Opinia 1
Z reguły jest tak, że większość producentów elektroniki / kolumn po ugruntowaniu swojej pozycji zaczyna się rozglądać co by tu jeszcze swoim wiernym i bezgranicznie oddanym akolitom zaoferować i jeśli tylko nie wsiąkną w gąszcz akcesoriów w 99% przypadków kończy na kablach. Nie jest to jednak droga na skróty, lecz krok zgodny z logiką i przynoszący obopólne korzyści. Chodzi bowiem o wyeliminowanie kolejnej zmiennej w docelowych systemach a co potrafią zdziałać dobrze, bądź z drugiej strony błędnie dobrane kable nikogo chyba przekonywać nie trzeba. Tymczasem Geoff Merrigan odbył niejako wędrówkę w przeciwnym kierunku, niejako pod prąd – najpierw zyskując rozpoznawalność (i zaufanie) tworząc kompletne portfolio okablowania a dopiero później próbując szczęścia na polu stosownej elektroniki. O jakiej marce mowa? Oczywiście o brytyjskim Tellurium Q, którego wyroby dane nam było poznać w … odwrotnej do rozwoju katalogu firmy kolejności. Nie mam na tę chwilę bladego pojęcia, czy był to wtenczas zwykły zbieg okoliczności, czy też świadome działanie dystrybutora – wrocławskiego HiFi Elements, ale eksplorację audiofilskich specjałów z Somerset rozpoczęliśmy od ultra purystycznej, A klasowej, pracującej w układzie Single Ended … tranzystorowej końcówki mocy Iridium 20 II, by dopiero po ponad dwóch latach pochylić się nad tym, z czego Tellurium Q słynie czyli kablami i to w swojej topowej odsłonie – pod postacią pełnego seta Silver Diamondów (odsłona 1, odsłona 2). Przeglądając odmęty internetu natrafiłem jeszcze na integrę Claymore i wzmacniacz słuchawkowy, ale ich niestety na żywo nie było mi dane zobaczyć. Mniejsza jednak z tym, gdyż skoro czytają Państwo niniejszy tekst, to cytując jednego obłąkanego kaznodzieję „wiedzcie, że coś się dzieje”. I zaiste dzieje się i to w jakże miłej naszym sercom domenie analogowej a sprawcą dzisiejszego zamieszania jest dość nietypowy – wyposażony w regulowany stopień wyjściowy przedwzmacniacz gramofonowy Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp.
Mam cichą nadzieję, że nie będą mieli mi Państwo za złe, iż w dalszej części posługiwać się będę nieco skrócona nomenklaturą, gdyż akurat tym razem (jakby kiedykolwiek i ktokolwiek na łamach SoundRebels to robił) nikt mi za wierszówkę nie płaci i nie widzę sensu w sztucznym pompowaniu tekstu. Przechodząc jednak do sedna, czyli do bohatera dzisiejszego spotkania uczciwie trzeba przyznać, że o jego wyglądzie też za dużo napisać się nie da. Ot niewielki, zaoblony na krawędziach czerniony korpus od frontu zamyka solidny płat szczotkowanego i anodowanego na naturalny kolor aluminium z nieco uciekającą na prawo gałką regulacji głośności i czterema niewielkimi wgłębieniami po lewej stronie pomiędzy którymi widnieją firmowe inicjały. W tym momencie pozwolę sobie na małą dygresję, gdyż porównując otrzymany na testy egzemplarz ze zdjęciami (jeszcze) dostępnych sztuk sklepowych okazało się, iż dziwnym trafem my mamy wersję z czarną gałką regulacji głośności a „reszta świata” ma w pełni srebrne rodzeństwo. Z elementów mogących uchodzić za informacyjno – dekoracyjne wypadałoby jeszcze wspomnieć o nazwie modelu zlokalizowanej w lewym górnym rogu i umieszczonej po przeciwległej stronie, całe szczęście mało jaskrawej, czerwonej diodzie wskazującej na stan urządzenia. Całość usadowiono na czterech, niewysokich, wykonanych z twardej gumy nóżkach przyklejonych do obudowy, które prędzej, czy później (zalecałbym pierwszą opcję) warto byłoby zastąpić czymś bardziej wyszukanym.
