Śmiem twierdzić, że dla osób postronnych i wysokopółkowym audio zupełnie niezainteresowanych a tym samym w bliskiej naszym sercom tematyce niezorientowanych tak opis aparycji, jak i brzmienia czegoś takiego jak przewód zasilający wydaje się tyleż bezsensowne, co wręcz absurdalne. No bo nad czym tu się rozwodzić? Dwie wtyczki, kawałek za przeproszeniem druta o czarnym, białym, bądź też bardziej łapiącym za oko umaszczeniu, ewentualnie przywodzącym prodiżowe wspomnienia peszlu zalegające hipermarketowe półki i szlus. Podobnie z funkcjonalnością – jeśli podłączymy nim do prądu urządzenie i ono zadziała, tzn., że kwestię śmiało możemy uznać za zamkniętą. Tymczasem Hi-Fi i High-End rządzą się własnymi prawami stanowiąc niejako byty równoległe dla otaczającej nas „zwykłej” – nieskażonej audiofilskością rzeczywistości. Tutaj liczy, a przynajmniej liczyć się powinno dosłownie wszystko. Począwszy od czystości przewodników, poprzez geometrię w jakiej zostały ułożone, sposób oraz rodzaj izolacji na doborze odpowiednio wyrafinowanej konfekcji i wręcz bezliku zwalczających wibracje, zakłócenia RFI, etc. tweaków skończywszy. Nerwica natręctw, lub jak to kablosceptycy twierdzą najzwyklejsze, wynikające z autosugestii urojenia? Cóż, jak z pewnością zdążyliście się Państwo domyślić, pozwolę sobie w tej kwestii mieć własne i zarazem odmienne zdanie, gdyż co już wielokrotnie na łamach SoundRebels podkreślałem sam fakt działania w obszarze naszych zainteresowań nie jest celem a jedynie początkiem drogi ku upragnionej i możliwie bliskiej dźwiękowi na żywo referencji. Dlatego też po raz kolejny zapraszam na spotkanie z jakże wdzięcznym tematem jakim są właśnie przewody zasilające a dokładnie z dostarczonym przez stołeczny SoundClub szwedzkim przedstawicielem „oferty środka” Jorma Prime Power.
Nie owijając w bawełnę śmiało można uznać, że Jorma Prime Power wygląda elegancko i zgrabnie. Jest bowiem nieprzesadnie gruba, co w High-Endzie wcale nie jest normą, dość sztywna i lekko sprężynująca, więc pod względem ergonomii może nie jest wzorem wiotkości, lecz nie powinna sprawiać większych problemów o ile tylko zapewnimy jej przynajmniej 20-30 cm za systemem w celu sensownego ułożenia. Spod zewnętrznej czarnej plecionki przebijają złote refleksy a za element dekoracyjno-funkcyjny służy elegancka, charakterystyczna mufa. O ile w przypadku wcześniej przez nas testowanego przewodu USB z serii Reference ów element był lakierowany na czarno, to tym razem Szwedzi poszli o krok dalej i postanowili dodać całości projektu nieco więcej finezji decydując się na pięknie wypolerowany orzech włoski. Nie zabrakło również stosownych mosiężnych szyldów z informacją o pochodzeniu, producencie, modelu, numerze seryjnym i … kierunkowości. I w tym momencie pozwolę sobie na małą dygresjo-refleksję. Pomijając bowiem wynikającą z unifikacji „blaszek” kwestię sensowności oznaczania kierunkowości w przewodzie zasilającym, którego jakby się nie starać nie da się zaaplikować tak w gniazdo ścienne/listwę/kondycjoner, jak i w odbiornik odwrotnie, zastanawiającym był dla mnie fakt … wydrapywania numeru seryjnego. Niby w czasach gdy podrabiane jest praktycznie wszystko taka metoda zapisu pozwala (w ostateczności) na weryfikację autentyczności na drodze analizy grafologicznej, lecz z drugiej strony wybicie stosownego oznaczenia, już o (laserowym) grawerunku, który śmiało możemy uznać za powszechne i zarazem przystępne cenowo (znakowarki laserowe są w zasięgu przysłowiowego Kowalskiego) nieco lepiej korespondowałoby z flagowością tytułowego przewodu.
