Tag Archives: kabel zasilający


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. kabel zasilający

David Laboga Custom Audio GR-AC-Connect vs G-AC-Connect

Opinia 1

Skoro sam Albert Einstein stwierdził, że „Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów”, to tak na dobrą sprawę mając na koncie wnikliwe testy wpływu konfekcji na finalne brzmienie przewodu Furutech FP-3TS762 śmiało moglibyśmy uznać, że autorytatywnie stwierdziwszy, iż takowe różnice są, to nie ma co kombinować, tylko uznać to za oczywistą oczywistość i przejść nad nią do porządku dziennego. W razie czego, gdyby nasza radosna twórczość byłaby niewystarczająca zawsze moglibyśmy podeprzeć się firmowymi wypustami Oyaide, czyli do niedawna ich jedynym w ofercie przewodem zasilającym TUNAMI GPX dostępnym zarówno z wtykami P/C-046 Special Edition „ITALIAN RED”, jak i P/C-004 Special Edition „ASPIRIN WHITE”. O ile jednak w przypadku Oyaide obie opcje są od siebie pod względem ceny niezbyt odległe (2 490 vs. 3490 PLN), natomiast same wtyki P/C-046 wykonywane są z brązu fosforowego pokrywanego złotem i palladem a P/C-004 z miedzi berylowej pokrytej platyną i palladem, to już we wspominanym Furutechu zmiana konfekcji miała charakter oczywistego upgrade’u. Oznaczała bowiem przesiadkę z dość budżetowych rodowanych FI-28R / FI-E38R na wtenczas topowe piezo-ceramiczne z serii FI-50 NCF (R). Pomijając jednak owe niuanse natury metalurgicznej dziwnym zbiegiem okoliczności ani razu nie poruszyliśmy budzącej zaskakująco silną polaryzację wśród konsumentów przewody zasilające słyszących (na niesłyszących pozwolę sobie w tym momencie spuścić zasłonę milczenia, a na zaprzeczających zdolności usłyszenia czegokolwiek, w dodatku bez prób słuchania … wywrotkę gruzu) kwestii może nie tyle wyższości, co wydawać by się mogło oczywistych różnic pomiędzy wtykami złoconymi i rodowanymi. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze a skoro ostatnimi czasy nawiązaliśmy współpracę, czyli przekładając z polskiego na nasze zaczęliśmy eksplorować portfolio rodzimej – wrocławskiej manufaktury David Laboga Custom Audio, to ciężkim grzechem zaniedbania byłoby udawanie Greka i przymykanie oka na fakt, iż właśnie w tymże katalogu ramię w ramię egzystują obok siebie bliźniacze modele w obu typach konfekcji. Tym oto sposobem nieuchronnie zbliżamy się do finału tego nieplanowanie rozwlekłego wstępniaka, gdyż po miło wspominanych odsłuchach uzbrojonego w rodowane piezo-ceramiczne 48-ki (R) NCF przewodu zasilającego GR-AC-Connect przyszła pora na jego bratobójczy pojedynek z zakonfekcjonowaną złoconymi 46-kami (G) wersją G-AC.

Skoro całą firmową genealogię i opis walorów tak wizualnych, jak i szczątkowych niuansów natury konstrukcyjnej zdążyliśmy już zainteresowanym przybliżyć w ramach testu DLCA (David Laboga Custom Audio) GR-AC-Connect, to wszystkich zainteresowanych stosownymi informacjami odsyłam do ww. źródła, a pozostałym jedynie nadmienię, iż na wrocławskie przewody zasilające nanizano szaro-czarno-brązowy pleciony peszel ochronny (Viablue Stone?) oraz zdecydowanie bardziej rozbudzające zmysły, pełniące rolę antyrezonansowych izolatorów, masywne prostopadłościenne puszki splitterów z nadrukami informującymi o przeznaczeniu, producencie, modelu i długości. Oczywiście w obu przypadkach – u obu pacjentów, różnice dotyczą jedynie nazwy i samej konfekcji, czyli przesiadki z rodowanych 48-ek na złocone 46-ki. Dla świętego spokoju jeszcze nadmienię, iż ani nazwa, ani same wtyki nie mają wpływu tak na walory estetyczne (choć 48-ki są polerowane na wysoki połysk a 46-ki są satynowo-szczotkowane) i mechaniczne – oba przewody pomimo zauważalnego ciężaru dają się nader wdzięcznie układać.

Zanim przejdę do części poświęconej ewentualnym zmianom i różnicom natury sonicznej pomiędzy tytułowymi przewodami pozwolę sobie na dwie, mogące nieco naświetlić zaistniałą sytuację dygresje. Pierwszą jest nawet nie tyle sugestia, co wręcz rekomendacja producenta dotycząca aplikacji G-AC-a do źródeł (szczególnie cyfrowych) a GR-AC-a do sekcji wzmocnienia. Żeby jednak nie było tak różowo czas na dygresję nr. dwa, czyli moje osobiste preferencje i przyzwyczajenia. Jeśli ktokolwiek z grona naszych czytelników zastanawia się cóż mają one do gadania spieszę wyjaśnić, iż całkiem sporo, gdyż przynajmniej w moim systemie lwia część okablowania zasilającego nie dość, że właśnie rodem stoi, to jakby było tego mało dedykowana jest właśnie źródłom cyfrowym, a z kolei we wzmocnieniu mam kabliszcze ze złotymi wtykami. Przechodząc do konkretów z podwójnego, rodowanego gniazda ściennego (osobna linia zasilająca na dedykowanym bezpieczniku) Furutech FT-SWS-D (R) NCF do końcówki Bryston 4B³ „biegnie” wyposażony w złocone wtyki Acoustic Zen Gargantua II, oraz wychodzi do rodowanej listwy Furutech e-TP60ER przewód Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R). Z kolei, z owej listwy do streamera idzie kolejny Furutech FP-3TS762 na wtykach FI-28R / FI-E38R a do CD/DAC-a/Pre Ayona Furutech Nanoflux Power NCF. Krótko mówiąc kompletnie na odwrót i wbrew temu, co zaleca pan David. Zgodnie jednak z tym co swojego czasu wyśpiewywał niejaki Mr.Zoob („Mój jest ten kawałek podłogi
Nie mówcie mi więc, co mam robić!”) uznałem, że taka konfiguracja lepiej się u mnie sprawdza / bardziej mi się podoba i tej wersji będę się trzymał uczciwie przyznając się do przedkładania rodu ponad złoto.
Skoro jednak dysponowałem dwiema równorzędnymi opcjami nie pozostało mi nic innego niż schować własne preferencje w kieszeń i z możliwie otwartą głową spróbować organoleptycznie skonfrontować teorię z praktyką. Początek był łatwy do przewidzenia, gdyż już podczas poprzednich występów GR-AC był na tyle przekonujący, iż ustępująca mu miejsca Gargantua niemalże poczuła ekscytację przed czekającą ją podróżą pokornie uznając jego absolutną dominację. Trudno było o inny werdykt skoro rodowana Laboga oferowała bardziej rozdzielczy, o większym wolumenie i lepszej kontroli dźwięk. Drugi etap pozostawał jednak cały czas wielką niewiadomą, gdyż polegał na zastąpieniu zdecydowanie wyższych od Acoustic Zena lotów Furutecha Nanoflux Power NCF złoconym G-AC-Connectem. Skoro jednaj powiedziało się „A”, trzeba powiedzieć i „B”. Szybka roszada okablowania i … zrobiło się na pewno inaczej, lecz z pewnością nie gorzej. Tak, tak. Sam nie za bardzo wierzyłem w powyższe, wynikające z nausznych obserwacji wnioski, ale tak właśnie było. Oczywiście zmianie uległ charakter narracji, gdyż pojawiły się nader miłe mym uszom akcenty złotej słodyczy i soczystości, lecz ani motoryka, ani timing nic a nic nie straciły ze swej natychmiastowości. Efekt można było porównać do tego, co w większości przypadków daje dekantacja dobrych i ciężkich win (niech to będzie jakiś urugwajski Tannat), gdzie początkowa zadziorność i pikantność płynnie przechodzi w urzekającą krągłość i złożoność bukietu. Co ciekawe, choć kontury kreślone były nieco miększą, podkreślę jeszcze raz – nieco, czyli chodzi o przesiadkę z ołówka dajmy na to 4H na 3H a nie na 2B, kreską , to gros zmian dotyczyło praktycznie średnicy i w nieco mniejszym stopniu góry pasma. Przykładowo na „’Round M: Monteverdi Meets Jazz” wokal Roberty Mameli był bardziej zmysłowy a używając bardziej ogólnych, opartych na własnych, niekoniecznie stereotypowych, skojarzeniach stwierdziłbym, że bardziej … „włoski” – bardziej temperamentny i ognisty. Podobne różnice zaobserwowałem porównując G-AC z GR-AC, więc pozwolą Państwo, że od tej pory dalsze opisy będą dotyczyły właśnie zmian pomiędzy tytułowymi przewodami. Górne rejestry brzmiały bardziej perliście i na swój sposób cieplej. Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć – to nie był efekt wycofania, bądź przycięcia pasma, gdyż wolumen informacji pozostał nienaruszony a jedynie suwak temperatury barwowej przesunięto z neutralnego światła studyjnego w kierunku złotego zachodu słońca. Różnica może i natury kosmetycznej, jednak każdy fotograf wie, że właśnie tuż po wschodzie i nieco przed zachodem takie ciepłe i miękkie światło robi najlepszą robotę. I tak też jest w tym przypadku – kontent się nie zmienia a jedynie perspektywa, bądź optyka go obejmująca.
Chcąc jednak mieć pewność, czy przypadkiem owe ozłocenie i zaakcentowanie zmysłowości nie okaże się zgubne dla repertuaru niewiele z ową urzekającą zmysłowością mającego wspólnego nieco przewrotnie sięgnąłem po krążek, któremu nie wiadomo kiedy stuknęło 40 lat, czyli „The Number of the Beast” Iron Maiden. Dla nieobeznanych z klasyką wspomnę tylko, że to dość energetyczne granie oparte na wpadających w ucho riffach, zasuwającej na wysokich obrotach sekcji rytmicznej i zarazem pierwszy album formacji z niejakim Bruce’em Dickinsonem za mikrofonem. Ot radosny heavy metal o dość dyskusyjnej jakości realizacji, po który sięgam najczęściej z pobudek czysto sentymentalnych aniżeli chcąc doświadczyć jakiegoś audiofilskiego misterium. A z G-AC nie wiedzieć jakim cudem do owego stanu niemalże sakralnego uniesienia było zaskakująco blisko. Co prawda cud się nie zdarzył i nie pojawiła się jakże wyczekiwana głębia sceny, gdyż na upartego nadal można było wskazać co najwyżej trzy i to dość płytkie plany, ale już zazwyczaj jazgotliwie cykająca góra i osuszona średnica przeszły wielce udaną metamorfozę dotyczącą ich wyrafinowania i ukrwienia. Pojawiła się przyoblekająca kościany szkielet tkanka, „gary” i blachy, z którymi żegnał się Clive Burr dostały kilka dodatkowych Dżuli. W tym wypadku jasnym stało się, że jest nie tylko inaczej, co po prostu lepiej.

W ramach podsumowania chciałbym tylko upewnić się, że wspominałem o tym, że preferuję rodowane wtyki. Bo wspominałem. Prawda? No i teoretycznie dalej mógłbym iść w zaparte twierdząc, że zdania nie zmienię. Problem w tym, że David Laboga zasiał w mym wydawać by się mogło ugruntowanym przekonaniu ziarno zwątpienia. Ziarno, które na razie kiełkuje małym „ale”, więc na razie postanowiłem nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, choć nie wykluczam, że właśnie złota wersja David Laboga Custom Audio G-AC-Connect koniec końców u mnie wyląduje, lecz nie tyle z przekory, co bądź to przyzwyczajenia, bądź specyfiki posiadanej konfiguracji nie do końca jestem przekonany, czy jej docelowym miejscem będzie zadek lampowego źródła, czy tranzystorowej końcówki mocy. Czas pokaże, a na razie gorąco zachęcam do osobistych porównań, tym bardziej, że w przypadku tytułowych przewodów na pytanie którą wersję statystyczny słuchacz chciałby sobie zostawić najczęstszą odpowiedzią będzie … oba. Nie wierzycie? Posłuchajcie sami – w końcu na tym ta cała zabawa polega.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jeśli choć odrobinę jesteście w temacie, z pewnością wiecie, iż kwestia sonicznego wpływu okablowania na finalne brzmienie zestawu audio u wielu osobników homo sapiens nadal budzi bardzo dużo kontrowersji. Owszem, oponenci zgadzają się w kwestii ich nieodzowności, jednak li tylko jako dostarczyciele prądu, sygnału analogowego bądź cyfrowego, jednak z kategorycznym dementi w temacie ich mniejszego lub większego modelowania brzmienia elektroniki. Niestety nie docierają do nich żadne argumenty, że dla przykładu inny splot oraz grubość przewodnika, jego ekranowanie, czy izolacja finalnie wnoszą swoje „trzy grosze”. Nie i już. Oczywiście to wolny kraj i każdy myśli i robi co mu się żywnie podoba. Jednak gdy nie zgadzają się z nami – czytaj znakomicie zdającymi sobie sprawę z wpływu powyższych zabiegów na nasze układanki – w kwestii wpływu skomplikowania budowy okablowania, to jak myślicie, co powiedzą, jeśli tak jak w dzisiejszym teście sprawy mają się identycznie już na poziomie zastosowania innych wtyczek? Spokojnie, znam ich odpowiedź. Będzie dla nas raczej rozczarowująca. Dlatego pozostawiając ich w błogim szczęściu niesłyszenia owych zmian, znajdujących się po mojej stronie barykady melomanów tym razem zapraszam na zderzenie dwóch rodzajów wtyczek z portfolio japońskiego Furutecha zaaplikowanych na identycznym od strony budowy kablu zasilającym David Laboga Custom Audio. Zainteresowani? Jeśli tak, zatem nie pozostaje mi nic innego, jak zdradzić, iż dzięki zaangażowaniu wspomnianego rodzimego producenta do naszej redakcji trafiły dwie sieciówki. Testowana niedawno na bazie rodowanych wtyków o specyfikacji GR-AC oraz jako kontrpartner wykorzystująca złocone wtyki G-AC.

Naturalnie tak jak w przypadku pierwszego spotkania, również tym razem wiedza na temat wewnętrznej budowy naszego bohatera jest bardzo zdawkowa. Jedyne co wiemy, to fakt wykonania firmowego splotu na bazie różnej czystości i różnej średnicy miedzianych drutów. Zero wiedzy na temat ekranowania, izolacji. Za to wiemy, że zdobiące kable dwie prostopadłościenne puszki nie służą do ukrycia jakichkolwiek układów elektrycznych modelujących dźwięk, tylko schludnej zmiany średnicy z środkowego grubszego na cieńszy wymiar średnicy tuż przez wtykami. Służą za to do nadrukowania nazwy modelu kabla mi logo marki. Tak jak w przypadku modelu z końcówkami rodowanymi, również wersja złocona osiąga w standardzie 1.8 mb długości i pakowana jest w nadającą produktowi ekskluzywności, wyściełaną gąbką, estetyczną drewnianą skrzynkę.

