Tag Archives: M-One


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. M-One

Micromega M-One 100

Link do zapowiedzi: Micromega M1

Opinia 1

Dawno, dawno temu, czyli jakieś dwadzieścia lat temu, gdy polski rynek audio dopiero budził się do życia zamiast karnie przesiadywać na wykładach zdecydowanie bardziej wolałem zszywać się w jednym ze stołecznych salonów i wzdychać do odsłuchiwanych urządzeń. Jedną z moich ulubionych wtenczas marek była francuska Micromega i jej dwa odtwarzacze z serii Stage – 5 i 6. Oba oferowały nie tylko fenomenalną rozdzielczość, przestrzenność, lecz i sporą dawkę nieprzewidywalności. Po prostu decydując się na ich zakup wypadało mieć nadzieję i szczęście modląc się w duchu, by sztuka zdjęta z półki nie była zbyt kapryśna i po prostu działała. Może w dzisiejszych czasach wydaje się to niewyobrażalne, jednak najwidoczniej wtenczas audiofile mieli więcej cierpliwości i wyrozumiałości dla tego typu egzotyki. Wystarczyło bowiem przestrzegać kilku prostych zasad z których nadrzędne dotyczyły inwestycji w jakąś sensowną listwę filtrującą i niewyłączania odtwarzacza, który w zamian odwdzięczał się fenomenalnym brzmieniem.
Czemu o tym piszę? Bynajmniej nie dlatego, że zebrało mi się na wspominki, lecz z okazji bohatera dzisiejszej recenzji – przedstawiciela najnowszej generacji urządzeń Micromegi – wszystkomającego all-in-one’a M-One 100.

Nie ukrywam, że ustalając niuanse natury logistycznej z dystrybutorem marki – warszawskim Focal Polska FNCE S.A., miałem ambiwalentne uczucia. Z jednej strony byłem szalenie ciekaw cóż tam wysmażyli miłośnicy żabich udek i ślimaków winniczków a z drugiej bałem się, że ktoś próbuje ekshumować twór, który przynajmniej w mojej świadomości zakończył swoją działalność serią Minium próbując wciskać nieświadomym niczego klientom przepakowanego we własną obudowę apple’owskiego Airport Expressa. Całe szczęście pierwszy kontakt w tzw. okamgnieniu rozwiał moje wątpliwości. Wykonany z jednego bloku aluminium korpus w kolorze Imperial Red już na dzień dobry wywoływał ewidentnie motoryzacyjne skojarzenia (Ferrari) a dalsze kontakty organoleptyczne tylko owe pozytywne wrażenie umacniały. Weźmy na ten przykład dwa wyświetlacze – pierwszy, centralnie umieszczony na froncie ze zintegrowanym wyjściem słuchawkowym i drugi znajdujący się na ściance górnej nie dość, że ułatwiający obsługę podczas sterowania urządzeniem znajdującymi się na jego obrzeżach przyciskami, lecz również ułatwiający odczyt wskazań w momencie, gdy zamiast ustawiać Micromegę na stoliku … powiesimy ją na ścianie. Tak tak, M One podobnie jak ostatnio recenzowany przez nas Devialet Expert 440 Pro przystosowana jest zarówno w pozycji poziomej, jak i pionowej, co w we wnętrzach, w których rządzi dekorator wnętrz wydaje się jedyną szansą na zapewnienie sobie możliwie wysokiej jakości dźwięku i nie narażanie się na ostracyzm ze strony designera.Nie mogło też zabraknąć stosownej aplikacji umożliwiającej obsługę z poziomu tabletu, bądź smartfona.