Od strony konstrukcyjnej Szwedzi wykazują się autorskimi rozwiązaniami, czyli w roli przewodnika wykorzystują prowadzone wzdłuż ceramicznego rdzenia miedziane druciki o czystości N8 (99.999999%) i przekroju 0.5mm². Niestety sumarycznym ich przekrojem producent się nie chwali, choć znając jego niechęć do zbyt grubych kabliszczy nie spodziewałbym się tutaj jakiś imponujących wartości. Ekran wykonano z cynowanej miedzianej plecionki, z kolei izolacja to bezbarwny teflon (PTFE) a o eliminację ewentualnych zakłóceń, szumów i innych anomalii dba oczyszczacz Bybee Slipstream Quantum w ww. mufie zaaplikowany.
Jak z pewnością nasi wierni Czytelnicy pamiętają skandynawskie przewody, czy to przy okazji recenzowania znajdujących się pod opieką SoundClubu urządzeń ( m.in. Tenor Audio 175S HP), w formie wewnętrznego okablowania kolumn Marten (Django XL, Oscar Trio), czy też solo (USB reference) już zdążyły się przez nasze systemy przewinąć. Nasze hobby ma jednak to do siebie, że wciąga bardziej niż chodzenie po bagnach a coś raz zauważonego i nie daj Boże omacanego, jak nasz dzisiejszy bohater w trakcie mojej ostatniej wizyty w siedzibie fabryce producenta tylko stan audiophilii nervosy pogłębia. Dlatego też, gdy tylko tytułowy przewód znalazł się w moim zasięgu z racji wrodzonej ciekawości czym prędzej zaprzągłem go do pracy. I … i niemalże już na starcie odnotowałem miłe zaskoczenie, gdyż zastępując nim mój dyżurny i do tej pory pomimo wielu prób niezwykle skutecznie broniący się przed atakami wizytujących moje skromne cztery kąty konkurencji Acoustic Zen Gargantua II nie odnotowałem żadnego, nawet minimalnego spadku dynamiki i wolumenu generowanego dźwięku. A to, przyznam szczerze bynajmniej nie jest normą, gdyż amerykański przewód akurat pod tym względem jest niezwykle trudny do pobicia. W dodatku całość przekazu uległa poprawie w domenie rozdzielczości i zwartości – definicji i precyzji w kreowaniu źródeł pozornych. Co ciekawie odbyło się to nie na zasadzie wyostrzania samych krawędzi, lecz bardziej „globalnie”, gdyż dotyczyło to nie tylko samych obrysów brył, lecz i faktury oraz trójwymiarowości wypełniającej je tkanki. Prime szedł zatem drogą znaną mi z odsłuchów m.in. Furutecha Powerflux CI5 NCF z tą tylko różnicą, że z nieco mniejszą intensywnością akcentował, podkreślał kwestie może nie tyle przestrzenne, gdyż zarówno trójwymiarowość sceny, jak i gradację planów śmiało można uznać za wzorcowe, co czysto subiektywną ilość otaczającego muzyków powietrza. Faworyzował za to wspomnianą konsystencję brył, jakby operował nieco inną optyką. Mam nadzieję, ze rozumieją Państwo o co mi chodzi – kompozycja i scena pozostają w obu przypadkach niezmienne a jedynie oba ww. przewody różni sposób prowadzonej narracji. Wystarczyło bowiem tylko sięgnąć po oparte na naturalnym i pozbawionym amplifikacji instrumentarium „Bach Trios”, gdzie Yo-Yo Ma, Chris Thile i Edgar Meyer pomimo pozbawionego dynamicznych ekstremów repertuaru czarują bogactwem wybrzmień i iście koronkowa ornamentyką. Jorma skupiała uwagę słuchaczy na wykonawcach i ich wirtuozerii informacje o akustyce serwując jako nierozerwalną i obowiązkową składową, lecz składową o niekoniecznie pierwszoplanowej roli. Z kolei za cechę kluczową szwedzkiego przewodu należy uznać brak jakichkolwiek tendencji do tzw. „robienia” dźwięku, czyli własnej i niekoniecznie zgodnej z oryginałem interpretacji reprodukowanego materiału. Dlatego bez najmniejszych problemów jesteśmy wskazać natywne cechy każdego z instrumentów i zarazem potwierdzić zgodność ze znanymi z codziennego życia wzorcami. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by z owymi wzorcami zerwać i dać się ponieść w pełni wyimaginowanym, syntetycznym brzmieniom serwowanym przez ekipę Infected Mushroom na „REBORN”, gdzie nawet partie wokalne przetworzono mocniej niż wsad do tzw. „chińskiej zupki”. I nawet przy takim, niemającym absolutnie żadnego odniesienia do tzw. naturalnych dźwięków wsadzie otrzymujemy świetny timing, zwarty, kontrolowany i zapuszczający się w najgłębsze zakamarki Hadesu bas, wysyconą średnice i klarowne, odważne i zarazem pozbawione granulacji i ofensywności wysokie tony. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż to właśnie generowana na najprzeróżniejszej maści syntetyzatorach i komputerach elektronika potrafi boleśnie ukłuć w ucho. A tu jest rozdzielczo, czysto, lecz bez wspomnianej ofensywności, czy też przykrej i irytującej na dłuższą metę szorstkości. Ba, śmiało można wręcz mówić o uzależniającym wyrafinowaniu i pewnej, wrodzonej elegancji na wzór dawnych, nieodżałowanych mistrzów sceny pokroju Adama Hanuszkiewicza, czy Gustawa Holoubka, których słuchało się z przyjemnością niezależnie od tego co dostali do przeczytania. Może to dziwnie zabrzmi, ale tak, jak obaj ww. Mistrzowie mogliby recytować książkę telefoniczną a słuchałoby się ich z przyjemnością, czy wręcz rozkoszą, tak i w towarzystwie Jormy trudno szalenie trudno znaleźć repertuar (Disco Polo pozwolę sobie litościwie pominąć, gdyż uważam je za swoistą anomalię, aberrację, czy wręcz patologię a nie gatunek muzyczny), który mógłby odstręczyć, czy też powodować chęć przełączenia na coś innego. Prime potrafił bowiem za każdym razem zaintrygować, zachęcić do pozostania przed głośnikami i sprawdzenia cóż też czai się za kolejnym akordem.
W ramach podsumowania pozwolę sobie stwierdzić, że Jorma Prime Power jest niejako zaprzeczeniem stereotypowego wizerunku High-Endu a zarazem kwintesencją owego segmentu w możliwie najlepszym wydaniu. Jej pojawienie się w systemie nie powoduje bowiem niezdrowej ekscytacji, opadu szczęki, wyrywania z kapci i poznawania ulubionych nagrań na nowo. W zamian za to otrzymujemy jakże upragniony spokój ducha i umiejętność cieszenia się chwilą będące zarazem potwierdzeniem trafności wyboru. Wreszcie możemy przestać nerwowo kręcić się w fotelu, szukać dziury w całym i kombinować co by tu jeszcze zmienić, poprawić. Po prostu wreszcie możemy delektować się dobiegającymi naszych uszu dźwiękami i to w jakości, jakiej od dawna szukaliśmy. Czy trzeba czegoś więcej do pełni szczęścia? Na chwilę obecną przewrotnie powiem, że tak … Więcej czasu na słuchanie. Tylko tyle i aż tyle.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II
– Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Dystrybucja: SoundClub
Producent: Jorma Audio
Cena: 21 000 PLN / 1,5m
Dane techniczne
Izolacja: bezbarwny teflon (PTFE)
Materiał przewodnika: miedź o czystości N8 (99.999999%) o przekroju 0.5mm²
Przewodniki: wielożyłowe z rdzeniem z włókna ceramicznego
Koszulki termokurczliwe: Poliolefin
Materiał ekranujący: Miedź cynowana
Oplot zewnętrzny: PET
Oczyszczacze: Bybee Slipstream Quantum
O ile do tej pory moje wizyty w „audiofilsko zorientowanych zakładach pracy” miały wyłącznie grupowy a zarazem zorganizowany charakter, to po ekstremalnym poście, jaki zafundował nam Covid i marketingowo-behawioralnej zmianie większości producentów, czyli przeniesieniu wszelakich prezentacji na Teamsy i Zooma – znaczy się do sieci, uznałem za stosowne wziąć sprawy we własne ręce i uskutecznić typową samowolkę, będącą swoistym powrotem do czasów gdy zachwalany towar można było nie tylko pomacać i posłuchać, lecz co najważniejsze stanąć twarzą w twarz z jego twórcą. Nie ma co się bowiem oszukiwać – bezpośrednie kontakty nie wymagają emotikon i wiary na słowo, bo przecież podczas transmisji nie sposób ocenić brzmienia czegokolwiek (choć miłośnicy filmików na YouTube są innego zdania) a poznanie ludzi za danym projektem stojących jest najprostszą drogą do zrozumienia idei jaką ów produkt ma nieść w świat. Krótko mówiąc po uzgodnieniu terminu i niejako na finiszu zimy pojawiłem się u göteborskich wrót Marten-a w towarzystwie Martina Dunhoffa – dyr. ds. sprzedaży, który w drodze z Oslo HiFi Show był łaskaw zgarnąć mnie z hotelu.