Czy zaproponowane dzisiaj do konfrontacji dwa uzbrojone jedynie w inne rodzaje wtyczek kable sieciowe naprawdę spowodowały zmianę ostatecznego brzmienia tego samego systemu? Niestety lub stety – to zależy od zajmowanego stanowiska, ale ich inną ingerencję słychać było dosłownie od pierwszych nut. To oczywiście nie były zmiany na poziomie zastąpienia kolumn z przykładowych tubowych Avantgarde Acoustic typowymi przedstawicielami brytyjskiej szkoły brzmienia marki Harbeth, jednak nie oszukujmy się, mimo wszystko korekta brzmienia była ewidentna. Gdybym miał ją skrótowo określić, powiedziałbym, że przekaz nabrał dostojności. Jednak nie zwyczajowego zamulenia, tylko często oczekiwanego podniesienia poziomu body słuchanej muzyki. Co istotne, bez jakichkolwiek strat w domenie swobody jej prezentacji i oddechu, tylko jako podkręcenie pod względem nasycenia i ogólnego ocieplenia. Co to oznacza? Niby nic specjalnego, jednak w momencie chęci zwiększenia barwowej estetyki grania swojej układanki temat jawi się goła inaczej. W zderzeniu z wersją rodowaną, czyli już świetnie bilansującą wagę dźwięku, jego rozdzielczość i dobre oddanie ataku, użycie wtyczek złoconych pchnęło zmiany w kierunku podniesienia progu emocjonalności przekazu. Tylko jedna istotna uwaga. Otóż ten proces niczego po drodze nie degradował. Owszem, kreska rysująca źródła pozorne nieco się pogrubiła i atak nie mógł już pochwalić się szybkością narastania spod znaku myśliwca F-16, jednak w połączeniu z większym udziałem muzyki w muzyce odbierałem to jako coś wręcz oczekiwanego. To kolokwialnie mówiąc na „sucho” w starciu z wieloma podobnymi, niestety nieudanymi zabiegami konkurencji może wyglądać na pobożne życzenia, ale zapewniam Was, w realnym zderzeniu okazało się być najprawdziwszą prawdą. Muzyka mieniła się większą feerią barw, poszczególne dźwięki będąc bardziej krągłe dłużej wybrzmiewały, a wokaliza aż kapała od intymnych artefaktów. Nic tylko zatopić się w słuchanym materiale i zapomnieć o Bożym świecie. I muszę się przyznać, że tak też się działo. To jest na tyle narkotyczne sposób prezentacji, że mimo codziennego optowania z bardziej zebranym przekazem, kilkukrotnie złapałem się na oderwaniu ducha od ciała, czyli zamierzając posłuchać jednego utworu do zmiany repertuaru przywoływał mnie dopiero powrót soczewki lasera do stanu zero. I nie było znaczenia, czy słuchałem muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej pokroju Melody Gardot, kontemplacyjnego jazzu, czy rockowego szaleństwa, gdyż za każdym razem system znakomicie się bronił. Z jednej strony czarował paletą barw, a z drugiej nie psuł wrażenia dobrej dynamiki słuchanej muzyki. Jasne, że cały czas mając w głowie swój wzorzec, wiedziałem, ile zaterminowany złoconymi wtykami kabel mnie od niego odsunął. Na szczęście dla niego w sobie tylko znany sposób nigdy nie przekroczył cienkiej czerwonej linii impresjonistycznej nadinterpretacji. Jak to robił, nie ma pojęcia. Ważne, że wyszedł z tego starcia z tarczą. O innym odcieniu i wadze, ale jednak z ze wspomnianym orężem na piersi.

Gdzie widziałbym opiniowany dzisiaj główny punkt programu? Bez problemu praktycznie wszędzie. Jednak ze szczególnym uwzględnieniem zestawów potrzebujących szczypty emocji. I nie chodzi o jakiekolwiek zamulanie przekazu, tylko pozbawione efektów ubocznych podniesienie jego esencjonalności. A jak z resztą populacji melomanów? Spokojnie. Naturalnie wszyscy poszukiwacze ataku i przenikliwości prezentacji ponad wszystko mogą lekko pokręcić nosem, jednak jeśli tylko w ocenie nie będą złośliwi, nawet w momencie nadawania na innych falach z pewnością docenią sens ubrania tytułowego David Laboga Custom Audio w złocone wtyki w firmowej specyfikacji G-AC Connect.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Producent: David Laboga Custom Audio
Ceny (Netto)
David Laboga Custom Audio GR-AC-Connect: 1,8m / 2710 € (wersja EU), 2840 € (wersja UK), 2710€ (wersja US); + 650€ za każde dodatkowe 50cm
David Laboga Custom Audio G-AC-Connect: 1,8m / 2560 € (wersja EU), 2690 € (wersja UK), 2560€ (wersja US); + 650€ za każde dodatkowe 50cm

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. kabel zasilający

Synergistic Research Galileo SX AC

Opinia 1

Skoro zaledwie dwa tygodnie temu puściliśmy w świat recenzję jeszcze gorącej nowości z Kraju Kwitnącej Wiśni, czyli topowego i zarazem limitowanego przewodu zasilającego Furutech PROJECT-V1 uznaliśmy, że dla równowagi warto byłoby przyjrzeć się nieco dłużej egzystującej na światowych rynkach i operującej na podobnych, iście stratosferycznych, pułapach cenowych konkurencji. W związku z powyższym w tzw. międzyczasie dokonywaliśmy wielce ubogacających naszą wiedzę i poszerzających horyzonty odsłuchów amerykańskiego zawodnika, który już swoją aparycją może wpędzić niejednego chcącego stanąć z nim w szranki śmiałka w niemałe kompleksy. Jeśli bowiem czynnikiem nadrzędnym rywalizacji miało by być pierwsze wrażenie, to właśnie dostarczonemu przez łódzki Audiofast przewodowi Synergistic Research Galileo SX AC śmiało można byłoby przyznać zwycięskie laury. Co prawda pod względem wagi i średnicy Galileo ustępuje nieco rodzimym Bautom, niemniej jednak rzadko kiedy trafia się okazja cumowania do nadbrzeża, znaczy się gniazda ściennego, własnego systemu aż tak imponującymi „warkoczami”. Jeśli zatem zastanawiają się Państwo, czy również w zasilaniu rozmiar ma znaczenie i co tak naprawdę daje ostatnie 1,5m przewodu pomiędzy ściennym gniazdem a elektroniką, nie pozostaje nam nic innego niż zaprosić Was do dalszej lektury naszych wybitnie subiektywnych refleksji.

Nie da się ukryć, iż mieniący się elegancką czernią Synergistic Research Galileo SX AC już od progu formułuje swe stricte high-endowe aspiracje. Jednak zamiast ostentacyjnego epatowania błyskotkami i krzykliwymi dodatkami, mamy do czynienia ze zdecydowanie bardziej wyrafinowanym wzornictwem. Splecione niczym lina okrętowa przewody otulono wspomnianymi opalizującymi czarnymi koszulkami, od strony źródła życiodajnej energii transparentna termokurczka wychodzi poza złocony wtyk na dobre kilkanaście centymetrów, więc warto mieć ten fakt na uwadze, przy próbie aplikacji tytułowego przewodu we własnym systemie. Mniej więcej w trzech czwartych jej (termokurczki) długości umieszczono opaskę stabilizującą terminale dla modułów tłumiąco – tuningowych a jakby tego było mało po chwili nasz wzrok napotyka przywodzący na myśl tłumik (znaczy się akcesorium strzeleckie) tajemniczy carbonowy cylinder, którego rolą pozwolę sobie zająć się dosłownie za moment. Pomimo dość znacznej średnicy Galileo okazuje się nader wdzięczny pod względem układania, choć należy pamiętać o jego nader adekwatnym do gabarytów ciężarze i o ile tylko są ku temu warunki poprowadzić go na zakładam, że dobieranych na słuch podkładkach.
Jak już sama, inspirowana tematyką marynistyczno-baśniową (takielunek Czarnej Perły), aparycja sugeruje również budowa wewnętrzna tytułowego kabliszcza daleka jest od prostoty i banału. Po pierwsze nie da się nie zwrócić uwagi na zlokalizowany w pobliżu wtyku wejściowego masywny carbonowy cylinder. Jest to bowiem szwajcarski aktywny zasilacz / kondycjoner odpowiedzialny za generowanie prądu podkładu dla żył zasilających. Zgodnie z firmową nomenklaturą należy określać go mianem komórki UEF, czyli Active Uniform Energy Field / UEF EM Cell do którego budowy, oprócz wspomnianej carbonowej „skorupy”, użyto również grafemu a w roli dielektryka PTFE. Skoro jednak jesteśmy przy ponadnormatywnych atrakcjach z pewnością zauważyli Państwo obecność trzech terminali umożliwiających wpięcie dwóch zmniejszających poziom szumów modułów aktywnego biasu Galileo Black Active i modelujących finalne brzmienie pasywnych, choć z racji generowanej błękitnej iluminacji zapewniających wielce intrygujące efekty świetlne, modułów tuningowych UEF (Gold lub Silver). Trzy przewodzące wiązki również nie są identyczne. Jedna opisana jako Galileo High Current Silver Matrix zawiera pięć przewodników z monokrystalicznego srebra o miedzianych rdzeniach w dielektryki PTFE i ekranie ze srebrnej siatki poddanej procesowi Quantum Tunneling. Druga składa się z przewodnika Tricon 4 generacji o geometrii Tri-Axial, czyli monokrystalicznego Silver Copper Matrix z osobnym przewodem uziemienia ekranu realizowanego w technologii Ground Plane, dielektryka PTFE a trzecia z trzech żył z monokrystalicznego srebra o czystości 99,9999% w rurkach powietrznych – Silver Air String ekranowanych w technologii UEF Ground Plane. W roli konfekcji wykorzystano firmowe wtyki SR Pure Gold.
Jeśli zaś chodzi o wygrzewanie, to oczywiście po wpięciu w docelowy system audio warto dać Galileo czas na akomodację, jednak jeszcze przed opuszczeniem fabryki przewody nie dość, że są traktowane prądem o napięciem 1 miliona (!) V, to dodatkowo przechodzą dwuetapowemu, pięciodniowemu wygrzewaniu, więc docierając do odbiorcy końcowego mają już co nieco na liczniku.

Skoro walory wizualne naszego gościa wyzwoliły niemalże niekontrolowany strumień szczerych superlatyw, a przy tym na świeżo w pamięci dokonania Furutecha PROJECT-V1, przystępując do krytycznych odsłuchów miałem na tyle wysoko postawioną poprzeczkę, że zanim pierwsze dźwięki oderwały się od kolumn cały czas z tyłu głowy miałem obawy związane ze zbyt wygórowanymi oczekiwaniami. Kiedy jednak w ramach niezobowiązującej rozgrzewki sięgnąłem po niezobowiązującą symfonikę, czyli fenomenalny album „Vienna”, czyli nader lekkostrawną składankę w wykonaniu Chicago Symphony Orchestra pod batutą samego Fritza Reinera wszelkie wątpliwości pękły jak bańka mydlana. Skala i rozmach generowanej sceny nie tyle porażały, co budziły w pełni uzasadnione zdziwienie. Nie dość bowiem, że mój, jakże daleki od ospałości 300W Bryston zaczął grać z taką werwą i drajwem jakby gdzieś z tyłu pojawił się jego brat bliźniak i dzięki temu mógłbym je zmostkować „wyciągając” drobne 900W przy 8 Ω, to jeszcze ogrom rozgrywającego się przede mną spektaklu choć dalece wykraczał poza ramy wyznaczane przez kolumny wprost idealnie wpisywał się w rozmiarówkę właściwą wielkiej symfonice. Co istotne Galileo nie próbował niczego powiększać i rozdmuchiwać, co przy tak licznym składzie mogłoby jedynie doprowadzić do zbytniej gigantomanii i po chwilowym zauroczeniu do przesytu i świadomości sztuczności całego efektu. A tak wszystko było jak należy a efekt swoistego „odetkania” a tak naprawdę redukcji „przeskalowania” oparto na nieograniczonej wręcz dynamice przy jednoczesnym zapewnieniu kontroli poszczególnych składowych. Ponadto nie sposób było zarzucić Synergisticowi tendencji do podkręcania tempa i usilnego szukania ekstremalnych emocji tam gdzie ich nie ma. Dlatego spokojniejsze i cichsze fragmenty wręcz rozleniwiały słuchaczy swą iście karmelową konsystencja, by przy tutti poderwać publikę na równe nogi potężną ścianą dźwięku.
Śmiem twierdzić, iż pod względem równowagi tonalnej i wysycenia nasz dzisiejszy gość z zaaplikowanym modułem UEF Gold wydaje się swoistym rozwinięciem wszystkich tych zalet mojej dyżurnej Gargantui II, z powodu których od wielu lat nie potrafię się z nią rozstać. O ile jednak Acoustic Zen ewidentnie dźwięk na swoją modłę niejako robi, to Galileo jedynie uwalnia drzemiący w nim, czyli dźwięku potencjał tak energetyczny, jak i emocjonalny dbając przy tym, by nie tylko nie popaść w zbytnią przesadę, lecz by również nie być posądzonym o zbytnią zachowawczość. Dlatego też dba nie tylko o właściwy wolumen i proporcje, co przede wszystkim o niezwykłą klarowność przekazu – szczególnie po przesiadce na UEF Silver. Dzięki temu zarówno zarejestrowanym na wspomnianym albumie smyczkom i dęciakom nie brakuje blasku a jednocześnie nie sposób określić ich energię jako osłabioną, bądź konturów jako zaokrąglone. A to, że nie napotykamy przy ich konsumpcji nawet śladowych ilości granulacji i szorstkości powstałej na skutek brudów płynących z sieci a nie de facto wynikających z natywnych cech instrumentarium, to już zupełnie inna bajka i pokłosie skutecznej filtracji. O ile jednak w 99% przypadków wszelakiej maści filtracja w filtrach i kondycjonerach wraz z zanieczyszczeniami zabiera również mniej, bądź bardziej bolesną porcję „audiofilskiego planktonu” i mikrodetali, to tutaj owych składowych nie tracimy, więc zamiast kompromisu gdzie coś jest kosztem czegoś, mamy jak to mawiał klasyk wyłącznie „plusy dodatnie”.
Nastrojowe i zarazem minimalistyczne wydawnictwa dwóch Avishai Cohenów, czyli nagrany we francuskim Studios La Buissonne „Naked Truth” Avishai Cohena – trębacza i zarejestrowany w szwedzkim Ninento Studios „From Darkness” Avishai Cohena – kontrabasisty pokazały, że pomimo pewnej spektakularyzacji przekazu serwowanej przez amerykański przewód również w tak oszczędnych formach Galileo świetnie się odnajduje. Kluczową i zarazem immanentną cechą odciskającą swe największe „piętno” (cudzysłów pojawia się tu nie bez przyczyny, gdyż określa sygnaturę bez jakichkolwiek pejoratywnych skojarzeń) była absolutna wręcz czerń tła. Inaczej rzecz ujmując oprócz wzajemnych interakcji uczestniczących w nagraniach muzyków, ich dźwiękowych dialogów, przenikania się fraz i aury pogłosowej generowanych przez użyte instrumentarium panowała kompletna cisza i właśnie owa czerń. Co ciekawe eliminacja wszelakiej maści pasożytniczych artefaktów i tzw. „szumu tła” wcale nie oznaczały nienaturalnej sterylności i antyseptyczności dźwięku a jedynie jego niesamowitą czystość i nieskalaność. W dodatku możliwość żonglowania modułami UEF pozwalała na pełną dowolność zmiany narracji z bardziej wysyconej i przyprószonej złotem na bardziej rozdzielczą i precyzyjną.
No dobrze, a co jeśli podstawowym środkiem artystycznego przekazu jest właśnie brud, krzyk i przynajmniej dla osób postronnych – nieobeznanych z tematem najzwyklejszy hałas, bądź w najlepszym wypadku kakofonia? Weźmy pod lupę takie arcydzieło jak „All Hope Is Gone” formacji Slipknot , gdzie piekielnie szybka podwójna stopa i opętańcze blasty wespół ze wściekłymi gitarowymi riffami w tzw. okamgnieniu robią krwawą miazgę z naszych trzewi a drący się wniebogłosy (za chwilę wytchnienia można uznać jedynie balladowy „Snuff” i bonusowe „Vermilion Pt. 2″(Bloodstone mix) oraz „Til We Die”) Corey Taylor niemalże wyskakuje z głośników. I? I skłamałbym, gdybym nie uznał właśnie takiego – niezwykle brutalnego i bezpardonowego repertuaru za największego beneficjenta pojawienia się w moim systemie Galileo SX. Dociążenie przekazu, podkręcenie saturacji i krwistość, soczystość góry oraz średnicy sprawiły, że właśnie takie krążki zyskiwały nie tylko druga młodość, co łapiąc wiatr w żagle nader dobitnie pokazywały, że da się z metalu wycisnąć wszystko co najlepsze i wcale nie trzeba zdawać się wyłącznie na lampową amplifikację. Wystarczył tylko założony UEF Gold lub nawet brak elementu tuningującego a nie sposób było oderwać się od dobiegających naszych uszu dźwięków.
W kategoriach bezwzględnych, czyli na tle Furutecha PROJECT-V1 tytułowy Galileo SX AC zarówno w wersji sauté, jak i z założonym modułem UEF Gold wypada nieco ciemniej budując jednocześnie pierwszy plan bliżej a przez to sprawiając, że operujący na nim artyści stają się bardziej namacalni – ich materializacja jest bardziej zauważalna i oczywista. Całe szczęście ma mowy o bezpardonowym pakowaniu się słuchaczom na kolana, co o ile w przypadku udzielającej się przy mikrofonie w formacji Null Positiv niejakiej Elli Berlin nie byłoby takie złe (mówię z własnego punktu widzenia), to już przy Marilyn Mansonie wolałbym zajmować miejsca w dalszych rzędach. Wracając do konkretów oba przewody różnią się również podejściem w kwestii samej perspektywy, gdyż Furutech akcentuje głębię i gradację planów a Synergistic rozstawia muzyków nieco płycej, lecz za to szerzej. Nie są to jakieś diametralnie inne punkty widzenia, lecz na potrzeby niniejszej recenzji pozwoliłem sobie je przywołać, gdyż doskonale zdaję sobie sprawę, iż ile systemów i odbiorców, tyle opinii a każdy i tak i tak wybiera konkretne brzmienie pod własne gusta a dobrze mieś choć blade pojęcie co dany element naszej drogocennej układanki wnosi ze sobą w posagu.

