, pojedyncze zaciski kolumnowe, gniazdo zasilania, bezpiecznika i hebelek głównego włącznika. Naturalnie w komplecie ze wzmacniaczem znajdziemy zgrabnego pilota zdalnego sterowania. Wieńcząc opis budowy dodam jeszcze, iż nasz bohater oprócz bycia hybrydą, jest konstrukcją w pełni symetryczną i może pochwalić się oddawaną mocą na poziomie 2 x 110W przy obciążeniu 8 Ohm.
Jak wspominałem, poprzednie konstrukcje tytułowego producenta w kwestii brzmienia zawsze stawały po stronie muzykalności. Oczywiście nie za wszelką cenę, tylko z dobrym konsensusem pomiędzy esencjonalnością i odpowiednim konturem źródeł pozornych. Naturalnie w całym przedsięwzięciu sonicznym bardzo istotny udział miało zastosowanie szklanych baniek, które zapewniały typową dla nich dźwięczność i homogeniczność prezentacji. Na szczęście jednak był to jedynie pewnego rodzaju estetyczny dodatek, a nie maniera grania. I chyba nikogo nie zdziwi fakt podążania tą drogą dzisiejszej konstrukcji. Konstrukcji, która o dziwo dość swobodnie prowadziła moje wymagające kolumny. Naturalnie nie była to kontrola na poziomie monstrualnego duńskiego Apex-a, ale nie raz byłem pełen podziwu, jak ten piękny Włoch pokazywał, że cała inżynierska para nie poszła w przysłowiowy gwizdek – piję do designu, ale została przekuta również w zaskakująco dobry występ od strony wydolności mocowych. Występ pełen energii średnicy, dobrego pokazania dolnych partii pasma akustycznego oraz będących pochodną wolnych elektronów rozwibrowanych złotem wysokich tonów. To naturalnie z racji naturalnego unikania zbytniego konturowania przekazu – to jak wspominałem, kwestia zamierzony wyborów konstrukcyjnych – faworyzowało lżejsze gatunki muzyczne, ale jak często się okazywało, także te mocne wypadały bardzo dobrze. Może bez szaleńczej ostrości, czy dobitnie odczuwalnych twardych kopnięć dźwiękiem, ale nadal nie tylko z ochotą, ale również wyraźnymi symptomami w dobrym słowa znaczeniu znęcania się nad słuchaczem ekspresyjnymi przebiegami nutowymi czy to mocnych gitar, czy nienawistnej wokalizy.
W pierwszym przypadku materiałem testowym możliwości Lògosa Mk2 był najnowszy krążek oficyny ECM mainstreamowego teamu Jarrett, Peacock, Motian zatytułowany „The Old Country”. Dzięki jego ofercie brzmieniowej było to znakomicie oddane wydarzenie koncertowe, które oprócz bardzo dobrego odwzorowania wirtualnej sceny w kwestii rozmiarów i lokalizacji muzyków oraz publiczności w eterze, aż kipiało od przyjemnie dla ucha podanych popisów artystów. W przypadku fortepianu czasem były to mocne, może nie idealnie narysowane w domenie krawędzi ataku, ale za to pełne energii nisko brzmiące akordy, zaś innym razem rozwibrowane i kolorowe wyższe dźwięki. Jeśli chodzi o kontrabas, dostałem fajnie, bo esencjonalne, a przy tym nierozlazłe, jedynie minimalnie podkręcone od strony ilości wypełnienie dźwięku pudłem rezonansowym. Za to perkusja dawała same pozytywne popisy od mocnej stopy, po przeszywające eter, wiszące w nim bez kośćca, posłodzone przez posmak lampy dźwięczne blachy. Jednym słowem na tym poziomie cenowym Pathos Lògos Mk2 pokazał, jak powinien brzmieć ten krążek. Płynnie, dźwięcznie, co finalnie pozwalało przenieść się duchem na dopiero teraz wydany na płycie koncert.
Z drugiej strony sceny muzycznej na tapecie wylądował Slayer z materiałem „God Hates Us All”. Finał? Może nie był to iście masochistyczny miting rodem z bezdusznego tranzystora w klasie AB, ale zapewniam, nadal oferował dobry timing oraz nieco podkolorowana, za to z dobrą agresję. Całość zabrzmiała jakby przyjemniej, ale konsekwentnie wymagająco od strony przyswajania mocnych uderzeń wściekłą muzą. I wiecie co? Jestem w stanie pokusić się o stwierdzenie, że wielu z Was, w szczególności stroniących od tego typu twórczości w przypadku zderzenia z nią ucho w ucho wybrałoby opcję z Lògosem w roli wzmacniacza. Dlatego, że jak pisałem, było łagodniej, a mimo to z niezbędnym pazurem. Mało tego, z uwagi na fakt, iż materiał zrealizowany jest dość słabo, mimo wychowania się na tego rodzaju popisach dla własnej przyjemności czasem bardziej utożsamiałem się z prezentacją Włoskiego wzmacniacza. Jak to możliwe? Zwyczajnie to co robił, czynił z umiarem nie zabijając specyficznego ducha tego rodzaju muzyki.
Czy powyższy opis może sugerować, że włoski wzmacniacz Pathos Lògos Mk2 jest ofertą godną polecenia? W moim odczuciu jak najbardziej. Choćby z powodu posmaku lamp w jego grze nie dla bezwzględnie całej populacji audiofreaków, ale jestem skłonny podnieść tezę, że gdy podczas wyborów będziemy obracać się w kwotach zbliżonych do jego ceny, wielu melomanów po zderzeniu z nim będzie miało niezły orzech do zgryzienia, czym z oferty konkurencji ewentualnie go poskromić. Oferując sporą moc, barwne i energetyczne naprawdę jest groźny. A wszystko wypada na tyle ciekawie, że nawet hołubiąc nieco ostrzejszemu graniu ciężko będzie odmówić mu kompetencji do spełniania naszych oczekiwań brzmieniowych. Spróbujcie, a sami się przekonacie.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kabel USB: ZenSati Silenzio
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints Ultra Mini
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audio Anatomy
Sprzedaż detaliczna: High End Alliance
Producent: Pathos Acoustics
Cena: 27 500 PLN + 3 750 PLN za HiDac Mk2
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 × 110 W RMS / 8 Ω
Pasmo przenoszenia: 5Hz – 140KHz ± 0,5dB
Max. sygnał wejściowy: 6V RMS
Czułość wejściowa: 500mV RMS (39dB Gain)
Impedancja wejściowa: 32 kΩ RCA, 20 kΩ XLR
Współczynnik tłumienia: 360 / 8 Ω
Zniekształcenia THD: 0,02% @ 1W; 0,2% @ 110W
Odstęp sygnał/szum: >90dB
Wejścia analogowe:: 2 pary XRL; 5 par RCA
Wejścia cyfrowe (opcjonalne – po instalacji modułu HiDac Mk2): 1 USB – B, 2 x SPDIF coaxial
Wyjścia: para RCA Pre out, 1 RCA sub out
Pobór mocy: 200W @ 100WPC Msx; 130W bez sygnału; < 0,5W standby
Wymiary (S x W x G): 430 x 170 x 420 mm
Weight: 28 kg
Opinia 1
Być może zabrzmi to pesymistycznie, ale niestety nasze ukochane hobby w 99.9% przypadków wiąże się z nieodzowną walką o poprawne ustawienie kolumn głośnikowych. Owa walka oczywiście toczy się o aspekty tupu: szersze lub węższe rozstawienie ich względem siebie, umieszczenie bliżej bocznych lub tylnej ściany, ustawienie na wprost tudzież, czy i ewentualnie jakie zastosować dogięcie frontu do środka. Nie raz każdy z nas przekonał się, że to jest największa zmora naszej zabawy. Jednak jak można wywnioskować z pierwszego zdania wstępniaka, jest 0.1% przypadków, które uwalniają nas od tego problemu. Na tyle skutecznie, że zostaje nam jedna, no może dwie proste decyzje do podjęcia. Pierwszą jest pozostawienie im odpowiedniej ilości wolnego miejsca wokół, aby zbudowały fają scenę dźwiękową – im więcej, tym lepiej, ale bez przesady. Natomiast drugą wybranie miejsca, w którym najlepiej będą się komponowały wizualnie z resztą wyposażenia goszczącego je salonu odsłuchowego. Myślicie, że to niemożliwe? Bynajmniej, bowiem wystarczy spojrzeć na nasze bohaterki. Smukłe, ciekawe w formie i co najważniejsze, proste w aplikacji. O czym mowa? Naturalnie o znajdujących się w dystrybucji krakowskiego Audio Anatomy, dookólnych, czyli generując równomierny dźwięk wokół własnej osi niemieckich kolumnach German Physiks HRS-130.
Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie tytułowe zespoły głośnikowe są istnym majstersztykiem wizualnym. Ich obudowa bazuje na pomyśle ośmiobocznego prostopadłościanu, u podstawy którego w kierunku podłogi swoje impulsy oddaje głośnik niskotonowy, zaś na górnej powierzchni usadowiono stożkowy, dookólny przetwornik średnio-wysokotonowy przysłonięty od góry czymś na kształt latającego spodka jako dyfuzor rozpraszający wygenerowane fale po swoim pełnym obwodzie. Zapewniam, opis tego nie oddaje, ale na żywo całość prezentuje się fenomenalnie, bo na tle mainstreamu innowacyjnie i zarazem nienachalnie. Przybliżając nieco bardziej technikalia ważnym elementem jest pewnego rodzaju ustabilizowanie pracy woofera poprzez odseparowanie go od podłogi płaszczyzną lekko wystającej poza lico obudowy kolumny podstawy uzbrojonej w gwinty pozwalające zastosować dedykowane kolce. Naturalnie producent nie zapomniał o swobodnym promieniowaniu wytworzonego podmuchu powietrza przez głośnik basowy, co zrealizował poprzez wykonane w każdej ze ścian prostokątne otwory. Taki zabieg nie tylko mocno stabilizuje pracę głośnika, ale przy okazji przełamuje potencjalną monotonię wizualną konstrukcji. Jednak żeby nie było, kolumny posadowione na płasko i na kolcach na podłodze w kwestii najniższych rejestrów brzmią wyraźnie inaczej. Kreśląc kilka zdań o sekcji średnich i wysokich tonów należy przypomnieć, iż ów srebrny stożek to firmowe rozwiązanie GP przetwornika dookólnego, dzięki któremu budowanie wirtualnej sceny zdaje się nie mieć jakichkolwiek ograniczeń. Jeśli chodzi o zagadnienie zasilenia kolumn stosownym sygnałem, na jednej ze ścian w dolnej części znajdziemy podwójny zestaw terminali WBT oraz cztery otwory ze stosowną zworką pozwalającą regulować projekcję wysokich tonów. Natomiast w kwestii parametrów elektrycznych kolumny pokrywają pasmo przenoszenia od 29 Hz do 24 kHz przy obciążeniu 4 Ohm, ich gabaryty osiągają 325/325/1160 mm, ważą prawie 38 kg i są objęte 5 letnią gwarancją.
Co potrafią smukłe i intrygujące wizerunkowo Niemki? Po pierwsze już wspominałem, że zdają się ignorować jakiekolwiek problemy z ustawieniem w docelowym pomieszczeniu. U nas stanęły w tym miejscu, nie dlatego, że w innym brzmiały słabo, tylko w celach zrobienia fajnych fotografii. Naturalnie z odpowiednim miejscem z tyłu za nimi dla fajnego zbudowania holografii i głębokości sceny, ale jak zaznaczyłem, grają dobrze od startu praktycznie wszędzie. Prawdą jest, że z nieco luźniejszym konturem poszczególnych scenicznych bytów, ale ja określiłbym ten efekt nie jako brak wzorowej ostrości, tylko celowe unikanie męczącej audiofilskości. Nie pomyliłem się, audiofilskości. Ta bowiem potraktowana nazbyt hardcore’owo zazwyczaj wychodzi słuchaczowi przysłowiowym bokiem. Dlatego wolę spektakl pełen swobody i fajnego wizualizowania przyjemnie rysowanych źródeł pozornych, aniżeli obraz nacechowany często eliminującą przyjemność obcowania ze swoimi płytami nadmierną dokładnością podania. I właśnie w takim celu, raczej jako propozycja dla melomana, aniżeli ortodoksyjnego audiofila zostały powołane do życia rzeczone HRS 130. Jak wypadły podczas procesu testowego? Dla mnie najbardziej zaskakującą, oczywiście pozytywną cechą była swoboda prezentacji. Nie rozmach i rozbudowanie realiów scenicznych, bo tych walorach wiedziałem od zawsze, a tak naprawdę od pierwszego kontaktu na jednej z wystaw audio. Nie lubię podania muzyki na twarz w imię zjawiskowej namacalności, tylko oddanie uczucia niewymuszenia, a przez to znakomitego rozwibrowania jej pojedynczych alikwot. I taką estetykę zaproponowały German Physiks. Co więcej, nie udawały większych, niż są, dzięki czemu nie forsowały majestatycznego basu skutkując bardzo równym podaniem słuchanego materiału. Dobrze zaakcentowane dolne rejestry brylowały nie tylko odpowiednio skorelowaną z rozmiarem konstrukcji mocą, ale przy okazji pełną kontrolą. Środek i góra zaś dzięki regulacji zworą najwyższych oktaw można było ustawić od wyrazistych, ale nie krzyczących – niektórzy takie lubią, przez fajnie dźwięczne, po lekko uplastycznione. Na moje osobiste potrzeby ustawiłem fajnie sygnalizujący witalność muzyki, ale bez nadmiaru ilości góry średni zakres. A zrobiłem po to, aby gdy tylko miałem ochotę, podkręcić poziom wolumenu do wymogów nawet najbardziej wymagającej muzyki nadal obcując z nią z wielkim zaangażowaniem, bo bez efektów nadpobudliwości. Tak tak, mam na myśli mocne uderzenie rockowymi lub metalowymi kawałkami, które nawet będąc słabo zrealizowane w tym wydaniu pokazywały się z dobrej strony. I nie tylko tej sonicznej, której niechciane artefakty typu ostrość umiejętnie tonizowały tytułowe kolumny, ale również kreującej dane wydarzenie na scenie. Jak cały czas próbuję wykazać szerokiej, głębokiej i chyba bardzo rzadko spotykanej w ekstremalnych zestawieniach audio z każdego punktu w pokoju tak samo odbieranej. Bez bardzo ograniczającego możliwość nawet minimalnej zmiany usadowienia względem zestawu zespołów głośnikowych sweet-spotu, co dla wielu z Was być może okazać się tym, czego gdzieś podświadomie od swojego systemu oczekiwali. Pewnie nie raz czuliście niedosyt budowania realiów tego rodzaju muzyki w swoim pokoju podczas słuchania materiału typu AC/DC. To często mocno skompresowany materiał i trzeba brać to na klatę lub przy pomocy podobnych do opisywanych zespołów głośnikowych odmiennym sposobem budowania wirtualnej sceny nieco go podkręcić wizualnie. Owszem, nie będzie to pokaz typu realizacje muzyki barokowej spod znaku Jordi Savalla w kubaturach kościelnych, jednak sposób w jaki zrobią to German Physiks, będzie naprawdę fajnym doznaniem. Bez napinki na szukanie Świętego Graala, ale za to z odpowiednią swobodą i fajną sceną odbieraną w każdym miejscu tak samo dobrze.