Gwoli wyjaśnienia już na wstępie wspomnę, iż Marten jest działającą od 1998 r. na wskroś rodzinną firmą prowadzoną przez trzech braci Olofsson – sprawce całego zamieszania, czyli założyciela Leifa Mårtena Olofssona pełniącego rolę głównego projektanta, Jörgena (CEO) i Larsa (Dyrektora Artystycznego – bynajmniej nie chodzi w tym momencie o choreografię układów tanecznych a projektowanie 3D i marketing). Ponadto firmą wręcz obsesyjnie dbającą nie tylko jakość i spójność swojego portfolio, lecz również błogostan nabywców sygnowanych przez nich produktów. Co ciekawe ostatnia kwestia wypłynęła zupełnie przypadkowo, gdy podczas rozmowy pojawił się temat wsparcia technicznego i bynajmniej nie pół żartem a z rozbrajającą szczerością Szwedzi poinformowali mnie, że jest ono praktycznie dożywotnie. Wynika to z niezwykle skrupulatnej dokumentacji każdej opuszczającej fabrykę pary kolumn z pomiarami, począwszy od adnotacji osób, bądź wręcz pojedynczej osoby wykonującej dany egzemplarz, poprzez same drajwery i pozostałe komponenty. I tu od razu ciekawostka, gdyż wszystkie przetworniki przed montażem i pomiarami podlegają obowiązkowemu procesowi wygrzewania wynoszącemu … 100h. I dopiero wtedy trafiają na diagnostykę. Od razu zaznaczę, że widok kilkunastu karmoonych szumami i trzaskami przetworników karnie zalegających na półkach w dedykowanym pomieszczeniu może nie robić imponującego wrażenia, jednak uwierzcie mi Państwo na słowo, iż przebywanie tam dłużej aniżeli wymaga tego konieczność śmiało można zaliczyć do metod nakłaniania opornych do składania zeznań stosowanych przez … mniejsza z tym kogo.
Jeśli zaś chodzi o obudowy, to wprawne oko powinno dostrzec diorowskie sygnatury na równiutko ustawionych na magazynowych półkach kartonach i jak najbardziej nie jest to przypadek, gdyż nasze rodzime zakłady są w stanie zapewnić nie tylko powtarzalny, lecz i dostarczany terminowo produkt. Oprócz Diory skrzynie Martenów powstają w zakładach w Estonii i oczywiście w samej Szwecji, gdyż tytułowa manufaktura od lat współpracuje z lokalną stolarnią, która finalnie, podobnie jak Jorma (o niej dosłownie za chwilę) również ma szansę trafić pod wspólny dach z wytwórcą szwedzkich kolumn. Wydawać by się mogło, że w czasach gdy „optymalizacja kosztów własnych” odmieniana jest przez wszystkie przypadki najrozsądniej byłoby zamawiać gotowe obudowy w CHRLD. Tymczasem o ile przy produkcji masowej takie rozwiązanie ma rację bytu, to w przypadku niemalże butikowego i high-endowo zorientowanego wytwórcy wcale tak nie jest. Nie dość bowiem, że gdzieś te setki obudów trzeba byłoby składować (mniejszych zamówień ze względów ekonomiczno – technologicznych nie ma sensu składać) a czas realizacji praktycznie wykluczałby elastyczność produkcji, to do głosu dochodzi jeszcze kwestia degradującego MDF transportu a co za tym idzie procent wad wykluczających dalsze wykorzystanie. Tym bardziej, że już sam proces lakierniczo – wykończeniowy odbywa się na miejscu, co pozwala na pełną kontrolę jakości i minimalizację uszkodzeń mogących powstać m.in. właśnie w trakcie transportu. O słuszności tej decyzji mogłem przekonać się osobiście, gdyż podczas mojej wizyty właśnie trwały prace związane z polerką Parkerów Trio, co biorąc pod uwagę oczekiwaną perfekcję trwać miało jeszcze długo. A właśnie, warto zdawać sobie sprawę, że Marten nie jest producentem u którego rano złożone zamówienie wieczorem opuszcza zakład w formie gotowego produktu i jedzie/leci do klienta, lecz czas wytworzenia każdej pary kolumn liczy się nie w dziesiątkach a setkach godzin. Tutaj każda czynność, na każdym etapie produkcji ma swoje własne, narzucone