Tag Archives: L-507Z


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. L-507Z

Luxman L-507Z

Link do zapowiedzi: Luxman L-507Z

Opinia 1

W dość sporym uproszczeniu, zastosowanym poniekąd na potrzeby niniejszej epistoły, pozwolę sobie założyć, że wśród różnych skrzywień, fobii i upodobań może nie tyle trapiących, co ukierunkowujących poczynania ludzkiej populacji trudną do przecenienia rolę odgrywa wszelakiej maści symbolika. Z jednej strony to znana od pokoleń forma komunikacji – oznajmiania przynależności do określonego kręgu, subkultury, etc., a z drugiej nader czytelny sposób znakowania własności, z terytorium włącznie. Do tego dochodzą swoiste ikony, synonimy określonych wartości, zachowań i brzmień, które w określonych grupach stają się oczywistymi, niewymagającymi kwiecistych opisów, skrótami myślowymi. Podobne mechanizmy są oczywiście obecne w naszym, dość hermetycznym, audiofilskim światku, gdzie od owej symboliki aż się roi a charakterystyczne logotypy, bądź nawet zastosowane materiały, komponenty i rozwiązania techniczne niejako z automatu wywołują określone skojarzenia i oczekiwania. Dlatego też zarówno wspominając o wskaźnikach wychyłowych, jak i japońskim High-Endzie jasnym jest, że krąg podejrzanych zawęża się do dwóch wielce poważanych graczy – Accuphase’a i Luxmana, których wierni akolici porównując ze sobą konkretne modele prześcigają się w udowadnianiu wyższości Wielkanocy nad Bożym Narodzeniem, bądź na odwrót. O ile jednak w portfolio pierwszej z marek panuje ostatnimi czasy względny spokój, to wszystko wskazuje na to, iż ów bezruch konkurencji postanowił wykorzystać drugi z wytwórców nieco odświeżając swój katalog i wypuszczając na rynek kolejną odsłonę jednej ze swoich integr, czyli L-507Z, która dzięki uprzejmości dystrybutora Sieci Salonów Top HiFi & Video Design koniec końców trafiła pod nasz dach a tym samym załapała się na kilkutygodniowe odsłuchy, z których to relację właśnie Państwu postanowiliśmy zaserwować.