Czy puentując powyższy opis odważę się na określenie typu – to są kolumny dla każdego? Pewnie Was zaskoczę, ale jak najbardziej. Jednak trzeba mieć świadomość, iż to mocno odmienny sposób kreowania świata muzyki od typowych kolumn głośnikowych. Nadal pozwalający zatopić się w słuchanym materiale, jednak bez wyciskania z prezentacji ostatnich soków w kwestii ostrości rysunku. Ten jest czytelny, niemniej z racji dookólnego promieniowania dźwięku pokazujący dane byty raczej jako luźne w formowaniu krawędzi, aniżeli punktowe uderzenia energii. Ale uspokajam, nie jest to też tak zwane mydło i powidło, a jedynie mniej ekspresyjne, dlatego bardziej bezpieczne, dla wielu przyjemniejsze i łatwiejsze aplikacji podejście do prezentacji naszych zasobów płytowych. Całkowicie inne, ale jakże przyjemne w odbiorze.
Jacek Pazio
Opinia 2
Choć w audio i to tak już na serio a nie z doskoku siedzimy (każdy z osobna a nie po kumulacji, jak to swojego czasu robiła ekipa Fyne Audio) od ponad ćwierćwiecza to z kolumnami omnipolarnymi kontakty mieliśmy tyleż przelotne, co dość okazjonalne i niezobowiązujące. Ot gdzieś tam w wystawowo-targowym harmidrze, bądź z tytułu spotkań o niekoniecznie audiofilskim zacięciu mignęły futurystyczne Bang & Olufsen, przywodzące na myśl współczesne rzeźby Duevele, rodzime Zety Zero, czy też jedyne w swoim rodzaju „cebule” MBL-a. Krótko mówiąc fakt istnienia takowych konstrukcji nie był nam obcy, lecz dziwnym zbiegiem okoliczności do tej pory nie dane nam było zmierzyć się z tematem w kontrolowanych warunkach. Całe szczęście ów stan jakby nie patrzeć niekompletności, dzięki uprzejmości Audio Anatomy / High End Alliance śmiało możemy uznać za miniony, albowiem przez ostatnich kilka tygodni mogliśmy cieszyć oczy i uszy należącymi do ww. frakcji zaskakująco filigranowymi podłogówkami German Physiks HRS-130, na których to test niniejszym serdecznie zapraszamy.
Jak na powyższych zdjęciach widać German Physiks HRS-130 niezbyt przypominają klasyczną konkurencję, bowiem próżno doszukiwać się na ich frontach standardowych przetworników. Ba, z definicją samych frontów też może być problem, gdyż każda z ośmiu (!!!) ścianek jest praktycznie dokładnie taka sama i … jest litą. niczym niezmąconą płaszczyzną, w związku z powyższym za elementy orientacyjne można uznać jedynie niewielki logotyp w podstawie i oczywiście terminale głośnikowe, które choć nad wyraz solidne i warte uwagi (WBT nextgen™ z charakterystycznymi „oczkowymi” zworami) z pewnością mało kto będzie prezentował na forum publicum ustawiając je frontem do słuchaczy. Tym bardziej, że tuż nad nimi umiejscowiono skuteczny (pracujący w zakresie od -2dB do +4dB) i intuicyjny – oparty na przełączaniu pojedynczej zworki system regulacji ilości wysokich tonów. Jeśli zastanawiacie się Państwo co zatem w nich gra, to pozwolę sobie zacząć niejako od końca, choć de facto, zgodnie z przebiegiem sygnału od początku, czyli od … zwrotnicy, której bazą był projekt wykorzystany przez starsze rodzeństwo – Borderland Mk IV zapewniający pełną integrację charakterystycznego, firmowego stożkowego przetwornika DDD usytuowanego w umownej klatce ze stalowych prętów i dopasowanym do całości „wiekiem” na szczycie obudowy z 10” wooferem (zapożyczonym z modelu PQS-402) dmuchającym w podstawę. Warto zwrócić uwagę, iż stożkowy przetwornik German Physiks DDD wykorzystuje membranę o masie 3 gramów wykonaną z niezwykle cienkiego (0,15 mm) włókna węglowego, proces jego montażu trwa 6h po którym następuje 96h wygrzewanie specjalnie dobranym materiałem muzycznym. Dopiero po takiej rozgrzewce jest precyzyjnie mierzony i dobierany w pary, co jest z racji jego niezwykle szerokiego pasma pracy (220Hz – 24kHz) niezwykle krytyczne. Z resztą po złożeniu każda kolumna przechodzi kolejną, tym razem 12-godzinną sesję wygrzewania i dopiero po niej następują finalne pomiary. Jak już zdążyłem nadmienić obudowy mają kształt oktagonalnych kolumn wykonanych z paneli MDF pokrytych od wewnątrz wysoko-tłumiącym (50 dB) materiałem Hawaphon®, całość wzmocniono dodatkowymi usztywniającymi wręgami a wnętrze wyłożono grubą warstwą filcu o dużej gęstości. A jeśli chodzi o samą aparycję, to o ile w naturalnych okleinach HRS-130 prezentują się całkiem atrakcyjnie nie wzbudzając większych kontrowersji wśród niekoniecznie podzielających nasze pasje domowników, to w dostarczonej na testy czerni iście funeralno – latarniane skojarzenia przychodzą same. Za to za niewątpliwy plus należy uznać niezwykłą zwierzakoodporność, gdyż dla lwiej części czworonogów (tak psów, jak i spasionych kotów) zaaplikowane w Germanach drajwery znajdują się najzwyczajniej w świecie poza zasięgiem, bądź nie prowokują destruktywnych działań samą swoją obecnością.
Jak z pewnością nasi wierni Czytelnicy pamiętają przygodę z tytułową marką zaczęliśmy nie tylko z wysokiego „C”, co dość nietypowo, gdyż od topowej … integry Emperor Integrated więc najwyższa pora na powrót na właściwe bądź co bądź kojarzonemu przede wszystkim z kolumnami głośnikowymi wytwórcy tory. Lecz tory dalekie od tych najczęściej uczęszczanych, więc i zabierając się za odsłuchy mogliśmy jedynie domniemywać czego się spodziewać a nie jak to zwykle bywa z często goszczącymi u nas rozwiązaniami od dyżurnych dostawców mając bufor bezpieczeństwa w postaci wcześniejszych doświadczeń.
Jak się jednak, z resztą po raz kolejny, miało okazać nie dość, że nie taki diabeł straszny, jak wygląda, co pomimo wykorzystania autorskich rozwiązań i niekonwencjonalnego układu przetworników Germany nie tylko w niczym nie ustępują, co pod kilkoma względami wręcz wyprzedzają „sprawdzone” i wszechobecne wzorce konstruowania kolumn głośnikowych. Oczywiście kluczową kwestią jest fakt, iż z racji ich omnipolarności odpada konieczność precyzyjnego dogięcia. Ot, ustawiamy je tam, gdzie zazwyczaj lądują w naszym systemie kolumny i … to by było na tyle. Zero kombinowania, zero zabaw z laserowym dalmierzem i doginaniem z dokładnością co do minuty. I to nawet na szalenie krytycznych, opartych na małych składach nagraniach w stylu „Love Scenes” Diany Krall, czy też „Starkers in Tokyo” (na Tidal-u dostępny w ramach składanki „Unzipped (Deluxe Edition)” Vol.2) Whitesnake, gdzie jakiekolwiek impresjonistyczne rozmycie, czy też „nowatorskie”, wzorem akolitów Dolby Atmos, podejście do kreowania sceny gdzieś pod sufitem wywołałoby nie tylko zdziwienie, co w pełni zrozumiały sprzeciw. A tymczasem HRS-130 nie dość, że z niezwykłą precyzją nakreśliły i zogniskowały źródła pozorne, to jeszcze całość okrasiły taką swobodą i przestrzennością prezentacji, że przez pierwszych kilka godzin po prostu bawiłem się bądź co bądź znanym repertuarem z zapałem sprawdzając jak na niemieckich kolumnach zabrzmią moje ulubione utwory. A brzmiały na tyle atrakcyjnie i angażująco, że zamiast krytycznie oceniać stanowiące przedmiot niniejszej recenzji kolumny całą uwagę poświęcałem muzyce. Muzyce granej z zaraźliwym entuzjazmem i swobodą, pozbawionej technicznego skostnienia i sterylnej analityczności, za to aż kipiącej od emocji i wręcz namacalnego flow między muzykami. I w tym momencie warto wspomnieć, iż German Physiks pod względem „znikania” z powodzeniem mogą zawstydzić większość rasowych … podstawkowych monitorów, gdyż ich dematerializacja jest tyleż natychmiastowa, co oczywista i automatyczna. Podczas odsłuchu można się w nie wpatrywać z intensywnością wołu obserwującego malowane wrota a i tak konia z rzędem temu, kto wskaże je jako źródło dobiegających uszu dźwięków. I tu kolejna niespodzianka, gdyż o ile skupionym, czy wręcz dusznym nagraniom tytułowe kolumny dodają „powietrza” i wspomnianej swobody, to już nagrania natywnie „obszerne i napowietrzone” traktują z wyraźną atencją i w swych działaniach nie przesadzają, dzięki czemu nawet jeszcze ciepły „Meanwhile” Erica Claptona nie zabrzmiał zbyt lekko i eterycznie, Stratocaster Slowhand-a nie przypominał elektrycznej mandoliny (przynajmniej na ustawieniu „flat”) a Ane Brun na „Nærmere” nie wypada bardziej anemicznie niż zwykle. Jednak to, co stanowiło chyba o największej nawet nie tyle lekkostrawności, co uzależniającej od pierwszych taktów organiczności to wyjątkowa koherencja. Zero słyszalnych różnic, czy też szyć pomiędzy jednym podzakresem a drugim. Jakby grał jeden pełnopasmowy drajwer, co poniekąd, dzięki użyciu stożkowego DDD o zaskakująco szerokim paśmie się Niemcom świetnie udało. Co ciekawe ani razu nie udało mi się przyłapać 130-ek na nawet najmniejszych oznakach utwardzenia, czy też wyostrzenia, zbytniego wykonturowania przekazu, co przy carbonowej, a więc szalenie sztywnej, lekkiej a przez to i „szybkiej” membranie przetwornika wcale nie jest takie oczywiste. I to nie tylko na zmysłowo czarującej na „Trav’lin’ Light” Queen Latifah, co również w przypadku dość niefrasobliwie traktującej zarówno swoje struny głosowe, jak i posiadane instrumentarium na „Black Frost” ekipie Nailed To Obscurity.
Zakładam, że zarówno dla Państwa, jak i również dla mnie samego German Physiks HRS-130 raczej nie wydają się stanowić kolumn pierwszego, bądź nawet drugiego wyboru. Wystarczy jednak przełamać stereotypy, zawierzyć tym razem własnym uszom a nie oczom i po prostu posłuchać, a coś mi się zdaje, że zbierane na przestrzeni lat audiofilskie doświadczenia będziecie dzielić na te prze i te po kontakcie ze 130-kami. Chociaż nie wykluczam też sytuacji, gdy raz usłyszane mogą nie opuścić już Waszego systemu, co prawdę mówiąc niespecjalnie by mnie zdziwiło.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kabel USB: ZenSati Silenzio
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints Ultra Mini
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audio Anatomy
Sprzedaż detaliczna: High End Alliance
Producent: German Physiks
Ceny: 91 500 PLN (czarny połysk); 99 500 PLN (naturalny fornir); 110 500 PLN (carbon)
Dane techniczne
Impedancja: 4 Ω
Skuteczność: 86.9 dB / 1W@1m
Pasmo przenoszenia: 29 – 24,000Hz
Moc: 120W nominalna; 200W w impulsie
Zalecana moc wzmacniacza: minimum 70W/4 Ω
Częstotliwość podziału zwrotnicy: 220Hz
Regulacja wysokich tonów: -2dB, flat, +2dB i +4dB przy 8,000Hz
Konstrukcja: 2-drożna z 360° przetwornikiem German Physiks DDD
Zastosowane przetworniki:
– 1 x carbonowy przetwornik wysokotonowy DDD
– 1 x 10” przetwornik niskotonowy
Rekomendowana powierzchnia pokoju: 10 – 75 m²
Dostępne wykończenia:
– Standardowe: czarny/biały polerowany poliester, włókno węglowe
– Na zamówienie: satynowy, bądź lakierowany na wysoki połysk fornir / farba
Wymiary (S x W x G): 325 x 1 160 x 325 mm
Waga: 37.4kg / szt.