Pomimo najszczerszych chęci nie jestem w stanie ukryć nie tylko zwykłej sympatii, co przemożnej chęci zatrzymania w swoim systemie Synergistic Research Galileo SX AC, który nader umiejętnie balansował pomiędzy iście hollywoodzkim rozmachem a klasycznym efektem Wow!, z tą tylko różnicą, iż ani razu cienkiej czerwonej linii przedobrzenia i przesytu nie przekraczał. Tak jak zdążyłem już wspomnieć uatrakcyjniał przy tym przekaz w sposób niejako tożsamy z tym, do czego zdążył przyzwyczaić mnie Acoustic Zen Gargantua II, jednak w każdym aspekcie wprowadzanych zmian i upgrade’ów robił to bez porównania lepiej i z większa klasą. Szukając elektronicznych analogii śmiem twierdzić, iż porównanie obu przewodów przypomina sparring Gryphona Diablo 300  z Antileonem – niby i tu, i tu mamy ten sam sznyt, to samo DNA, jednak dopiero wyższy model pokazuje palcem o co tak naprawdę w High-Endzie chodzi. Oczywiście z racji dość mocno drenującej rodzinny budżet ceny nie ma co liczyć, by Synergistic Research Galileo SX AC stał się popularną pozycja na audiofilskich listach zakupowych, jednak jeśli tylko ktoś z Państwa może sobie na niego pozwolić, to gorąco zachęcam do wypożyczenia i odsłuchów we własnych czterech kątach, gdyż jego muzykalność i wręcz zaraźliwa energetyczność powinny być w stanie pobudzić do życia nawet nieco zbyt ospałe systemy, a tam gdzie w poszukiwaniu prawdy ktoś poszedł o krok, bądź dwa za daleko z analitycznością przywrócić właściwe proporcje i sprawić, że zamiast pojedynczych dźwięków wreszcie usłyszycie muzykę.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jedno jest pewne. Zaawansowane podejście do tematyki obcowania z muzyką w najlepszej jakości odtwarzania wymaga umiejętnego doboru okablowania. To bez jakiegokolwiek naginania faktów jest tak zwane abecadło audiomaniaków, bez opanowania którego nie ma szans na pełne wykorzystanie potencjału jakiegokolwiek zestawu. A jeśli tak, naturalną koleją rzeczy jest dbałość producentów o zaoferowanie klientom szerokiej palety jakościowej tego typu atrybutów. Każdy z nich dwoi się i troi, aby spełnić potencjalne oczekiwania na wszelkich pułapach jakościowych od segmentu Hi-Fi po High End. Dobrym przykładem takiego podejścia do tematu jest amerykański Synergistic Research. Co prawda znany jest z różnej maści akcesoriów – przypominam o naszych zmaganiach z podstawkami serii MIG oraz switchem ethernet-owym UEF, jednak trzon jego oferty to wszelakie okablowanie od sygnałów analogowych, przez cyfrowe, po sieciowe. Ów akcent jest na tyle mocny, że gdy jakiś czas temu nasze serca zaskarbiły sobie najpierw przewód Ethernet-owy Galileo SX, a potem z tej samej serii kolumnowy Galileo SX SC, po owocnych rozmowach z łódzkim dystrybutorem AudioFast nie mogliśmy odmówić sobie sprawdzenia, jak tym razem wypadnie kabel sieciowy z tej serii – Galileo SX AC.

Jak to w tej serii jest standardem, mamy do czynienia z konstrukcyjnym szaleństwem w domenie splotu przewodników, ich rodzajów, jakości izolowania i ekranowania. Z tego tez powodu, temat budowy na ile się da, jedynie skrótowo przybliżę. Podobnie do innych kabli tej linii mamy do czynienia z kilkoma wykonanymi w nie tylko według konkretnej specyfikacji splotu, ale również z użyciem różnych przewodników, na koniec skręconymi wokół siebie, naturalnie odpowiednio ekranowanymi i izolowanymi warkoczykami. W skład tak uformowanego przebiegu kabla wchodzi między innymi monokrystaliczne srebro nie tylko jako przewodnik, ale również odpowiednio usytuowany ekran, miedź jako rdzeń w jednej ze skrętek oraz dielektryk PTFE. Oczywiście to nie koniec technologicznych nowinek, gdyż na przebiegu kabla znajdziemy dodatkowo zaaplikowaną aktywną komórkę UEF w postaci otulonego karbonem walca, moduł Galileo Black Activ, a także gniazda do zastosowania pasywnych modułów tuningowych Gold UEF i Silver. Jeśli chodzi o terminację naszego bohatera, ten bazuje na firmowych rozwiązaniach i może pochwalić się od strony gniazda modelem SR G07 Pure Gold, a od strony urządzenia SR Pure Gold IEC. Co bardzo istotne, każdy wykorzystany przewodnik przed trwającym 4,5 godziny ręcznym montażem gotowego kabla sprawdzany jest pod kątem kierunkowości, a przed opuszczeniem fabryki zostaje poddany rozbitemu na dwa procesy, pięciodniowemu okresowi wstępnego wygrzewania. Tak przygotowany produkt do klienta trafia z zgrabnym, wyposażonym w dwa pasywne moduły – gold i silver – kartonowym pudełku.

Czym zaskoczył mnie opiniowany kabel sieciowy? Po pierwsze świetnym wglądem w nagranie. Po drugie swobodą prezentacji. Po trzecie dobrym balansem tonalnym. Po czwarte energią przekazu. Po piąte znakomitą kontrolą niskich rejestrów. Po … Pisać dalej? Spokojnie, nie zamierzam, gdyż nasz bohater nie potrzebuje aż takiego gloryfikowania jego walorów. Wystarczyłyby trzy pierwsze, jednak aby podkreślić jego „fajność”, zamierzenie i mam nadzieję, że zauważyliście, iż z przymrużeniem oka przedłużałem ową, na wskroś tendencyjną wyliczankę. Po prostu po wpięciu Galileo SX AC w tor wszystko zostało pokazane jak na dłoni. I nie chodzi mi jedynie o oddech i rozdzielczość środka pasma, ale również, a jestem skłonny powiedzieć, że przede wszystkim rozciągnięcie basu i często skrywane przez nawet dobrze radzące sobie w tym wycinku charakterystyki produkty konkurencji, faktury basu. Nagle okazało się, że w projekcji muzyki nie chodzi jedynie o dobre ustawienie muzyków na wirtualnej scenie, ich namacalność oraz dobry konsensus wagi i swobody prezentacji, ale również o pokazanie najdrobniejszych niuansów pojedynczej nuty. W teorii góra ma być dźwięczna, pełna wibracji, jednak bez przerysowania. Środek esencjonalny, ba nawet czasem intymnie kapiący wokalnymi artefaktami, ale nigdy nazbyt tłusty. Natomiast niskie rejestry oprócz odpowiednio zebranego kopnięcia, powinny również umieć utrzymać kontrolowaną energię, a przy okazji nie zapominać o oddaniu najdrobniejszych faktur chadzających w tej częstotliwości instrumentów. Przepis na sukces jest jak widać bardzo prosty. Niestety zazwyczaj w wielu przypadkach konkurencji zawsze gdzieś coś jeśli nawet nie kuleje, ale co najmniej pozostawia trochę do życzenia, czego podczas kilkunastodniowej zabawy z Amerykaninem nie zauważyłem. Czy to oznacza, że Jankes jest bez wad i nie da się lepiej? Spokojnie, takie twierdzenie jest zwyczajną utopią z prostego powodu. Mianowicie wiadomym jest, że co system lub potencjalny nabywca, to całkowicie inne oczekiwania i nie ma szans na zaspokojenie wszystkich. Ja tylko twierdzę, że na bazie swoich doświadczeń w znanym mi systemie, Galileo SX AC zagrał na poziomie zarezerwowanym dla najlepszych. Powód? Gdy słuchałem jazzowych projektów z wielkimi kotłami w tle, membrana tak jak powinna, nie kończyła swojej pracy li tylko na zasygnalizowaniu uderzenia w nią, tylko prawie w nieskończoność pokazywała skomplikowanie wygaszania tego impulsu. Natomiast gdy w napędzie wylądowała płyta z damską wokalizą, okazywało się, że oprócz pławienia się w smaczkach kolokwialnie mówiąc pracy jej przełyku, dostawałem świetne wyważenie ilości palca, struny i pudła rezonansowego wtórującego jej kontrabasu. A gdy wybór padł na epatowanie rozmachem i swobodą prezentacji, rozlegający się w budowlach kościelnych saksofon nie tylko, że bardzo czytelnie wypełniał całość kubatury, to fenomenalnemu podpieraniu się wszechobecnym echem nieskończenie trwał. Bez jakiejkolwiek nadinterpretacji, tylko w zgodzie bliskiej prawdziwym realiom. Czy to wystarczy, aby nasz punkt zapalny zaliczyć do najlepszych? W moim odczuciu jak najbardziej. A chciałbym dodatkowo zaznaczyć, że to co przed momentem opisałem, odbywało się w wersji sauté, czyli bez dostarczanych w komplecie pasywnych modułów dostrajających finalne brzmienie kabla. A jeśli tak, to chyba nie muszę nikogo przekonywać, iż mamy do czynienia z czymś bardzo uniwersalnym. Być może nie mogącym spełnić wszystkich oczekiwań, jednak bardzo mocno je ograniczającym ich potencjalny zbiór.

Wieńcząc powyższy opis jestem zobligowany ocenić, czy nasz bohater jest w stanie rozkochać w sobie całość populacji homo sapiens. A jeśli nie, to kogo i dlaczego nie. I wiecie co? Mimo moich – nie oszukujmy się, peanów na jego temat, nie mam dobrych wieści. Wszystkich niestety nie zadowoli. Jednak śmiem twierdzić, że owych oponentów będzie dosłownie promil potencjalnych zainteresowanych. Powód jest banalny. Otóż jedyną wadą opiniowanego dzisiaj kabla sieciowego Synergistic Research Galileo SX AC jest brak oznak nadmiernego dociążania dźwięku, potocznie zwanego kontrolowanym zamuleniem. Niestety nie po to amerykańscy inżynierowie zastosowali w jego budowie pełne spektrum swoich technologicznych nowinek, żeby takimi przyziemnymi, spowodowanymi złą konfiguracją zastanego systemu, zabiegami finalnie zabijał ducha odtwarzanej muzyki. Owszem, przy pomocy dodanego do zestawu złotego modułu rzeczywistość można lekko nagiąć, jednak na brutalne ruchy panowie zza oceanu nie mogli sobie pozwolić.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audiofast
Producent: Synergistic Research
Ceny: 31 370 PLN / 1,5m + 2 610 PLN za dodatkowe 30 cm; 150 PLN dopłata za wtyk C19

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. kabel zasilający

Acrolink 8N-PC8100 Performante

Opinia 1

W każdym, z głową i zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, zarządzanym przedsiębiorstwie obowiązuje pisana, bądź nie, mniej bądź bardziej formalna hierarchia i to nie tylko w domenie personalnej, co produktowej. Dzięki temu wiadomo, kto mówiąc wprost rządzi i co jest na topie a tym samym logicznie daje się wytłumaczyć zarówno pobory w pierwszym, jak i cenę końcową w drugim przypadku. Mocno zhierarchizowana a przede wszystkim zrozumiała struktura nie budzi wątpliwości a tym samym zapewnia jakże miłą stabilizację. Oczywiście personalna i produktowa fluktuacja w obu przypadkach zapewnia rozwój, jednak rozwój na drodze ewolucji a nie rewolucji. Wydawać by się mogło, że za typowo modelowy przykład może służyć Japonia, co poniekąd jest zgodne z prawdą, choć wyjątkiem potwierdzającym powyższą regułę jest nasz dzisiejszy bohater – pochodzący z Kraju Kwitnącej Wiśni przewód zasilający Acrolinka. Mowa o modelu 8N-PC8100 Performante, który w firmowej drabince, nomenklaturowo, znajduje się poniżej topowego 7N-PC9900 MEXCEL a jednocześnie nie dość, że jest od niego droższy (23 900 vs 19 900 PLN / 1,5m), to w dodatku wykonano go z wyższej klasy surowca – miedzi o czystości 8N a nie 7N, jak to ma miejsce w przypadku 9900. Dziwne? Teoretycznie tak, choć warto mieć na uwadze, iż w niniejszym przypadku mamy do czynienia z nader ścisłą, ograniczona bodajże do 99 sztuk limitacją, a te jak wiadomo rządzą się swoimi prawami. Jeśli zastanawiacie się Państwo o co w tym wszystkim chodzi, zamiast skupiać się na firmowej heraldyce proponuję zająć się konkretami, czyli co tak naprawdę w nim siedzi i jak owo „coś” po prostu gra.

Jeśli chodzi o walory natury estetycznej, to PC8100 zachowuje pełnię cech swojego rodzeństwa. Standardowe, lub jak kto woli zunifikowane, eleganckie kartonowe i wyściełane miękka gąbką pudełko kryje nieprzesadnie sztywny i gruby (ø 16 mm) srebrno-czarny przewód zakończony świetnymi i znanymi z poprzednio przez nas recenzowanych modeli masywnymi wtykami, których korpusy wykonano z żywicy, mosiądzu, łapiącego za oko włókna węglowego i aluminium a do styków użyto miedzi berylowej pokrytej rodowanym srebrem. O ich wpływie pisaliśmy przy okazji testów 7N-PC6700 Anniversario, więc zainteresowanych zachęcamy do eksploracji naszego archiwum. Z kolei sam przewód to umieszczone wokół rdzenia z nici jedwabnej i absorbera elektromagnetycznego trzy przewodniki złożone z 50 żył o ø 0.37 z miedzi 8N Stressfree w izolacji z wysoko-cząsteczkowej żywicy poliolefinowej. Całość szczelnie otula mieszanka poliolefiny monomerycznej, wolframu, struktury amorficznej i proszku węglowego, na którą naniesiona jest kolejna warstwa poliolefiny monomerycznej. Następne poziomy zabezpieczeń stanowią powłoka antywibracyjna, redukująca szumy BEAT, plecionka z drutów miedzianych emaliowanych poliuretanem i drutów srebrzonych, a od zewnątrz mamy widoczną gołym okiem koszulkę odpornego na promieniowanie UV poliuretanu.