Dla wytrawnych znawców tematu oczywistym jest, iż o ile wspomniana we wstępniaku konkurencyjna marka niemalże od zarania dziejów gustuje w szampańskim odcieniu złota, to Luxman upodobał sobie nieco mniej ostentacyjne srebro i poza będącą wyjątkiem potwierdzającym powyższą regułę burgundową wkładką LMC-5 owego umaszczenia się trzyma. Tak też jest w niniejszym przypadku. Ba, konstruktorzy poszli może nie o krok, co drobny kroczek gejszy dalej i zamiast obecnego w poprzednich inkarnacjach 505-ek błękitnego a w L-550AXII i L-590AXII bursztynowego podświetlenia wskaźników VU postawili na świetnie skorelowaną ze szczotkowaną połacią masywnego aluminiowego frontu biel przełamaną czernią ramki owe „wycieraczki” chroniącej. Dodatkowo pomiędzy oboma oknami wygospodarowano miejsce na dwucyfrowy, tym razem czerwony wyświetlacz informujący o poziomie głośności a pod nimi osiem niewielkich diod potwierdzających wybór którejś z dodatkowych funkcji / trybu pracy wzmacniacza. Generalnie front 507-ki łapie za oko symetrycznością, więc zgodnie z powyższym o ile na lewej flance znajdziemy obrotowy selektor źródeł i włącznik główny, to po prawej ich odpowiednikami są bliźniacza gałka regulacji wzmocnienia i zdublowane wyjścia słuchawkowe – w postaci klasycznego dużego jacka 6,3mm, jak i 4.4mm Pentaconna mogącego pochwalić się odseparowaniem od siebie masy obu kanałów. Jeśli chodzi o dalszą klawiszologię, to po lewej dostępne są przyciski odpowiedzialne za rozdzielenie sekcji integry na pre i końcówkę mocy oraz wybór obciążenia wbudowanego phonostage’a a po prawej aktywator tryby Line Straight omijającego wszelakie regulatory i skracającego ścieżkę sygnału oraz wyciszenia (Mute). Z kolei centrum dolnego pasa frontu zarezerwowano dla czterech obrotowych przełączników oferujących wybór terminali głośnikowych, regulację basu (100Hz), oraz wysokich tonów (10kHz) w zakresie ±8dB. Krótko mówiąc mamy wszystko pod ręką a jednocześnie trudno mówić tu o jakimkolwiek powodującym oczopląs przeładowaniu. Jedyne czego do pełni szczęścia mi brakuje to znanego m.in. McIntosha i ww. Accuphase’a podświetlenia logotypu, ale to tylko takie moje nieporadne i usilne szukanie mankamentów tam, gdzie ich de facto nie ma.
Połać płyty górnej zdobią dwa potężne płuca kratek wentylacyjnych umożliwiających swobodną cyrkulację powietrza chłodzącego ukryte pod nimi trzewia. A jest co chłodzić, gdyż pracująca w klasie AB, klasycznie tranzystorowa 507-ka radiatory ma schowane przed wzrokiem ciekawskich wewnątrz korpusu a przez czarne blachy pokrywające ich boki wymianę ciepła trudno uznać za satysfakcjonującą.
Rzut oka na ścianę tylną to czysta przyjemność i dowód na to, że pewnych rzeczy nie ma sensu zmieniać. Wzdłuż dolnej krawędzi pyszni się bateria zdublowanych suto oblanych plastikiem (zabezpieczenie przeciwzwarciowe) terminali głośnikowych uzupełniona klasycznym gniazdem zasilającym IEC. Z kolei piętro wyżej znajdziemy, patrząc od lewej komplet złoconych terminali RCA z uzupełnioną o zacisk uziemienia parą wejść na przedwzmacniacz gramofonowy i czterema wejściami liniowymi wy/wejścia z/na przedwzmacniacza/końcówkę mocy i dwie pary wejść XLR z dedykowanymi przełącznikami umożliwiającymi przełączenie fazy. Wyliczankę zamykają przelotki triggera i sterowania. Całość posadowiono na niezwykle solidnych, toczonych mosiężnych nóżkach, więc przynajmniej na początku można w tej materii dać sobie spokój z eksperymentami a gdy emocje opadną na spokojnie dobrać coś nieco bardziej zaawansowanego.
W komplecie znajdziemy również dopasowany stylistycznie pilot zdalnego sterowania, który nie dość że jest wykonany z aluminium a nie odstręczającego plastiku i przywodzi na myśl skojarzenia ze sterownikami w jakie wyposażano legendarne „fornirowane” Trinitrony, to w dodatku zapewnia pełną kompatybilność z firmowymi odtwarzaczami CD, które opuściły mury japońskiej fabryki po … 1996 roku.
Jeśli zaś chodzi o trzewia, to tutaj również próżno szukać oszczędności i bałaganu, bowiem wnętrze 507-ki podzielono na sześć komór. Centralną i zarazem największą okupuje potężny, zamontowany na dedykowanym, antywibracyjnym podeście transformator EI wraz z imponującą baterią ośmiu kondensatorów o pojemności 10 000 μF każdy. Z kolei wzdłuż ścian bocznych rozlokowano przytwierdzone do radiatorów końcówki mocy oparte na trzech parach tranzystorów bipolarnych na kanał. Tuż za ścianą przednią ulokowano sekcję przedwzmacniacza, gdzie uwagę zwraca autorski układ regulacji głośności, w którym zmotoryzowany Alps jest jedynie sterownikiem dedykowanego układu scalonego kontrolującego 88-krokowy tłumik zintegrowany z obwodem wzmocnienia (LECUA1000 – Luxman Electric Controlled Ultimate Attenuator). Zapewnia on, w przeciwieństwie do konwencjonalnych potencjometrów stałą impedancję wyjściową, płaskie pasmo przenoszenia, brak przesunięć fazowych, niskie zniekształcenia oraz bardzo wysoki odstęp sygnału od szumu. Z kolei niejako na nowo zaprojektowano pętlę sprzężenia zwrotnego LIFES (Luxman Integrated Feedback Engine System) ograniczając ilość elementów równoległych osiągając tym samym 50% redukcję zniekształceń harmonicznych. Na styku sekcji przedwzmacniacza i kolejnego stopnia wzmocnienia zastosowano dodatkowo dyskretny układ bufora.