Gdy spojrzymy na rodzimy rynek audio, wydaje się, że jego oferta jest wystarczająco mocno rozbudowa i nie ma sensu dalszego zwiększania jej portfolio. Do wyboru mamy przekrój producentów od dalekiego wschodu typu Chiny, Hong Kong, Korea lub nawet Indonezja, przez bliską nam, pełną podmiotów rozlokowanych od Półwyspu Iberyjskiego, do Skandynawii Europę, po zaoceaniczne landy w postaci USA, czy Kanady. Jak widać, przekrój jest szeroki i bogaty. Na tyle, że dalsze poszukiwania nowych pomysłów na muzykę wydają się nie mieć już sensu. Na szczęście dla dobra końcowego odbiorcy tak nie jest. Dlaczego na szczęście? Przecież to banał, bowiem im więcej konstrukcji mamy do wyboru, tym większe prawdopodobieństwo szybszego i dokładniejszego – w sensie drobnych niuansów brzmieniowych oraz tańszego w kwestii finansowej trafienia w wymarzony dźwięk. Nasi dystrybutorzy znakomicie zdają sobie z tego sprawę i z tego powodu co jakiś czas wprowadzają do swojej oferty coś nowego. Co konkretnie tym razem? Już zdradzam. Otóż dzięki staraniom od niedawna działającego na rogatkach Starego Miasta w Warszawie High End Alliance w okowach rodzimego portfolio pojawił się nowy, u wielu z Was mający szansę wywołać uśmiech na twarzy, stacjonujący na Półwyspie Apenińskim brand. Tak tak, rozprawiamy o Włoszech i marce EAM Labs, z oferty której dzisiaj przyjrzymy się zdroworozsądkowo wycenionemu, wzbogaconemu o wewnętrzny przetwornik D/A oraz Phonostage, włoskiemu wzmacniaczowi zintegrowanemu EAM Labs Classic 102i. Jak wspomniana świeża krew wypadła w kwestii oferowanego dźwięku? Zainteresowanych wynikami tego starcia zapraszam do lektury poniższego tekstu.
Nasz bohater jest średniej wielkości konstrukcją, czyli niewysoką i typową dla segmentu Hi-Fi w kwestii szerokości oraz głębokości. Całość obudowy wykonano z grubych płatów aluminium i wykończono w dwóch modnych – połączenie srebra i czerni – kolorach. Podzielony pionowymi podfrezowaniami na trzy części, lekko zaoblony na bokach awers wyposażono w dwie duże gałki manipulacyjne – lewa selektor wejść, a prawa poziom głośności oraz usytuowany pomiędzy nimi, czytelny z daleka, mieniący się błękitem na czerni pokazywanych informacji wyświetlacz. Co prawda podczas testu nie miałem problemu z nagrzewaniem się tytułowego pieca, ale jako grawitacyjne chłodzenie konstrukcji w jego boczne ścianki srebrnej obudowy wkomponowano fajnie kontrastujące czernią radiatory, a na jej górnej połaci dwa zorientowane wertykalnie na bokach, również smoliste, wyposażone w serię otworów panele wentylujące trzewia konstrukcji. Temat przyłączy na rewersie realizuje zestaw terminali wejść liniowych (XLR, 3x RCA, Phono MM, AMP IN, PRE OUT, AMP OUT), pakiet cyfrowych (COAX, USB, OPTICAL) zaciski kolumnowe, gniazdo zasilania i główny włącznik. W komplecie znajdziemy również solidnego, dedykowanego urządzeniu, dzięki temu czytelnego podczas obsługi, a nie uniwersalnego, przez to naszpikowanego zbędnymi guzikami pilota zdalnego sterowania. Ostatnimi istotnymi dla potencjalnego zainteresowanego informacjami oprócz niebagatelnej jak na niespecjalnie wielkie rozmiary wagi ok. 15 kilogramów, jest oddawana na poziomie 100W przy 8 Ohm i 180 przy 4 Ohm moc. To oczywiście istotne dlatego, gdyż pozwala domniemywać, iż nasz bohater nie powinien mieć większych problemów z zaspokojeniem zapotrzebowania na pąd dla szerokiej palety zestawów głośnikowych, z których na pierwszy ogień poszły moje dwumetrowe Niemki.
Jak spisał się tytułowy wzmacniacz? Powiem bez ogródek, bardzo dobrze. Przez aparycję w formie grubszego naleśnika był nieco ciężki do próby oceny brzmienia na podstawie wyglądu, jednak w po fakcie posłuchania go przez kilka dni spokojnie mogę wystawić mu laurkę mocnego zawodnika. A to dlatego, że oferował sensowne uderzenie dolnym pasmem, pokazywał odpowiednio usadowioną w masie i przy okazji wyrazistą w krawędzi średnicę, a wszystko okrasił nieco zaokrąglonymi – naturalnie w odniesieniu do najlepszych konstrukcji, jednak dźwięcznymi wysokimi tonami. Te ostatnie zaś suma summarum nie zabijały ogólnej witalności dźwięku, tylko przeciwdziałały jakiemukolwiek nienaturalnemu wychodzeniu ich przed szereg, co jest częstym problemem niedrogich konstrukcji udających mistrzów świata w każdej dziedzinie. W tym przypadku dostałem emocje związane z energią i nienachalnie podaną esencjonalnością dźwięku, a nie mogący skończyć się męczącym jazgotem wyścig w pokazaniu wyczynowości prezentacji. Jeśli chodzi o realia wirtualnej sceny, co prawda z lekkim uprzywilejowaniem pierwszego planu, ale jawiła się w dobrych proporcjach szerokości i głębokości. Jak to wypadało w praktyce?
Otóż dzięki wspomnianym aspektom typu rozbudowanie danego wydarzenia w kwestii rozmachu i namacalności podania urzekająco wypadała choćby twórczość Jordii Savalla nagrywana w kubaturach sakralnych spod znaku pieśni do Sybilli „El Cant De La Sybil-La” w Katalonii. Nie tylko ciekawie prezentowała sekcję instrumentalno-wokalną w osobie Jordiego ze swoją świtą wtórującą żonie pomysłodawcy projektu Montserrat Figueras w pokazaniu uduchowienia tego wielowiekowego materiału – mam na myśli odpowiednie nasycenie każdego źródła z dobrym rysunkiem na wirtualnej scenie, ale również wspomagające całość wydarzenia, brylujące pod wysokim sklepieniem, wszechobecne echo. Jakiekolwiek po macoszemu potraktowanie choćby jednej składowej tych pieśni z automatu odbiłoby się czkawką w postaci zaburzenia proporcji wielkości i energii poszczególnych estradowych bytów, finalnie zniekształconych przez wspomniane echo. Na szczęście EAM Lab poradził sobie z tym bez najmniejszego problemu. Po trosze z uwagi na w miarę swobodne prowadzenie kolumn, a po trosze dzięki wymienionym sonicznym umiejętnościom wypełniania międzykolumnowego obszaru mojego pokoju. Który z nich miał największy procentowy udział w takim postawieniu sprawy, nie było znaczenia, ważne, że ów materiał przesłuchałem z niekłamaną ciekawością.
Nie inaczej, bo z równie fajnym feedbackiem, opisywany piecyk radził sobie z cięższą muzą. Przykładowa Metallica z najnowszego krążka „72 Seasons” mimo sporej kompresji, dzięki operowaniu dobrą masą i kontrolą interpretacji górnych rejestrów wzmacniacz pozwalała nie tylko bez problemu wczuć się w pomysł muzyków na każdy utwór tej płyty, ale również dawała spore możliwości mocnego podkręcania gałki głośności bez wielkiej szkody dla jakości brzmienia. I gdy pierwsza zaleta nie każdemu jest potrzebna do szczęścia, bo nie wnika w przekaz, tylko chce sobie zrobić chwilowy reset mózgu ilością decybeli, to już druga ( bezproblemowy spory poziom głośności) w obydwu przypadkach, czyli tych lubiących zrozumieć twórców, jak i głośno otulić się ich muzyczną pracą jest bardzo istotna. Na tyle, że niejedna pozornie lepsza sekcja wzmacniająca mogłaby Włochowi sporo pozazdrościć. Tak tak, pozazdrościć, gdyż przy niewygórowanej cenie i do tego z dobrym poziomem jakości z sobie tylko znana gracją potrafi odnaleźć się w tak odmiennych realizacjach. Czyli tłumacząc z polskiego na nasze zagrać na emocjach romantyka i osobnika z zaawansowanym ADHD. Takie dwa w jednym.
Komu poleciłbym opisany powyżej wzmacniacz EAM Labs Classic 102i? Tak naprawdę nie widzę przeciwwskazań dla nikogo. Nie jest specjalnie manieryczny, oferuje dobry konsensus w domenie wagi i swobody grania, potrafi dogadać się z trudnymi kolumnami i poradzi sobie z praktycznie każdym materiałem. Gdzie zatem jest haczyk? Jak to zwykle bywa w Was, czyli potencjalnych nabywcach. Jak mawiał klasyk „Każdy ma swoje Westerplatte” i naprawdę od zazwyczaj na siłę poszukiwanych, czasem drobnych, jednak ostatecznie bardzo determinujących zakup takiego, a nie innego urządzania niuansów zależeć będzie, czy Włoch ma szansę pozostać po osobistych próbach w danym środowisku sprzętowym. Jakie to są niuanse? Cóż, to pytanie nie do mnie. Ja tylko mogę powiedzieć, że rzeczone wzmocnienie na bazie powyższego opisu warte jest skrzyżowania z nim audiofilskich szpad.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: High End Alliance
Producent: EAM Lab
Ceny
EAM lab classic 102i + Mhono MM: 3 200€
Opcjonalny moduł DAC: 400€
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 100W / 8Ω; 2 x 180 / 4Ω; 2 x 290 / 2Ω
Pasmo przenoszenia: 20Hz-20kHz +/- 0,2dB
Zniekształcenia THD+N: 0,003%
Separacja kanałów: >77dB
Odstęp sygnał/szum: >102dB
Wejścia analogowe: para XLR, 3 pary RCA, phono MM, AMP-IN RCA
Wyjścia analogowe: Pre-out RCA, Rec Out. RCA
Wejścia cyfrowe (po instalacji opcjonalnego modułu DAC): Optyczne, Koaksjalne, USB (PCM max 24bit/384kHz; DSD 512)
Impedancja wejściowa: 47 kΩ (XLR); 22 kΩ (RCA), 47 kΩ (Phono)
Wzmocnienie (Phono MM): 41dB
Wymiary (S x G x W): 42 x 38 x 11 cm
Waga: 15 kg
Opinia 1
Jak to zwykle w przyrodzie bywa i jak nader trafnie ujął to Adam Sikorski w wyśpiewanym przez Budkę Suflera utworze „Jest taki samotny dom” („A po nocy przychodzi dzień, A po burzy spokój”), po flagowym duecie Strumento, wielce udanym przedwzmacniaczu gramofonowym i (prawie) super-integrze przyszła pora na klasyczne i co najważniejsze nieodstraszające ceną źródło cyfrowe, czyli poczciwy odtwarzacz CD. Znawcy włoskiej audio-kuchni i zarazem nasi uważni czytelnicy z pewnością już się domyślają, iż zarówno powyższa wyliczanka, jak i nasz dzisiejszy gość o wszystko mówiącym symbolu FL CD Three S pochodzą z portfolio marki Audia Flight, więc niepotrzebnie nie przedłużając wstępniaka serdecznie zapraszamy na ciąg dalszy jedynie sygnalizując, iż dzięki uprzejmości dystrybutora – Audio Anatomy / High End Alliance dostarczony do nas egzemplarz wyposażono w opcjonalny moduł interfejsów cyfrowych.
Za sprawą charakterystycznego projektu masywnej, wykonanej z centymetrowego płata szczotkowanego aluminium płyty przedniej również i FL CD Three S śmiało możemy zaliczyć do grona uśmiechniętych reprezentantów rodziny Audia Flight. Mowa oczywiście o biegnącym przez większą część frontu falistym wycięciu w którym umieszczono czernioną szybkę chroniącą ukryty za nią błękitny wyświetlacz OLED, co finalnie części odbiorców może przywodzić na myśl dyskretny uśmiech Mony Lizy, bądź ten serwowany przez komiksowo-filmowe inkarnacje Jocker-a. Tuż pod „ustami” ustawiono w równym rządku osiem przycisków funkcyjno – nawigacyjnych wpuszczonych w koliste podfrezowania. Z kolei szufladę napędu usytuowano po prawej stronie urządzenia. Do wyboru jest wersja czarna i srebrna frontu a wykonany z solidnej giętej blachy korpus każdorazowo pokrywa czarna „piecówka”.
Zdecydowanie więcej dzieje się na również utrzymanych w dystyngowanej czerni plecach, gdzie lewą część zajmuje płytka opcjonalnego modułu cyfrowych interfejsów z wejściami USB, coax, AES/EBU i parą optycznych, a kierując się ku prawej flance napotkamy koaksjalne wyjście cyfrowe, wyjścia analogowe w postaci pary RCA i XLR oraz zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilania IEC. Wyliczankę zamyka przelotka triggera. Warto również wspomnieć iż w zestawie znajdziemy elegancki i wykonany z bloku aluminium masywny pilot zdalnego sterowania.