przez finalnie oczekiwaną jakość a nie naglący czas tempo. Każda warstwa lakieru musi swoje „odstać” i wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że pospiech niczemu dobremu w tym procesie nie służy, gdyż nawet idealnie dobrane pod względem rysunku forniru kolumny, bądź drewniane, klejone fronty i podstawy w serii Coltrane po nałożeniu pierwszych warstw lakieru mogą zacząć się różnić i wtedy ich parowanie trzeba zaczynać od nowa. Na miejscu wykonywana jest również cała grawerka, aby wszelakiej maści szyldy, tabliczki znamionowe, etc. nie musiały odbywać niepotrzebnych podróży podczas których mogłyby ulec uszkodzeniu. Słowem iście zegarmistrzowska robota, gdzie każdemu detalowi poświęca się dokładnie tyle czasu i atencji ile jest to konieczne. Ową dbałość widać również patrząc na potężne zwrotnice, których łączone punkt-punkt komponenty dla zapewnienia większej stabilności spinane są opaskami zaciskowymi do stanowiących ich podstawy formatek z MDF-u. I tu kolejna mała dygresja. Otóż standardowe wersje Martenów od ich szlachetniej urodzonego rodzeństwa Diamond Edition różnią nie tylko diamentowe drajwery, lecz również zwrotnice zawierające wyższej klasy komponenty. A właśnie, skoro o komponentach mowa, to szwedzkie kolumny w roli okablowania wewnętrznego używają Jormy i wraz z pięciem się w firmowej hierarchii lądują w nich coraz to wyższe „druty”. Jest to o tyle istotne, że posiadacz danego modelu kolumn może dobrać dokładnie takie samo okablowanie swojego systemu jak to, które znajduje się wewnątrz używanych przez niego kolumn a tym samym wyeliminować kolejną zmienną i zbliżyć się do tego, co słyszała ekipa Martena u siebie.
Skoro wspomniałem o Jormie, to przechodząc zaledwie kilka(dziesiąt?) metrów z nowego budynku magazynowo – produkcyjnego na pierwotnie mieszczącą produkcję starą część zamiast standardowego rozpoczęcia dokumentacji zdjęciowej od witającego gości systemu nieco przewrotnie postanowiłem zajrzeć właśnie do pomieszczeń, gdzie powstają przewody Jorma. Magazynowe regały okupują tam szpule surowych przewodów, ekranów, peszli, wszelakiej maści koniecznej do konfekcji biżuterii i firmowych drewnianych bulletów. I tu po raz kolejny natrafiłem na troskę producenta o efekt finalny własnych prac, gdyż podobnie jak w przypadku kolumn szwedzkie przewody poddawane są procesowi wygrzewania, lecz już nie 100h a trwającego bity tydzień tylko po to, by klient po otrzymaniu swojego zamówienia możliwie najszybciej osiągnął w swoim systemie ich 100% możliwości. Mała rzecz a cieszy, nieprawdaż?
A teraz deser z przystawką, czyli nauszna weryfikacja tego, czego proces powstawania dane mi było podejrzeć, znaczy się „fabryczny odsłuch” poprzedzony rzutem oka na stary magazyn, gdzie tu i ówdzie uchowały się jeszcze „relikty przeszłości”, czyli nieprodukowane już modele Miles 5 i Getz 2 . Odsłuch oczywiście obarczony bezlikiem zmiennych i równie porażającym ogromem niewiadomych, lecz prowadzony bez jakiejkolwiek spinki i konieczności kreowania autorytatywnych opinii. Ot wieńczący wizytę rzut ucha, który mówiąc otwartym tekstem przeszedł moje najśmielsze oczekiwania a dzięki Martinowi, który zapobiegliwie stopniował nauszne doznania nie skończył się wizytą u kardiologa. Dlatego też w ramach rozgrzewki najpierw posłuchaliśmy pyszniących się w hallu „kompaktowych” Parker Quintet w wersji Diamond Edition, które w dość oszczędnie zaadaptowanej akustycznie przestrzeni zaskoczyły rozdzielczością, skalą i dynamiką godną zdecydowanie większych konstrukcji będąc nader namacalnym dowodem na to, że dążenie do znanego z muzyki na żywo realizmu i namacalności ma sens.