Z kolei pochylając się nad brzmieniem naszego dzisiejszego bohatera warto już na wstępie, po raz kolejny, niczym mantrę, powtórzyć informację, że przewodów, a szczególnie Acrolinków, należy słuchać dopiero po porządnym, co najmniej kilkusetgodzinnym wygrzaniu, bo wyjęte prosto z kartonu grają na jakieś 20-25% swoich możliwości. Jest szaro, płasko i z jednej strony jazgotliwie a z drugiej bez nawet śladowej rozdzielczości. Jeśli więc nie macie Państwo możliwości wypożyczenia egzemplarza o solidnym przebiegu, lub co najmniej tygodnia na jego akomodację we własnym systemie, to lepiej sobie odpuśćcie temat, bo tylko się rozczarujecie a bajki z mchu i paproci o tym, jak taka funkiel-nówka „rozwalcowała” po wielokroć droższą konkurencję, bądź poległa z kretesem przy zwykłej komputerówce możecie ustawić na półce obok podobnych im urojeń leśnych dziadków i kitu jaki serwują nam politycy.
Jak zatem gra wygrzany Acrolink 8N-PC8100 Performante? W telegraficznym skrócie śmiem twierdzić, że … obłędnie. Koniec kropka. Zainteresowanych i usatysfakcjonowanych jednoznacznym werdyktem zapraszamy do kasy Nautilusa –dystrybutora marki. Dziękujemy i do widzenia.

Ale, że co? Za krótko? Przecież co i rusz spotykamy się z zarzutami, że zbyt się rozpisujemy, że zdania takie długie i pogubić się można, watek stracić a po przeczytaniu sążnistej epistoły i tak i tak samemu posłuchać trzeba. Jeśli jednak komuś taki masochizm pasuje i jednak zamiast zerojedynkowej odpowiedzi lubi nieco dłuższą formę, to zapraszam do zdecydowanie mniej lakonicznej oceny.
Jednak powyższy entuzjastyczny ton wypowiedzi pozwolę sobie utrzymać, gdyż 8100 jest pozycją w portfolio Acrolinka wyjątkową. Wyjątkową głównie ze względu na zauważalną i zarazem oczywistą ewolucję, jakiej japońskie przewody od pewnego czasu podlegają. Już kontakt z ww. 7N-PC6700 Anniversario pokazał, że do głosu doszły „młode wilki” a test 7N-PC9900 MEXCEL tylko to potwierdził. Chodzi bowiem o to, że Acrolinki na przestrzeni ostatnich kilku lat akcent z dystyngowanej gęstości przeniosły na rozdzielczość i dynamikę. Dzięki temu 8100 nie muli, nie limituje i nie zaokrągla, nic nie jest zawoalowane, wycofane, czy stonowane. Jeśli jednak w tym momencie komuś zapala się czerwona lampka, czy przypadkiem efektem nie jest zbytnia wyczynowość, czy wręcz ofensywność, od razu uspokajam, że nic takiego nie ma miejsca. Tu chodzi, podobnie jak w ww. modelach, o uwolnienie obecnych w materiale źródłowym potencjału, energii i informacji a nie ich jakąś autorską multiplikację i dosypywanie czegokolwiek z zaplecza. Przykładowo „Convergence” Malii i Borisa Blanka pokazał, że można zachować zjawiskowo gęstą i wysyconą średnicę, otwartą, mocną i szalenie rozdzielczą górę i potężny, acz świetnie kontrolowany bas przy jednoczesnym nieprzekraczaniu granic dobrego smaku i realizmu. Nie problem bowiem wywołać krótkotrwały efekt „Wow!” podkręcając wszystko na przysłowiowego maxa, gdyż schody zaczynają się gdy pierwszy zachwyt minie a my zostaniemy z takim koszmarkiem zbudowanym na wzór schematu „Loudness war”. A z 8100 ciche fragmenty są ciche a głośne – głośne, w dodatku nie zerojedynkowo, lecz z niezwykłym bogactwem stanów pośrednich. Proszę zwrócić uwagę, iż powyższy, utrzymany w dość leniwych tempach album tak naprawdę nie ma żadnych dramatycznych zwrotów akcji, orkiestrowych tutti i innych podobnych im ekstremów a jednak zarówno masywny, niemalże wszechobecny bas nie tylko nie jest monotonny i jednolity, bo taki nie jest, to również nie przykrywa blisko i zmysłowo podanego wokalu Malii, a jednocześnie stanowi oczywistą przeciwwagę dla bogactwa góry.
Jednak pełnię swoich możliwości tytułowy Acrolink pokazuje na zdecydowanie bardziej wymagającym repertuarze, gdzie liczy się nie tylko wolumen, lecz również precyzja odwzorowania wieloplanowości i właśnie wspomnianej rozpiętości dynamicznej. Dlatego też podczas testów wielokrotnie i z niekłamanym upodobaniem wracałem do fenomenalnego albumu „Smetana: Moldau; Liszt: Hungarian Rhapsody No. 2; Roumanian Rhapsody No. 1 – Sony Classical Originals” Leopolda Stokowskiego. Dodając do tego wyśmienitą – w pełni zgodną z rzeczywistością barwę i fakturę naturalnego instrumentarium wydawać by się mogło, że złapaliśmy Pana Boga za nogi. I jest w tym sporo prawdy, gdyż w porównaniu z nomen omen świetnym i lubianym przeze mnie Acoustic Zenem Gargantua II japoński przewód jest zdecydowanie bardziej rozdzielczy i bliższy prawdzie jeśli chodzi o skalę widowiska, którą to z kolei amerykański konkurent po hollywoodzku rozdmuchuje i spektakularyzuje. Jest mu zatem bliżej do topowego Furutecha i wspomnianego już wcześniej 7N-PC9900 MEXCEL. Jednak bliżej bynajmniej nie oznacza tak samo, gdyż jak to w życiu bywa diabeł tkwi w szczegółach, co akurat w tym przypadku oznacza nieco inną narrację układu przestrzennego. O ile bowiem 8100 akcent stawia na precyzję ogniskowania źródeł pozornych i niezwykle misterne kreślenie konturów poszczególnych instrumentów i wokalistów, co sprawia, iż ich namacalność jest wręcz czasami onieśmielająca, o tyle dwie powyższe kontrpropozycje z równą atencją traktują również mikro-informacje o kubaturach w jakich konkretnych nagrań dokonano. Mamy zatem sytuację, w której z jednej strony operujemy na naprawdę ekstremalnym poziomie jakościowym a jednocześnie nadal stajemy przed wyborem, czy lepiej mieć lepszy wgląd w to, co dzieje się pod sklepieniem Opactwa Noirlac w „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, czy jednak gościć we własnych czterech (w przypadku OPOS-a ośmiu) kątach kilkuosobowy, kameralny skład. Oczywiście w tym momencie z premedytacją przejaskrawiam całą sytuację i wyolbrzymiam dające się wychwycić różnice, ale jeśli takowe istnieją, a istnieją, to właśnie moją rolą jest o nich wspomnieć, wybór pozostawiając już Państwu. Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć – tu nie chodzi o wybór między ciosem w brzuch, bądź twarz, jaki dawał swoim oponentom Bruce Willis w „Ostatnim skaucie” a jedynie, co z resztą podkreśliłem, swoiste zaakcentowanie poszczególnych składowych niezwykle misternej układanki jaką jest iście high-endowa reprodukcja naszego ulubionego repertuaru.

No i wygląda na to, że stajemy przed odwiecznym dylematem w stylu „osiołkowi w żłobie dano”, choć z mojego, czysto subiektywnego punktu widzenia, mając w ręku i mogąc sobie pozwolić na Acrolinka 8N-PC8100 Performante raczej już bym go dystrybutorowi nie oddał. Nie dość bowiem, że to ściśle reglamentowana limitacja, to jeszcze brzmieniowo nie można jej rozpatrywać w kategorii lepszej/gorszej alternatywy 7N-PC9900 MEXCEL a jedynie jako byt równoległy skierowany do grona szczęśliwców o jasno sprecyzowanych oczekiwaniach.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Prawdopodobnie się zdziwcie, ale osobiście mimo dogłębnego przekonania o wpływie okablowania na brzmienie systemu audio, na co chwila pojawiające się ich nowe inkarnacje reaguję bardzo zachowawczo. Owszem, obecny rozwój technologii jest oszałamiający, jednak co można zmienić w kawałku zazwyczaj wykorzystującego ten sam materiał przewodniku, aby co dosłownie kilka lat ogłaszać światu, że dokonało się znaczącego kroku naprzód. Naturalnie z wieloletniej recenzenckiej autopsji wiem, iż głównymi zmianami są czystość przewodnika, czasem splot i ilość nitek w każdej z żył, różnorodność oraz wielowarstwowość ekranowania tudzież izolacji, jednak być może komuś się narażę, ale to nie zawsze przekłada się na aż tak szokująco pozytywne wyniki podczas osobistych prób. Taki też stan ducha zaliczyłem podczas wstępnych rozmów na temat dzisiaj opiniowanych kabli sieciowych. I nie było znaczenia, że rozprawialiśmy o światowym gigancie. Powiem więcej. To na bazie dotychczasowych kontaktów jedynie podnosiło poprzeczkę oczekiwań. Nie było zmiłuj się, tylko konkretne, wytyczone w odpowiedzi na materiały reklamowe odpowiednio wysokie oczekiwania. Kto mierzył się z tak wymagającym kryterium? Otóż w tym spotkaniu przyjrzymy się znanemu japońskiemu Acrolinkowi i jego najnowszej odsłonie kabla sieciowego 8N-PC8100 Performante, którego pojawienie się w naszej redakcji zawdzięczamy Nautilusowi.

Idąc tropem nazwy tytułowego dawcy energii elektrycznej, zastosowanym przewodnikiem jest miedź o czystości 8N. Jednak jak wiadomo, użycie nawet najbardziej zjawiskowego półproduktu nie gwarantuje uzyskania zamierzonego, oczywiście pozytywnego wyniku sonicznego i konkretnej estetyki brzmienia. Do tego potrzebna jest wiedza, jak za pomocą kilku zabiegów technicznych z pozoru zwykłą miedź zmusić do pokazania prawdziwej natury muzyki. Co to za wiedza i zabiegi? Po pierwsze bazując na informacjach producenta należy zbudować kabel z trzech żył po 50 cienkich drucików ø 0.37 każdy. Następnie odizolować je dwoma warstwami wysoko-cząsteczkowej żywicy poliolefinowej z udziałem wolframu, struktury amorficznej i proszku węglowego w warstwie pierwszej oraz sekcją antywibracyjną w drugiej. W dalszej kolejności ekranować całość plecionką emaliowaną poliuretanem wespół z posrebrzanym drutem miedzianym. A na koniec otulić całość poliuretanem odpornym na promieniowanie UV. Jeśli chodzi o wtyczki, te w kwestii styków wykonać z berylowej miedzi powierzchniowo rodowanej srebrem, zaś korpusu z mariaż żywicy, mosiądzu, włókna węglowego i aluminium. Przyznacie, że z pozoru wygląda to na bułkę z masłem. Jednak nie oszukujmy się, diabeł tkwi w szczegółach, których z racji bycia pilnie strzeżoną tajemnicą nie zgłębimy, dlatego pozostaje mi przejść do opisu reakcji mojego zestawu na wpływ testowanego kabla sieciowego.

Jak zakończyła się prądowa batalia Japończyków o dobry dźwięk w moim sanktuarium? Sam jestem zaskoczony, ale nie mogę powiedzieć nic innego, jak znakomicie. Powiem więcej. To była przysłowiowa, w dobrym tego słowa znaczeniu petarda. Zaletą ósemki okazała się być znacząca odmienność prezentacji od zazwyczaj kojarzonego z Acrolinkiem dosładzania świata muzyki. Gdybym lekko przerysowując przekaz miał określić jego pracę w moim systemie, powiedziałbym, że 8N-PC8100 wyciskał z niego siódme poty. Muzyka została znakomicie zebrana w ryzach, przez co fajnie przyspieszyła, ale w sobie tylko znany sposób z tonacją nie poszybowała w górę. Nadal oferowała odpowiednią masę i barwę, z tą tylko różnicą, że zaczęła mocniej i szybciej tętnić życiem. Owszem, w pierwszej chwili dało się odczuć jakby zmniejszenie plastyki przekazu, jednak to nie była szkoda jako taka, tylko konsekwencja idealnego prowadzenia dźwięku, bez najdrobniejszych wycieczek w stronę rozmycia źródeł pozornych zwanego przez wielu piewców brytyjskiej szkoły grania, poszukiwaną przez nich muzykalnością. Po prostu mój zestaw został wzięty na fajną w odbiorze smycz. Co bardzo ciekawe, na takim postawieniu sprawy zyskiwała praktycznie każda twórczość od szaleńczego rocka, elektroniki, czy free-jazzu, po klasykę, mainstreamowy jazz i pewnie się zdziwicie, ale nawet muzykę dawną. Powód? Wyartykułowane wybitne kontrolowanie wydarzeń na wirtualnej scenie nie skutkowało najmniejszym skróceniem wybrzmień. To nadal były pełne najdrobniejszych, czasem trwających wieczność, niuansów przebiegi nutowe, jednak teraz jedynie w innym, bliższym srebra, przy okazji bardziej żywym, niż złota odcieniu. Ktoś może odebrać to jako pewnego rodzaju zbytnią techniczność, jednak będąc wyczulonym na słabe prezentacje moich ulubionych płyt spod znaku Johna Pottera, czy Jordi Savalla, ani razu nie odebrałem tego w ten sposób, gdyż japoński kabel oczyszczając nieco powietrze klasztornych budowli, we wcześniej mocno nasyconym przekazie pozwalał mi lepiej dostrzec lekko zatuszowane artefakty. Przyznam szczerze, że po znakomitej zabawie z płytami rockowymi – o tym za moment, trochę bałem się, iż owa wzorowa transparentność będzie zbyt dosłownym pokazaniem przecież często bardzo emocjonalnych barokowych utworów. Tymczasem poznawszy zalety takiej prezentacji, ku mojemu zdziwieniu, nawet kilkanaście dni po procesie testowym z wielką przyjemnością wracałem do Acrolinka. Powodem była jego zaskakująco nasączona życiem prezentacja. Bez najmniejszych oznak przerysowania, tylko zdroworozsądkowe pokazanie najdrobniejszych aspektów, z mocnym akcentem dolnych partii, dobrze osadzonego środka i otwartej, ale nie nadpobudliwej góry pasma, o co w ekstremalnym High Endzie przecież chodzi. Dlatego nawet tak wyrafinowana muza nie nic a nic nie traciła, a w pewnych aspektach typu swobodnie oddane realia wydarzenia, nawet zyskiwała.
Powoli zbliżając się do końca tego testu, na moment powrócę do muzyki rockowej. Ta jak wiadomo często ma problemy z jakością realizacji, co zazwyczaj objawia się jej nerwowością, zbytnią lekkością, a czasem krzykliwością. To natomiast w połączeniu z transparentnością Acrolinka mogło zostać przekłute w męczącą nerwowość. Jednak jak wspominałem, 8100 przy okazji nienagannego panowania nad idealnym rysunkiem źródeł pozornych, nie zapominał również o ich masie i energii, co w efekcie przekuwało się jedynie na bardziej wyrazisty czasowo, ale przy tym nadal mocny w energię atak, a przez to tak oczekiwane tętnienie tego rodzaju środków wyrazu scenicznych artystów. Przecież wiadomym jest, że bez tego nawet najbardziej wrogo wykrzyczany rockowy tekst na tle złowieszczo tnącego powietrze instrumentarium nie stworzy odpowiedniego nastroju. To musi być ogień w najdrobniejszym aspekcie, w czym tytułowy Japończyk miał swoje niekwestionowane trzy grosze.