Prawdę powiedziawszy przechodząc do opisu trzewi liczyłem na krótką piłkę, czyli dwa-trzy zdania cóż tam z puli standardowych – ogólnodostępnych rozwiązań wpadło w ręce producenta. I choć FL CD Three S może nie idzie własną drogą decydując się na autorskiego pomysłu drabinkę R2R, to jak krótki research wykazał jej przypadek wcale nie jest taki oczywisty. Wystarczy bowiem sięgnąć do niezbyt zakurzonych archiwaliów, a więc wcale nie tak odległej przeszłości, by stwierdzić, iż jej sercem, w przeciwieństwie do protoplasty „S-ki” w nazwie pozbawionego zamiast Cirrus Logic CS4398 jest para Asahi Kasei Velvet Sound AKM4493EQ, tymczasem na stronie producenta jak byk stoi, iż rolę przetwornika powierzono układom Sabre ES9026PRO, co patrząc na ową woltę z perspektywy audiofilskich przyzwyczajeń i stereotypów śmiało można byłoby porównać jeśli nie do zastąpienia silnika benzynowego dieslem i to bez jakiejkolwiek wzmianki w oznaczeniu danego modelu samochodu, to przynajmniej przesiadki z klasycznego czterocylindrowego klasyka na jego hybrydowy – elektrycznie wspomagany trójcylindrowy substytut. Jednak po pierwsze nie od dziś równym powodzeniem cieszy się opinia mówiąca, że to nie sama kość się liczy a umiejętna, bądź nie, jej aplikacja, a po drugie warto mieć świadomość okoliczności przyrody owej zmianie towarzyszących. Niezorientowanym w temacie pragnąłbym bowiem przypomnieć, iż 20 października 2020 r., w fabryce Asahi Kasei Microsystems (AKM) w Nobeoka (Japonia) wybuchł pożar, który całkowicie ją zniszczył a tym samym źródełko życiodajnych przetworników wyschło i jakoś trzeba było sobie radzić.
Niemniej jednak, z racji nierozkręcania przesłuchiwanego egzemplarza wypadało nam tylko wierzyć na słowo, że reszta z tego, co do tej pory lądowało w 3-ce, czyli zasilanie oparte o dwa solidne toroidy (68VA dla sekcji analogowej oraz 36 VA dedykowany cyfrze) i pracujący w klasie A stopień wyjściowy a także zbalansowana topologia, dzięki czemu korzystanie z XLR-ów jak najbardziej ma sens, nadal tamże jest obecna. Włosi nie omieszkali również pochwalić się zamkniętym w szczelnej kapsule, pracującym z jednokrotną prędkością napędem, który zgodnie z ich zapewnieniami został zoptymalizowany pod kątem zastosowań audio, co w przypadku typowych – komputerowych DVD-Romów raczej nie ma miejsca. Całe szczęście krótka wymiana korespondencji z Massimiliano Marzim – jednym z ojców założycieli Audii potwierdziła ww. woltę, która miała miejsce kilka lat temu, więc mając taką podkładkę z czystym sumieniem możemy napisać, że rozkręcając 3-kę z aktualnej produkcji znajdziecie w niej kości Sabre, czyli, że przez klasyczne wejścia cyfrowe z powodzeniem nakarmimy 3-kę sygnałami 24bit/192 kHz a przez asynchroniczne USB PCM 32 bit / 384KHz i DSD512 a zasiadając do odsłuchu możemy cieszyć się dostępem do kilku filtrów cyfrowych może nie tyle diametralnie zmieniających brzmienie odtwarzacza, co pozwalających na finalny szlif i dopasowanie do zastanych warunków i gustów odbiorcy.
Abstrahując od technicznych zawiłości jasnym jest, że dla standardowego odbiorcy liczy się przede wszystkim ergonomia i dźwięk a obie powyższe składowe, oprócz designu, którego akceptacja zależy wyłącznie od gustu odbiorcy i dyskusji nie podlega, Audia Flight FL CD Three S ma na zaskakująco wysokim poziomie. Co ciekawe włoski odtwarzacz zamiast iść stereotypową, właściwą półwyspowi apenińskiemu drogą słodyczy i lepkiej gęstości nad wyraz często mylonej z muzykalnością wybrał własną ścieżkę opartą na rozdzielczości, świeżości i fenomenalnej otwartości. Nie jest o jednak forma młodzieńczego buntu, czy wręcz próba zerwania z rodzinnymi tradycjami, lecz w pełni przemyślana i co istotne logiczna decyzja konstruktorów, gdyż właśnie taka estetyka grania idealnie równoważy dostojeństwo i soczystość firmowej amplifikacji. Leczenie dżumy cholerą? W oczach i uszach złośliwców z pewnością, jednak podchodząc do tematu zdroworozsądkowo i możliwie obiektywnie uczciwie trzeba przyznać, że ani tytułowe CD nie reprezentuje barw Siarki Tarnobrzeg niemiłosiernie siejąc górą, ani wzmacniacze nie próbują pełnić roli koców gaśniczych zarzucanych na kolumny mówiąc wprost muląc. Ot po prostu tytułowy odtwarzacz robi krok, bądź jedynie pół w kierunku orzeźwiającej, cytrusowej rześkości co w połączeniu z karmelową jedwabistością godną najlepszego Crème brûlée daje świetny efekt finalny. Ba, nawet zastępując firmową dzielonkę Strumento moją dyżurną integrą Vitusa a lampowego Ayona tytułowym odtwarzaczem ani przez moment nie czułem wynikającej z obniżenia poprzeczki potrzeby czasu na akomodację i automatyczne obniżenie własnych oczekiwań. Bowiem Audia Flight zarówno w roli odtwarzacza, jak i przetwornika pokazała, że nie ma repertuaru, który mógłby wprawić ją w zakłopotanie, bądź wytrącić z równowagi. Toolopodobny, prog-metal w kalifornijskim wydaniu uprawiany przez ekipę Mantic („( A R T ) I F I C E”)? Proszę uprzejmie. Gęsty, niemalże „klubowy” jazz suto podlany syntetycznym basem, czyli „BBNG2” BADBADNOTGOOD? Jak najbardziej. Podobnie z wielką symfoniką („Rimsky-Korsakov: Scheherazade, Op. 35 – Mussorgsky: Night on Bald Mountain”) i kameralnymi składami („TARTINI Secondo Natura”). Ma być z rozmachem i potęgą – jest. Ma być z delikatnością skrzydeł motyla – również nie ma problemu. Jednym słowem pełna uniwersalność i zdolność odtworzenia praktycznie dowolnego materiału.
Bądźmy jednak szczerzy. Uniwersalność uniwersalnością, rześkość rześkością, ale to dość przeciwstawne cechy, gdyż z jednej strony mamy zagrożenie zbytnim uśrednieniem, które niczym walec u Młynarskiego „przyjdzie i wyrówna” a z drugiej zbytnie rozświetlenie i wyeksponowanie górnych rejestrów a tym samym brutalną eliminację nagrań skażonych choćby śladową ilością sybilantów, czy też utwardzeniem dęciaków. A tymczasem Audia znanym sobie sposobem łączy ogień z wodą oferując zarówno świetną emocjonalność oraz pełen pakiet informacji barwowo-temperaturowych, jak i swobodę artykulacji, dzięki którym większość nagrań ma szansę zabrzmieć atrakcyjniej i bardziej realistycznie aniżeli można byłoby się spodziewać po odtwarzaczu operującym na tym, dość akceptowalnym pułapie cenowym.
Jeśli zaś chodzi o moduł cyfrowych interfejsów, to lepiej by w ramach trudnej do logicznego wytłumaczenia oszczędności nawet przez myśl Państwu nie przeszło z nich rezygnować. Niby Audia pokazuje, że poczciwe srebrne krążki jeszcze potrafią bez większego wysiłku zdeklasować pliki, ale po wszystkich wejściach cyfrowych a szczególnie po USB FL CD Three S gra po prostu wyśmienicie a już progres w uzdatnianiu sygnału z TV wymyka się jakiejkolwiek krytyce. Nie będę też ukrywał, że możność wykorzystania 3-ki w roli pełnoprawnego DAC-a na tyle skutecznie rozleniwia, że po kilku dniach jej użytkowania zauważyłem, że lwią część odsłuchów odbywam właśnie z plików a po płyty sięgam z równą celebracją jaka zazwyczaj towarzyszy sesjom winylowym. W dodatku sięgam, niezależnie od nośnika po pozycje zazwyczaj z racji swego spowolnienia, lekkiej ospałości i usypiającej lepkości przeznaczone jako swoiste usypiacze. Tymczasem włoski kombajn był w stanie tchnąć w nie zaskakującą dawkę życia i witalności, przez co działał na nie jak stawiające na nogi espresso.
Choć Audia Flight FL CD Three S, przynajmniej jak na nasze redakcyjne standardy, jest zaskakująco “budżetowym” odtwarzaczem, to w ramach podsumowania nie sposób nie uznać jej za wysokiej klasy źródło zdolne wprowadzić nową jakość nie tylko do zbyt gęstych i mrocznych systemów, lecz również wszędzie tam, gdzie do dźwięku wkrada się nuda i stagnacja. Bo 3-ka jest ich oczywistym przeciwieństwem a jednocześnie nie popadając w zbytnią ofensywność i ekstazę atakowania każdym dźwiękiem zdolna jest przykuć uwagę szerokiego grona potencjalnych nabywców. I jeszcze jedno. Otóż z powodzeniem mogą wpisać ją na listę również poszukiwacze przetworników z adekwatnego jej pułapu cenowego, bo również w roli DAC-a sprawdza się świetnie a w tym momencie obecność szuflady na srebrne krążki śmiało można potraktować jako niezobowiązujący bonus, z którego korzystać okazyjnie można, choć wcale nie trzeba.
Marcin Olszewski
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact; Vitus SCD-025mkII
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Stali bywalcy naszego portalu zapewne przypominają sobie, że z tym włoskim podmiotem znamy się jak przysłowiowe łyse konie. Naturalnie powodem jest odbyta niegdyś seria fajnych testów, których kontynuacja z bliżej nieokreślonych przyczyn jakiś czas temu zamarła. Na szczęście tylko zamarła, a nie umarła, czego dowodem jest dzisiejszy główny punkt programu. Chodzi oczywiście o widniejący na zdjęciach odtwarzacz płyt kompaktowych z wejściami cyfrowymi na wewnętrzny przetwornik. Jednak co tak naprawdę dla sporej grupy z Was jest najistotniejsze, wspomniany CD-ek w portfolio marki pozycjonowany jest w segmencie cenowym dla tak zwanego zwykłego Kowalskiego, czyli tłumacząc z polskiego na nasze nie kosztuje oczu z głowy. Tak, tak, wreszcie wzięliśmy na tapet coś dla zwykłych ludzi. Co takiego dokładnie? Otóż dzięki staraniom z krakowskiego dystrybutora Audio Anatomy do naszej redakcji trafił niedrogi, a przy tym intrygujący brzmieniowo – o czym w dalszej części tekstu – odtwarzacz płyt CD Audia Flight FL CD Three S.
Dzisiejszy bohater jest typowych rozmiarów odtwarzaczem. Wykonany z grubego płata aluminium awersie w celach lepszego postrzegania projektu od strony wizualnej w górnej części przełamano niedużym, poziomo usytuowanym uskokiem. Jednak nie jako proste cięcie na całej szerokości, tylko na lewej flance przechodzące w płynny łuk sygnalizujący miejsce osadzenia czarnej wstawki z czytelnym z miejsca odsłuchowego niebieskim wyświetlaczem. Jednak to dopiero preludium wyposażeniowe frontu, bowiem na prawej stronie konstruktorzy umieścili szufladę na płyty kompaktowe i w dolnej części lekko przesunięty na lewo zestaw zagłębionych przycisków funkcyjnych. Krocząc z opisem ku tylnemu panelowi nie można nie wspomnieć o górnej i bocznych częściach obudowy, które w modelu testowym zostały wykończone w przyjemnej dla oka, wzbogaconej o opalizujący brokat szarości. Jeśli chodzi o plecy Audii, te spełniając zadania oddawania i przyjmowania sygnałów analogowych i cyfrowych zostały opatrzone sekcją wejść USB, SPDIF, AES/EBU, OPTCAL oraz jednym wyjściem SPDIF, zaś z kwestii analogu terminalami RCA i XLR. Całości oferty dopełniają przelotka triggera (IN/OUT) i zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilania IEC. Naturalnie jak na typowy kompakt przystało, w komplecie z CD Three otrzymujemy przyjemny w obcowaniu, aluminiowy pilot zdalnego sterowania.
Gdy dobrnęliśmy do akapitu o brzemieniu, muszę przyznać, iż z braku wcześniejszych doświadczeń z tego rodzaju elektroniką tytułowego brandu nasz bohater miał czyste konto. Sekcję wzmocnienia, którą miałem okazję słuchać, cechowała zazwyczaj bardzo dobra energia środka pasma i otwartość prezentacji. To zaś pozwalało mniemać, że źródło chcąc być w miarę kompatybilnym urządzeniem do pracy zespołowej spod jednego znaku towarowego powinno optować za nieco lżejszym poziomem nasycenia. Nie żebym tego nachalnie oczekiwał, ale w moim mniemaniu byłby to fajny kompromis. I wiecie co? Już po pierwszych kilku taktach procesu testowego okazało się, iż trafiłem w punkt. Przekaz FL CD Three S był naturalnie lekki, przez to szybki i oferujący dobry pakiet informacji. Spokojnie, nie anorektyczny, tylko umiejętnie stawiający na swobodę kreowania odpowiednio dużej wirtualnej sceny, a nie w pierwszej chwili przyjemne, jednak na dłuższą metę nudnawe, bo uśredniające mikrodynamikę podkręcanie wagi prezentacji. Efekt był na tyle wyważony, że nawet jeśli w pierwszym momencie słychać było nieco inny poziom energii od mojego źródła, to feedbackiem nie było męczące rozjaśnienie przekazu, tylko nieco inny punkt widzenia na ten aspekt. Aspekt, który w wielu przypadkach – piję do nazbyt otyłych zestawów – może okazać się pewnego rodzaju deską ratunkową. Po prostu przeprowadzi delikatną korektę nadwagi i w to miejsce tchnie w muzykę dawkę rozmachu i dźwięczności. Co prawda mój zestaw nie nosi znamion tego typu prezentacji, jednak na potrzeby sprawdzenia moich przemyśleń posłużyłem się materiałem do niedawna typowo jazzowej, a ostatnio zajmującej się szerszym zakresem wokalistyki rodzimej artystki Agi Zaryan z krążkiem „Remembering Nina & Abbey”. Powodem jest oczywiście zbyt mocne osadzenie materiału w masie, a przez to utrata istotnych dla tego rodzaju muzyki detali pozwalających zatracić się w zawartych w jej głosie emocjach. Lubię tę artystkę, ale zawsze gdy wkładam jej krążki czy to na talerz gramofonu, czy na laser odtwarzacza CD, targa mną pytanie, jak można było je tak zmasakrować. Na szczęście umiem przejść nad tym do porządku dziennego, a dzisiaj tak naprawdę płyta spadła mi z nieba, aby pokazać zalety testowanego źródła. Jaki był efekt? Cóż, nadal materiał w kwestii wagi nie zabrzmiał idealnie, ale dzięki zaletom bohatera testu nabrał sporo rumieńców dotyczących błysku i lotności muzyki. Instrumenty mieniły się nieco większa paletą odcieni, a głos stał się wyraźnie swobodniejszy. Ktoś zapyta: „To gdzie przy takich drobnych korektach są jakiekolwiek zalety?”. Przecież trąbię o tym od samego początku. Chodzi mianowicie o wpisaną w prezentację Włocha lekkość podania całości spektaklu. Nie odchudzanie, nie rozjaśnianie, tylko bezpieczne unikanie nadmiaru średnicy w średnicy. W pierwszej chwili taki stan może wydawać się co najmniej niebezpieczny, jednak gdy wiemy, z czym to się je i jak naprawdę brzmi pozbawiona naszych „widzimisię” muzyka, zapewniam, tytułowy odtwarzacz jest świetnym produktem do uzyskania wymarzonego dźwięku.