Ściana tylna zawiera wszystko to co niezbędne i konieczne. Oprócz włącznika głównego i gniazda IEC będących miłą odmianą dla coraz bardziej panoszących się nawet na dalekich od budżetowych pułapach cenowych zasilaczy impulsowych nie zabrakło dwóch par wyjść liniowych. Pierwsze z nich, opisane jako „Vol” jest regulowane, więc jeśli tylko pragniemy złożyć minimalistyczny system z gramofonu i końcówki mocy, to do pełni szczęścia wystarczy nam właśnie tytułowe 2w1. Druga para RCA – „Buffer” jest już standardowa – o stałym poziomie wyjściowym. Wejść też są dwie pary – dedykowane odpowiednio wkładkom MM i MC a wyboru między nimi dokonujemy stosownym przełącznikiem hebelkowym, co pozwala całkowicie bezinwazyjnie – bez jakiegokolwiek przepinania i kablowej ekwilibrystyki korzystać z dwóch gramofonów, lub jednego, lecz za to dwuramiennego napędu. Zacisk uziemienia nie dość, że jest poręczny i dostosowany nawet do niezbyt szerokich widełek, to dodatkowo posiada elegancko radełkowaną nakrętkę zapewniającą pewny chwyt.
Jak z pewnością Państwo zauważyliście do tej ani słowem nie zająknąłem się o jakichkolwiek przełącznikach, mikro switchach, zworkach, czy innych ustrojstwach umożliwiających ustawienie parametrów wejściowych i wyjściowych tytułowego phono. Trudno bowiem wspominać o czymś, czego ewidentnie nie widać na zewnątrz. Czyżbyśmy mieli zatem do czynienia z sytuacją, gdy każdorazowa zmiana wkładki oznaczać będzie wiwisekcję trzewi i tamże dokonywanie stosownych nastaw, jak miało to miejsce w Octave Phono Module? Okazuje się, że też nie i TQ rozkręcać nie ma po co, chyba, że ktoś lubuje się wpatrywać w czerwony laminat i klasyczny 30 VA toroid, bądź scalaki Analog Devices OP276. Krótko mówiąc Iridium jest równie bezobsługowy co iście high-endowy Phasemation EA-1000. Jak to mówią technologiczne nerdy prawdziwe plug&play i to out of the box. Słowem ideał … przynajmniej w teorii.
Przejdźmy zatem do walorów sonicznych. Nie da się ukryć, że Iridum daje nam wybór kochaj lub rzuć, gdyż trudno mówić tu o detaliczności jako takiej – czysto laboratoryjnie analitycznej, za to o rozdzielczości już jak najbardziej. Niby różnica niewielka, ale jak to zwykle w Hi-Fi bywa diabeł tkwi w szczegółach i aby je wyłapać nie ma sensu prowadzić czysto akademickich dyskusji, tylko najzwyczajniej usiąść i posłuchać. W przypadku tytułowego phonostage’a jest to o tyle łatwe, że już od pierwszych taktów słuchacza ogarnia obezwładniająca niechęć do zmiany czegokolwiek. Po prostu włączamy dowolną płytę z naszej kolekcji i jest pięknie. Absolutnie w tym momencie nie przesadzam, bo TQ z właściwym sobie wdziękiem i rozbrajającym entuzjazmem sprawia, ze do tej pory nieco szare, bezbarwne a i nieraz wyprane z emocji albumy nagle zaczynają mienić się feerią barw, lśnić złotym blaskiem, czarować niuansami tonacji i chwytać za serce. Piszę to jednak z punktu widzenia melomana – hedonisty a nie karykaturalnego trzypłytowego (samplerowego) audiofila dzielącego przysłowiowy włos na czworo, więc proszę wziąć na to stosowną poprawkę.
Pozornie spokojne, ponadprzeciętnie swingujące i po prostu epokowe „Kind Of Blue” Milesa Davisa zabrzmiało dostojnie i swobodnie zarazem. Trąbka „Czarnego Księcia” czarowała, przykuwała uwagę i swobodnie eksplorowała wysokie rejestry pozostając cały czas jedwabiście gładką i pozbawioną nawet najmniejszej ziarnistości. Dół pasma był nieco zaokrąglony, lecz niezaprzeczalnie trzymany w ryzach i nie było mowy o jakimś poluzowaniu. Co najwyżej struny kontrabasu były nieco grubsze a pudło rezonansowe dostało w promocji kilka dodatkowych cm. To wszystko było jednak nic przy koherencji i realizmie kreowanej sceny, oraz namacalności samego spektaklu. Wszystko zostało podane w niemalże kinowej kolorystyce i wielkoekranowej magii. Była w niej jakaś lampowa gładkość i słodycz jakże odmienna od stereotypowej tranzystorowej techniczności. Pozostając w klimatach „wizyjnych” można powiedzieć, że TQ prezentuje obraz niczym wysokiej klasy laserowy projektor a wyceniona podobnie do niego konkurencja osiąga pułap cienkich niczym opłatek ekranów „ciekłokrystalicznych”. W pierwszej chwili może się wydawać, że ich jakość jest lepsza, bo wszystkiego pozornie jest więcej i wszystko jest wyraźniejsze, lecz po kilku minutach na własne oczy się przekonujemy, iż długo z tak przejaskrawionym i przekontrastowionym obrazem nie wytrzymamy. Oczywiście bez trudu można trafić na konstrukcje serwujący ciepły i miły, lecz tak naprawdę przykryty kocem przekaz, lecz tym razem tego typu „wypadkami przy pracy” zajmować się nie zamierzam.