Mam nadzieję, że powyższy opis nie pozostawia złudzeń. W przypadku kabla sieciowego Acrolink 8N-PC8100 Performante próżno szukać pogoni za barwowym, często nie mającym nic wspólnego z prawdą uprzyjemnianiem życia. Ten kabel od pierwszych minut nie pozostawia złudzeń, że jego celem nadrzędnym jest dosłowne pokazanie tego, co zapisano na płycie. Co ważne, robi to nad wyraz udanie, bo bez przekraczania cienkiej linii dobrego smaku. Niestety jedno nie ulega wątpliwości. Jest bardzo wymagający dla potencjalnego systemu. Co to oznacza? Po pierwsze korzystający z jego usług zestaw musi być rozdzielczy, gdyż tytułowy samuraj bezlitośnie pokaże jego najsłabsze strony czasem nazywane zjawiskowym pakietem informacji, będącymi zwyczajnymi zniekształceniami. Zaś po drugie docelowa układanka powinna być co najwyżej neutralna, bowiem w przypadku jej startowego rozjaśnienia przekaz bez winy japońskiego okablowania sieciowego może stać się krzykliwy. Jeśli te założenia zostaną spełnione, nawet w przypadku odejścia znanego Wam na co dzień systemu od dawnej estetyki, koniec końcem okaże się to jedynie innym, jednakże nadal bardzo dobrym jakościowo spojrzeniem na ten sam materiał muzyczny. Zaskoczeni tak dobrą oceną? Jak wspominałem kilka akapitów wcześniej, tak ciekawego wyniku sonicznego ja również się nie spodziewałem. Dlatego jeśli jesteście na etapie poszukiwań okablowania sieciowego mówiącego prawdę o danym materiale muzycznym, tytułowy Acrolink powinien być jednym z pierwszych do potencjalnej przymiarki. Czy się sprawdzi, temat jest otwarty i zależny od zastanych realiów z preferencjami słuchacza włącznie. Jednak bez względu na wszystko, czas spędzony przy tak podanej muzyce będzie bardzo ciekawym doświadczeniem.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research OMEGA CLOCK
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Nautilus
Cena: 23 900 PLN / 1,5m

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. kabel zasilający

Acrolink 7N-PC6700 Anniversario

Opinia 1

Wydawać by się mogło, iż z racji uzewnętrzniania się w takiej a nie innej formie na łamach SoundRebels trzymamy rękę na pulsie i generalnie nadążamy za większością pojawiających się na interesujących nas pułapach branżowymi nowościami. Jednak po raz kolejny okazało się, że tylko tak nam się wydawało i pomimo najszczerszych chęci nie sposób śledzić wszystkich wątków, newsów, zapowiedzi i to nie tylko w zrozumiałych dla większości dialektach, lecz również w tych nieco bardziej zawiłych, jak chiński, japoński, czy koreański. Czasem po prostu trzeba cierpliwie czekać, licząc na łut szczęścia i uśmiech losu, by zupełnym przypadkiem natrafić na coś, co dziwnym zbiegiem okoliczności umknęło naszej uwadze. Tak też właśnie było z obiektem niniejszej recenzji, który wyskoczył nam pierwszy raz „na radarze” w październiku ub.r. podczas 3-kowego odsłuchu „‘Imagine’ The Ultimate Collection” Johna Lenona i dwukrotnie w tym roku – na spotkaniu z Gerhardem Hirtem i 30-leciu „Disintegration” The Cure. Uznałem więc, że dość tego metaforycznego „lizania cukierka przez szybę” i najwyższa pora zainteresować się ową „nowością” na poważnie. Jeśli zastanawiacie się Państwo nad powodem wzięcia terminu nowość w cudzysłów winien jestem Wam małe wyjaśnienie. Otóż zaglądając na produktową stronę Nautilusa – polskiego dystrybutora marki, jak i anglojęzyczną samego producenta – japońskiego Acrolinka, nie natrafiłem nawet na najbardziej lakoniczną wzmiankę o dzisiejszym bohaterze, czyli przewodzie zasilającym 7N-PC6700 Anniversario. Dziwne? Przynajmniej dla mnie na tyle intrygujące, że postanowiłem nieco uważniej zgłębić temat i tym oto sposobem dotarłem do newsa z … lipca 2017 r. o wprowadzeniu powyższego modelu do portfolio marki. Krótko mówiąc Acrolink 7N-PC6700 Anniversario zdążył, a przynajmniej powinien zdążyć, utrwalić się w świadomości odbiorców i całkiem nieźle rozpropagować się na rynku. O ile jednak w internetowych wyszukiwarkach i porównywarkach cenowych można go bez najmniejszego problemu namierzyć, to już z polskojęzycznymi opiniami na jego temat już tak różowo nie jest. Powiem nawet więcej –nasza radosna twórczość jest bodajże pierwszą polskojęzyczną publikacją na jego temat. Dlatego też nie przedłużając wstępniaka serdecznie zapraszam do dalszej lektury.

Mam cichą nadzieję, że przeglądając powyższą galerię zwrócili Państwo uwagę, iż pomimo niewyszczególnienia w tytule, dzięki uprzejmości krakowsko-warszawskiego Nautilusa otrzymaliśmy na testy nie jeden, nie dwa, a trzy egzemplarze i w dodatku w dwóch wersjach konfekcji – CBN i PCB. Różnice w klasie wtyków widać gołym okiem, więc na razie ograniczmy się do aspektów natury czysto wizualnej i organoleptycznej. CBN-y prezentują się bowiem iście biżuteryjnie i wydają się oczywista odpowiedzią na 50-ki NCF R Furutecha, natomiast PCB porównać można do 28/38-ek. Sam przewód pokrywa czarno-zielona poliuretanowa koszulka a jego sztywność / podatność na układanie można określić jako wysoce zadowalającą. Nie jest to może wiotkość przywodząca na myśl przysłowiowe sznurówki, albo rozgotowany makaron, ale nie przewiduję problemów przy jego aplikacji w standardowych – domowych warunkach. Przewody dostarczane są w eleganckich czarno-tytanowych kartonach ze stosownymi naklejkami, co z jednej strony podkreśla ich jubileuszowość a z drugiej uspokaja naszego wewnętrznego księgowego, że większość środków przeznaczono na sam produkt a nie jego otoczkę.
Dokonując bardziej wnikliwej wiwisekcji warto wspomnieć, iż PC6700 Anniversario składa się z trzech wielodrutowych wiązek, z których zimną i gorącą (czarną i białą) wykonano z opracowanej przez Mitsubishi Cable Industries Co., Ltd. długokrystalicznej miedzi D.U.C.C (Dia Ultra Crystallized Copper) o czystości 7N a uziemienie (zieloną) z podobnego materiału, lecz o czystości 4N. Wiązki składają się z naprzemiennie skręcanych 50 drucików o średnicy 0.37 mm. W centrum każdej z żył biegnie rdzeń z niemagnetycznej, pochłaniającej fale elektromagnetyczne przędzy, oraz naturalnej przędzy jedwabnej, odpowiedzialnej za tłumienie ładunków statycznych. Owe trzy wiązki szczelnie pokrywa antywibracyjna amorficzna, poliolefinowa warstwa pośrednia zawierająca wolfram, a pomiędzy nią a kolejną warstwą osłony poliolefinowej zawierającej specjalny proszek o działaniu antywibracyjnym została umieszczona taśma NoiseBEATR opracowana przez NTT Advanced Technology Co., Ltd. (folia żywiczna laminowana folią magnetyczną o wysokiej absorpcji fali elektromagnetycznej). Zewnętrzny ekran stanowi aluminiowa taśma mylarowa, na którą naciąga się czarno-zieloną koszulkę poliuretanową o zwiększonej odporności na promieniowanie ultrafioletowe.
Z równym pietyzmem i troską potraktowano zagadnienie konfekcji, czyli wtyki z pinami z polerowanej miedzi berylowej o wysokiej czystości, którą następnie pokryto ultra grubą powłoką srebra i 0,3 μm rodu. W wersji CBN korpusy wtyków wykonano ze specjalnej żywicy PBT z wypełniaczem szklanym o wysokiej sztywności, pierścieni ze stopu aluminium, mosiądzu i Kevlaru. W wersji „budżetowej” korpusy wtyków PCB są z poliwęglanu o wysokiej sztywności.

O tym, co potrafi zdziałać wysokiej klasy konfekcja zdążyliśmy się już przekonać zarówno podczas testów Furutechów Fi-50 NCF(R), jak i „poza anteną” – z przewodami Oyaide Tunami uzbrojonymi we wtyki P/C-046 Special Edition „ITALIAN RED” (z brązu fosforowego pokrywanego złotem i palladem) i P/C-004 Special Edition „ASPIRIN WHITE” (z miedzi berylowej pokrytej platyną i palladem), więc bazując na wcześniejszych, empirycznych doświadczeniach byłem niezwykle ciekaw, co pokażą Acrolinki.
Na pierwszy ogień poszła tańsza, wyposażona w standardowe wtyki wersja, której odsłuch automatyczne skierował moje myśli ku podobnemu, nie tylko pod względem ceny, lecz również swojej „jubileuszowości” modelowi 7N-PC5500 Speciale Edizione, co z jednej strony powinno uspokoić wiernych akolitów marki, że „firmowa szkoła brzmienia” została zachowana, a z drugiej być pewnym, podprogowym sygnałem, że nie ma co liczyć na żadne niespodzianki i wyskakujące z kapelusza króliki. Chociaż … I w tym momencie dochodzimy do pewnego, niewielkiego dysonansu, bowiem mając do wyboru 7N-PC5500 SE w topowej konfekcji i 7N-PC6700 Anniversario z wtykami PCM nie do końca byłbym w stanie przekonać nie tylko siebie, ale i kogokolwiek innego do sięgnięcia po tytułowy przewód. Niby 6700 czaruje wysyceniem średnicy i soczystością barw, jednak nie jest w stanie pokazać takiego zróżnicowania i rozdzielczości na skrajach pasma jak 5500. Oczywiście mowa niuansach i dzieleniu włosa na czworo, jednak fakt pozostaje faktem i śmiem twierdzić, że zaoszczędzone w ten sposób środki sensowniej byłoby przeznaczyć na zestaw podstawek antywibracyjnych, co powinno przynieść zdecydowanie większą skalę zmian.
Sytuacja ulega diametralnej zmianie a akcja nabiera rumieńców w momencie, gdy na scenę wkracza 7N-PC6700 Anniversario w konfekcji CBN i w tzw. okamgnieniu pokazuje kto tutaj rozdaje karty. Jego przewaga zarówno nad swoim „uboższym” bliźniakiem, jak i 7N-PC5500 SE jest bezdyskusyjna i na dłuższą metę wręcz miażdżąca. Zarówno pod względem rozdzielczości, jak i  dynamiki, tak w skali mikro, jak i makro japońska jubileuszówka wyprzedza swoją rodzimą konkurencję co najmniej o swoją długość. Dźwięk charakteryzuje bowiem niezwykła motoryka i drajw oparte nie tylko na samych konturach, ale i wyraźnej fakturze wypełniającej je tkanki. Co ciekawe, aby tego doświadczyć wcale nie trzeba sięgać po nie przez wszystkich akceptowalne cięższe brzmienia w stylu „House of Gold & Bones, Part 2” Stone Sour, choć szczerze polecam właśnie taki sposób odkurzania membran głośnikowych, lecz równie dobrze sprawdzi się nawet szeroko rozumiana muzyka świata – „Grare: Paris – Istanbul – Shanghai” Joëla Grare. Wystarczy bowiem, że w instrumentarium pojawią się perkusjonalia, bądź do głosu dojdzie sekcja rytmiczna a Acrolink natychmiast raczy nas o tym poinformować, zachęcając do większej aniżeli zazwyczaj spontaniczności podczas odsłuchu. Nie chodzi jednak o ordynarne podkręcanie tempa, czy ponadnormatywny zastrzyk adrenaliny, lecz raczej o swoiste uwolnienie drzemiącego w nagraniach ładunku energetycznego. I bynajmniej nie mówię o przypisywanej głównie amerykańskim przewodom manierze powiększania źródeł pozornych, czy też stawiania na spektakularność przekazu, co poniekąd jest wpisane w DNA mojego dyżurnego Acoustic Zen Gargantua II, lecz możliwym braku limitacji tak w natychmiastowości transjentów, jak i wolumenie generowanych nawet największych spiętrzeń dźwięków.
Za kolejną i to niezaprzeczalną zaletę 7N-PC6700 Anniversario można uznać fakt, iż trudno mi wyobrazić sobie nawet czysto hipotetyczną sytuację przesadzenia z jego ilością w docelowym systemie. Bowiem dokładanie kolejnych egzemplarzy nie powoduje sumowania się ich cech, co w ekspresowym tempie mogłoby doprowadzić do oczywistego przesytu, lecz do ujednolicania – homogenizacji przekazu. Piszę to z pełną świadomością i na podstawie testów we własnym systemie, gdzie finalnie pracowały wszystkie trzy, dostarczone przez Nautilusa, Acrolinki i nijakich oznak „przedobrzenia” nie odnotowałem. Było rozdzielczo, z oddechem i dynamicznie, jednak bez utraty soczystości barw i konkretnego osadzenia w masie. Dzięki temu z niekłamaną przyjemnością mogłem do woli łomotać „Sign of the Dragonhead” Leaves’ Eyes, czy też przenieść się z surowej Norwegii do słonecznej Grecji i nie zwalniając tempa sięgnąć po „Someplace Better” ELYSION. Powyższy repertuar wybrałem świadomie, gdyż jakiekolwiek oznaki ofensywności, osuszenia, czy granulacji najwyższych składowych powodowałyby ciężką migrenę a tymczasem górze nie sposób było odmówić energetyczności, otwartości i bezkompromisowości, jednak to było granie z niezwykłą klasą i wyrafinowaniem, czyli nie dość, że było jej dużo, to jeszcze serwowano ją w najwyższej jakości. Nawet w mocno analitycznym towarzystwie ich brzmienia nie sposób było określić mianem właśnie … analitycznego, lecz co najwyżej rozdzielczego. Różnica może „na papierze” niewielka, jednak na tych poziomach wyrafinowania objawiająca się nie lapidarnym podkreślaniem konturów i siłowym wypychaniem na pierwszy plan detali, lecz umożliwieniem słuchaczowi swobodnego wglądu w najdalsze zakamarki muzycznego spektaklu.  Sięgając po analogię fotograficzną można byłoby uznać, iż zamiast popularnego HDR-a Acrolink nie dość, że zainwestował w ostry jak brzytwa obiektyw, to jeszcze efekt końcowy jego „pracy” przypomina kadr powstały ze złożenia kilku ujęć ustawionych tak, by głębia ostrości w każdym punkcie była po prostu doskonała.