Po ochach i achach nad iście zjawiskową aparycją chciał, nie chciał wypadałoby co nieco napisać o brzmieniu naszego gościa, do czego zabierałem się jak przysłowiowa sójka za morze. Powyższa zachowawczość nie wynikała jednak z mojej złej woli a oczywistych obaw związanych z ewentualnym rozjazdem walorów wizualnych i sonicznych. W dodatku obaw na swój sposób wcale nie bezpodstawnych, gdyż mających swe źródło w przeszłości. Pamiętacie Państwo „neurochirurga w jedwabnych rękawiczkach”, czyli L-509X? Ja doskonale, głównie ze względu na perfekcyjną precyzję, onieśmielającą rozdzielczość i iście zabójczą holografię czyniącą z niego audiofilski wariograf i pogromcę nie tylko nie do końca referencyjnych nagrań, lecz i nie do końca przemyślanych / dopasowanych elementów toru. Niby wszystko było nie tylko OK., lecz najwyższej próby, jednak po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że z takim perfekcjonistą na dłuższą metę mógłbym nie wytrzymać, gdyż niespecjalnie lubię gdy ktoś nie ważne z jak daleko posuniętą uprzejmością, a jak wiadomo Japończycy pod tym względem są mistrzami, na każdym kroku mnie poprawia, koryguje i wskazuje potknięcia, oraz niedoskonałości. Dwutygodniowe szkolenie pod okiem takiego cierpiącego na nerwicę natręctw i obsesję perfekcjonizmu, posiadającego wszystkie możliwe dany / stopnie wtajemniczenia Sifu (師傅) jest jak najbardziej wskazane, ale kilka dekad … no, nie wiem. Chyba, że ktoś lubi taką musztrę i klimat dobrych japońskich horrorów medycznych z masą igieł i innych ostrych przedmiotów oraz z charakterystyczną wonią środków antyseptycznych na pierwszym planie. Oczywiście stosuję tu potężną hiperbolę, jednak robię to w ściśle określonym celu – by stworzyć pewien podkład, punkt wyjścia pozwalający spojrzeć na tytułową konstrukcję z pewnej perspektywy i w określonym kontekście. I gdy posiądziemy już świadomość tego faktu wystarczy wygodnie rozsiąść się w ulubionym fotelu, napełnić sygnowane herbem ulubionej destylarni szkło Glencairn stosownym płynnym złotem i … z nieukrywaną ulgą stwierdzić, że L-507Z jest zdecydowanie bardziej ludzki od ww. integry. Nadal szalenie gładki, wręcz jedwabisty i zapewniający wzorcową holografię, lecz zarazem zauważalnie bardziej wysycony i organiczny w swym wyrazie. Nie oznacza to bynajmniej, że 507-ka ma ambicję ścigać się ze stereotypową „lampowością”, bo tak nie jest, lecz jedynie dąży do większej emocjonalności i naturalności a nie stonowania i neutralności przekazu. Ba, w swych staraniach idzie dalej aniżeli jubileuszowy L-595ASE, choć od razu należy rozwiać wszelkie wątpliwości i jasno powiedzieć, że do kremowości i soczystości firmowych dzielonek w stylu 700-ek, o 900-kach nawet nie wspominając jeszcze nieco naszemu gościowi brakuje, jednak bezdyskusyjnie podąża śladami wyżej urodzonego rodzeństwa.
Dzięki temu już bez większych obaw mogłem sięgnąć po „The Atlantic” Evergrey, gdzie iście epicka potęga brzmienia idzie w parze z progresywnie połamanymi liniami melodycznymi a jakby tego było mało tożsama wspomnianej progresywności wieloplanowość zamiast kilkunastominutowych tasiemców zostaje skondensowana do pięcio – sześciominutowych majstersztyków. Wyjątkiem jest otwierający ww. wydawnictwo „A Silent Arc”, choć i jemu nie sposób zarzucić jakichkolwiek dłużyzn. Luxman z iście zegarmistrzowską precyzją panował nad szalenie zagmatwaną całością z jednej strony bestialsko smagając ognistymi riffami i oddając pełnię energii kopiącej stopy a jednocześnie podkreślał aspekt melodyczny kompozycji i komunikatywność warstwy wokalnej. Nie robił tego jednak poprzez wypychanie przed szereg, bądź sztuczne dosłodzenie a jedynie na drodze właściwego przyoblekania soczysta i krwistą tkanką nader solidnego kośćca i wtłoczenie całości w kreślone odważną kreską kontury. Mamy zatem zachowaną idealną równowagę pomiędzy ostrością konturu a mięsistością body i jedynie od reprodukowanego materiału i reszty toru zależeć będzie co dobiegnie naszych uszu. Co istotne 507-ka nie ma ambicji piętnowania ewentualnych potknięć, czy to wykonawczych, czy realizacyjnych, więc odpada nam już na starcie troska i szukanie remedium na ewentualne podkreślanie sybilantów, czy też nazbyt ofensywną górę.
Kolejnym beneficjentem umiejętności japońskiej amplifikacji jest oczywiście wszelakiej maści wielka symfonika, gdzie o gradacji planów, właściwym oddaniu potęgi kilkudziesięcioosobowego aparatu wykonawczego i skokach dynamiki zdolnych przyprawić o migotanie przedsionków co słabsze jednostki nawet nie ma co wspominać, bo to oczywista oczywistość. Warto jednak nadmienić, że Luxman pomijając wrodzoną rozdzielczość skupia się na spektaklu muzycznym przede wszystkim w ujęciu globalnym, czyli wychodząc od idei całości pozwala w trakcie „konsumpcji” na sukcesywne delektowanie się poszczególnymi ingrediencjami. W dodatku wydaje się całkiem skutecznie zaimpregnowany na tanie, samplerowe zagrywki w stylu akcentowania trzeszczących siedzisk na widowni, czy też „przypadkowo” wyłapanych przez mikrofony kaszlnięć publiczności. Co prawda owe artefakty nie zostają w trakcie reprodukcji zniwelowane, lecz odzierane są ze sztucznie doklejanej im atencji i parcia na szkło. Krótko mówiąc nie tyle wracają, co są karcącym spojrzeniem odsyłane na swoje, właściwe im miejsce.
A jak małe, kameralne składy? Cóż, z przykrością, oczywiście fałszywą, muszę stwierdzić, że nie tylko nie gorzej, co wręcz lepiej od poprzednich przejawów artystycznej kreatywności przedstawicieli homo sapiens. Proszę tylko sięgnąć po przeuroczy „Skyline” super trio w składzie Ron Carter, Jack DeJohnette,, Gonzalo Rubalcaba by na własne uszy przekonać się jaką to wirtuozerią wykazuje się 507-ka w domenie mikrodynamiki i oddania zarówno flow obecnego między muzykami, jak i ognistości oraz zaraźliwej żywiołowości poszczególnych kompozycji. Mamy tu wszystko, czego złakniona wyrafinowanych doznań jazzowa dusza może tylko zapragnąć. Niewielki mistrzowski skład, perfekcyjny, niejako wpisany w DNA, warsztat pozwalający na pewną, wynikającą z doświadczenia nonszalancję będącą zaprzeczeniem młodzieńczej chęci zaimponowania, co w rezultacie prowadzi do dyskusyjnych pod względem artystycznym popisów, oraz śmiało mogącą uchodzić za referencyjną realizację. Zawieszone w praktycznie idealnej czerni instrumenty miały w pełni naturalne nie tylko gabaryty, lecz i barwę brzmienia oraz skalę generowanych dźwięków, więc nie było mowy o autorskiej interpretacji a jedynie możliwie wiernej oryginałowi i stanowi faktycznemu reprodukcji. I bazując na tych składowych Luxman czaruje na tyle udanie, że wrażenie uczestnictwa w sesji nagraniowej osiąga niebezpieczny poziom intensywności. Ba, kilkukrotnie łapałem się na tym, że niemalże bezwiednie, gdy tylko z zamykającego album „RonJackRuba” wybrzmiewała ostatnia nuta natychmiast klikałem przycisk play, by czym prędzej zafundować sobie jakże miłą mym uszom powtórkę z rozrywki.