Reasumując powyższy opis nasuwa się bardzo istotne pytanie. Czy włoska konstrukcja jest na tyle uniwersalna, że wpisze się w każdy potencjalny set? Oczywiście nie, bo jeszcze taka nie powstała. Za to jedno jest pewne. Sposób prezentacji, czyli raczej lżej, aniżeli zbyt gęsto jest na tyle daleki do przerysowania, że nawet z pozoru zrównoważone zestawy (jak pisałem, dla tych zbyt przysadzistych to prawdopodobnie będzie ratunek) mają szansę pokazać nieco inną, ale nadal fajną stronę znanej od podszewki muzyki. Czy aby nie przesadzam? Cóż, jedyną szansą na weryfikację moje tezy jest występ Audii Flight FL CD Three S u Was. Niestety tę lekcję musicie odrobić sami.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audio Anatomy / High End Alliance
Producent: Audia Flight
Cena: 15 400 PLN (wersja podstawowa); 17 390 PLN (wersja z DAC-iem)
Dane techniczne
– Pasmo przenoszenia: 0,5 Hz ~ 20 KHz ± 0,1 dB
– Zakres dynamiczny: 126dB
– THD: + szum: <0,01%
– Hałas: >-113dB
– Wyjścia analogowe: para RCA; para XLR
– Maksymalne napięcie wyjściowe: 2,5 Vrms
– Impedancja wyjściowa: 200 Ω
– Wyjście cyfrowe: Coax S/PDIF
– Zużycie energii: < 0,5 W (standby); 30W
– Wymiary (S x W x G): 450 x 110 x 430 mm
– Waga: 10 kg
Opcjonalna sekcja wejść cyfrowych:
– wejścia: 2 x optyczne SPDIF; AES/EBU; Koaksjalne; USB (32-bit / 384kHz i DSD512)
Opinia 1
Choć dla większości ludzkości piątkowe popołudnie to moment, gdy wreszcie może poluzować krawaty, wskoczyć w rozciągnięte dresy i „walnąć się” na kanapę w celu zaliczenia w pełni zasłużonej po całym tygodniu zmagań z materią drzemki okazuje się, że nie tylko licho, lecz i branża audio nie śpi, tylko przewrotnie postanawia przyciągnąć do siebie spragnioną wyrafinowanych doznań złotouchą brać. Chodzi bowiem o to, że zamiast na weekend ewakuować się w plener po otrzymaniu stosownego zaproszenia w miniony piątek, tuż po zakończeniu „służbowych obowiązków” podążyliśmy niejako pod prąd udając się na oficjalne otwarcie niedawno przez nas wizytowanego, jeszcze wtenczas pachnącego świeżą farbą, kiełkującego na audiofilskiej mapie Warszawy punktu – zlokalizowanego na ul. Długiej 16 salonu High End Alliance.
Jak sami Państwo możecie dostrzec na powyższych zdjęciach co nieco na salonowych półkach przybyło zapełniając wcześniejsze luki, na ścianach zawisły intrygujące i wpisujące się w profil przybytku, łapiące za oko grafiki a gospodarze dwoili się i troili by nikt nie poczuł się pominięty, czy wręcz zagubiony w gwarze kuluarowych rozmów. Jak łatwo się domyślić stricte towarzysko-plotkarskie warunki nie sprzyjały krytycznym odsłuchom, jednakowoż jeśli tylko ktoś miał taką wolę, to co prawda niezobowiązująco, ale bez najmniejszych problemów mógł rzucić uchem i okiem na prezentowane w post-aptecznych wnętrzach systemy. A było na co, gdyż poza goszczącymi czas jakiś w naszym OPOS-ie, a finalnie pyszniącymi się w głównej sali odsłuchowej dystrybutora Alare Labs Remiga 2 Be można było zakosztować nadspodziewanie i zarazem nieoczywiście skonfigurowanego kina domowego, czy też klasycznego stereo (Esoteric & T+A) w jednym z mniejszych pokoi. A właśnie, o ile charakterystycznych Mangerów Z1 nie sposób było zignorować, to naszą uwagę zwróciły również zdecydowanie bardziej futurystyczne w swej industrialnej formie, rodzime, … betonowe (!!!) monitory Gemstone. Oczywiście z racji wspomnianego gwaru wyciąganie jakichkolwiek wiążących wniosków spokojnie można było sobie darować, ale z czystej ciekawości, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja, z chęcią przygarnę je na kilka dni i sprawdzę co pokażą w bardziej kontrolowanych warunkach.
Niemniej jednak wiadomo, że tego typu spotkania akcent mają postawiony na zdecydowanie bardziej rozrywkowo – towarzyski aspekt relacji międzyludzkich, więc zamiast co chwila kogoś uciszać, by tylko upewnić się, że zarejestrowane na złotym, bądź winylowym nośniku miotełki kiziające blachy nie szeleszczą a skrzą się miriadami detali pozwoliliśmy oddać się niezobowiązującej paplaninie i wymianie branżowych ploteczek dzierżąc w dłoni nie pilota a szklaneczkę wypełnioną bursztynowym destylatem. W końcu nam też się od czasu do czasu coś od życia należy.
Serdecznie dziękując Gospodarzom za zaproszenie i gościnę wreszcie możemy również i Państwa zaprosić do odwiedzin tytułowego salonu High End Alliance zlokalizowanego na obrzeżach stołecznej starówki (na ul.Długiej 16), posadzenia tej części ciała gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę na jednej z kanap, bądź foteli i samodzielnego wyrobienia sobie opinii nt. nie tylko samej elektroniki, kolumn, czy okablowania lecz również co do przydatności i osłuchania rezydującej tamże ekipy. O ile bowiem większość, jeśli nie wszystko, co prezentowane jest na półkach, w gablotach i pospinane w systemy zdecydowanie jest tam na sprzedaż, to jak mawia młodzież „skila nie kupisz” a bądźmy szczerzy – w High Endzie oprócz samego produktu liczy się również profesjonalizm obsługi. Dlatego też mając świadomość iż o dobrostan odwiedzających tytułowy przybytek nie będą dbały osoby przypadkowe, a doświadczeni audiofile i prawdziwi pasjonaci (widoczni na okładkowym zdjęciu), z iście stoickim spokojem śmiało mogę wizytę na Długiej polecić.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Gdy nieco ponad miesiąc temu odwiedziliśmy tytułowy przybytek – naturalnie zapraszam do relacji z tej wizyty, co prawda pierwsi klienci już się pojawiali, ale był to raczej bieg z przeszkodami. Oczywiście przeszkodami natury wykończeniowej, które odgrywając się w innych częściach salonu audio spokojnie pozwalały na nawiązywanie pierwszych kontaktów z audio-freakami. A że zainteresowanie tym podmiotem stawało się coraz większe, mocodawcy zebrali się w sobie i dosłownie po kilku tygodniach tytanicznej pracy tym razem zaprosili nas już na oficjalne otwarcie. Czego? To zdradza tytuł, czyli oferującego bogate portfolio konstrukcji przybliżających nas do muzyki w domowym zaciszu, znakomicie uzupełniającą tego typu ofertę w stolicy salonu audio High End Alliance.
Jak pokazuje seria zdjęć, salon nie tylko oferuje kilka sal odsłuchowych – duża, mała i dedykowana kinu domowemu, ale swoim nienachalnym, acz skutecznym wykończeniem w dziedzinie akustyki stara się zbliżyć nas do warunków domowych większości z nas. Co z tego, że uzbroiłby się po zęby w panele akustyczne, co pozwoliłoby znacznie łatwiej sprzedać Wam dowolny sprzęt, gdy to w pewien sposób utrudniałoby pomoc w dobieraniu konkretnych rozwiązań sprzętowych. Dlatego chcąc wyjść na przeciw podobnym oczekiwaniom odwiedzających, temat stanął na jedynie symbolicznym w najbardziej zaawansowane akcesoria dopieszczeniu akustyki pomieszczeń. Ale przy tym należy wziąć pod uwagę jeden aspekt. Otóż panowie poszli tą drogą wiedząc, że kadra pracownicza po latach zabawy z tą materią zna się na rzeczy. Nie ma mowy o bezmyślnym wciskaniu najbardziej intratnych zarobkowo urządzeń, tylko konsekwentna próba zrozumienia potrzeb klienta, by finalnie osiągnąć konsensus brzmieniowy. I co ważne, w typowych dla większości z nas warunkach mieszkalnych. Banał? Bynajmniej, co łatwo zweryfikować podczas wizyty w każdym innym, wykończonym profesjonalną adaptacją akustyczna salonie. Tylko tyle i aż tyle, aby zrozumieć, szczerą chęć pomocy, a nie sprzedawanie elektroniki w wektorze ilości.
Innym ciekawym tematem dotyczącym tego przedsięwzięcia jest oferta sprzętowa bazująca nie tylko na dystrybuowanych przez siebie brandach, ale szerokiej gamie innych producentów. A pierwszymi z brzegu są widoczne na zdjęciach Esoteric, McIntosh, ZenSati, NxLevel Tech, czy filigranowe rozmiarowo, jednak dzięki wykorzystaniu betonu jako materiał na ciche akustycznie obudowy polskie kolumny Gemstone. To wbrew pozorom jest bardzo istotne, gdyż czasem naszego ślepego zafiksowania na danego producenta, przy braku oczekiwanego wyniku sonicznego dobrze jest spróbować czegoś z innej stajni. Niestety zazwyczaj stoimy przed ścianą, jaką okazuje się być ograniczona do kilku marek oferta. Dlatego znając ten problem ze swoich doświadczeń od tak zwanej podszewki, decyzja mogła być tylko jedna, staramy się mieć bogate portfolio. Na zdjęciach może jeszcze nie jest jakieś bardzo rozbudowane, ale według zapewnień mocodawców High End Aliiance, na ile to będzie możliwe, będzie się szybko rozwijać. Jednak zapewniam, na bazie tego, co dostępne jest w tym momencie, oficjalnie już otwarty salon na ul. Długiej 16 w Warszawie spokojnie spełni najbardziej wyszukane oczekiwania klienta.
Jacek Pazio
Opinia 1
Jestem w stu procentach przekonany, że co jak co, ale tytułowy brand znakomicie kojarzycie. Co prawda z tej stajni dotychczas nic na testach nie mieliśmy, jednak to podmiot wszem i wobec znany z produkcji dość nietypowych, bo generujących dźwięk dookólny, dzięki czemu drwiących sobie z tak ważnego dla nas do idealnego odsłuchu muzyki „sweet spotu”, kolumn głośnikowych. Naturalnie z wymienionego przed momentem powodu to propozycja dla konkretnych, czyli wiedzących czego chcą od życia klientów, ale co by nie mówić, wbrew pozorom jest ich sporo. Jednak sporo dla mocodawców German Physiks nie jest optymalną liczbą, dlatego chcąc dotrzeć do większego grona potencjalnych zainteresowanych, pochodzący zza naszej zachodniej granicy team powołał do życia całą serię elektroniki dedykowanej nie tylko produkowanym przez siebie, ale również z powodzeniem zapewniającej idealne warunki pracy kolumnom innych producentów. Zaskoczeni? Powiem szczerze, że gdy się o tym dowiedziałem, osobiście również zaliczyłem taki stan. Stan, który oczywiście z automatu zmusił nas do kontaktu z dystrybutorem w celu głębszego poznania wspomnianych nowości. Takim to sposobem dzięki sporemu zaangażowaniu logistycznemu krakowskiego High End Alliance w nasze okowy trafił monstrualny gabarytowo, niemiecki wzmacniacz zintegrowany German Physiks Emperor.