No dobrze, jak mam nadzieję wynika z moich powyższych wynurzeń Acrolink 7N-PC6700 Anniversario nie dość, że przypadł mi do gustu, to najwyraźniej podzielał moje upodobania do cięższych brzmień, gdzie nie biorąc jeńców mógł w pełni rozwinąć skrzydła i lśnić w blasku gitarowych riffów. Najwyższy jednak czas na finalne podsumowanie i końcową ocenę. Starając się zatem maksymalnie uprościć resume i nie pozostawiać zbyt dużego marginesu na ewentualne domysły, cytując klasyka … „mówię jak jest”. Otóż moim skromnym zdaniem jubileuszowa odsłona 7N-PC6700 pełnię swoich możliwości pokazuje dopiero w wersji z wtykami CBN, w przypadku której nie wykluczam sytuacji, że w niektórych systemach może sprawdzić się nawet lepiej aniżeli … flagowy MEXCEL 7N-PC9700. I nie jest to bynajmniej bluźnierstwo z mojej strony, czy też przysłowiowy strzał w stopę ze strony samego Acrolinka, lecz logiczna i w pełni zrozumiała pochodna obowiązujących w High-endzie reguł gry. Otóż 7N-PC6700 nie tylko więcej „wybaczy”, jeśli chodzi o docelowy system, od stojącego na szczycie rodowej hierarchii krewniaka, co poprzez wrodzoną liniowość jego zastosowanie wydaje się być zdecydowanie bardziej uniwersalne. Kolejnym, trudnym do zakwestionowania, argumentem jest fakt, iż w cenie jednego 7N-PC9700 możemy mieć dwa 7N-PC6700 Anniversario a tym samym, w większości przypadków okablować praktycznie cały system. A jeśli oczekujecie Państwo ode mnie jeszcze większego skondensowania opinii, to proszę bardzo – „Rewelacja”. I to by było z mojej strony na tyle.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM

Opinia 2

Bez względu na Wasz osobisty stosunek do mającej swoje kolejne pięć minut na wizji marki Acrolink, niezaprzeczalnym faktem jest jej pełnoprawne zaliczanie się do czołówki segmentu High End. Oczywiście oferta jest bardzo bogata i z ciekawą propozycją soniczną rozpoczyna się już na pułapie dostępnym nawet dla początkującego miłośnika muzyki, ale nie oszukujmy się, Japończycy są na tyle zasobni w świetne produkty, że bez najmniejszych problemów odsyłają do kąta wiele innych brylujących na szczytach jakości dźwięku podmiotów gospodarczych. To zaś bazując na zdobytej opinii co jakiś czas w pełni uprawnia ich do wypuszczania serii jubileuszowych. Jednak nie o batalii tych najlepszych pomysłów dzisiaj będziemy rozprawiać. Mianowicie w ostatnim czasie udało nam się pozyskać na testy coś ze środka cennika, z tą tylko różnicą, że dany model oprócz pozycjonującego go w hierarchii ciągu cyfr otrzymał przydomek rocznicowy. O czym mowa? Chodzi o kabel zasilający Acrolink 7N-PC6700 Anniversario, którego honoru w teście broniły dwie sztuki oznaczone sygnaturą PCB – zaterminowane topowymi wtykami marki jak i jeden CBN z budżetowymi wtykami tej stajni. Wieńcząc rozbiegówkę nadchodzącego sparingu tylko dla formalności przypomnę, iż wspominany producent znajduje się pod skrzydłami krakowsko – warszawskiego Nautilusa.

Jak sami widzicie, w przypadku okablowania serii 6700 mamy do czynienia z typową dla Acrolinka wizualizacją zewnętrznej otuliny, czyli wtopioną teraz w ciemnozielony poliuretan czarną plecionką. Jeśli chodzi o technikalia związane z wykorzystanym przewodnikiem, ten idąc za nazwą w obydwu przypadkach jest miedzią o czystości 7N. A jedyną różnicą pomiędzy modelem CBN i PCB są wykorzystane do uzbrojenia drutów wtyki. Te do wyprodukowania styków wykorzystują berylową miedź, która następnie w pierwszej fazie pokrywana srebrem, a na koniec berylem. Jeśli chodzi o obudowy droższego modelu, mamy przykład swoistego miksu żywicy, mosiądzu, włókna węglowego i aluminium. Tańsze akcesorium przyłączeniowe (czarne wtyczki) przy podobnej konstrukcji samych styków w temacie obudowy nie są już tak zaawansowane materiałowo i wykonano je z odznaczającego się wysoką sztywnością poliwęglanu. Tak wykonane i zaterminowane kable do docelowego klienta docierają z mieniących się wariacją srebra i czerni pudełkach.

Zanim rozpocznę monolog na temat cech brzmieniowych omawianych drutów sieciowych, zaznaczę, iż testowane konstrukcje nie miały lekkiej przeprawy. Mianowicie oprócz występów z polskim wzmacniaczem Struss DM 250 były zaprzęgnięte do ciężkiej pracy z diabelskim w kwestii oddawanych mocy, bo oferującym 150W w klasie „A” na kanał Gryphonem Antileon. To zaś nie pozostawia złudzeń, że musiały się sporo napocić, aby zaspokoić apetyt wzmacniacza na życiodajną energię wynoszący drobne 700W na kanał … w stanie spoczynku. Efekt? Sam byłem lekko zdziwiony, ale znakomity. Żadnego wydajnościowego, czy PRAT-owego potknięcia, tylko idealna współpraca na pełnych obrotach z obydwoma piecykami. Jakieś bliższe informacje? Proszę bardzo. Po aplikacji tytułowych Acrolinków bardzo mocno zyskała średnica. Ale nie był to zastrzyk z pozoru fajnego, jednakże na dłuższą metę nudnego, bo monotonnego podgrzewania atmosfery na wirtualnej scenie, tylko przy dodaniu szczypty masy jednoczesne nadanie jej zmuszającej mnie do tak zwanego „dygania nóżką” energii. Mało tego. Owa praca w środkowym paśmie nie przysłoniła nadal bardzo dobrze napowietrzonych wysokich tonów, które na tle brylowania instrumentów w postaci kontrabasu, gitary, czy fortepianu, konsekwentnie świetnie zawieszały w eterze wszelkiego rodzaju najdziwniejsze perkusjonalia.
A co z basem? Ten był akuratny, czyli dosadny i mocny, ale raczej jako podstawa dla świetnego środka, aniżeli chadzający swoimi ścieżkami jako rozdający karty podzakres, co notabene sprawiło, że dźwięk był spójny. Obdarzony drivem w centrum pasma i świeżością najwyższych tonacji, ale nawet w najmniejszym stopniu niedążący do pokazania dołu w roli głównego gracza, unikając tym sposobem artefaktów w stylu lejącej się po podłodze, pozbawionej kontroli lawy. To było bardzo zjawiskowe połączenie wspomnianych wartości, czego ewidentnym przykładem okazał się być krążek grup[y Medeski, Martin & Wood „Shack-man”. Powód? Na tej płycie mocnym akcentem są organy Hammonda, które dzięki wyartykułowanej przed momentem umiejętności pokazywania środka pasma nie tylko w estetyce euforycznego wybrzmiewania, ale również pełni energii pasaży nutowych, zagrały z werwą, barwą i odpowiednią dynamiką narastania szybko zmieniających się interwałów dźwiękowych. Ale to nie koniec dobrych wieści. Przecież organy to tylko część tej formacji. W jej składzie mamy jeszcze basistę i perkusistę nie pozostających dłużnymi frontmanowi i również bardzo widowiskowo uskuteczniających szaleńcze popisy, co rozliczając płytę od strony odbioru okazało się być dawno niesłyszanym, tak dobrym odtworzeniem tego materiału. W podobnej stylistyce wypadała każda energetyczna odmiana rocka i elektroniki, które zdawały się pełnymi garściami czerpać z walorów japońskiego okablowania.
To znaczy, że w klasyce i muzyce dawnej było gorzej? Naturalnie nie. Powiem więcej, było równie dobrze. A wszystko dzięki niezbyt siłowemu, a jedynie zdroworozsądkowemu podkręceniu nasycenia średnicy z jej nieskrępowaną skocznością i rozdzielczością. Inaczej wszelkiego rodzaju składy orkiestrowe nie byłyby w stanie dobrze, czyli czytelnie wypełnić szerokiej i głębokiej sceny dźwiękowej, a w muzie klasztornej odbite echo nie oferowałoby odpowiedniego pakietu danych o dziejących się na jej posadzce wydarzeniach. Jednym zdaniem mówiąc, aplikacja okablowania ze stajni Acrolinka w jubileuszowej wersji 7N-PC6700 Anniversario okazała się być zarezerwowaną dla najlepszych konstrukcji przygodą z muzyką.
Na koniec dwa zdania od różnicach w dźwięku spowodowanych użyciem tańszych wtyków. Owszem, było mniej wyczynowo, ale nie mam najmniejszych podstaw, aby stwierdzić, że znacznie gorzej. Po prostu te kable skierowane są do nieco tańszych zestawień, które z dużą dozą pewności delikatnego zmniejszenia poczucia realizmu nie odczują tego tak dosadnie, jak stojące na stoliku moje sprzętowe szaleństwo. Zapewniam, bez porównania jeden do jeden ciężko byłoby mi pokazać palcem, że tańszy kabel był mniej rozdzielczy, a to jest jedyna soniczna różnica pomiędzy obydwoma modelami. Reszta aspektów wypadała w opisanej w tym akapicie estetyce fajnego, bo naładowanego energią i świeżością, a przez to pozbawionego ociężałości grania.

Nie będę się krygował i z premedytacją napiszę, iż podczas testu bardzo mocno zastanawiałem się, czy w momencie potencjalnego zakupu będącego wzmocnieniem podczas testu Gryphona (potrzebuje dwóch kabli sieciowych), nie pokusić się o bezpośrednie starcie Acrolników z konkurencją ze znacznie wyższej półki. Powód? Wypadły zjawiskowo i do tego nawet droższa wersja jest co najmniej o połowę tańsza od tych rozważanych. Naciągam fakty? Spróbujcie sami 6700-ek, a przekonacie się, że nie ma dla nich problematycznej konfiguracji. Jedynym trudnością może być zachęcenie Was do sparingu. Jeśli jednak tak się stanie, zabawa ma szansę niespostrzeżenie zakończyć się poproszeniem dystrybutora o numer konta do przelewu w celu dokonania transakcji. Lojalnie ostrzegam.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Gryphon Audio Antileon, Struss Audio DM 250
– wzmacniacz zintegrowany Hegel H590
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Nautilus
Ceny:
Z wtykami PCB: 7 900 PLN / 1,5m + 2 000 PLN za każde dodatkowe 0,5m
Z wtykami CBN: 10 900 PLN / 1,5m + 2 000 PLN za każde dodatkowe 0,5m

Dane techniczne
• Przewodnik: D.U.C.C, Stressfree, czystość 7N, ø 0.37 x 50 żył
• Izolacja: wysokocząsteczkowa żywica poliolefinowa
• Warstwa wewnętrzna: wysokocząsteczkowa poliolefina zawierająca wolfram
• Ekranowanie: żywica poliolefinowa z materiałem tłumiącym
• Warstwa zewnętrzna: poliuretan odporny na promieniowanie UV
• Oporność przewodnika: 4.4 mΩ/m
• Średnica przewodu: 16.0 mm
Wtyki
• Styki: miedź berylowa
• Powłoka: srebro + rod (polerowanie lustrzane przed powlekaniem)
• Korpus CBN: specjalna żywica + stop aluminium + mosiądz + kompozyt węglowy Kevlar
• Korpus PCB: poliwęglan o wysokiej sztywności

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. kabel zasilający

Argento Flow Master Reference Extreme Power

Opinia 1

Dokonując swoistego remanentu dostępnego na rynku okablowania audio z łatwością można zauważyć, iż część producentów oprócz dbałości o walory soniczne swoich wyrobów z równym pietyzmem podchodzi do zagadnień natury estetycznej. Wystarczy bowiem wspomnieć takie marki jak Fono Acustica, Skogrand, czy ZenSati, by uświadomić sobie , że choć High-End rządzi się swoimi prawami, to niewątpliwie należąc do obszaru dóbr luksusowych dobrze by było, żeby również i tamże obowiązujące reguły gry akceptował. Ludzie, a przynajmniej „normalna” część populacji, mają bowiem to do siebie, że otaczając się wspomnianym luksusem chcą zachować jego spójność i ciągłość jak tylko ich wzrok zdoła sięgnąć. Trudno bowiem wyobrazić sobie sytuację, by do umownej cienkiej czerwonej linii królowały perskie dywany, trawertyn, włoskie meble, etc. a tuż za nią kłębiły się na podłodze „ogrodowe węże” i przewody do betoniarki. Całe szczęście nie wszyscy gustują w bizantyjsko – rustykalnych klimatach, gdyż np. zdecydowanie bliższa jest im industrialna estetyka opuszczonych fabryk i loftów a więc i widok nieco mniej wyrafinowanych, przynajmniej jeśli chodzi o wzornictwo, zewnętrznych peszli i biżuteryjności konfekcji nie wywoła u nich krwawienia gałek ocznych. W końcu przy prowadzonych „na” a nie „w” sufitach i ścianach plątaninach wszelakiej maści przewodów, rur i innych nośników mediów (vide Sailing Poland Yacht Club) kolejny kabelek, czy dwa większej różnicy nie zrobią. Jeśli zachodzicie Państwo w tym momencie w głowę, po cóż tak krążę wokół tematu bądź co bądź nader często goszczącego na naszych łamach okablowania, jak i wplatam wątki natury aranżacji naszej domowej przestrzeni spieszę z wyjaśnieniem, iż czynię to jedynie w ramach przygotowania gruntu pod nasz dzisiejszy, przedpremierowo dostarczony przez katowicki RCM „mroczny obiekt pożądania” a dokładnie przewód zasilający Argento Flow Master Reference Extreme Power.

Jak sami Państwo widzicie wygląd Argento Flow Master Reference Extreme Power w dość znacznym stopniu odbiega od tego, do czego zdążyli przyzwyczaić nas jego konkurenci. Co prawda już (w do niedawna) topowej serii Flow Master Reference interkonekty XLR mogły pochwalić się trzema oddzielnie prowadzonymi przebiegami, jednak z oczywistych względów ich średnice były nieco mniejsze a i śnieżnobiałe koszulki zewnętrze nadawały całości swoistej lekkości i ażurowości. Z dzisiejszymi bohaterami jest zgoła inaczej. Po pierwsze mamy bowiem do czynienia z dwumetrowymi przewodami zasilającymi, a po drugie nieskalana biel ustąpiła miejsca tak eleganckiej, jak i zarazem nieco mrocznej czerni. W dodatku jest to pierwszy model wyposażony we własnego projektu i wykonania wtyki Duńczyków, co nie tylko uniezależnia ich od zewnętrznych dostawców, lecz również a może i przede wszystkim, pozwala w pełni zapanować nad całym procesem produkcji i finalnego „dostrajania” brzmienia własnych wyrobów. W tym momencie, niejako pro forma, pragnąłbym zwrócić uwagę na pewien detal natury konstrukcyjnej. Otóż „ścienny” wtyk sieciowy (024) nie posiada standardowego otworu na obecny w starego typu (tzw. „francuskich”, typ E) gniazdach bolec uziemiający, więc bez gniazd Schuko, jeśli nie w ścianie, to przynajmniej listwie/kondycjonerze, walorów brzmieniowych dzisiejszego gościa raczej nie doświadczymy. A skoro jesteśmy już przy detalach natury konstrukcyjnej, to ekstremalna wersja FMR, w odróżnieniu od niżej urodzonych zasilających pobratymców wykonana została ze srebra.
Tuż przed opisem wrażeń nausznych wypadałoby również co nieco wspomnieć o ergonomii dostarczanych w eleganckich, skórzanych etui przewodach, która nie da się ukryć, o ile tylko nie dysponujemy odpowiednio obszernym „zapleczem” za naszym „ołtarzykiem”, jest dość absorbująca. Z racji swojej konstrukcji, czyli trzech niezależnych przebiegów utrzymywanych w stałej odległości przez umieszczone co mniej więcej 20 cm dystansery układanie i zawijanie / zginanie FMR Extreme Power wymaga nieco wprawy, cierpliwości i przede wszystkim miejsca. W dodatku za samymi, podłączanymi Argento urządzeniami warto wygospodarować mniej więcej pół metra, gdyż same przewody od razu po wyjściu z tyku nie są zbyt skore do zginania. A jeśli chodzi o samo ułożenie na podłożu, to zasadnym wydaje się po finalnej implementacji zainteresować się akcesoriami w stylu Boosterów Furutecha, by nie narażać wtyków na niepotrzebne naprężenia.