Dzięki wspomnianemu zaakcentowaniu kolorytu i soczystości dodatkowym dostojeństwem, spektakularnością i rozmachem mogą pochwalić się również nagrania, którym i bez tego trudno byłoby pod ww. aspektami cokolwiek zarzucić. Przykładowo przepięknie zagrany i równie troskliwie wydany „Surge Propera” Józefa Skrzeka swym wolumenem i monumentalnością wręcz wgniatał w fotel nie będąc przy tym przesadnie zwalisty i bezwładny. Spora w tym zasługa niezwykle rzadko spotykanej na tych pułapach cenowych umiejętności zachowania równowagi pomiędzy jakże przez melomanów ubóstwianym wysyceniem a rozdzielczością. Do tej pory sztuka ta udawała się urządzeniom klasy niemalże dwukrotnie droższego Trilogy Audio 907. Piszę to z pełną świadomością, gdyż właśnie z droższym phonostagem sygnowanym przez Nica Poulsona TQ warto porównywać a nie z podobnie do tytułowego malucha wycenionej 906-ki, ponieważ dzisiejszy gość ma nieco więcej do powiedzenia od okupującego tę samą co on półkę sparingpartnera zarówno pod względem barwy, jak i szeroko rozumianej muzykalności. Podobnie wypada jego porównanie z naszym rodzimym Abyssoundem ASV-1000, co niejako jasno daje do zrozumienia, iż mamy do czynienia z produktem o zaskakująco korzystnej relacji jakości oferowanego brzmienia do sugerowanej za niego ceny. W tym świetle trudno znaleźć zatem jakiś racjonalny powód, dla którego Tellurium jakiś czas temu, mam cichą nadzieję, że jedynie uśpiło a nie całkowicie zlikwidowało swój dział sprzętowy i tym samym skazało miłośników wysokiej klasy brzmienia za rozsądne pieniądze bądź to na polowanie na resztki stanów magazynowych, bądź wręcz na śledzenie ofert z rynku wtórnego.
Na koniec nie odmówiłem sobie przyjemności sprawdzenia jak TQ radzi sobie w mało cywilizowanych klimatach i sięgnąłem nie tylko po najnowszy krążek Metallicy – „Hardwired…To Self-Destruct”, lecz również i „Das Seelenbrechen” Ihsahn. Powiem tylko tyle, że był to przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Z TQ w torze zrobiło się ciężej, mocniej i brutalniej. Wcześniej „tonizujące” wysycenie nadało całości dodatkowej krwistości i soczystości, co biorąc pod uwagę wykorzystywane w nagraniach instrumentarium spowodowało zintensyfikowanie doznań a lekkie przyprószenie złotem najwyższych składowych pozwoliło na podjechanie z gałką głośności w rejony, w jakie nieczęsto się zapuszczam. Co istotne nawet w kulminacyjnych momentach, gdy na słuchacza waliła się prawdziwa ściana dźwięku nie odnotowałem najmniejszych problemów z wyselekcjonowaniem poszczególnych partii wokalnych, czy instrumentalnych, lecz bądźmy szczerzy – akurat wtedy zajęty byłem chłonięciem całości spektaklu, w czym akurat TQ sprawdzał się wybornie.