Nie trzeba przeglądać stopki z danymi technicznymi, bowiem same przestudiowanie serii fotografii jasno daje do zrozumienia, że konstruktorzy Emperor-a podczas powoływania go do życia nie oglądali się zbytnio na koszty. Oczywiście piję do rozmiarów, których nie powstydziłaby się niejedna znacznie wyżej pozycjonowana końcówka mocy. Tymczasem w tym przypadku mamy bezkompromisowo zbudowaną integrę. I żeby było jasne, słowo „bezkompromisowo” nie dotyczy jedynie jej gabarytów, ale znakomicie prezentującej się w zderzeniu osobistym – zdjęcia naprawdę tego nie oddają, bo z klasą wykończonej, oferującej intrygujący design obudowy oraz wypełniające ją po przysłowiowy „dach” elektroniczne trzewia. Korpus Emperor-a jest bardzo ciekawą wariacją na temat prostopadłościanu, w którym wszystkie zewnętrzne połacie wykonano z grubych płatów szczotkowanego aluminium. Te najpierw ozdobiono czterema zdecydowanymi poprzecznymi podfrezowaniami, by finalnie w awersie umieścić okienko dla usadowionego na czarnym tle błękitnego wyświetlacza obsługiwanego pięcioma tuż pod nim znajdującymi się guzikami oraz zorientowane na jego flankach dwie średniej wielkości gałki funkcyjne, a w rewersie zajmujący zdecydowaną większość powierzchni, będący ostoją dla wszelkiej maści wejść i wyjść w standardach RCA/XLR z przelotkami włącznie, zaciskami kolumnowymi i zintegrowanym z włącznikiem głównym gniazdem zasilania, również wykończony w fajnie kontrastującej z obudową czerni panel przyłączeniowy. A to nie koniec wizualnych ciekawostek, gdyż tak zwany „dach” wzmacniacza jest litym płatem wykonanym z identycznego jak reszta obudowy aluminiowym, wokół którego biegnie coś na kształt wentylującej układy elektryczne, czarnej, na bokach mającej skośne nacięcia fosy. Zbędny blichtr? Bynajmniej, gdyż w mojej opinii jest to znakomity zabieg, który oprócz czysto funkcjonalnego chłodzenia konstrukcji, pozwala nieco złagodzić efekt przysadzistości jednak wielkiej bryły. Proszę, nie oceniajcie tego na podstawie fotografii, gdyż w rzeczywistości to jest majstersztyk. Naturalnie w komplecie z rzeczonym wzmacniaczem dostajemy nieprzeładowanego zbędnymi funkcjami pilota zdalnego sterowania. Kończąc akapit o budowie oprócz rozmiarów 474/240/474 mm najistotniejszymi informacjami wydają się być jego ustalona na poziomie 69 kilogramów waga i oddawana moc 300W/8 Ohm i podwojenie jej przy wartości 4 Ohm.
Co ciekawego zaprezentował Emperor? Po pierwsze – niebagatelne pokłady energii skierowanej na wzmocnienie efektu uderzenia muzyką Po drugie – bardzo fajnie podkręcający poziom namacalności zastrzyk jej body. A po trzecie – odpowiednią zwartość i otwartość prezentacji, co przy ewidentnym nasycaniu dźwięku pozwalało mu uniknąć przekroczenia poziomu otyłości i przyduchy. Owszem, ogólnie przekaz był mocny, ale pełen wigoru. W sobie tylko znany sposób wzmacniacz odpowiednio konturował najbardziej mięsiste projekcje, a to przekładało się na zachowanie drive’u nawet podczas słuchania bardzo wymagającego materiału. Dodatkowym ciekawym feedbackiem takiego postawienia sprawy było nieznaczne zbliżenie wirtualnej sceny w stronę słuchacza, jednak z zachowaniem jej proporcji w tylnych okowach. Czyli było bliżej, ale nie płasko, czego wielu z naszych pobratymców wręcz oczekuje. Co bardzo ciekawe, ogólne podejście do sposobu na muzykę według niemieckiego German Physiks było na tyle uniwersalne, że podczas testu widocznych na zdjęciach kolumn wypadł lepiej od stacjonującego u mnie Gryphona APEX. A główną zaletą okazała się być właśnie nieco większa, za to dobrze dozowana energia środka pasma oraz niezapominanie o odpowiednim zastrzyku witalności i fajnej krawędzi źródeł pozornych. Tak skonfigurowany set okazał się na tyle uniwersalnie grający, że nasz bohater nie miał problemu dosłownie z żadnym materiałem muzycznym. A jak to zwykle u mnie bywa, nie mówimy li tylko o plumkaniu kontemplacyjnego jazzu, ale również o buncie Rammsteina i szaleństwie niestety nieżyjącego już Kena Vandermarka. Pierwszy w postaci koncertowego Keitha Jarretta „Inside Out” pokazał nie tylko znakomitą wirtuozerię każdego z muzyków, ale drzemiące w instrumentach pokłady masującego moją skołataną życiem duszę romantyzmu. Naturalnie na wspomnianym krążku jest również małe co nieco dla drugiej strony mojego jestestwa, bowiem panowie pokazują czasem pazur, jednak tę pozycję płytową zapamiętam jako pokaz klasycznego umilania życia melomana przez znakomicie odtworzony projekt koncertowy. W podobnym tonie – oczywiście mam na myśli jakość odbioru – wypadł Rammstein z najnowszą produkcją „Zeit”. Energia, mięcho, znakomite utrzymanie rytmu i czytelnie zaprezentowana wokaliza ewidentnie udowodniły, iż wpisana w kod DNA wzmacniacza estetyka podgrzewania opowieści muzycznej w najmniejszym stopniu nie wypaczała zamierzeń artystów. W tym przypadku również obraz był mocno kolorowy, krągły i soczysty, ale w żadnym przypadku ospały. Ba, wręcz przeciwnie, gdyż w dobrym tego słowa znaczeniu potrafił zaskakująco mocno kopnąć, co u pana Rammsteina jest niezbędnym do pokazania jego prawdziwego „ja” wymogiem. Jak zatem wypadł co prawda nieco inny, bo free, ale jednak już raz omawiany przeze mnie jazz? Po co kolejna podpórka tym nurtem? Wbrew pozorom to bardzo istotne. Free to szaleństwo w najczystszej postaci. Na tyle znamienne, że nie ma do tego napisanych nut, tylko gramy na żywioł. A jeśli tak, dotychczas tak chwalona zwiększona energia musi umieć dość szybko wygasnąć, by za moment ponownie wręcz wybuchnąć. Mało tego. Przekaz podczas tego natłoku informacji, zmian tempa oraz poziomu mocy uderzenia musi cechować dobra rozdzielczość, inaczej wszystko zlepi się w jedną papkę. Być może komuś się to nawet spodoba, ale nie oszukujmy się, free to nieobliczalność, radość z życia, a czasem zadany celowo ból. Niestety aby spełnić te trzy cechy, sekcja wzmocnienia musi umieć odpowiednio dozować energię w czasie. Jak w przypadku naszego bohatera może pokazać ją nawet lekko podkręconą, jednak musi odpowiednio utrzymać w ryzach. I gdy podobnie do niego potrafi nad tym zapanować, śmiem wysnuć wniosek, że nie powinno być dla niej materiału niemożliwego do fajnego odtworzenia. Analizując powyższy tekst, chyba jasnym jest, że tytułowy Emperor w tym temacie zdał egzamin na piątkę, dlatego bez żadnego snucia przypuszczeń jasno potwierdzam, iż dobrze skonstruowany piec, nawet oferując estetykę gęstego grania, bez problemu umie oddać zamierzenia najbardziej szalonych, bo grających na setkę bez przygotowanych nut, tylko ze wstępnym pomysłem na wspólną rozmowę kilku instrumentów freejazzowych artystów. Zapewniam, to nie jest takie proste.
W jakiej konfiguracji ulokowałbym nasz przedmiot zainteresowania? Jak wynika z opisu, wszędzie tam, gdzie przyda się niesiona przez GP The Emperor mocniejsza dawka energii. Wesprze system ciekawym uderzeniem, co przełoży się zaskakujący rozmach prezentacji. Jednym słowem tchnie w dany konglomerat dodatkową szczyptę życia. Jednak po tym, co miałem okazję usłyszeć u siebie, nie skreślałbym go również z występów w zestawach już dobrze osadzonych w masie. W takim przypadku naturalnie mocniej nas kopną, jednak muzyka nie zatraci cech ciekawej nieobliczalności, co przecież solą naszej zabawy. Jak rosły Niemiec wypadnie finalnie, pokaże życie. Jednak najważniejsze jest, że nawet przy braku chemii, słuchana przy użyciu tytułowego wzmacniacza muzyka będzie pełna tak ważnych dla nas emocji. I będąc szczerym, właśnie tą cechą mnie ten piecyk najbardziej uwiódł.
Jacek Pazio
Opinia 2
Do debiutu tytułowej marki na naszych łamach przygotowywaliśmy się od dłuższego czasu. Przymiarki, zgodnie z ogólnie utrwalonym w audiofilskiej świadomości profilem owego bytu, dotyczyły oczywiście kilku mniej, bądź bardziej absorbujących gabarytowo kolumn i gdy wszystko wydawało się zmierzać ku szczęśliwemu finałowi, jak to zwykle w życiu bywa, przewrotny los w osobie dystrybutora ( Audio Anatomy / High End Alliance ) postanowił przypomnieć o swojej wrodzonej nieprzewidywalności podsuwając nam pod nos urządzenie niezbyt z German Physiks, bo to o tymże wytwórcy mowa, kojarzone. Propozycja testu dotyczyła bowiem … ultra high-endowego wzmacniacza zintegrowanego Emperor Integrated. Skoro zatem czytacie Państwo te słowa, to znak, że na ową propozycję przystaliśmy, uznając, że może pierwszy kontakt z działającą od 1992 r. niemiecką marką jest niezbyt oczywisty, lecz jak najbardziej logiczny, gdyż chociaż eksplorację zaczynamy nie od kolumn a elektroniki, to od „dołu” stawki, gdyż w portfolio German Physiks znajdziemy jeszcze przedwzmacniacz, stereofoniczną i monofoniczną końcówkę mocy, oraz … elektroniczną zwrotnicę, na które jeśli tylko wszystko pójdzie po dystrybutora i naszej myśli również powinna przyjść pora. Dlatego też niepotrzebnie nie przedłużając rozbiegówki zapraszam na ciąg dalszy.
Jak widać na powyższych zdjęciach Emperor to zauważalnych rozmiarów i słusznej wagi (to akurat możecie Państwo jedynie domniemywać i wierzyć nam na słowo) jednostka zarówno wpisująca się w obecnie modną ideę superintegr, jak i nieco jej przecząca. O przynależności do owego elitarnego grona świadczą oczywiście jakość wykonania, potężna moc, bezkompromisowość konstrukcji i niestety dość bolesna cena, lecz warto w tym momencie wspomnieć, iż wbrew panującym trendom niemiecki wzmacniacz nie wyposażono w wydawać by się mogło obowiązkowe dodatki w postaci nie tylko streamera, co nawet podstawowego DAC-a, czy phonostage’a. Najwidoczniej konstruktor doszedł do wniosku, że na tym poziomie jakiekolwiek półśrodki, a za takie właśnie płytki rozszerzeń możemy uznać, nie przystoją nawet jego podstawowej integrze, więc jeśli ktoś takowych funkcjonalności potrzebuje to z pewnością zaopatrzy się w stosowne – wolnostojące i adekwatne jakościowo reszcie komponentów urządzenia.
Płytę frontową zdobią cztery głębokie poziome nacięcia z wkomponowanymi dwiema elegancko toczonymi gałkami – lewą wyboru źródeł i prawą regulacji głośności chroniącymi flanki centralnie umieszczonego pod płatem czernionego akrylu dwuwierszowego, niebieskiego wyświetlacza, który może nie poraża czytelnością, jednak przy dokonywaniu nastaw z poziomu frontu daje radę. A właśnie, pod displayem niesymetrycznie ustawiono pięć niewielkich przycisków odpowiedzialnych za wybór wejścia i dedykowanego wzmocnienie (gain) przy bezpośrednim wejściu na końcówkę, uziemienie, wyświetlacz i włączenie/wyłączenie urządzenia. Owa, budząca moje zdziwienie, niesymetryczność wynika z faktu iż przesunięcie przycisków w osi wynika z poprzedzenia ich niewielką diodą informująca o statusie pracy integry i czujnikiem IR.
Wspomniane nacięcia biegną również przez ściany boczne nader udanie maskujące ukryte wewnątrz grzebienie radiatorów. Dla porządku w tym momencie wspomnę, iż chłodzenie Emperora, jest w pełni pasywne.
Ściana tylna z dumą reprezentuje przysłowiowy niemiecki porządek. W pionowej osi symetrii umieszczono przełącznik pracy w roli końcówki, gniazda firmowej magistrali komunikacyjnej, włącznik główny i klasyczne, trójbolcowe gniazdo zasilania IEC C14. Po ich obu stronach rozmieszczono, patrząc od góry – bezpośrednie wejścia RCA i XLR (Neutrik) na końcówkę mocy, po trzy klasyczne wejścia liniowe RCA i XLR, po dwa wyjścia RCA i XLR na zewnętrzną końcówkę mocy i pojedyncze terminale głośnikowe sygnowane przez WBT Nextgen. Na wyposażeniu znajduje się również solidny aluminiowy pilot, białe rękawiczki i … zaskakująco wysokiej klasy, firmowy przewód zasilający Pion N3 ZF, więc przynajmniej na początku szczęśliwemu uzytkownikowi odpadnie dodatkowy wydatek. Mały i coraz rzadziej spotykany, więc tym milszy drobiazg dodatkowo utwierdzający nabywcę o słuszności dokonanego wyboru.