W tym momencie warto zwrócić uwagę aby M One niczym nie zastawiać, bądź nie upychać w wąskich a tym bardziej zamkniętych szafkach, gdyż na jej lewym boku znajduje się wlot a na prawym wylot powietrza z kanału pełniącego rolę radiatora dla stopnia wyjściowego.
Jak to zwykle wśród lifestyle’owych urządzeń bywa znajdujące się na tylnej ściance terminale ukryte są pod stosownym „okapem” chroniącym niezbyt estetyczną plątaninę kabli przed wzrokiem ciekawskich. Tym razem jednak projektanci poszli po rozum do głowy i nie dość, że Micromegę zaopatrzyli w solidne terminale głośnikowe akceptujące zarówno wtyki bananowe, jak i pełnowymiarowe widły, lecz nawet gniazdo zasilające zostało umieszczone w takiej odległości od górnej i bocznej ścianki wykuszu, że bez najmniejszego problemu udało mi się w nim zaimplementować opasły wtyk Gargantuy II Acoustic Zena. Trzymając się jednak porządku i właściwej przy opisywaniu „zaplecza” kolejności patrząc od lewej mamy wejście na mikrofon umożliwiający (opcjonalną) korekcję akustyki M.A.R.S., wejście gramofonowe z dedykowanym zaciskiem uziemienia i przełącznikiem MM/MC, parę wejść liniowych w standardzie RCA i kolejną w postaci XLRów a od sekcji cyfrowej oddziela je para gniazd triggera. Dlej mamy wejście optyczne, koaksjalne AES/EBU, USB, dwa HDMI przeznaczone do transmisji sygnałów I2S (jak tylko pojawią stosowne- czytaj firmowe źródła), port Ethernet i dwa USB przewidziane do update’ów firmwearu. Zbalansowane wyjścia z przedwzmacniacza ulokowano pomiędzy wspomnianymi przeze mnie wcześniej pojedynczymi terminalami głośnikowymi i wydaje się to całkiem sensownym rozwiązaniem, gdyż nie sądzę żeby były one używane zbyt często a przy zaterminowanych widłami przewodach głośnikowych to właśnie one stają się praktycznie bezużyteczne. Tę zaskakująco obfitą wyliczankę interfejsów zamyka wyjście na subwoofer. I jeszcze jedno – wraz z Micromegą otrzymaliśmy uzbrojone w banany przewody głośnikowe Atlas Equator 2.0, dzięki którym nie było problemu z dostępem do wszystkich wejść i wyjść.


Jeśli zaś chodzi o trzewia, to wszystkie dostarczane do M One sygnały są konwertowane w układzie SRC CT-7301 do postaci I2S i dopiero w takiej formie trafiają do przetwornika AKM AK4490EQ. Całe szczęście, choć ze względu na nad wyraz wyraźny deficyt przestrzeni wewnątrz korpusu zdecydowano się na zasilacz impulsowy, to stopień wyjściowy jest już konwencjonalny i został oparty na pracujących po dwa na kanał standardowych tranzystorach przykręconych do biegnącego w poprzek urządzenia aluminiowego tunelu pełniącego rolę radiatora z wymuszonym przepływem powietrza. Mamy zatem, pomimo typowo D-klasowej aparycji klasyczny A/B klasowy wzmacniacz.

Choć we wstępie wspomniałem, iż M-One 100 niejako zasługuje na miano wszystkomającego all-in-one’a, to tak po prawdzie jest to bogato wyposażony wzmacniacz zintegrowany z zaimplementowaną, dość „kadłubkową” obsługą plików. Chodzi bowiem o to, że aby nakłonić Micromegę do odtwarzania zawartości naszego NASa należy wpiąć bohatera dzisiejszej recenzji w naszą domową sieć i wysłać do niej to, czego w danej momencie mamy ochotę słuchać z poziomu jakiegoś sieciowego odtwarzacza np. w stylu J-Rivera. Jeśli zatem chcemy cieszyć się pełną funkcjonalnością streamera z prawdziwego zdarzenia to wypadałoby jeszcze zainstalować na tablecie odpowiednią appkę do sterowania uruchomioną na komputerze aplikacją (polecam Gizmo i JRemote). Pojawia się jednak pytanie po co tak się męczyć, skoro na rynku bez problemu można znaleźć nieprzebrane krocie coraz rozsądniej wycenionych streamerów, które z powodzeniem można użyć w roli transportu i wpinając się któreś z wejść Micromegi czerpać z dobrodziejstw znajdującego się na jej pokładzie DACa.