A jak Argento Flow Master Reference Extreme Power prezentują się pod względem brzmieniowym? Z premedytacją użyłem liczby mnogiej, gdyż dystrybutor marki – katowicki RCM, był na tyle miły, iż dostarczył nam nie pojedynczą sztukę a parkę tytułowych przewodów, by móc użyć ich jednocześnie w źródle i amplifikacji, bądź w przypadku „dzielonek”, co miało miejsce u Jacka, w transporcie i DAC-u, lub przedwzmacniaczu i końcówce. Wracając jednak do walorów sonicznych Argento uczciwie trzeba przyznać, że Duńczycy pojechali po przysłowiowej bandzie i stworzyli iście wyczynowego high-endowca. Co prawda aby pokazać pełnię swoich możliwości FMR Extreme potrzebuje kilku dni na ułożenie i akomodację, gdyż „zimny” – wyjęty prosto z etui, gra na tyle szaro i beznamiętnie, że jedynie fetyszyści tektury falistej i papieru pakowego mogą czuć się usatysfakcjonowani. Wystarczy jednak dać mu pi razy drzwi trzy – cztery doby i zaczyna się stereotypowe i do samego dna wyeksploatowane poznawanie pozornie znanych na pamięć nagrań na nowo. Tak, tak. To nie żart. Duńskie przewody oferują bowiem trudną w pierwszych chwili do absorpcji rozdzielczość wyciągającą na światło dzienne od wieki wieków ukryte w cieniach i półcieniach niuanse i detale. Efekt ten uzyskiwany nie jest jednak na drodze ordynarnego wypychania ich na pierwszy plan, lecz zdecydowanie bardziej mozolnej a przy tym zachowującej prawidłową perspektywę, znanej z fotografii produktowej metody. Otóż pracując nawet na wysokich przysłonach chciał, nie chciał musimy godzić się na dość ograniczoną głębię ostrości, dlatego też, szczególnie przy fotografii biżuterii (poniekąd również tej audiofilskiej, czyli okablowania), produkt – zdjęcie finalne powstaje jako „sklejka” kilku/kilkunastu kadrów, w których punkt ostrości jest przesuwany wzdłuż fotografowanego obiektu. W dodatku całą ww. procedurę FMR Extreme wykonują w tzw. „locie” – bez jakichkolwiek zauważalnych opóźnień a jednocześnie nic a nic nie majstrują tak przy nasyceniu barw, jak i rozmiarach źródeł pozornych. Słyszymy zatem więcej, lecz to co słyszymy nie jest ani powiększane, ani pomniejszane. Jest dokładnie takie, jakie być nie tyle powinno, co po prostu jest – wystarczy bowiem porównać umiejscowienie wokalu na nagraniach drobniutkiej Youn Sun Nah i mierzącego 195 cm Fisha a jeszcze lepiej sięgnąć po koncert „3 Tenorów”.
Sposób prowadzenia i reprodukcji basu w pierwszej chwili może niczego niespodziewających się słuchaczy wprowadzić w lekką konsternację, gdyż jego kontrola w połączeniu z natywną rozdzielczością sprawiają, iż pozornie jest go mniej, choć de facto znacznie więcej. Jednak ów, jak już zdążyłem zaznaczyć pozorny, paradoks ma swoje bardzo proste a zarazem całkiem logiczne wytłumaczenie. Otóż wzorcowa kontrola i równie wyżyłowane zróżnicowanie powodują, iż pozbywamy się wszelakiej maści podbarwień, uśrednień, czy „sklejania” dźwięków a więc ponownie słyszymy więcej, lecz nie w wyniku sztucznej multiplikacji a jedynie oczyszczenia i lepszego wglądu w głąb zakamarków nagrania.
Równie ciekawie prezentowana jest góra pasma, którą pomimo ww. bogactwa detali trudno uznać za ofensywną, nazbyt żywą, czy też absorbującą. A to za sprawą bardzo oszczędnego dozowania, zwyczajowo obecnego, przy wysokorozdzielczych konfiguracjach blasku, który w tym przypadku oznaczałby przekroczenie cienkiej granicy zalecanej zawartości cukru w cukrze.

Nie da się zatem ukryć, iż Argento Flow Master Reference Extreme Power nie „robi” i nie poprawia dźwięku a jedynie sprawia, że wreszcie możemy usłyszeć go takim jakim został nagrany z całym dobrodziejstwem inwentarza z tym związanym. Dlatego też o ile pojawienie się topowego przewodu zasilającego Argento w słodko i stereotypowo „muzykalnie” grających systemach, ze względu na dodanie szczypty kontroli i wejrzenia w głąb spektaklu, może okazać się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, o tyle w już od podstaw nastawionych na rozdzielczość i detaliczność jego obecność wydaje się dość dyskusyjna. Całe szczęście na tych pułapach cenowych decyzji nie podejmuje się korespondencyjnie, lecz po przynajmniej kilkudniowych odsłuchach we własnym systemie, więc prawdopodobieństwo nietrafienia spowodowanego chwilową fascynacją zakupu możemy uznać za bliskie zeru.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3

Opinia 2

Wiadomym jest, iż świat bez względu na dziedzinę naszego życia, cały czas się zmienia. Owszem, według złowieszczych proroctw i to nawet nie tylko ekologów, lecz również sporego sztabu naukowców, niestety na gorsze. Jednakże jeśli na potrzeby dzisiejszego spotkania pominiemy katastroficzne teorie i spojrzymy na owe zmiany z punktu widzenia poprawy jakości życia, okaże się, że z każdym rokiem jest lepiej. Naturalnie z racji ukierunkowania naszego portalu w stronę poświęconą czerpaniu przyjemności z obcowania z muzyką w okowach własnego „M” nie mam zamiaru podchodzić do tematu całościowo, tylko w swoim udowadnianiu prawdziwości postawionej tezy skupię się na mówiąc kolokwialnie naszym podwórku. Co będzie zatem zarzewiem tej potwierdzającej pozytywne aspekty mijającego czasu rozprawki? Otóż rolę nausznego dowodu, że postęp jest niezaprzeczalny, w dzisiejszej odsłonie opiniowania komponentów audio otrzymał duński przewód zasilający Argento Flow Master Reference Extreme Power, którego wizytę w naszych progach zawdzięczamy stacjonującemu w Katowicach RCM-owi.

Próbując nieco przybliżyć naszego bohatera miałem drobne problemy ze skompletowaniem ważnych dla wielu lubujących się w technologicznych zawiłościach osobników informacji. Z czego to wynikało? Powód z jednej strony był prozaiczny, ale za to z drugiej trochę dziwny, bowiem mamy do czynienia z całkowitą nowością, o której jeszcze nie ma nawet najmniejszej wzmianki na stronie producenta. To zaś sugeruje, że po raz kolejny oceniamy coś, o czym nawet szeroko rozumiana branża audio nie ma nawet pojęcia, dlatego też pełny pakiet danych byłby tutaj nie na miejscu. Niestety sytuacja jest nieco inna, dlatego też z tego co udało nam się wyrwać od dystrybutora na temat budowy, to użycie, podobnie jak w kablach sygnałowych srebra. Z tego co mi wiadomo, to zasadnicze różnice, poza materiałem znajdują się w splocie poszczególnych drucików w każdej żyle i jak zdradzają to fotografie, w sposobie prowadzenia owych przewodników względem siebie. O co chodzi? Otóż starszy/niższy model nie zdradzając (prawdopodobnie jako warkocz) ułożenia żył względem siebie ubrał całość w śnieżnobiałą opalizującą plecionkę. Natomiast w modelu Extreme mamy coś na kształt zaczerpniętych z filmu „Matrix” trzech równolegle poprowadzonych przez specjalne stelaże linii energetycznych. Ostatnią widoczną nowością najmłodszego dziecka Argento jest odejście od wykorzystywania półproduktów konkurencji i obecnie wykonywanie wtyków we własnym zakresie. Niestety na tym kończy się moja wiedza techniczna na temat naszego punktu zainteresowań, dlatego też bez zbędnej celebracji przejdźmy do najważniejszego z punktu widzenia potencjalnego klienta akapitu, czyli kilku zdań o wartościach sonicznych zasilanego owym kablem systemu.

Zawsze, gdy wypowiadam się o jakimkolwiek okablowaniu, mam świadomość, iż wielu z Was może nie jest ortodoksyjnymi przeciwnikami gloryfikowania tego typu produktów audio, ale często patrzycie na takie teksty ze sporym przymrużeniem oka. Dlatego też tak jak wcześniej, tak i w dzisiejszym przypadku wszelkie wychwycone podczas testu informacje postaram się w miarę sprawnie, czyli zwięźle wyartykułować. Co zatem mam do zakomunikowania? Powiem tak. „Zwykły” Flow Master Reference Power ewoluując do wersji Extreme zyskał na rozdzielczości, został delikatnie doładowany energią, ale co ciekawe, nie szuka poklasku w nadmiernym eksponowaniu najwyższych rejestrów. Jednakże nie mam na myśli duszenia dźwięku, co można odebrać jako krok w tył w porównaniu do protoplasty, tylko zwiększając pakiet informacji i siłę ataku poszczególnych dźwięków góra pozostaje nietknięta. Dlatego też, aby nie odebrać tego aspektu jako brak pomysłu konstruktorów na nowe wcielenie witalności prezentacji, aplikując naszego węża o trzech tułowiach powinniście dysponować podobnie jak on rozdzielczym torem audio. Naturalnie to nie jest jakiekolwiek odgórne ograniczenie, gdyż dla kogoś złapaniem Boga za nogi może okazać się sama poprawa prezentacji basu i nadania odpowiedniej szybkości muzyce, ale gdy spełnicie wcześniejszą uwagę, sądzę, że kilka lat poszukiwań nowego okablowania prądowego macie z głowy. Gdzie usłyszałem największą poprawę? Podczas słuchania wszelkiej, mającej na celu wzbudzić w naszym ośrodku mózgowym coś na kształt buntu muzyki rockowej i o dziwo elektronicznej. To był dodatkowy kopniak w pozytywnym tego słowa znaczeniu, co w przypadku rocka poskutkowało odświeżeniem znajomości z dawno nieużywaną do testów grupą Percival Schuttenbach, czy zespołem Metallica, a muzy z komputera Massive Attack i Acid. Zwarcie, atak i energia były wodą na młyn dla wszelakich przejawów mocnego grania i co ważne śpiewania. I nie było znaczenia, czy generatory dźwięku były naturalne, czy syntetyczne, wszystko z wnoszonego przez najnowsze wcielenie topowej linii dobra czerpało pełnymi garściami. A gdzie efekt był mniej spektakularny? Otóż z pewnością nie była to szkoda jako taka dla muzyki, ale zbytnie poganianie dźwięków odbitych od ścian i sklepień kościołów w połączeniu z dodatkowym zdyscyplinowaniu średnicy i niskich tonów nie dało muzyce dawnej wytworzyć w mojej duszy odpowiedniego nastroju zadumy. Czy to źle? Z pewnością nie, ale osobiście wolałbym nieco wolniej i soczyściej, tylko wówczas mogło to być odbierane jako sztuczne kolorowanie świata, co duńscy konstruktorzy już podczas założeń projektowych modelu Extreme skreślili z listy końcowych oczekiwań. Dlatego też nie stawiałbym tego aspektu w jednej linii z jakimikolwiek problemami, tylko określił jako inną wizję przecież bardzo różnie odbieranego przez każdego z nas tego samego świata muzyki.

Czy nasz bohater jest dla wszystkich? Z jednym wyjątkiem teoretycznie tak. Co to za wyjątek? Nic nadzwyczajnego. Po prostu właściciele anorektycznych i już na starcie żylastych konfiguracji powinni uważać, aby dodatkowym pakietem szybkości i zebrania się w sobie muzyki nie popaść w jej nadmierną kanciastość. Jeśli jednak z jakiś niewiadomych powodów coś takiego się wydarzy, nie zwalajcie ewentualnej porażki na Duńczyka, tylko na swoje lekceważenie podobnych do mojej wskazówek. Zabawa w audio jest drogą pełną wilczych dołów i tylko umiejętne lawirowanie pomiędzy nimi daje szansę na pełny sukces. A ten jest w zasięgu ręki wszystkich, których układanki nie mają nic wspólnego z wyżej wymienionymi przypadkami. Zatem jeśli w kwestii wysycenia stoicie do nich w opozycji, macie duże szanse na okraszony wieloma latami zadowolenia soniczny sukces.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: RCM
Cena: 12 000 €

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. kabel zasilający

Audiomica Laboratory Allbit Consequence

Opinia 1

Po dwóch spotkaniach z bezpośrednio operującymi na sygnałach audio przewodami Pearl M1 i Miamen M1, oraz dedykowanym źródłom analogowym Thasso przyszła pora na najbardziej kontrowersyjne wśród audiofilskiego okablowania Audiomica Laboratory „druty” z topowej serii Consequence, czyli zasilające Allbit. Nie znaczy to oczywiście, że niejako na siłę szukamy taniej sensacji, lecz o ile podobnie jak większość świadomych audiofilów wiemy, gdyż weryfikowaliśmy to empirycznie w praktyce, że i elementy zasilające wpływają na finalne brzmienie naszych systemów, tak też doskonale zdajemy sobie sprawę, iż dla części oponentów jest to voodoo w najczystszej postaci. Dlatego też po raz kolejny pragniemy udowodnić, iż system gra tak, jak jego najsłabsze ogniwo i również o kable zasilające warto zabrać. Mając też świeżo w pamięci sygnaturę brzmieniową pozostałych Consequence’ów uznaliśmy, że warto uzupełnić własne doświadczenia o tak naprawdę początek naszych audiofilskich ołtarzyków, czyli o ten przysłowiowy metr, czy też półtora, biegnący od ściany/listwy do urządzeń już z sygnałami audio pracujących.

Obecnie dostępny Allbit Consequence jest już czwartą inkarnacją tego modelu. Pierwsze wersje pojawiły się na rynku w 2011 r. i były oferowane do czerwca 2014, kiedy to światło dzienne ujrzała,produkowana do maja 2015 r. wersja M1, którą to z kolei zastąpiła dostępna do 2017 r.  M2-ka.  Jak przystało na flagowca i pełnokrwistego przedstawiciela królewskiego rodu przewód dostarczany jest w stylowej drewnianej skrzyneczce a na czas transportu wtyki zabezpieczane są siateczkami z tworzywa sztucznego. Owa masywna, rodowana „konfekcja” poddawana jest dwuetapowemu procesowi galwanizacji DCP a na samym przewodzie nie mogło zabraknąć charakterystycznych muf elektrostatycznych Acoustic Points. Co do szczegółów natury technicznej, to przechodząc pod zewnętrzny peszel PET napotkamy ekran z miedzianej plecionki, kolejną warstwę otuliny PET, Spienione PVC i zaizolowanych koszulkami PTFE dwanaście żył o średnicy 12 AWG, po 40 miedzianych (OCC) przewodników każda.
Pomimo zauważalnego ciężaru, jak i sporej średnicy Allbity okazały się nad wyraz wiotkimi i łatwymi w aplikacji przewodami, o czym warto wspomnieć w dobie zamiłowania co poniektórych konkurentów do wzorowania się na dyszlach i prętach zbrojeniowych wprawiających w stan lewitacji co lżejsze komponenty naszych drogocennych zestawów.