Jak się okazuje korpus Emperora ma konstrukcję „szufladową”, lub jak ktoś woli można uznać ją za audiofilski odpowiednik „matrioszki”, gdzie pod 15mm aluminiowym płaszczem kryje się wewnętrzna, już stalowa baza. Ponadto po odkręceniu kilku(nastu) śrub ozdobioną firmowym logotypem płytę górną zdejmuje się razem ze ścianami bocznymi a waga takiego modułu sięga 17 kg. I kiedy mogłoby się wydawać, że po zdjęciu wierzchniej „skorupy” uzyskamy pełen dostęp do trzewi napotykamy nieprzewidzianą przeszkodę w postaci chroniącej przed promieniowaniem stalowej płyty spod której wyzierają łby zamontowanych na planie X-a czterech imponujących bloków (każdy po 7 szt.) potężnych kondensatorów o łącznej pojemności 92 400 µF (3 300 µF / szt.). Żeby było ciekawiej kondensatory okupują górne płytki, pod którymi ukryto … pięć transformatorów toroidalnych dedykowanym poszczególnym sekcjom (przedwzmacniaczowi, kanałowi lewemu i prawemu, sterowaniu i wyświetlaczowi) dysponujących łączną mocą 2,500kVA. Generalnie mamy do czynienia ze zbalansowaną konstrukcją dual mono a w każdym kanale pracuje w klasie AB po 12 bi-polarnych tranzystorów zdolnych oddać 340W przy ośmio- i 620W przy cztero- Ω obciążeniu. Jeśli na kimś powyższe wartości nie robią większego wrażenia to tylko wspomnę, że Emperor w peaku potrafi puścić do 4 Ω głośników „drobne” 1 000 W zdolne sprawić, że nawet przysłowiowy stół bilardowy powinien zacząć grać nie gorzej od wypasionego Wurlitzera 1015.
Masywne, toczone aluminiowe nóżki zapobiegliwie podklejono miękkim filcem, więc o ile tylko uda nam się usadowić tytułową, blisko 70 kg integrę na docelowej półce, platformie to finalne ustawienie nie będzie już wymagało tyle siły.
Emperor do życia budzi się mniej więcej po 20 sekundach procedury „miękkiego startu” i wnikliwej diagnostyki. Kiedy jednak kliknięcia przekaźników i chyba tylko konstruktor wie czego jeszcze ustaną a z głośników zaczną dobiegać pierwsze dźwięki wszystko, włącznie z nazwą staje się jasne. Integra German Physics gra bowiem niezwykle majestatycznie i doniośle z potęgą i apodyktycznością pod względem kontroli podpiętych pod nią kolumn godną niejednej ultra high-endowej dzielonki. To dźwięk kompletny i skończony, o urzekającej barwie, muzykalności, lecz również uzależniający jeśli chodzi o rozdzielczość i timing. Nawet tak eklektyczne i nieczęsto goszczące na wystawowo – recenzenckich playlistach pozycje jak „Nova” Sylvaine, gdzie iście anielskie, eteryczne – czyste damskie partie wokalne przeplatają się z brutalnym growlem zabrzmiał zaskakująco spójnie i koherentnie umiejętnie łącząc przysłowiowy ogień z wodą. Kiedy miało być delikatnie i lirycznie Emperor jawił się niczym trioda a gdy słuchacza w fotel miała wgnieść istna ściana dźwięków w okamgnieniu pokazywał swoje mroczne i niszczycielskie oblicze. W dodatku im ciężej, gęściej, szybciej i trudniej się robiło, tym niemiecka amplifikacja radośniej rzucała się w wir wydarzeń łapiąc wiatr w żagle. Krótko mówiąc zarówno mainstremowo przebojowy Herbie Hancock („Possibilities”) , jak i bezkompromisowo łojące rodzime szarpidruty ze stołecznego Shadohm („Through Darkness Towards Enlightenment”) nie musieli obawiać się, że jakiś zastosowany przez nich środek artystycznego wyrazu od miotełek poczynając na podwójnej stopie kończąc nie wpasuje się w estetykę wzmacniacza i zabrzmi nie do końca prawdziwie i naturalnie. O nie, tutaj wszystko było na swoim miejscu zarówno jeśli chodzi o rozmiar, jak i energię reprodukowanego instrumentarium, gdyż czy to skupienie, czy stojący na przeciwległym skraju skali iście hollywoodzki rozmach dotyczyły jedynie wolumenu generowanych dźwięków i sceny na jakiej rozgrywają się wydarzenia a nie samych źródeł pozornych. A właśnie, jeśli o nie chodzi, to ich definicja a dokładnie kreska, jaką prowadzone są kontury może nie jest najcieńsza i najtwardsza, ale prawdę powiedziawszy w niczym to nie przeszkadza, gdyż nie rozmywa ich brył a jedynie podkreśla plastykę przekazu. Staje się przez to bliższy naturalności i otaczającej nas rzeczywistości, gdzie przecież wzroku nie ranią ostre jak brzytwa, znane z trybów demonstracyjnych topowych telewizorów przekontrastowane koszmarki. W rezultacie nasze zmysły niejako z automatu przestawiają się z obciążającego zwoje mózgowe trybu analizy w stan relaksującej i przynoszącej ukojenie czysto hedonistycznej absorpcji, gdzie wpadającym w ucho melodiom nie sposób odmówić zaangażowania, lecz nie jest to rozpaczliwe zabieganie o naszą atencję a jedynie przykuwanie uwagi własną, w pełni naturalną atrakcyjnością. Dlatego też co i rusz łapałem się na tym, że zamiast standardowych testów a więc skupiania się na bohaterze niniejszej epistoły zdecydowanie więcej atencji poświęcałem reprodukowanemu materiałowi, gdyż to właśnie on determinował efekt finalny, co przynajmniej w moim mniemaniu dobrze świadczy o samym wzmacniaczu. Warto bowiem mieć świadomość, że z audio a High-Endem w szczególności jest jak z dobrymi perfumami – tych najlepiej do nas dopasowanych nie czujemy i traktujemy jako coś oczywistego i zarazem pomijalnego. Jeśli bowiem przez cały dzień nasze synapsy miały by być drażnione intensywnymi nutami zapachowymi, to po kilku godzinach takiego przebodźcowania migrenę mielibyśmy gwarantowaną. Podobnie jest też na naszym podwórku, gdzie poszczególne składowe systemów może nie tyle muszą, co powinny tworzyć koherentną i homogeniczną całość a nie zlepek nieraz diametralnie różnych pomysłów na dźwięk bliższy atakującemu nas zewsząd migającymi światłami i dźwiękami lunaparkowi, w którym prędzej o postradanie zmysłów aniżeli ukojenie. I właśnie Emperor takową równowagę i harmonię do większości systemów wnosi pozwalając jednocześnie rozkwitnąć współpracującym z nim kolumnom poprzez pokazanie ich bardziej romantycznego oblicza, co dane nam było doświadczyć nie tylko z dyżurnymi Gauderami, jak i goszczącymi u nas jakiś czas temu Alare Labs Remiga 2 Be, na których szczególnie imponująco wypadały nagrania nad wyraz odważnie eksplorujące najgłębsze zakamarki basowego Hadesu. I aby doświadczyć owych iście infradźwiękowych pomruków wcale nie musiałem posiłkować się surową elektroniką w stylu „Humans Become Machines” 潘PAN, lecz nawet mroczy folk spod znaku Osi And The Jupiter („Uthuling Hyl”) z powodzeniem uwalniał drzemiący w Emperorze nieskończony rezerwuar energii.
Śmiem twierdzić, iż choć German Physiks Emperor Integrated z racji zauważalnego iście organicznego, acz zupełnie niewpływającego na wyborną rozdzielczość, uplastycznienia przekazu niezbyt kwalifikuje się jako przedstawiciel przysłowiowego „drutu ze wzmocnieniem”, to jest on bliższy większości gustów aniżeli lwia część dążących do bezwzględnej transparentności i braku własnego charakteru konkurencji. Jest bowiem jakiś i na swój sposób unikalny łącząc wspomnianą potęgę z wyrafinowaniem i muzykalność z rozdzielczością. Jeśli zatem nie dysponujecie Państwo systemami w których nadwaga i ospałość są cechami wiodącymi dość niemrawych kolumn, to kontakt z Emperorem może wprawić Was nie tylko w wyborny nastrój, co niemy zachwyt, dzięki czemu bez większych dyskusji będziecie w stanie wyasygnować konieczną do jego zachowania we własnym systemie kwotę.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audio Anatomy / High End Alliance
Producent: German Physiks
Cena: 156 000 PLN
Dane techniczne
Moc wyjściowa (THD+N <1%): 2 x 340W RMS / 8 Ω; 2 x 620W RMS / 4 Ω
Pasmo przenoszenia: 0.5Hz – 80kHz (-3dB)
Zniekształcenia THD + N: 0.01% (22Hz – 22kHz)
Dynamika: 127 dB
Odstęp sygnał/szum: – 91 dB A
Wejścia: 3 pary RCA; 3 pary XLR
Wyjścia preout: 2 pary RCA; 2 pary XLR
Bezpośrednie wejścia na końcówkę: para RCA; para XLR
Wymiary (S x W x G): 474 x 240 x 474 mm
Waga: 69kg
Opinia 1
Choć ortodoksyjni miłośnicy lamp i tranzystorów trwają przy wyznawanych dogmatach na tyle wiernie, że nawet przez myśl im nie przejdzie weryfikacja tego, co dzieje się u sąsiada za miedzą, to warto też wspomnieć o frakcji, która do tematu wyboru wymarzonej amplifikacji podchodzi bez żadnych uprzedzeń i jeśli tylko coś wpadnie im w ucho, to niezależnie od tego czy w trzewiach siedzą trany, czy też z reguły na zewnątrz pysznią się rozżarzone bańki, po prostu cieszą się z dokonanego wyboru. Jak jednak powszechnie wiadomo można też połączyć zalety, złośliwi wspominają coś o wadach, obu technologii i zdecydować się na zintegrowaną, bądź dzieloną hybrydę. I gdy wydawałoby się, że w ww. temacie wszystko jest jasne, czyli czerpiemy słodycz i holografię z pracujących w sekcji / osobnym korpusie przedwzmacniacza lamp i dowolny rezerwuar mocy z tranzystorów w stopniu wyjściowym na scenę wkracza czeska manufaktura KR Audio i wszystko stawia na głowie. Znaczy się nie tyle na głowie, bo lampy jednak montuje wertykalnie i szkłem do góry, lecz na odwrót, czyli mosfetami steruje pracujące w stopniu wyjściowym lampy. Słowem klasyczny „czeski film”, którym pozornie nie wiadomo o co chodzi, ale wszyscy świetnie się bawią (vide „Nikdo nic nevi” z 1947 r.). Jak jednak pokazuje praktyka, czyli daleko nie szukając, nasze może i nieregularne, czy wręcz mocno niezobowiązujące spotkania z wyrobami naszych południowych sąsiadów w tym pozornym szaleństwie jest głębszy sens. Wystarczy wspomnieć minione Audio Vide Show gdzie niepozorna 950-ka zagrała z German Physiks HRS 130, tak że jasnym było, iż jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja, to nie odmówimy sobie przyjemności zweryfikowania jej możliwości w naszych skromnych progach. Jeśli zatem czytacie Państwo te słowa, to jasnym jest, że koniunkcja planet musiała być dla nas korzystna a tym samym, dzięki uprzejmości Audio Anatomy / High End Alliance ww. integra trafiła w nasze ręce.
Jak widać na powyższych zdjęciach wzmianka o niepozorności 950-ki nie wzięła się znikąd, bowiem jak na 100W lampowca nasz dzisiejszy bohater jest zaskakująco kompaktowy. To wszystko za sprawą zastosowanej topologii, bowiem w spłaszczonym i wykorzystywanym w roli platformy nośnej dla lamp korpusie ukryto tranzystorową sekcję przedwzmacniacza, więc na forum publicum wystawiono jedynie ustawioną w równym rządku i zabezpieczonych prostopadłościenną, całe szczęście demontowalną „klatką” kwadrę firmowych lamp mocy KT150 a tuż za nią trapezoidalny sarkofag skrywający transformatory. Na froncie znalazło się tylko to co niezbędne – w centrum umieszczono zmotoryzowane, chromowane pokrętło głośności z wielce przydatną diodą wskazującą jego ustawienie po którego lewej wygospodarowano miejsce na cztery przyciski wyboru źródeł z dedykowanymi im diodami a po prawej tabliczkę znamionową, oczko czujnika IR i włącznik z kolejną, również czerwoną diodą wskazującą na stan pracy wzmacniacza.
Rzut oka na zaplecze i jak widać wszystko jest w jak najlepszym porządku. Lewą flankę okupuje włącznik główny, nieopodal przycupnęło zintegrowane z komorą bezpiecznika gniazdo zasilające, obrotowy selektor napięcia zasilania, pojedyncze terminale głośnikowe pomiędzy którymi, pod odkręcaną zaślepką, ukryto zwory umożliwiające dopasowanie wzmacniacza do impedancji kolumn (4 / 8 Ω) i cztery pary wejść liniowych w standardzie RCA.
Całość ustawiono na trzech, solidnych – toczonych nóżkach z których dwie umieszczono tuż przy tylnej krawędzi a jedną nieco za linią frontu. Od strony technicznej warto wspomnieć, iż zastosowane 150-ki to nie standardowe Tung Sole, lecz wytwarzane we własnej fabryce „górnopółkowe” KR Audio 150-ki o deklarowanej żywotności 10 000 godzin na których sparowany fabrycznie duet trzeba przeznaczyć drobne 6kPLN. Dla porównania Tung-Sol za taką przyjemność życzy sobie ok. 1,1kPLN.
A jak uzbrojona w bodajże najbardziej muzykalne przedstawicielki rodziny KT integra KR Audio VA950 gra? Szukając nieco bardziej rozpoznawalnych analogii śmiem twierdzić, że dalece bardziej bezpośrednio i zarazem holograficznie nie tylko od bazującego na tym samym typie lamp (z premedytacją nie napisałem, że takich samych, gdyż jednak KR audio to zdecydowanie wyższa liga aniżeli popularne Tung Sole) Ayonie Spirit V, lecz i prawdziwego „killera”, czyli Octave V 110 SE + Super Black box. Początkowo można wręcz złapać się na refleksji, że jest to zaskakująco mało lampowa estetyka. Całe szczęście zaraz przychodzi opamiętanie i świadomość, iż zgodnie z high-endowymi prawidłami zastosowana technologia jest li tylko drogą do upragnionego celu a nie celem samym w sobie. I tak też właśnie jest w VA950-ce, która oferując imponującą moc i drajw praktycznie nie ma własnego charakteru stając się niebezpiecznie bliskim wzorca ucieleśnieniem przysłowiowego „drutu ze wzmocnieniem”.