I cóż można w ramach podsumowania o Luxmanie L-507Z napisać więcej aniżeli to, co wyartykułowałem w powyższych akapitach? Chyba tylko to, że szalenie udała się ta integra Japończykom, gdyż łączy poniekąd wodę z ogniem. Czyli spaja w jedną, niezwykle homogeniczną całość analityczność 509-ki z muzykalnością i wysyceniem zbliżonym do poziomu 700-ek, więc jeśli tylko nie szukacie Państwo przysłowiowego „ulepka”, bądź świata poza lampami nie widzicie, to odsłuchu we własnym systemie L-507Z raczej nie powinniście odkładać na później, gdyż z jednej strony obecnie co jak co, ale ceny raczej nie spadają a z drugiej naprawdę szkoda czasu na słuchanie urządzeń oferujących jedynie ułamek tego, co potrafi tytułowa konstrukcja.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Zawsze, gdy podczas rozmów ze znajomymi pada magiczne słowo Luxman, z automatu na myśl przychodzą mi trzy aksjomaty związane z tym japońskim brandem. Pierwszym jest od lat w temacie sekcji wzmocnienia bardzo spójny, bo w oparty o wskaźniki wychyłowe design. Drugim jest bardzo mocne pożądanie jego konstrukcji przez szeroką rzeszę melomanów. Zaś trzecim po umiejętnej konfiguracji z resztą systemu zjawiskowe brzmienie. I gdy wydawałoby się, że marka będąc na tak mocnej fali wznoszącej raczej nie musi zabiegać o jakiekolwiek testy, wbrew pozorom jest zgoła inaczej. Naturalnie chodzi o poinformowanie potencjalnych zainteresowanych o naturalnych różnicach pomiędzy danymi produktami. Dlatego też w odpowiedzi na zaistniałą sytuację, dzięki zaangażowaniu Sieci Salonów Top Hi-Fi & Video Design tym razem na recenzencki tapet trafiła kolejna integra spod znaku Luxmana w specyfikacji L-507Z.