O wygrzewaniu wspominam tylko z przyzwyczajenia, bo to, mam przynajmniej taką cichą nadzieję, oczywista oczywistość i nikt przy zdrowych zmysłach nie ocenia żadnego urządzenia prosto po wyjęciu z pudełka. Oczywiści pomacać, obstukać i pooglądać nie zaszkodzi, ale o brzmieniu lepiej wypowiadać się dopiero po kilku dniach, jak już dane coś na dobre się u nas w systemie rozgości. W tym wypadku było podobnie, lecz nawet „zimna” Micromega nie dawała nawet najmniejszych powodów do tego , aby starać się jak najszybciej zatrzeć pierwsze nauszne wrażenie. Podpięta pod moje dyżurne Gaudery M-One odwdzięczyła się dźwiękiem o zaskakująco obszernym wolumenie i potędze jakiej po 100W lifestyle’owym naleśniku trudno by oczekiwać. I piszę te słowa opierając się nie na odsłuchu jakiegoś kameralnego barokowego składu, czy też jazzowego trio, lecz obfitującej w nad wyraz spektakularne momenty ścieżki dźwiękowej „King Arthur: Legend of the Sword” autorstwa Daniela Pembertona. Tutaj nie było audiofilskiego pitu, pitu i basu kończącego się na głaskanym tamburynie, tylko prawdziwa, pełnokrwista hollywoodzka superprodukcja, której nadrzędnym zadaniem jest wciśnięcie widza w fotel tak obrazem, jak i dźwiękiem. I co? I było świetnie, nad wyraz sugestywnie – z właściwym uderzeniem, rozmachem i prawdziwą feerią barw. Może w kategoriach bezwzględnych góra pasma została nieco zaokrąglona i dosłodzona, lecz zabieg ten wykonano z zasługującą na pochwałę starannością i przede wszystkim umiarem. Było bowiem ładnie ale ani nie cukierkowo, ani tym bardziej mdło, co pozwala przypuszczać, że było to celowe działanie konstruktorów mające na celu tonizowanie i cywilizowanie niekoniecznie dobrze, bądź chociażby poprawnie zrealizowanych nagrań, z którymi w docelowych systemach Micromega mogłaby się spotkać. Podobnie sprawy się mają ze średnicą, której delikatnie podkręcona saturacja sprawia, że zarówno damskie, jak i męskie wokale brzmią nieco mocniej i nieco bardziej sugestywnie aniżeli w naturze. Całe szczęście nic nie tracimy, jak to czasem bywa „przy okazji”, jeśli chodzi o przestrzenność i zdolność do kreowania odpowiednio holograficznej sceny muzycznej. Tak pogłos, jak i zawieszenie dźwięków gdzieś tam hen za linią kolumn nie sprawia M One najmniejszych problemów a budujące nastrój, nieco ambientowe utwory w stylu „Vortigen and the Syrens” potrafią bardzo mile zaskoczyć.
Przesiadka na nieco bardziej hałaśliwy i surowy repertuar jaki bez wątpienia reprezentuje wydawnictwo „Wolves” Rise Against pokazała, że nawet miłośnicy ciężkich brzmień i zdzierania krtani nie powinni przechodzić obok Micromegi obojętnie. Może i „imperialistycznie” czerwona Francuska nie stawiała na typowo garażową siermiężność i wymieszaną z brudem chropawość, ale jej pomysłowi na dźwięk trudno było zarzucić brak tak finezji, jak i umiarkowania, bowiem jej rola ograniczała się tym razem do stworzenia możliwie spektakularnego spektaklu, uładzenia zbyt wyrywających się do przodu sybilantów i wszelakiej maści mogących wywołać grymas artefaktów i sprawienie, by praktycznie każdy album miał szansę wybrzmieć od pierwszej do ostatniej nuty. W dodatku podkreślony zostawał aspekt melodyjności i nawet te utwory, które zazwyczaj wydawały się nieco kanciaste i poszarpane pokazywane zostały od nieco bardziej spójnej i logicznej strony.
Czy jednak taki lekko podrasowany przekaz nie sprawia, że niejako natywnie „karmelowe” nagrania w stylu „Turn Up The Quiet” Diany Krall, czy „Trav’lin’ Light” Queen Latifah nie okażą się zbyt przesłodzone? Okazuje się, że nie, gdyż Micromega najwidoczniej za punkt honoru postawiła sobie pilnowania przysłowiowego stężenia cukru w cukrze i jeśli tylko reprodukowany przez nią materiał sam w sobie jest odpowiednio dosłodzony, to wzmacniacz grzecznie trzyma raczki na kołderce.
Dokonując porównań wejść cyfrowych i analogowych po którymś razie doszedłem do wniosku, że taka zabawa nie ma sensu, gdyż „setka” niejako nie zwracała uwagi na to co i jaką dziurką do niej trafia i do charakterystyki brzmieniowej źródła dokładała to i owo, aby na wyjściu osiągnąć zamierzony przez jej twórców efekt. Co prawda niby gęste pliki mogły pochwalić się nieco lepszą rozdzielczością i bardziej sugestywnym budowaniem sceny w głąb, a posiłkując się gramofonem z wbudowanego phonostage’a byłem w stanie wycisnąć sporą dawkę organicznej spójności, lecz będąc zupełnie szczerym powiem Państwu, że gdy tylko nie musiałem zwracać na to uwagi to tego nie robiłem, gdyż Micromega nad wyraz przekonująco nakłaniała mnie do delektowania się muzyką a nie jej analizowania i rozbijania na atomy.