Na chwilę obecną trudno mi wyrokować jakie będą dalsze losy „sprzętowej” aktywności Tellurium Q, ale na podstawie wspominanej końcówki mocy Iridium 20 II i dzisiejszego bohatera – Iridium MM/MC Phono Pre Amp śmiem twierdzić, że mamy do czynienia ze swoistym fenomenem. Fenomenem kwintesencji muzykalności podanej w sposób niezwykle finezyjny a zarazem pozbawiony lukrowej polewy sprawiającej, że po pierwszym zachwycie przychodzi znudzenie. W tym przypadku nuda nie ma racji bytu, gdyż w Tellurium pierwsze skrzypce grają emocje serwowane z iście lampową gładkością a tuż za nimi kroczy całkowicie naturalna i niewymuszona – klasycznie analogowa rozdzielczość. Słowem duża klasa za naprawdę rozsądne pieniądze. Nie wierzycie? To posłuchajcie sami, tylko lepiej się pospieszcie, bo niestety nic nie wskazuje na to, żeby stany magazynowe miały zostać w najbliższej przyszłości uzupełnione.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Accuphase DP-410; Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Przedwzmacniacz: Accuphase C-3850
– Końcówka mocy: Accuphase P-7300
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Acoustic Zen Twister
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Thixar Eliminator; Thixar Silent Feet Basic
Opinia 2
Przypatrując się mechanizmom rynku konsumenckiego bez problemu jesteśmy w stanie zauważyć, iż każdy producent bez względu na obszar w jakim się obraca, będąc na fali sukcesu najczęściej stara się rozszerzać portfolio swojej marki. To teoretycznie jest standard, ale jak to zwykle bywa, wyjątki potwierdzają regułę i dla odmiany w dzisiejszym spotkaniu przy muzyce zajmiemy się produktem, którego produkcja nie wiedząc czemu jakiś czas temu została wstrzymana skazując tym sposobem potencjalnych nabywców na przeszukiwanie półek współpracujących z dystrybutorem salonów audio. Nie znam genezy takiego postawienia sprawy – może to zasługa dużego sukcesu rynkowego niedawno testowanego na naszych łamach okablowania i przerzucenie wszelkich sił do działu metalurgicznego, jednak bez względu na przyczyny takiej, a nie innej decyzji właściciela marki, po ciekawym odbiorze jej A-klasowej końcówki mocy postanowiliśmy z Marcinem przyjrzeć się pewnemu maleństwu z segmentu analogowego. O co chodzi? Ano o przedwzmacniacz gramofonowy z funkcją pre liniowego angielskiego TELLURIUM Q, który w nasze spragnione wszystkiego co jest związane z analogiem ręce trafił za sprawą wrocławskiego Hi-Fi Elements.
Gdy spojrzycie na fotografię, możecie doznać szoku, gdyż to, co dotarło do mojej mekki audio, jest tak małe, że nawet nie próbowałem robić panoramicznej fotki poglądowej. To coś ginie nawet na blacie eksponującego je stolika, a gdzie tu mówić o rodzinnej fotce z pełnym testowym setem. Ale ad. rem. Rzeczony przedwzmacniacz gramofonowy jest małą, w wektorze głębokości mocno zaobloną na krawędziach czarną skrzynką, której front dla ożywienia wizualnego konstrukcji wykonano z drapanego aluminium. Niestety, na tym kończy się szaleństwo designerskie, gdyż ów przedni panel bez przeładowania ornamentyką ubrano jedynie w delikatnie przesuniętą na prawą flankę gałkę wzmocnienia sygnału, usytuowaną w prawym górnym rogu diodę sygnalizującą pracę urządzenia i z lewej strony nazwę marki wespół z oznaczeniem produktu, pod którymi swe miejsce znalazło jeszcze otulone zmyślnymi frezami logo brandu. Temat pleców, a w szczególności rozlokowanie jego sporej oferty przyłączeniowej bardzo mocno determinuje niewielka powierzchnia. Na szczęście, mimo wspomnianego minimalizmu, zgodnie z obietnicami dodatkowej obróbki sygnału w domenie pre liniowego , oprócz typowych dla phono wejść MM i MC, hebelkowego przełącznika pomiędzy nimi, zacisku masy i gniazda zasilającego z włącznikiem głównym dostajemy dodatkowo dwa wyjścia sygnału: – jedno jako typowy przedwzmacniacz gramofonowy, a drugie jako sygnał przygotowany do pracy z końcówką mocy. Wiem, patrząc na gabaryty urządzenia wydaje się być tego sporo, co może powodować wzajemne zakłócanie się układów wewnętrznych, ale nie sądzę, aby konstruktor robił coś, co w konsekwencji obróciłoby się przeciwko niemu. Kończąc ten akapit dodam, iż produkt uwalnia nas od jakichkolwiek regulacji, gdyż wszelkie obciążenia dla posiadanej wkładki dobiera sam. Zdaję sobie sprawę, że to wygląda jak mała Zosia samosia, ale kilka wcześniejszych pozytywnych kontaktów z podobnymi rozwiązaniami bez uczucia niepewności pozwalało mi spokojnie przyjrzeć się poczynaniom Tellurium Q Phono.