Jak wygląda nasz bohater? Jak to jak? Jak rasowy Luxman. W tym przypadku mamy do czynienia z czarną, dzięki stosownym kratkom na górnej połaci i bocznych ściankach grawitacyjnie wentylującą trzewia wzmacniacza obudową oraz bogato uzbrojonym, srebrnym frontem z grubego płata aluminium. Pierwsze skrzypce na awersie grają centralnie umieszczone, podświetlane na biało, wielkie wskaźniki wysterowania. Na ich zewnętrznych flankach konstruktorzy zorientowali dwie sporej średnicy gałki – lewa selektor wejść, prawa Volume. Natomiast pod nimi znajdziemy serię guzików i manipulatorów w skład których patrząc od lewej strony wchodzą: guzik inicjujący pracę, przyciski SEPARATE oraz wyboru obsługiwanej wkładki gramofonowej MM/MC, następnie cztery pokrętła – ustalenie wykorzystania jednego z dwóch sekcji zasilania kolumn i w kolejności Bas, Treble oraz Balance, za nimi guziki Line Straight i Mute, zaś całkiem na prawej stronie dwa różnej wielkości wejścia słuchawkowe – mały i duży Jack. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, ten w swej bogatej ofercie oferuje nam dwa komplety terminali dla zespołów głośnikowych, zacisk uziemienia, trzy zestawy wejść liniowych od RCA, przez przelotkę sygnału, po XLR, przelotkę Trigerów i sterowania oraz typowo dla japońskiej elektroniki dwu-pinowe gniazdo zasilania IEC. Naturalnie w komplecie ze wzmacniaczem dostajemy pilot zdalnego sterowania. Wieńcząc skrótowy opis naszego bohatera spieszę donieść, iż w temacie oddawanej mocy ten zgrabny piecyk jest w stanie pochwalić się poziomem 2 x 110W przy 8 Ohm i 2 x 220W przy 4 Ohm.