Doprawdy trudno mi w kilku słowach opisać, czym objawia się fenomen Micromegi M-One 100, lecz po blisko dwutygodniowej obecności tego uroczego malucha w moim systemie doszedłem do wniosku, że nie miałbym nic przeciwko, gdyby miał on zostać u mnie na stałe. Nie dość bowiem, że z powodzeniem spełniał moje oczekiwania, co do ilości wejść tak analogowych, jak i cyfrowych, to w dodatku sprawiał, że słuchając go najzwyczajniej w świecie odpoczywałem. To nie było granie wysilone, stawiające na wyczynowość i usilne zaangażowanie słuchacza w wir wydarzeń. Oczywiście jeśli tylko chciałem mogłem praktycznie w każdym momencie z zapałem śledzić poszczególne partie instrumentów, pilnować, czy któryś z muzyków siedzących w dalszych rzędach nie ma gorszego dnia, czy też z lupą przy oku weryfikować czerń tła. Jednak gdy muzyka miała stanowić jedynie tło do chwili oddechu tak właśnie było.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Boulder 865
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Nie za bardzo wiem, jak to traktować, nie przepraszam, ja wiem dokładnie, ale w trosce o to, aby nie urazić sporej grupy audiofilów, nie wypadało mi rozpocząć tego akapitu inaczej, ale nadeszły czasy, w których nawet mocno zaangażowany w jakość generowanego dźwięku meloman osiągnięcie swojego sonicznego absolutu wiąże z urządzeniami typu „All in One”. Oczywiście mój ocierający się o brak zrozumienia wywód jest sporym uproszczeniem tematu. Przecież znakomicie zdaję sobie sprawę, iż ołtarzyk audio, jeśli nie w większości przypadków, to przynajmniej w ponad połowie populacji homo sapiens zależy od rodzinnych kompromisów. Jednak uwierzcie mi, jest grupa wydawałoby się bardzo ortodoksyjnych pochłaniaczy muzyki, która mimo sporej wolności w doborze produktów audio w nie do końca zrozumiały dla mnie sposób próbuje iść na skróty. Nie, nie mam nic przeciwko takim rozwiązaniom, ba, nawet widzę w nich sporo ogólnoużytkowych i konfiguracyjnych plusów, jednak na samym końcu jest najważniejszy dla nas dźwięk. Ten zaś, jak w innych dziedzinach naszego życia, gdy zostanie potraktowany ogólnikowo- czytaj, bez maksymalnego śrubowania każdego aspektu – owszem ma szanse być bardzo dobrym, ale zawsze będzie zbiorem większych lub mniejszych, zmuszających konstruktora do upchnięcia wszystkiego w jednej skrzynce kompromisów. Jednak obserwując rynek ewidentnie widać, iż trend budowania zestawu audio w pigułce jest nieodwracalny , dlatego też bez próby oceniania kogokolwiek za podążanie tą drogą lub omijanie jej szerokim łukiem nie mamy innego wyjścia, jak co jakiś czas przyjrzeć się podobnym propozycjom. I właśnie taką genezę istnienia ma dzisiejsze spotkanie. A z czym będziemy się mierzyć? Powiem tak, gdy złośliwcy powiedzieliby, że z typową „wagą łazienkową” (owszem, ogólna aparycja produktu bardzo ją przypomina), sami zainteresowani określiliby to spełniającym założenia dźwiękowe, wzornicze i gabarytowe marzeniem ograniczonego warunkami lokalowymi audiofila. A dokładniej? Puentując ten pokrętny akapit zdradzę, iż za sprawą stołecznego dystrybutora Focal Polska do redakcji Soundrebels zawitał przedstawiciel trendu Lifestyle, którym jest najnowsze dzieło marki Mocromega – M-One 100. A bliżej? Mam przyjemność zakomunikować, iż rzeczona nowość potrafi przyjąć i odczytać: sygnały cyfrowe jako DAC lub streamer plików, sygnały analogowe jako przedwzmacniacz liniowy, obsłużyć protokół danych z wkładki gramofonowej w specyfikacji MM i MC, by na koniec dzięki korzystającemu z zasilania impulsowego, ale pracującemu w klasie AB wzmacniaczowi przesłać uformowany finalnie sygnał do kolumn głośnikowych. Zapowiada się ciekawie? Zatem zapraszam na kilka osobistych, skonfrontowanych z codzienną układanką przemyśleń testowych.