Sięgając po topowe, zasilające Audiomici byłem bardzo ciekaw ich wpływu na mój system, bowiem zarówno przewody głośnikowe, jak i interkonekty należące do flagowej serii Consequence stawiały na potęgę i dynamikę brzmienia, to gdzieś tam podświadomie zastanawiałem się, czy i tym razem gorlicki producent poszedł tą samą drogą, czy też postawił na większą zachowawczość. Pierwsza opcja wydawała się co prawda bardziej prawdopodobna, lecz niosła ze sobą zagrożenie zbyt dużej zawartości cukru w cukrze i przesycenia firmowej sygnatury, a z kolei duga mogła powodować zarzut niekonsekwencji. Czyli i tak źle i tak niedobrze. Oczywiście takie podejście jest właściwe dla wiecznych malkontentów i poszukiwaczy teorii spiskowych, bo normalny, o ile za normę uznamy nasze audiofilskie hobby, meloman i miłośnik muzyki reprodukowanej na możliwie wysokim poziomie najpierw słucha a dopiero potem ocenia, czy osiągnięty efekt po pierwsze spełnia jego oczekiwania i po drugie czy wart jest wyasygnowania związanych z jego nabyciem kwot. A jak było z Allbitami, których do testu otrzymaliśmy aż trzy sztuki?
Po nieśpiesznym wygrzaniu i trwającej blisko tydzień akomodacji okazało się jednak, że perłowo-białe pytony Audiomici nie tylko idealnie wpisują się w prezentowaną przez swoje rodzeństwo szkołę grania, co dokładają do niej od siebie małe co nieco. Owym akcentem jest bowiem dociążenie przekazu, które słychać praktycznie od pierwszych taktów. Dlatego też zamiast rozpoczynać od czegoś lekkiego, łatwego i niezobowiązującego plumkania sięgnąłem od razu po patetyczny i spektakularny album „Beloved Antichrist” Theriona. To dość eklektyczne a zarazem nie dla wszystkich lekkostrawne wydawnictwo, gdzie przez ponad trzy godziny rock i metal przeplatają się z czysto operową estetyką a co najważniejsze całość należy przyjmować w jednej dawce, bo dzielenie jej na kilka części bezsprzecznie wytrąca z rytmu i gubi „klimat”. Co prawda swoje najnowsze dzieło Szwedzi podzielili na trzy akty, ale ów podział sugerowałbym wykorzystać co najwyżej na jakąś krótka przerwę poświęconą uzupełnieniu płynów i rozprostowanie kości aniżeli niedzielne zakupy w pobliskiej galerii handlowej. I tutaj od razu uprzedzę, iż owo dociążenie wcale nie oznaczało drastycznego przesunięcia środka ciężkości ku dołowi, lecz globalne zwiększenie wolumenu i gęstości tak przekazu, jak i źródeł pozornych. Ot stały się one bardziej konkretne, zbite, niemalże „napakowane” a jednocześnie nie odnotowałem zbytniego kombinowania z barwą, przez co soprany Chiary Malvestiti, Lori Lewis, Lydii Kjellberg, czy Melissy Verlak wcale nie próbowały zbliżyć się do growlu, jakim z reguły uprzejma była raczyć nas (nomen omen mezzosopranistka) Angela Gossow a jedynie zyskały na soczystości, mięsistości i … kobiecości. Dodatkowo Allbity wprowadzały coś na kształt wewnętrznego spokoju i wynikającej z ich klasy dostojeństwa. Zero podskórnej nerwowości, szklistości, zero pośpiechu, czy rozchwiania emocjonalnego. Ot klasyczna pewność siebie i autorytatywność podejmowanych decyzji właściwa i zarezerwowana wyłącznie dla pełnokrwistego High-Endu.
Podobnie sprawy się miały na syntetyczno – ambientowej składance „The Very Best Of Cafe del Mar Music”, gdzie przez blisko cztery godziny słuchaczy otulał szczelny kokon impresjonistycznych, dźwiękowych plam i dobiegających z najprzeróżniejszych zakątków pokoju odsłuchowego dźwięków. Oczywiście o naturalności brzmień w tym wypadku trudno byłoby mówić, jednak tym, na co z pewnością warto było zwrócić uwagę, było całkowicie czarne tło sprawiające iż oddając się przyjemności obcowania z tak podaną muzyką odpoczywaliśmy nie tylko my, ale i nasze mózgi zwolnione z obowiązku eliminowania ewentualnego „szumu przesuwu” i pozostałych cyfrowych artefaktów, które tym razem po prostu nie występowały. Śmiem wręcz twierdzić, że dominującym podczas odsłuchu odczuciem była … analogowość brzmienia. I jeśli ktoś w tym momencie stwierdzi, że ewidentnie odleciałem i konfabuluję, to spieszę z wyjaśnieniem, iż jest w błędzie, gdyż gorlickie sieciówki odciskały piętno z porównywalną intensywnością co ich sygnałowe rodzeństwo i niezauważanie ich wpływu wynikać może jedynie ze złej woli, zaprzaństwa, bądź poważnej wady słuchu.
Dla świętego spokoju i w celu zweryfikowania jednej drobnostki włączyłem jeszcze „New Moon Daughter” Cassandra Wilson i moje przypuszczenia się potwierdziły. Otóż na nieco przebasowionych nagraniach, jak właśnie to powyższe Audiomici z jednej strony niespecjalnie intensyfikowały realizatorki zamysł a z drugiej, co oczywiste, dalekie były do prób wykonturowania nieco „przewalonego” kontrabasu. Mając w dodatku na uwadze fakt, iż podczas testów w moim systemie pracowały aż trzy Allbity – od ściany do listwy i z listwy do CD i wzmacniacza efekt finalny uznaję za wyborny i tym samym jednoznacznie potwierdzający fakt, iż „przesycić” Audiomicami dźwięku się po prostu nie da.

Z dziką satysfakcją, po blisko dwutygodniowych, nad wyraz intensywnych testach, śmiem twierdzić, iż Audiomica Laboratory Allbit Consequence w pełni zasługuje na miano high-endowego przewodu zasilającego bez najmniejszej tremy mogącego stawać w szranki z zagraniczną, zdecydowanie bardzziej utytułowaną konkurencją. Poczynając od ekskluzywnego opakowania i nieabsorbującej aparycji a skończywszy na fenomenalnie homogenicznym i mocno osadzonym w dole pasma dźwięku wydają się być bardzo ciekawą propozycją dla wszystkich poszukiwaczy niepozbawionych rozdzielczości spokoju i potęgi doznań muzycznych. Jeśli zatem często sięgacie po wielką symfonikę, progresywnego rocka, i to nawet w jego najcięższych odmianach, odsłuch przynajmniej jednego Allbita wydaje się co najmniej oczywisty.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Phasemation EA-500
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5;
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; System Audio Pandion 5
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Prawdopodobnie zwróciliście uwagę na drobny fakt kolejnej, z dzisiejszą włącznie, w dość krótkim czasie recenzji okablowania pochodzącej z Gorlic marki Audiomica Laboratory. Przyczyny? Pierwsza cisnąca się na myśl, to bardzo ciekawie brzmiąca flagowa linia okablowania gramofonowego, którą wraz z Marcinem stosunkowo niedawno mieliśmy okazję zaopiniować. Zaś drugą jest zadziwiająco swobodne poruszanie się tych konstrukcji po międzynarodowych rynkach. Mało tego, powiedziałbym nawet, że będąca zarzewiem naszego spotkania marka zdecydowanie łatwiej rozpoznawalna jest przez międzynarodowy, a niżeli rodzimy audiofilski świat. I wiecie co? Po kilku testowych spotkaniach z ofertą gorlickich konstruktorów nie do końca jestem w stanie ten stan zrozumieć. Owszem, byt danego produktu określa rynek, ale to nie zmienia faktu mojego lekkiego zdziwienia takim stanem rzeczy. Ok, koniec tych prywatnych refleksji. Przecież nie wpadacie na naszą stronę, aby rozczytywać się w gorzkich żalach na temat sytuacji rodzimego rynku audio, tylko w celu zapoznania się z kolejnym, ciekawym produktem jego portfolio, którym w tej odsłonie będzie dostarczone topowe okablowanie prądowe w postaci trzech sztuk Allbit Consequence.

Akapit relacjonujący ogólny wygląd rzeczonych drutów z racji ochrony wielu lat doświadczeń marki w dziedzinie zaprojektowania odpowiedniej konstrukcji wewnętrznej w mojej relacji z placu boju nie będzie obfitował w zbyt szczegółowe dane techniczne. Jednak idąc za informacjami producenta przewodnik wykonano z najczystszej miedzi OCC, a splot opiewa na 12 żył po ok. 3 mm2 każda. Całość konstrukcji przez zakłóceniami elektromagnetycznymi chroni wielodrutowa plecionka. Jak widać na fotografiach, w kwestii koloru producent idzie wytyczoną przez wcześniejsze produkty tej linii drogą wpadającej w srebro jasnej szarości. Jeśli miałbym skreślić kilka słów o łatwości ich układania za jak to często bywa stojącą blisko ściany szafką ze sprzętem, co prawda spotkałem się ze bardziej wiotkimi konstrukcjami, ale i te nie są jakoś specjalnie problematyczne w aplikacji w nawet dość ograniczonych prześwitem warunkach. Przytaczając kilka kolejnych, widocznych gołym okiem obserwacji organoleptycznych, oprócz wspomnianej otulającej całość przewodu jasnej koszulki z obydwu stron zaterminowano go wyśmienicie prezentującymi się, uzbrojonymi w logo producenta połyskującymi srebrem rodowanymi w autorskim dwuetapowym procesie galwanizacji wtykami. Jednak pakiet danych nie byłby pełny, gdybym nie wspomniał o znajdującej się w sąsiedztwie wtyku od strony ściany czarnej baryłce – mufie elektrostatycznej. Co tam znajdziemy, wie jedynie pomysłodawca – Acoustic Ponits. Czary mary? Nie wiem. Jednak bez względu na nazewnictwo najważniejszym jest, że po aplikacji tego “dynksa” kable prezentują tak pożądany przez kochających dobry dźwięk efekt brzmieniowy. I gdy na koniec dodam, że opisane druty przybywają do klienta w podnoszących wyjątkowość produktu drewnianych skrzynkach, okaże się, że marka dba nie tylko o pozytywne wrażenia słuchowe, ale i wzrokowe, na które z doświadczenia wiem, liczy wielu potencjalnych zainteresowanych.

Patrząc na poczynania recenzowanych drutów w dziedzinie ingerencji w końcowy efekt dźwiękowy zasilanej układanki audio należy stwierdzić, iż sieciówki z linii Consequence są bardzo równe sonicznie. To zaś oznacza, że począwszy od dobrze obdarowanego w energię i masę dołu pasma, przez wtórującą mu w wypełnieniu średnicę, po dźwięczne, ale delikatnie dotknięte spokojem górne rejestry przekaz muzyczny jest bardzo spójny. Fakt, jak z powyższej wyliczanki można się domyśleć, całość wypada w estetyce grania barwą, jednak zapewniam, iż brzmi to bardzo spójnie. Ale to nie koniec ciekawych obserwacji, gdyż wyartykułowaną przed momentem litanię artefaktów świat dźwięków z łatwością przekuwa w obdarzony sporymi emocjami przekaz, a to wielu z nas w obcowaniu z muzyką stawia na co najmniej na drugim, jeśli nie na pierwszym miejscu. A co w tym wszystkim jest najciekawsze, przy soczystym graniu nie tracimy zbytnio na czytelności źródeł pozornych w tylnych formacjach. Owszem, może to być pokłosiem delikatnego przybliżenia się wirtualnej sceny o pół kroku w kierunku słuchacza, ale muszę zaznaczyć, że rozmiar jej głębokości nadal pozostaje w dobrych proporcjach, czyli zaliczamy efekt zmiany miejsca obserwacji wydarzeń o jeden, no może dwa rzędy bliżej. I zastrzegam, nie rozpatruję tego jako problem, gdyż znając sporą liczbę zakręconych na punkcie muzy osobników wiem, że co słuchacz, to inne upodobanie co do usadowienia muzyków w stosunku do miejsca odsłuchowego. Jedni lubią bezkresne hektary głębi, a drudzy napawają się zaglądaniem artystom do gardeł. Czyli audiofilski standard. A jak ma się powyższy tekst do realiów życia codziennego? Rozpocznijmy od nieco ukulturalnionego ciężkiego brzmienia, czyli materiału zespołu Metallica z orkiestrą symfoniczną „S&M”. Za sprawą bardzo dobrego operowania masą niskich rejestrów i soczystością średnicy najważniejsze instrumenty w stylu gitar, kontrabasów i co nie dziwi głosu wokalisty tryskały radością oferując w każdym przypadku ścianę fantastycznie wypełnionego energią dźwięku. Gdy do głosu dochodziły ciężkie brzmienia gitar, choć obecnie stawiam na bardziej delikatne w stylu saksofon i klarnet instrumenty, natychmiast na myśl przychodziły mi piękne wspomnienia z ogarniętej buntem, wymuszającej słuchanie takiego rodzaju muzy czasy młodości. Ale to nie jedyna pozytywna składowa tego wydarzenia, gdyż w sukurs przysłowiowym „wiosłom” szła perkusja i nasączona emocjami w tym symfonicznym przypadku unikająca krzyku wokaliza. I gdy zbierzemy te aspekty w jedną całość, nie mogę napisać nic innego, jak wyrazy ukontentowania z tak podanego spektaklu. Temat dobrego odbioru zastosowania okablowania z Gorlic trwał również podczas słuchania muzyki elektronicznej w wykonaniu grupy The Acid „Liminal”. Tam gdzie miało nastąpić trzęsienie ziemi, drżąc w posadach pokój odsłuchowy natychmiast mnie o tym informował. Idźmy dalej. Oprócz samego basu bardzo dobrze wypadał również preparowany głoś wokalisty i o dziwo (dlaczego lekkie zaskoczenie zdradzę za moment) wszelkie nadające nieprzewidywalności temu repertuarowi przestery i świsty. Jednym słowem kolejny co najmniej ciekawy pokaz. Spawy nabrały nieco innego wymiaru, gdy do głosu doszedł stawiający na przeszywaną przeszkadzajkami perkusisty i pełnią solowych popisów kontrabasisty ciszę wycyzelowany realizacyjnie materiał jazzowy Bobo Stenson Trio „Contra La Indecisión”. Spokojnie, nie był to palec Boży dla testowanego okablowania, ale w moim, już na starcie mocno obdarzonym barwą systemie, dodatkowa dawka wypełnienia sprawiła, że kontrabas minimalnie się powiększył, a przez to delikatnie rozmył, a blachy bębniarza nie przezywały przestrzeni między-kolumnowej znanymi mi z codziennych reprodukcji przenikliwie jasnymi iskierkami, tylko nieco szybciej gasnącymi, a przez to mniej błyszczącymi efektami kolorowych fajerwerków. To co prawda była bardzo delikatna korekta wspomnianych artefaktów, ale fakt jest faktem, że ewidentnie słyszalna. Oczywiście całkowicie inną sprawą jest odbiór tych aspektów przez konkretnego słuchacza, jednak dla pełnego zdania relacji z odsłuchów jestem zobligowany o tym wspomnieć.

Kreując końcowe wnioski bez naciągania faktów stwierdzam, że flagowa linia kabli sieciowych pochodzącej z Gorlic polskiej marki Audiomica Laboratory jest bardzo ciekawym materiałem dla wyrafinowanych melomanów. Nie znajdziecie tutaj siłowego promowania swojego punktu widzenia, tylko ofertę delikatnego szlifu systemu w zamierzonym podczas projektowania produktów kierunku. Czym spróbuję obronić tę tezę? Spójrzcie na mój zestaw. Z daleka „śmierdzi” nutą koloru i obfitego basu (papier na środku i basie, a do tego w nienaturalnych dla większości audiofilów rozmiarach – środek 22 cm, bas 48 cm), a mimo to wnoszące swoje trzy grosze w domenie gęstości kable sieciowe w większości materiału potrafiły wyjść ze sparingu z tarczą, co jest przecież rokującym dobre wyniki w innych konfiguracjach sukcesem. Zatem gdzie widziałbym testowane okablowanie? Szczerze? Jakąkolwiek porażkę ze spotkania z Audiomicą mogą zaliczyć jedynie ociężałe układanki. Reszta wypadnie co najmniej dobrze, ale czy na tyle dobrze, żeby pozostać na stałe zależeć będzie od konkretnych przypadków, czyli potrzeb tak zasilanego systemu, jak i samego słuchacza. Zatem do dzieła.

Jacek Pazio

Producent: Audiomica Laboratory
Ceny:
0,5 m=1650 €
1,0 m=1900 €
+ 0,5 m=250 €
opcja (FILTER TFCT)=250 €
opcja (FILTER TFCT + SMART COUPLERS)=400 €

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport Reimyo CDT-777, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. kabel zasilający

Transparent XL Power Cord
artykuł opublikowany / article published in Polish

Wiedząc jaką popularnością cieszą się recenzje przewodów zasilających specjalnie dla Was zaczynamy wygrzewać uroczą parkę amerykańskich Transparent XL Power Cord.

cdn…