Rozpoczynając opis brzmienia 507-ki już na starcie muszę oznajmić stanowczo jedną kwestię. Brzmienie naszego bohatera to konsekwentna kontynuacja szkoły grania Luxmana, czyli dobre zwarcie się w sobie dźwięku, odpowiednia szybkość narastania sygnału i przy odpowiednim osadzeniu w masie, gdy wymaga tego materiał muzyczny mocne uderzenie. Bez poszukiwania na dłuższą metę nudnawego podkolorowywania, a przez to zwalniania przekazu, tylko propozycja konkretnego pokazania danego wydarzenia. W moim odczuciu jakby mniej bezpośredniego niż niegdyś oceniania na naszych łamach 509-ka, ale pomysł na pokazanie świata dźwięku jest tożsamy. Naturalnie to nie jest jedyna do zrealizowania brzmieniowa inkarnacja tego wzmacniacza, bowiem tak jak to w naszym hobby bywa, zawsze estetycznie można ją nieco przeciągnąć na swoją stronę. Co prawda A-klasowego Passa z niego nie zrobimy, ale za sprawą odpowiedniego doboru okablowania wspomniane przed momentem aspekty da się nieco ugładzić. Jednak żeby nie było, tylko w momencie takiej potrzeby i aby niczego nie popsuć tylko trochę, bowiem jestem święcie przekonany, iż ktoś znający się na rzeczy do muzyki z gatunku przysłowiowego niewymagającego plumkania w tle, nie będzie na siłę wywracał świata audio zaprzęganiem do tego popularnie zwanego Lux-a, tylko poszuka sobie odpowiedniego cherlaka. Powód? Po pierwsze – Japończyk nie pokaże pełni swoich możliwości. A po drugie – zakładane przez inżynierów inne kryteria finalnego brzmienia nie pozwolą na prezentację jak po spożyciu Pavulonu. Na to wyrób kraju samurajów zwyczajnie nie pójdzie. On kocha rozmach, swobodę kreowania i dobrze rozumianą twardość dźwięku, a nie sztuczne rozmiękczanie.
Weźmy na przykład najnowszy materiał Rammsteina „Zeit”. To jest ogień w najczystszej postaci, który rozmyty nadmierną ilością plastyki, dociążenia i grania co prawda czasem przyjemnymi dla ucha, ale jakże nieprzystającymi do tego typu muzy plamami, zwyczajnie brzmiałby jak flaki z olejem. A tak dzięki tytułowej integrze dostałem nie tylko odpowiednie, bo zapisane w materiale źródłowym kopnięcie, ale również nieprzewidywalność następujących po sobie fraz dźwiękowych, a wszystko podane w znakomitym timingu i z odpowiednią ostrością rysowanej w eterze wirtualnej sceny. Ta płyta nie może zostawiać jeńców i tak w stu procentach się stało. Owszem, po przesłuchaniu całego materiału byłem lekko zmęczony jej soniczną agresją, ale po to włożyłem ją do transportu. Czy to ballada, czy mocniejsze uderzenie, zawsze znakomicie czułem, że Rammstein ze swoimi płytami stawia na energię i wyrazistość. Z pozoru mogącymi słuchacza zniechęcić, jednak w momencie dobrego odtworzenia, całkowicie zmieniającymi postrzegania tego artysty. I co tu dużo mówić, puszczając ją tak zakładałem i ku mojej uciesze się nie zawiodłem.
Co więcej, nie zawiodłem się również na zgoła odmiennej muzyce spod znaku jazzowych opowieści Tord Gustavsen Trio „Opening”. To mój ulubiony (skandynawski) styl jazzowy, w którym bardzo ważne są trzy aspekty. Pierwszy to dobra kontrola dźwięku, czyli projekcja bez szkodliwego rozmycia niskich tonów. Drugą jest idealne zaznaczenie źródeł pozornych na prezentowanej z rozmachem wirtualnej scenie. Zaś trzeci opiewa na swobodę wybrzmiewania poszczególnych instrumentów Żadnego zbytniego malowania pastelą, czy nadgorliwego pogrubiania kreski poszczególnych bytów. Ma być dokładnie i swobodnie, bo na tym ta muzyka polega. Oczywiście z odpowiednią wagą, ale bez przekraczania dobrego smaku. I taką mniej więcej dostałem. A mniej więcej dlatego, że nawet po roszadach kablowych wzmacniacz nie zapomniał o swoim kodzie DNA i przy nadaniu muzyce fajnego body, w domenie krawędzi dźwięku nadal był w swoim żywiole. Jednak biorąc pod uwagę nadanie temu akcentowi jedynie cech sznytu, w najmniejszym stopniu nie był to jakikolwiek problem, tylko inne spojrzenie na ten sam materiał. Myślicie, że bronię Japończyka? Nic z tych rzeczy. Przecież od zawsze piszę, że nawet w momencie osobistego hołubienia dobremu konturowi dźwięku oczekuję od niego pewnego rodzaju tłustości, czego akurat w tym przypadku było nieco mniej. A dlatego, że tak być nie mogło, gdyż to wynika z ogólnego podejścia Luxmana to estetyki nadmiernego nasycenia. Jednak reasumując ocenę tego krążka bez najmniejszego naciągania faktów oznajmiam, iż wspomniany terapeutyczny, bo uspokajający tematem, za to nie pozwalający zasnąć sposobem rysowania w eterze jazz został zaprezentowany na bardzo dobrym poziomie.