To jednak był jedynie wstęp do dania głównego, czyli sesji w reprezentacyjnej, służącej również jako studio nagraniowe, odseparowanej akustycznie i mechanicznie od reszty budynku sali odsłuchowej, w której niepodzielnie królowały majestatyczne Marteny Coltrane Momento 2. Niby powinienem spodziewać się jak wysokiej klasy dźwięk zaprezentują, gdyż ww. Coltrane’ów słuchałem w stołecznym SoundClubie, Audio Vide Show a Mingus Orchestra w Monachium oraz na Skrzetuskiego, jednak po raz kolejny okazało się jak krytyczne znaczenie ma właściwa akustyka. Po prostu w Göteborgu zapięta na ostatni guzik całość zagrała tak, że gdyby nie wieczorny koncert Soen w klubie Pustervik, na który wybierałem się Małżonką pewnie siedzibę Martena opuszczałbym wraz z ostatnim – gaszącym światło pracownikiem. Nie dość bowiem, że dynamika i rozmach zdolne były zdmuchnąć kurz ze szkieł moich okularów i rozwiać resztkę włosów trzymających się ostatkiem sił mojego czerepu, to jeszcze potężne podłogówki po prostu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikały ze sceny już przy pierwszych taktach reprodukowanej przez nie muzyki. Ponadto basu było dokładnie tyle ile trzeba a źródła pozorne miały w pełni realistyczne rozmiary, więc nader zgrabnie udało im się unikać spodziewanej i bazującej na ich aparycji gigantomanii, a tym samym zapewnić w 100% zgodny z rzeczywistością realizm. Ba, śmiem wręcz twierdzić, iż udało im się uchwycić filigranowość Christiny Aguilery na „A Song for You”, czyli z czasów gdy filigranową jeszcze była i na tyle magnetyczny seksapil, że gęsia skórka była praktycznie gwarantowana. Żarty jednak na bok, bo spektaklu jaki zafundowały mi Coltrane’y na „Manjusaka” 潘PAN z pewnością długo nie zapomnę. Nie dość bowiem, że pokazały jak piekielnie nisko potrafią zejść i to napędzane 70W lampowymi monosami Engstrom Eric, to niejako praktycznie zdematerializowały przecież i tak nader przestronne pomieszczenie wirtualnie zwielokrotniając jego kubaturę. Chapeau bas.
Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc i moja wizyta w szwedzkiej oazie audiofilskich doznać spod znaku Martena również dobiegła końca. W tym miejscu chciałbym serdecznie podziękować ekipie SoundClubu za umożliwienie uskutecznienia pozbawionej dystrybutorskiego nadzoru samowolki, Martinowi Dunhoffowi za cierpliwość i opiekę podczas mojej nad wyraz spontanicznej wizyty a Leifowi i Jorgenowi za poświęcony na przyjacielską pogawędkę czas pomimo obłożenia obowiązkami (zbliża się monachijski High End a w trawie piszczy, że warto będzie się tam wybrać chociażby dla samego Martena). Całe szczęście okazja do spotkania będzie już za moment, bo maj tuż za rogiem a hale MOC same się nie zwiedzą.
Mam również cichą nadzieję, iż powyższa garść informacji i zdjęć pozwoli Państwu spojrzeć na konstrukcje Martena z nieco innej aniżeli do tej pory perspektywy, gdyż nie jest to bezosobowa „masówka” jakich wiele a produkty nad którymi ktoś konkretny i identyfikowalny od projektu po końcową inspekcję się pochylił i wykonał co najmniej tak, jakby robił je dla siebie. A to wcale nie takie oczywiste w dzisiejszych, podporządkowanych excelowi czasach …
Marcin Olszewski
Najnowsze komentarze