Nawet na brutalnych, gęstych i ostrych jak suto doprawione solidną garścią Caroliny Reaper chili con carne „Desensitized” i „Full Circle” Drowning Pool czeska integra ani myślała nie tylko dawać za wygraną, bądź iść na skróty czegoś tam nie dopowiadając i upraszczając, lecz z dzikim entuzjazmem rzucała się w wir stonerowo-metalowego chaosu. Ba, 950-ce z zaskakującą łatwością przychodziło trzymanie tempa narzuconego przez sekcję rytmiczną, mocy palących trzewia ognistych i brudnych riffów oraz wściekłości wyrykiwanych partii wokalnych. Co ciekawe zachowując cały wspomniany brud i szorstkość przekazu KR Audio ani razu nie posunęła się do podkreślania sybilantów, czy też zbytniej granulacji i ofensywności tych jakże dalekich od audiofilskich wzorców wydawnictw. Tutaj wszystko zostało zagrane w punkt i podane al dente a moje dyżurne, niezbyt skore do współpracy, Contoury zaskakująco karnie chodziły krótko trzymane przy pysku. Co istotne dół pasma nie dość, że świetnie kontrolowany i zróżnicowany daleki był od ułatwiającego taki stan osuszenia, czy też odchudzenia, więc bez jakichkolwiek oporów zapuszczał się w rejony w jakich zwykła operować moja … 300W integra Vitusa.
Jak się miało jednak okazać brylowanie w ciężkich i brutalnych klimatach bynajmniej nie oznaczało niezdolności kojenia zmysłów zdecydowanie spokojniejszymi melodiami. O nie, tutaj również 950-ka nie brała jeńców z niezwykłym taktem i wyczuciem poruszając się w oniryczno – depresyjnym repertuarze Bohren & Der Club Of Gore („Sunset Mission”), gdzie zamiast wielce pożądanego i wręcz obowiązkowego w metalu szaleńczego pędu kluczowa jest zaduma, czy wręcz cyzelowanie każdego dźwięku. I KR Audio owo cyzelowanie doprowadza niemalże do perfekcji, gdyż nie tylko ono zwalnia do zapisanych w nutach obrotów, lecz i nas – słuchaczy do tego zachęca. Nagle nigdzie już nam się nie spieszy, nic nas nie goni i zamiast uczestniczyć w korporacyjnym wyścigu szczurów wygodnie rozsiadamy się w fotelu i pieścimy uszy soczystymi frazami saksofonu Christopha Clösera, czy kłębiącymi się tuż przy podłodze basowymi plamami dźwięków. Miłym zaskoczeniem okazała się również zdolność tytułowej integry do różnicowania i to wyraźnego dość podobnych tak kompozycyjnie, jak i tematycznie realizacji, gdyż przesiadka z Bohren & Der Club Of Gore na The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble („From the Stairwell”) była równoznaczna z automatycznym otwarciem – napowietrzeniem przekazu i bezdyskusyjnym pojawieniem się w górze pasma blasku nader skutecznie eliminowanego wcześniej przez mroczny entourage „Sunset Mission”. Nie wypada również w tym momencie nie skomplementować czystości i rozdzielczości najwyższych składowych, którym jak już wspominałem nie brakowało blasku i energii a jednocześnie dzięki wrodzonej kulturze i wyrafinowaniu ani razu nie udało mi się jej przyłapać na zbytnim utwardzeniu, czy mogącej nieprzyjemnie zakłuć w uszy szklistości.
Prawdę powiedziawszy KR Audio VA950 stawia nie tylko mnie, ale i część z Państwa w dość niekomfortowej i zarazem zaskakującej sytuacji. Mamy bowiem do czynienia z urządzeniem bezsprzecznie opartym o lampy, co z resztą widać, choć w układzie hybrydowym, lecz jak by nie patrzeć to one są odpowiedzialne za wzmocnienie dostarczonych im sygnałów na wyjściu. „Problem” w tym, iż nie sposób przypisać im choćby niewielkiej części wydawać by się mogło natywnych cech ich próżniowego rodzeństwa. Nie są bowiem ani słabowite, ani zbyt eteryczne a o pogrubieniu konturów i niemalże siłowym wysyceniu przekazu wspominać nawet nie sposób. Jakby tego było mało obecność pracujących w sekcji przedwzmacniacza tranzystorów (one akurat pozostają niewidoczne) również została doskonale ukryta, więc ani nie ma tu technicznego utwardzenia ani soczystości barw niczego nie brakuje. Nie zostaje mi zatem nic innego, aniżeli stwierdzenie, iż KR Audio VA950 świetną integra jest i basta. Ponadto, niezależnie od własnych preferencji, faktem posiadania przez nią na pokładzie tak lamp, jak i tranzystorów w dość nieoczywistej konfiguracji proszę się zupełnie nie przejmować a jedynie posłuchać, w dodatku nawet z dość trudnymi do wysterowania kolumnami a potem samemu zadecydować co dalej z tym faktem zrobić, bo coś czuję w kościach, że większość z Was będzie miała poważne opory, by spakować 950-kę z powrotem do kartonu.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Czeska marka KR Audio mimo ogólnej wiedzy melomanów o jej istnieniu tak naprawdę znana jest z faktu własnej produkcji lamp elektronowych. Skąd inąd produktów ciekawych, bo pozwalających wycisnąć z urządzeń większą moc, jednak w kilku przypadkach, poza firmowymi konstrukcjami, niekompatybilnych z typowymi odpowiednikami lampowego mainstreamu. Jednak nie brak kompatybilności w naszym kraju jest jej największą bolączką. Chodzi oczywiście o zdawkową wiedzę na temat brzmienia oferowanego sprzętowego portfolio. Najczęściej w kuluarowych rozmowach pada informacja, że coś z tej stajni gra fajnie, niestety dziwnym trafem owa wiedza w znakomitej większości jest zasłyszana od kogoś innego. Na szczęście sprawy idą ku dobremu, czego dowodem jest dzisiejszy test. Test niepozornego rozmiarowo, jednak mocnego w kwestii oddawanej mocy wzmacniacza zintegrowanego. Którego konkretnie? Otóż miło jest mi poinformować, iż dzięki staraniom krakowskiego dystrybutora Audio Anatomy w nasze progi trafiła integra KR Audio VA950.
Nasz bohater choć na pierwszy rzut oka wygląda skromnie, tak naprawdę jest mocnym zawodnikiem. Ale od początku. Ogólną budowę VA950-ki oparto o typową platformę nośną, gdzie gro trzewi wzmacniacza skryto w stosunkowo cienkim prostopadłościanie, zaś na jego wieku w przedniej części usadowiono cztery lampy mocy i z tyłu w jednym wielościennym kubku stosowne transformatory. Obudowę wykonano z grubych blach. Awers wyposażono w pięć guzików funkcyjnych, diodę sygnalizującą pracę urządzenia, chromowaną tabliczkę z nazwą firmy i modelu oraz centralnie umieszczoną gałkę wzmocnienia Ściany boczne dzięki użebrowaniu służą jako radiatory, górna pokrywa będąca ostoją dla lamp i traf, a listę zamyka dość bogaty w zestaw przyłączy rewers – cztery wejścia liniowe RCA, zestaw zacisków kolumnowych, gniazdo zasilania z bezpiecznikiem i główny włącznik. Miłym dodatkiem od producenta jest dodawany w komplecie zgrabny pilot zdalnego sterowania. Jeśli chodzi o garść spraw technicznych, tytułowy KR Audio może pochwalić się czterema firmowymi lampami mocy KT150, co przy wykorzystaniu układu push-pull bez problemu pozwala wycisnąć z tej kompaktowej konstrukcji aż 100W 4/8 Ohm. Jak widać, mały, ale mocarny. Jak to przełożyło się na brzmienie? Jak zwykle po kilka zdań wyjaśnień zapraszam do kolejnego akapitu.
Jak zdążyłem zaanonsować, nasz bohater w kwestii pokazania kolumnom swoich walorów działał w skali odwrotnie proporcjonalnej do rozmiarów. To istny wilk w owczej skórze. Niby mały gabarytowo, a miotał dwumetrowymi Niemkami bez najmniejszych problemów. I nie mówię o graniu na poziomie walki o przetrwanie, tylko do zdroworozsądkowych poziomów głośności, pompowaniu do wymagających zespołów głośnikowych zjawiskowej ilości energii. Przy tym dobrze kontrolowanej, co pozwalało systemowi umiejętnie unikać problemów natury rozlewania się najniższych rejestrów. Naturalnie nie było to rysowanie świata muzyki tak zwanym skalpelem w stylu mojego prawie ćwierćtonowego tranzystora, gdyż nie pozwalała na to dobrze skonstruowana technologia lampowa, ale zapewniam, mimo mocnego kopnięcia sejsmicznymi pomrukami basowymi ani razu nie odnotowałem zapędów do bolesnego uśredniania lub spowalniania tego pasma. Jak to możliwe? Wspominałem we wstępniaku, że lampy KR Audio pozwalają na więcej w domenie mocy oraz wydajności i w tym przypadku byłem tego świadkiem. Innym ciekawym aspektem prezentacji było tworzenie raczej ciemnawego, aniżeli nadpobudliwego tudzież zdradzającego symptomy nerwowości spektaklu. Nie przygaszonego, a jedynie bardziej intymnego, co przy wsparciu esencjonalności całości prezentacji zwiększało poczucie bycia artystów w moim pomieszczeniu. Dużą rolę w tym ostatnim miał również sposób budowania zjawiskowo głębokiej sceny muzycznej. Temat bardzo istotny, bowiem upchnięcie muzyki mocno osadzonej w masie, dodatkowo wspartej zjawiskową energią w nazbyt karłowatej przestrzeni mogłoby powodować zbytnie zbicie w sobie dźwięku, a tym samym na dłuższą metę męczące i nudne poczucie sztucznego pompowania przekazu. A przecież zaznaczałem, uderzenie w tym przypadku było atutem konstrukcji. Powiem więcej, dobrze skonstruowanej, czyli wydajnej i muzykalnej. Co to oznacza? To proste. Otóż gdy w materiale rockowym w wydaniu choćby grypy Slayer „Reign in Blood” sposób na muzykę według KR Audio VA950 pozwalał na przyjemne dla ucha większe odkręcenie gałki wzmocnienia – źródła pozorne zyskiwały na masie, dzięki czemu stawały się dźwięczniejsze eliminując tym sposobem bolesną krzykliwość, w już dobrze zrealizowanym spod znaku Garego Peacocka „Tangents” swym pakietem barwy i esencji nie powodował niechcianej przyduchy. Owszem, w tym drugim przypadku dawało się wyłapać lekkie przesunięcie wagi dźwięku, jednak dzięki mocy 100W na kanał system cały czas utrzymywał dobry drive i szybkość narastania sygnału, co sprawiało, że uderzenie basem był jedynie mocniejsze, a nie dominujące. Gdzie jest haczyk? Jak to gdzie. Toż to lampa. I do tego jak wynika z tekstu mocna, w efekcie swobody prowadzenia kolumn dająca fajny efekt kontrolowanego rozwibrowania dźwięku. I gdy zsumujemy przywołane zalety, chyba nikogo nie zaskakują wyartykułowane przeze mnie ochy i achy w stosunku do tak małego piecyka. A to przecież nie jest ostatnie słowo tytułowego producenta, co pokazuje drzemiący w nim, skądinąd potwierdzony przez naszego bohatera potencjał. Jestem rad, że w pierwszym starciu miałem przyjemność zderzyć się z tą integrą, gdyż przy umiarkowanej cenie pokazała, iż mocna lampa nie tylko potrafi zagrać jak dobra lampa – czytaj muzykalnie i z luzem, ale przy tym z dobrą kontrolą i w dobrym tego słowa znaczeniu fajnym kopnięciem dolnego zakresu. Dlatego nie dziwne jest swobodne brylowanie przy jej użyciu tak przeciwstawnych do siebie nurtów muzycznych.
Komu dedykowałbym tytułowego lampowego ogiera? Z małym wyjątkiem tak naprawdę wszystkim. Gra esencjonalnie i dźwięcznie, a do tego potrafi utrzymać w ryzach wymagające zespoły głośnikowe. Przemawiającym za tą integrą dodatkowym znakiem szczególnym jest również solidne osadzenie dźwięku masie i poprawiająca namacalność źródeł pozornych lekko ciemnawa prezentacja. Jednak jak wiadomo, każdy kij ma dwa końce i ta ostatnia, w moim odczuciu pozytywna informacja w niektórych przypadkach może być różnie odbierana przez zastane zestawienia. To naturalnie nie będzie problem czeskiej myśli technicznej, tylko konkretnych warunków, ale warto jest wiedzieć, na co podczas doboru potencjalnych urządzeń do odsłuchu zwracać uwagę. Reasumując, jeśli Wasz zestaw nie zdradza chorobliwej nadwagi, co na szczęście jest marginalnym zjawiskiem, macie zielone światło do poznania szkoły grania naszych południowych sąsiadów. Zapewniam, jeśli nic z tego nie wyjdzie, będzie to fajnie spędzony przy muzyce czas. A to oprócz kolejnego doświadczenia chyba istotna wartość dodana.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audio Anatomy / High End Alliance
Producent: KR Audio
Cena: 55 000 PLN
Dane techniczne:
Moc wyjściowa: 2 x 100W RMS (THD = 1%, 4 / 8 Ω)
Konstrukcja: push-pull, ultra-linear, klasa AB
Zastosowane lampy: 4 x KR KT150
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20kHz (-1dB)
Wymiary (S x W x G): 38.5 x 24.5 x 41.5 cm
Waga: 25 kg
Najnowsze komentarze