Jak w szerokiej populacji melomanów pozycjonowałbym tytułowego Luxmana L-507Z? Chyba nikogo nie zdziwi opinia, iż jedynymi, którzy raczej nie znajdą z nim nici porozumienia są zatwardziali lampiarze z ich poszukiwaniem ukrytej w miękkości i plastyce ponad wszystko magii. Tego Japończyk nie będzie w stanie przeskoczyć. Jednak już miłośnicy muzyki podanej w zwarty, pełen energii i rozmachu sposób – nawet ci lubiący nieco grubszą kreskę i bardziej esencjonalny przekaz, powinni się nim zainteresować. Jak wspominałem, wpięty w dany system z marszu zagra na swoją modłę. Jednak po umiejętnym ubraniu go w peryferia sprzętowo-kablowe z pewnością ewaluuje w pożądanym kierunku. Czy idealnie w oczekiwania, to już insza inszość. Ale bez względu na wynik, spędzony z nim czas znakomicie pokaże, z jakim drive-m może wypaść nasza ulubiona muzyka. Zapewniam, będzie się działo. A przecież w naszej zabawie chyba o to chodzi.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Producent: Luxman
Cena: 45 999 PLN

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 110 W (8 Ω), 2 x 220 W (4 Ω)
Pasmo przenoszenia:
– PHONO: 20Hz – 20kHz (±0.5dB)
– LINE: 20Hz – 100kHz (-3dB)
Stosunek sygnał/szum:
– PHONO (MM): >91dB
– PHONO (MC): >75dB
– LINE: >105dB
Zniekształcenia THD: <0.007% (8Ω, 1kHz); <0.03% (8Ω, 20Hz – 20kHz)
Czułość/impedancja wejściowa:
– PHONO(MM): 2.5mV / 47kΩ
– PHONO(MC): 0.3mV / 100Ω
– RCA: 180mV / 47kΩ
– XLR: 180mV / 79kΩ
– MAIN IN: 1.05V / 47kΩ
Zakres regulacji equalizacji:
– Bas: ±8dB @ 100Hz
– Wysokie: ±8dB @ 10kHz
Pobór mocy: 350W (bez sygnału); 886W; 0,4W (standby)
Wymiary (S x W x G): 440 x 178 x 454 mm
Waga: 25.4kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. L-507Z

Luxman L-507Z
artykuł opublikowany / article published in Polish

Klasyczny, wręcz nieco oldschoolowy wygląd w przypadku najnowszego japońskiego wzmacniacza zintegrowanego Luxman L-507Z bynajmniej nie oznacza odcinania kuponów od dawnej świetności, gdyż w jego trzewiach aż roi się od technicznych nowinek i bezkompromisowych rozwiązań.

cdn. …