Tytułowy przedstawiciel najnowszych nurtów designerskich – w tym przypadku Micromega M ONE – swym wyglądem zbliżonym do łazienkowego miernika naszej (nad)wagi ewidentnie pokazuje, iż ten segment urządzeń ze względu na osiągane gabaryty zalicza się do produktów z klasy slim. Jednak bez obaw, mimo pewnego rodzaju spełniania oczekiwań potencjalnej grupy docelowej, podczas projektowania obudowy zadbano, by na ile to jest możliwe, pomysł na bryłę był przyjazny nawet dla wymagającego oka. A zapewniam, iż może fotografie tego nie oddają, ale w kontakcie organoleptycznym wizualizacja jest bardzo ciekawa. Jak można zauważyć, obudowa naszej Micromegi oprócz symbolicznej wysokości otrzymała: – łagodnie zaokrąglone narożniki, dzielące górną część obudowy na trzy parcele przefrezowania, zainstalowany na dwóch płaszczyznach (front i górny panel) wielofunkcyjny, czytelny, oferujący cztery przyciski funkcyjne wyświetlacz, na bocznych ściankach dwa małe, ażurowe otwory wentylacyjne i wyfrezowane przy prawym boku górnej płaszczyzny logo producenta. I gdyby zderzyć ogólny wygląd M-jedynki z usytuowanym na plecach panelem przyłączeniowym, można by pomyśleć, że na tle ogólnie spokojnej aparycji całości tylna ścianka mimo ograniczeń rozmiarowych z jej bogactwem terminali jest jedyną pozwalającą na przyłączeniową wolną amerykankę w dziedzinie różnorodności płaszczyzną, z czego konstruktorzy skrupulatnie skorzystali. A co zaproponowali? Lista jest długa i obejmuje: phonostage MM i MC, po jednym wejściu liniowym RCA i XLR, zestaw wejść cyfrowych (SPDIF, AES/EBU, HDMI, USB, OPTICAL), wyjście PRE-OUT, wyjście na subwoofer i gniazdo zasilające. Przyznacie, że panowie z działu konstruktorskiego poszaleli i trochę musieli się natrudzić, by na tak małej powierzchni bez szkody dla sąsiadujących ze sobą gniazd wszystko zaimplementować. Niestety, mimo sporych chęci sprawdzenia stacjonującego na pokładzie francuskiego „kombajnu” przedwzmacniacza gramofonowego z racji niemożności wpięcia widełek uziemienia sygnału wkładki (bardzo mało miejsca i sam sprężynowy zacisk preferuje goły drucik, a nie widły) temat umarł w fazie aplikacji. Jednak bez względu na ten drobny mankament (oczywiście w momencie nabycia Micromegi sprawa obsługi gramofonu jest do rozwiązania), gdy do oferty startowej dodam sporych rozmiarów, ale za to bardzo przyjaznego w użyciu aluminiowego pilota, temat oferty dla potencjalnego klienta wydaje się być zapięty na ostatni guzik.