Na wstępie rozważań na temat bohatera spotkania przyznam się szczerze, iż z powodu potraktowania pracy produktu TQ jako przedwzmacniacza liniowego w kategoriach funkcji dodatkowej, podczas okresu testowego przyjrzałem się jedynie jego możliwościom wzmacniania sygnału z wkładki gramofonowej. A co takiego proponuje nam angielski maluszek? Powiem szczerze, że bardzo piękny, kolorowy, bez specjalnej utraty świeżości świat muzyki. Od pierwszych chwil obcowania z takim brzmieniem okazuje się, że mimo wielu przeciwności losu jakimi obarcza nas egzystencja na tym padole ziemskim, muzyka jest w stanie zrekompensować nam wszelkie życiowe niepowodzenia. Jak? To proste. Wpinasz w tor tytułowy produkt i zatapiasz się w dobrze osadzonej w kolorystyce opowieści muzycznej danego artysty. To jest na tyle wyraźnie odczuwalne, że nawet moja, już w pakiecie startowym niosąca spore pokłady ciepła układanka wyraźnie dała mi do zrozumienia, iż można tym aspekcie jeszcze sporo zrobić. Owszem, odczuwałem pewne uspokojenie górnego pasma i delikatne poluzowanie niskich rejestrów, jednak wszystko było na tyle wysmakowane, że biorąc pod uwagę dzielącą porównywane konstrukcje odległość cenową jestem w stanie życzyć wszystkim konstruktorom, by na pułapie ok. 6 kz wykreować tak ciekawy spektakl muzyczny. Ale ciekawy nie z racji podbarwiania bez zahamowań, czego Anglik wspaniale unika, tylko umiejętnego dozowania poszczególnych artefaktów muzykalności. I w tym momencie chciałbym dotknąć clou tematu dobrego odbioru muzyki, czyli bardzo ważnej dla oddania jej witalności muzyki świeżości. Ta o dziwo – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – przy sporej pracy phonostage’a w domenie wysycania jest zaskakująco dobra. Nie odczuwałem większych uśrednień w odtworzeniu materiału wydrapanego na czarnym krążku, a to bez problemów pozwalało mi zapomnieć o wspomnianym w porównaniu do punktu odniesienia lekkim przesunięciu ciężaru dźwięku o oczko niżej. Co ciekawe, wbrew często powtarzającym się w kilku testowanych konstrukcjach obserwacjom, praca TQ w sferze dociążania przekazu nie powodowała zmatowienia spektaklu muzycznego, na co jestem bardzo wyczulony. Oczywiście na niższych pułapach cenowych, a przez to z założenia jakościowych nigdy nikogo za to nie ganię, ale gdy podczas testu tego nie doświadczam, zawsze warto jest o tym wspomnieć. Aby postawić kropkę nad „i” w opisie angielskiej konstrukcji dodam, że owa pozwalająca wybrzmieć każdej nucie swoboda dźwięku dawała pełny wgląd w tworzącą się przede mną wirtualną scenę. Wszyscy obecni na niej artyści zajmowali wytypowane przez realizatora miejsca, a przejrzystość panującej na niej aury pozwalała czytelnie zdefiniować nawet najgłębiej zlokalizowane postacie i ich instrumenty. Na obronę wyartykułowanych opinii przywołam kilka pozycji płytowych rozpoczynając proces od koncertowego wydarzenia, jakim jest gra Antonio Forcione w quintecie zarejestrowanego przez oficynę Naim Label. Idąc tropem obrazowania zapisu nutowego przez produkt z Anglii dostałem bardzo smakowicie podkreślony w środku pasma spektakl muzyczny ze szczególnym naciskiem na ciężar i kolor strun front mena. To w stosunku do znanego mi ze swojego phono odtworzenia lekko pogrubiło jego riffy i minimalnie spowolniło ich atak, ale nie dostałem przysłowiowej papki, tylko gęstszy punkt widzenia na ten sam aspekt. Będąc do bólu szczerym w wartościach bezwzględnych można uznać to za uśrednianie, ale proszę pamiętać o pozycji jakościowej kontrpartnera tego sparingu. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż reszta artystycznej braci specjalnie nie narzekała na zbyt obfitą masą swoich atrybutów czerpiąc z takiej maniery wszystko co dobre. Kolejnym, również koncertowym spektaklem muzycznym, przez jaki udało się naszemu bohaterowi przeprowadzić mnie w pozie wyczekiwania co będzie dalej, był zapis kilku tras koncertowych Kena Vandermarka zatytułowany „Four Sides To The Story”. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że saksofony aż kipiały od dobrodziejstwa niesionej przez TQ plastyki dźwięku, a stopa za sprawą szczypty masy dostawała nieco więcej wypełnienia, gdyż są to naturalne konsekwencje operowania danego urządzenia w środkowej części pasma. Jednak w tym przypadku, czyli już nie tak realizacyjnie wycyzelowanym materiale jak przez oficynę Naim okazało się, iż na scenie zrobiło się trochę mroczniej. Nadal czuć było bijącą od muzyków energię, ale bez znanej mi świeżości. Na poprawę humoru dodam, że mimo to, zaprezentowany zapis bez najmniejszych problemów informował mnie o niezbyt wielkiej kubaturze goszczącego muzyków pomieszczenia krakowskiego klubu „Alchemia”. To zaś, po akomodacji ze sznytem grania wyspiarza pozwalało przejść nad wspomnianym zagęszczeniem powietrza do porządku dziennego. Przecież nikt nie oczekuje, że phono za tak niewygórowaną cenę będzie walczyć jak równy z równym z kilkukrotnie droższym od siebie przeciwnikiem. A mimo to, według mnie z pojedynku wyszło co najmniej bez nokautu, momentami tocząc walkę (kolorowanie świata), bez najmniejszej tremy.
Gdy rozpakowywałem rzeczony przedwzmacniacz gramofonowy i zdumiony zapoznawałem się z nikłą listą – czytaj żadną – jego możliwości dopasowująco-regulacyjnych do posiadanej wkładki, gdzieś w duchu naszła mnie myśl: „To narobiłem sobie nieszczęścia”. Jednak z każdą przesłuchaną czarną płytą z przyjemnością oddawałem mu należyty honor. Owszem, ma swoje za uszami, ale wyartykułowane w tekście nasycanie przekazu dla wielu melomanów jest przecież clou analogu. Wiadomo, że nawet przy takim ciężarze grania można wyostrzyć krawędzie i nadać świeżości dźwiękowi, jednak najczęściej jest to okupione znacznym przyrostem końcowej ceny. Dlatego analizując co w danym przedziale kwotowym zostało zrealizowane uważam, iż to bardzo dobry za te pieniądze przedwzmacniacz. Jedyną uwagą przed-zakupową z mojej strony jest sprawdzenie, czy aby to, co już posiadamy, czyli docelowy zestaw audio nie jest zbyt ociężały. U mnie mimo startowej barwy i masy współpracujących z Anglikiem Japończyków nie było większych problemów, ale testowanemu mariażowi pomagała rozdzielczość mojego systemu. W innym wypadku podkręcanie muzykalności choć nie jest to regułą, czasem może się zemścić. Ale, ale, na poprawienie humoru jedno jednak mogę powiedzieć na pewno, wszelkie stare, cierpiące na niedostatki w ciężarze i barwie dźwięku tłoczenia – moja płytoteka w większości składa się właśnie z takich wydań – będą dziękować Wam za wpięcie Tellurium Q PHONO w swoją układankę . Powiem więcej, jestem w stanie za to ręczyć.
Jacek Pazio
Dystrybucja: HiFi Elements
Cena: 6 790 PLN
Dane techniczne:
Liniowość RIAA: +/- 0.5dB
Czułość wejściowa: 2.5mV (MM), 0.25mV (MC)
Impedancja wejściowa: 47 kΩ (MM), 100 Ω (MC)
Pojemność wejściowa: 100 pF (MM), 1000pF (MC)
Wzmocnienie na wyjściu Buffer: 46dB (MM), 66dB (MC)
Regulowane wzmocnienie: 0dB – 53dB (MM), 0dB – 73dB (MC)
Pasmo przenoszenia: 1 Hz – 100 kHz
Separacja między kanałami: 80 dB
Szum: 0.5 µV (MM), 0.34 µV (MC)
THD: 0.003%
Przeciążenie: 14.6 V na wyjściu dla MM przy 70mV, 14.6V na wyjściu dla MC przy 7mV
Zasilanie: toroidalny zasilacz 30 VA, pojemność filtrująca 2 x 4700 µF
Pobór mocy: < 10W (ok. 9.6 W)
Wymiary : 170 x 185 x 55 mm
Waga: 1.3kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Najnowsze komentarze