Co spotka nas, gdy wepniemy w tor, a raczej zastąpimy prawie jego całość tytułową Micromegą? Ano nic innego, jak pełen osadzonego w cieple, trochę ciemnego w swej estetyce i delikatnej miękkości dźwięków świat muzyki. To oczywiście jest lekkim uproszczeniem i bez osobistej weryfikacji możecie odebrać jako pospolite „mulenie”, ale zapewniam Was, na tle dotychczasowych przygód z podobnymi produktami tak ze smakiem potraktowany sygnał raczej znajdzie więcej zwolenników niż przeciwników. Nie wspominam już o fakcie, że moje obserwacje opieram o konfrontację z kilkudziesięciokrotnie droższym zestawieniem, dlatego mierzmy siły na zamiary i przyjrzyjmy się poszczególnym aspektom sonicznym na konkretnych przykładach płytowych. Swoją przygodę z francuską myślą techniczną rozpocząłem od wysokiego „C”, czyli Johnem Potterem i jego kompilacją muzyki dawnej „Care-charming sleep”. Efekt? Biorąc pod uwagę samo instrumentarium powiedziałbym, że ten wycinek materiału muzycznego wypadł dobrze. Odpowiednie nasycenie każdego z generatorów dźwięku plus może nie idealne, ale z pewnością przyzwoicie osadzenie na wirtualnej scenie z dużą dozą przyjemności pozwoliło zbliżyć się do rozgrywającego się przede mną wydarzenia. Mało tego, nawet głos artysty za sprawą lekko ugładzających przekaz artefaktów zdawał się czerpać z nich wiele dobrego. A co zatem poszło nie tak? Tutaj wskazałbym na zdecydowane odejście od realizmu bytu w wielkiej kubaturze kościelnej. Wspomniane zagęszczenie atmosfery spowodowało, że echo nie było już tak chętne do odpowiedzi na zadane przez muzyków frazy muzyczne. Owszem, nadal słychać było, że nie jesteśmy w studiu, ale efekt bycia tam i wtedy zszedł nieco na drugi plan. Co było tego przyczyną. Pierwsze na co bym postawił, to spowodowane ukierunkowaniem na masę, gładkość i pewną wstrzemięźliwość w oddaniu każdej nuty ograniczenia w ostrości ich rysunku, a to bezsprzecznie spowodowały niedobory rozdzielczości. Jednak nie oszukujmy się, testowany produkt jest pełen konstrukcyjnych kompromisów i jak kilka linijek wcześniej zaznaczyłem, stawia na funkcjonalność przy ciekawym efekcie brzmieniowym, co wydaje mi się bardzo wiele tłumaczy. Kolejnym, interesująco rysującym w kwestii reprodukcji fonii pretendenta do laurów przykładem muzycznym tego testu był może nie w pełni bezkompromisowy, ale już dość szybki free-jazz ze stajni Jona Zorna i jego produkcji „Masada Live In Sevilla 2000”. Tak, słychać było pewne niedostatki w przenikliwości dęciaków, ale nie odebrałem tego w domenie zła, tylko uwarunkowanej ograniczeniami konstrukcji innej estetyki prezentacji. Ale jak to zwykle bywa, to co gdzieś przynosi mały niedosyt, w innym aspekcie pozwala wprowadzić dodatkową dawkę cech pozytywnych. Chodzi o fakt bonusowego wysycenia dźwięku saksofonu, co podczas pełnych ekspresji ataków stroika przez narząd oddechowy Jona Z pomagało mu zwiększyć siłę dźwiękowego rażenia tego instrumentu. Kto lubi tego typu granie, wie, jak potrafi zaczarować słuchacza nisko schodzący i gęsty w swym brzmieniu sax. Oczywistym następstwem oscylowania wokół przyjemnego, ale jednak krągłego i nieco solidnego w masie dźwięku było jego delikatne spowolnienie. Ale na usprawiedliwienie dodam, że gdy do głosu dochodził pełen skład muzyków, bijąca od sposobu na dźwięk spójność Micromegi pozwalała zapomnieć o tych mankamentach. Powiem więcej, jeśli ktoś kocha podobne klimaty, z łatwością będzie mógł się skupić się na tym, co mają do przekazania z pozoru grający każdy na swą modłę artyści. Ok. Dwa nurty i każdy co prawda inaczej, ale coś w sobie miał. Zatem gdzie widziałbym największy, nie do końca pożądany wpływ sznytu grania urządzenia znad Loary? Według mnie najbardziej czułą jest muzyka elektroniczna. Owszem, pomoże w wydobyciu najniższych, z założenia artysty snujących się po podłodze niskich pomruków, ale w zamian możemy zbyt wiele utracić w tak ważnym dla wszelkich przesterów górnym paśmie. Osobiście nie widzę w tym problemów, gdyż bardzo rzadko słucham podobnych tworów, ale miłośnicy wszędobylskiego świstania i wiecznych zniekształceń mogą trochę kręcić nosem. Jednak i tutaj widzę bardzo łatwą do zrealizowania alternatywę, jakimi są przecież kolumny i okablowanie. Moje graty i druty stawiają na wyrafinowanie w każdym aspekcie, a przecież wystarczy nabyć orędowniczki przejrzystości i teoretycznie wszelkie mankamenty powinny samoistnie odejść w niebyt. I powiem Wam, że to najprawdziwsza prawda, tylko okupiona bezwzględną jakością dźwięku. Ale powtarzając wcześniej użytą maksymę przypomnę: nie oszukujmy się, to jest sprzęt do sprawiania przyjemności ze słuchania, a nie szukania świętego Grala.

Gdy testowana platforma wydająca dźwięki zawitała w moje progi, trochę obawiałem się zaliczenia powtórki z rozrywki, czyli jeśli coś jest do wszystkiego, to najczęściej do niczego. Tymczasem nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo jestem kontent, że mimo sporej odległości do dźwięku, za który oddałbym życie, biorąc pod uwagę cenę, minimalizm i funkcjonalność w korelacji z tym co za sprawą Micromegi M-One 100 udało mi się przeżyć, cały przebieg testu jestem w stanie określić jako kilkanaście wspólnie spędzonych, przyjemnych wieczorów. To zaś wyraźnie pokazuje, iż ktoś skazany na pozytywną decyzję lokalizacyjną małżonki i co czasem jest bardzo ważne, nieco ograniczają go kwestie finansowe, dzięki podobnym produktom dostaje istne światełko w tunelu. Nie wiem, jak odbierzecie ten produkt Wy, ale ja reasumując wszelkie za i przeciw bez najmniejszych obaw o podejrzenie lokowania produktu zachęcam do jego posłuchania, a może okazać się, iż przyszedł czas na zdroworozsądkowe przewietrzenie stolika ze sprzętem.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Focal Polska FNCE S.A.
Cena: 16 999 PLN

Dane techniczne:
Moc:2 x 100W / 8Ω, 2 x 200 W / 4Ω
Odstęp sygnał/szum: 106 dB (wejścia cyfrowe), 103 dB XLR, 100 dB RCA, >75 dB phono MM
Czułość wejść analogowych:
– liniowe: 1.4 VRms (1MΩ)
– MM 12mVrms (47kΩ)
– MC 1.2mVrms (110 Ω),
Obsługiwane sygnały:
– Toslink: 24bit/192kHz PCM
– COAX SPDIF, AES-EBU: 32bit/768kHz PCM
– USB: 32bit/768kHz PCM, 11.2MHz DSD/DSD-DoP
Impedancja wyjściowa: 15mΩ
Współczynnik tłumienia: 500
Zniekształcenia THD (8Ω@1kHz): < 0,005%
Pobór mocy: 1 W (standby), 140 W (2 kanały 1/8 mocy max przy 8Ω)
Wymiary (D x S x W): 43 x 35 x 5,6 cm
Waga: 9 kg

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA