Opinia 1
Jak w każdej dziedzinie życia, tak i w naszym hobby rozróżniamy postaci bardzo znane i prawdziwe legendy. Co oznacza każde z przecież dość bliskich sobie określeń? Otóż z punktu widzenia rozpoznawalności temat wygląda bardzo podobnie, bowiem obydwie osobowości są na ustach wszystkich. Jednak drobna różnica w nazewnictwie sprawia, że osobnik mogący pochwalić się mianem legendy dla wielu ludzi staje się obiektem kultu, czyli tłumacząc z polskiego na nasze, bez względu co wyjdzie spod jego rąk znajduje rzesze nabywców zdecydowanych na zakup niemalże w ciemno. I nie ma znaczenia, że konkurencja czasem potrafi wdrożyć w życie coś na tym samym poziomie jakościowym, po prostu wierni fani marki zdając się na wiedzę swojego guru, są spokojni o jakościowy finał często spontanicznie dokonanego zakupu. Kto zasłużył sobie na tak pochlebny wstępniak? Naturalnie Dan D’Agostino, niegdyś kojarzony z amerykańską kultową marką Krell, zaś obecnie od kilku lat tworzący dzieła sztuki – dosłownie i w przenośni – już pod swoim nazwiskiem. I robi to na tyle owocne, że dosłownie każdy produkt w momencie pojawienia się na rynku nosi cechy co najmniej bardzo dobrego, jeśli nie wyjątkowego, z czym mieliśmy okazję przekonać się na własnej skórze podczas testu końcówki mocy Progression Stereo. Co tym razem trafiło na nasz tapet? Zapewniam, że coś wyjątkowego. A konkretnie para pięknych wizualnie, monofonicznych wzmacniaczy mocy z najnowszej serii D’Agostino Momentum M400 MXV, które ze sporym wysiłkiem logistycznym dostarczył do zaopiniowania stacjonujący w Łodzi Audiofast.
Nie ma się co oszukiwać, pośród audiofilskiej populacji nie znajdziemy takiej osoby, której tytułowe końcówki mocy nie zauroczyłyby wizualnie. To istne dzieła sztuki użytkowej, bowiem obudowa rzeczonych piecyków została wykonana ze szczotkowanego aluminium – główna część korpusu i miedzi – w celach lepszego odprowadzania ciepła nawiercone pionowymi otworami, zlokalizowane na bokach radiatory. Zapewniam, zdjęcia tego w stu procentach nie oddają, ale zderzeniu osobistym naprawdę ciężko jest od nich oderwać wzrok. Tym bardziej, że jakość wykonania jest na najwyższym światowym poziomie. Ogólna aparycja M400-ek oparta jest na stosunkowo niskim, wykończonym w naturalnym kolorze glinu froncie płynnym łukiem przechodzącym w dość głęboką połać również srebrnej, poprzecinanej poprzecznymi otworami górnej części obudowy oraz wspominanych, zorientowanych na zewnętrznych flankach, zmyślnych designersko, mieniących się poświatą czerwonego złota wymiennikach ciepła. Jeśli chodzi o wskaźnikowo-przyłączeniowe wyposażenie, awers krocząc tropem poprzednich konstrukcji Dan-a zwieńczony jest swoistą ikoną tej marki, czyli z jednej strony majestatycznym, a z drugiej zaprojektowanym z przywiązaniem do najdrobniejszego detalu, swoistym cyferblatem wskaźnika poziomu oddawanej mocy, zaś plecy spełniając dość proste zadanie jedynie wzmacniania sygnału audio, może pochwalić się li tylko wejściem sygnału XLR, pojedynczym zestawem terminali kolumnowych, gniazdem zasilania, guzikiem regulującym jasność świecenia okienka na froncie i dwoma gniazdami mini-jack triggera 12V. Jak widać, to naprawdę w każdym aspekcie jest majstersztyk. Ale to nie koniec dobrych wiadomości, gdyż idąc na przekór zapędom producentów high end-owych konstrukcji, za to wykonując ukłon w. stronę piewców minimalizmu, końcówki są bardzo kompaktowe, a przez to ustawne. Jednak niech nie zmyli Was ten wygląd, ponieważ zamierzenie, czyli w celach skutecznej walki z wydzielanym ciepłem i szkodliwymi dla pracy układów elektrycznych wszędobylskimi wibracjami są bardzo ciężkie. Odnosząc się do najbardziej interesujących potencjalnego użytkownika technikaliów, wspomnę jedynie o oddawanej mocy, czyli zawartym w nazwie konstrukcji podstawowym poziomie 400W/8Ohm oraz podwojeniu wyniku w trybie 4 Ohm. Ewidentnie widać, że kolokwialnie mówiąc, jest czym dmuchnąć.
Gdy dotarliśmy do najważniejszej części spotkania, przyszedł czas na przybliżenie Wam, jak jankeskie piękności wypadły w sferze sonicznej. Po pierwsze – czy udźwignęły spore gabarytowo i z uwagi na ilość zastosowanych przetworników niełatwe do wysterowania Gaudery? Zaś po drugie – w jaki sposób (czytaj, na co kładły szczególny nacisk) wizualizowały dziejące się w przestrzeni wydarzenia muzyczne? Jak wskazują parametry, są bardzo mocne, jednak jak to w realnym życiu bywa, często konstruktor w odezwie do nabywcy wiadrami leje wodę, co zderzenie z zastaną konfiguracją sprzętową natychmiast brutalnie weryfikuje. Ale spokojnie, nie z Danem D’Agostino takie numery. M400-ki zamiatały R-11-mi jak chciały. Raz majestatycznie, zaś innym razem brutalnie, a wszystko zależało jedynie od słuchanego w danym momencie repertuaru. W jakiej estetyce? I tutaj ciekawostka. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu pierwsze co rzucało się w uszy, to obfity, pełen energii, jednak bez zbytniego rozpasania bas. Jednak na tyle dobrze podany, że nie podbijał szkodliwie zbytniego nasycenia środka pasma, przez co przy wsparciu bardzo lotnych górnych rejestrów muzyka aż tryskała tak ważną dla pokazania jej piękna swobodą wybrzmiewania i co dla mnie jest szczególnie istotne, stroniła od poczucia siłowej prezentacji. Obcowanie z każdym, nawet rockowym repertuarem bez efektu nachalności dla wiedzącego o co chodzi w dobrym dźwięku melomana zazwyczaj jest konfiguracyjnym priorytetem i muszę powiedzieć, że konstrukcje Dan-a bez problemu sobie z tym radziły. Co prawda w stosunku do stacjonującego u mnie Gryphona z mniejszym naciskiem na soczystość centralnego wycinka pasma. ale myślę, że to działanie zamierzone, aby przy gęstym podaniu najniższych rejestrów najzwyczajniej w świecie nie przesadzić w wagą dźwięku. Finalnie muzyka brzmiała minimalnie jaśniej, ale nadal bez oznak nadpobudliwości, stwarzając wrażenie jedynie innego, a nie gorszego spojrzenia na ten sam materiał. Co to znaczy innego?
Weźmy pierwszy z brzegu krążek szaleńczych popisów panów od elektryki, czyli AC/DC z płytą „High Voltage”. Materiał jak w zwyczaju miały tego rodzaju realizacje rockowe, dość jasno zrealizowany, a mimo to bez krzykliwości w zakresie wokalistyki i blasku blach perkusisty, za to wspominany zastrzyk masy niskich tonów powodował, że muzyka bardzo zyskiwała na pokazaniu niezbędnej do zrozumienia jej fenomenu ściany energii. Atak, szybkość i masa nie pozostawiały złudzeń, że Dan tworząc tytułowe „piecyki” brał pod uwagę tego rodzaju występy. Występy bez których, nie oszukujmy się, bez względu jak na to patrzą niektórzy, świat muzyki byłby bardzo ubogi.
Innym, fajnie pokazującym możliwości naszych bohaterek krążkiem była twórczość Nick-a Cave’a z formacją Bad Seeds „Tender Prey”. Tym razem nie chodziło o sprawdzenie potęgi spektaklu, tylko ocenę projekcji wokalistyki. Przecież wspominałem o innym podejściu do zakresu środka pasma 400-tek w stosunku do mojego wzmocnienia, co w skrajnych wypadkach mogłoby odbić się przysłowiową, bo sztucznie odchudzającą najbardziej przyjazny naszemu słuchowi ludki głos, bolesną czkawką. Tymczasem i tutaj wszystko wypadło na miarę segmentu High End-u. Co prawda bez na dłuższą metę lubianego przeze mnie lekkiego podkręcania tego zakresu esencją, ale mimo wszystko nadal angażująco. Na tyle intrygująco, że nie tylko ten, ale również drugi, stojący na półce krążek przeleciały od dechy do dechy.
Na koniec mój konik w postaci lekkiego free-jazzu spod znaku Paul Motian Trio „Le Voyage”. Dla tego rodzaju muzyki bardzo istotna jest swoboda wizualizowania materiału w eterze. Akurat w tym przypadku nie mamy natłoku dęciaków, które w momencie nawet najmniejszej przyduchy lub wysilenia ogniskowania na wirtualnej scenie zwyczajnie się duszą i zlewają w jedną papkę, ale co jakiś czas mające na tym krążku swoje jakże brzemienne w skutkach artystyczne 3 grosze, pojedyncze instrumenty muszą być nie tylko wolne od wspomnianej przywary, ale również oferować odpowiedni pakiet energii. I co? Jestem wręcz pewien, że bez tego, co oferuje opiniowany set wzmocnienia nie zaliczyłbym choćby tak fenomenalnego popisu kontrabasisty. Podobnie do popisów rockmanów pokazał nie tylko świetny atak i uderzenie masą, ale również detal w postaci palca na strunie, samą strunę i wielobarwność kłębiących się w pudle rezonansowym niskich rejestrów. Przyznam szczerze, tak dawno nie słuchałem tej płyty, że gdy teraz dość przypadkowo wylądowała w repertuarze testowym, mimo kilkukrotnego odsłuchu podczas wizyty amerykańskiej myśli technicznej z pewnością będzie jedną z pierwszych w kolejnych procesach testowych. Tak, tak, to było wręcz zjawisko na miarę przysłowiowej kropki nad „i” tego starcia.
Uff. Dotarliśmy do finału. A jeśli tak, moim zadaniem jest zaproponować grupę docelową dla opisywanych komponentów. Czy będę miał problem? Bynajmniej, bowiem ich możliwości wysterowania nawet najtrudniejszych kolumn, pokazanie muzyki w świetle swobody z fajnie zaznaczonym pulsem niskiego zakresu oraz ogólna aparycja są na tyle uniwersalne, że o być, albo nie być tytułowych monofonicznych końcówek mocy Dan D’Agostino Momentum M400 MxV decydować będą jedynie niuanse. I to naprawdę drobne typu: dopasowanie soniczne do zastanej elektroniki – zbyt jasna może spowodować zbytnią lekkość prezentacji, a z drugiej strony przysadzista szkodliwie ją spowolnić oraz zwyczajne widzimisię mającego średnie pojęcie o poprawnym brzmieniu systemu potencjalnego klienta. To źle? Nic z tych rzeczy, po prostu życie i jego nieobliczalność. Jedno jednak jest pewne. Jeśli to co przez lata udało Wam się dobrze zestawić, w żadnym aspekcie nie przekracza dobrego smaku, wpięcie rzeczonych końcówek mocy powinno sprawić, że muzyka zyska na oczekiwanej radości wizualizowania się w okowach Waszych domostw. A chyba o to w naszej zabawie chodzi.
Jacek Pazio
Opinia 2
W dobie szalejącego eko-terroryzmu, populizmu, czy wręcz zwykłej głupoty, downsizingu, cierpiących na chroniczny samozapłon elektryków, zaprzestaniu produkcji rasowych muscle-carów (V12 i V8-ki podobno są niepoprawne politycznie), D-klasowych końcówek mocy, zasilaczy impulsowych i innych, niekoniecznie egipskich, plag nader skutecznie uprzykrzających nam życie wszystko wskazuje na to, że ostatnim bastionem normalności jest … High-End. Tak, tak ten sam High-End, który odleciawszy cenowo w stratosferę wykształcił w sobie zaskakująco skuteczny układ immunologiczny chroniący go jeśli nie przed wszystkimi, to przed znaczną częścią ww. psujących krew w żyłach „–izmów”. Nadal królują w nim strzeliste kolumny i potężne, kilkusetwatowe wzmacniacze, których inaczej niż na euro-paletach transportować nie sposób a do ustawienia w docelowym miejscu przezorny audiofil trzyma na podorędziu jeśli nie paleciaka to przynajmniej niewielką suwnicę bramową. Dlatego też, gdy tylko otrzymujemy list przewozowy z informacją, iż właśnie wyruszyło do nas coś „Made in USA” czujemy przyjemne mrowienie w końcówkach palców. I tak tez było tym razem, gdy po ponad trzech latach po niżej urodzonej i stereofonicznej końcówce mocy z serii Progression przyszła wreszcie pora na danie główne, czyli przedstawicieli linii Momentum – zaskakująco kompaktowe i przy tym „mocarne” monobloki M400 MxV, które sygnuje nie kto inny a sam legendarny Dan D’Agostino.
O ile jednak wspomniany we wstępniaku Progression Stereo łączył w pełni spodziewaną majestatyczną monolityczność bryły z nieco industrialnym chłodem polerowanego aluminiowego korpusu, to bliźniaki Momentum, pomimo zauważalnie skromniejszej postury już od pierwszego rzutu gałką zachwycają wręcz perfekcyjnym połączeniem polerowanego aluminium (do wyboru jest dystyngowana czerń i surowe srebro) i ciepłego złota miedzianych boków. Dodając do tego bezwstydnie wyeksponowane charakterystyczne steampunkowo-zegarmistrzowskie (inspirowany ręcznym zegarkiem Breuget z 1783r.), łypiące kryptonitową zielenią cyklopie oko ze wskaźnikiem oddawanej mocy, który traktować należy głównie w kategoriach czysto dekoracyjnych, gdyż do prezentowanych przez niego wartości lepiej nie przykładać większej wagi, niejako od progu wiemy, że jesteśmy w pierwszej klasie i to tej zazwyczaj li tylko oglądanej na reklamówkach Air Emirates a nie naszego przaśnego PKP. Włącznik główny umieszczono tuż pod przednią krawędzi.
Stanowiąca monolit z płynnie w nią przechodzącym frontem płyta górna została suto ponacinana, co patrząc na deklarowaną moc jaką dysponują tytułowe, pracujące w klasie AB monosy nie powinno nikogo dziwić. Rzut oka na rewers również nie rozczarowuje, gdyż znajdujemy tam dokładnie to, czego po rasowej końcówce można się spodziewać. W niewielkim wykuszu umieszczono pojedyncze terminale głośnikowe o solidnych, acz niezbyt ergonomicznych, o ile tylko nie używamy stosownego klucza nasadowego terminale głośnikowe akceptujące wyłącznie zakonfekcjonowane widłami przewody (gołe teoretycznie też, ale prawdę powiedziawszy nie znam żadnego high-endowca z „golasów” korzystającego), wejście XLR i zintegrowane z komora bezpiecznika gniazdo zasilające IEC. Listę zamyka przelotka triggera i hebelkowy przełącznik intensywności iluminacji frontowego bulaja.
Przechodząc koleją rzeczy do trzewi na wstępie pozwolę skupić się na tym co poniekąd widać gołym okiem, czyli imponujących i cieszących ów zmysł (czyli wzrok) masywnych, pełniących rolę ścian bocznych miedzianych radiatorach. Jak z pewnością zdążyliście Państwo zauważyć próżno szukać w nich charakterystycznych nastroszonych piór wspomagających oddawanie ciepła powstałego podczas pracy przytwierdzonych do nich tranzystorów na zewnątrz. Jasnym zatem jest, że nawet biorąc pod uwagę wyższą aniżeli w przypadku aluminium przewodność cieplną, takie gładkie puce nie sprostałyby powierzonemu im zadaniu, tym bardziej, że oprócz ww. kratki na płycie górnej 400-ki nie posiadają żadnej innej, w tym wymuszonej wentylacji. Dlatego też ich konstruktorzy zastosowali pionowe, biegnące przez całą wysokość miedzianych bloków, dysze o zmiennych średnicach będące autorską wariacją nt. rurki Venturiego. Dzięki temu zasysane spod „podwozia” chłodne powietrze krąży w nich znacznie żwawiej aniżeli w zwykłych „odwiertach” o stałej średnicy. A co skrywają przed wzrokiem ciekawskich wnętrza naszych gości? Po pierwsze każdy z monobloków może pochwalić się zestawem przytwierdzonych do ścian bocznych czternastu par tranzystorów bipolarnych NJW3281G/ NJW1302G zdolnych oddać 400 W przy 8Ω, 800 W przy 4Ω i 1 600 W przy 2Ω. Warto też wspomnieć, iż pierwotnie przeznaczono je do flagowych Relentlessów. Jednak lwią część komory głównej zajmuje monstrualny 2 200VA transformator toroidalny, któremu towarzyszy bateria ośmiu kondensatorów o pojemności 12 000 μF. I tu drobna dygresja, gdyż prawdę powiedziawszy nieco dziwi, przynajmniej mnie, brak jakiegokolwiek ekranowania o szczelnym, zalanym żywicą sarkofagu nawet nie wspominając. Znajdujące się w sekcji wejściowej układy napięciowe to z kolei rozwiązania niejako przetransplantowane z topowej linii Relentless.
Wpięcie w tor pary Dan D’Agostino Momentum M400 MxV najdelikatniej rzecz ujmując przywraca wiarę w przyszłość populacji homo sapiens, poprzez powrót do … przeszłości. Do czasów, gdy Ford Mustang przypominał swojego protoplastę a nie spuchniętego od botoksu Priusa, zamówienie steka w restauracji nie wywoływało społecznego ostracyzmu, mleko było od krów a nie z owsa, bądź migdałów, faceci byli facetami, którzy ewentualne różnice poglądów wyjaśniali ze swoimi interlokutorami kilkoma strzałami bynajmniej nie otwartej, a zaciśniętej w pięść dłoni a potem szli z nimi na szklaneczkę czegoś mocniejszego, a przepuszczenie kobiety w drzwiach i/lub ustąpienie jej miejsca nie skazywało na zarzuty o szowinizm, ocieplanie klimatu i całe zło obecnego świata. Krótko mówiąc wysokooktanowa klasyka gatunku i amerykańskiego stylu jazdy, gdzie nawet delikatne muśnięcie pedału przyspieszenia niejako z automatu wgniata w fotel i wywołuje uśmiech, który po kilkugodzinnym odsłuchu trzeba korygować niemalże chirurgicznie. Jednak w porównaniu z poprzednikiem, czyli niżej urodzonym Progression Stereo pewnego rodzaju „żylastość” i lekka nadpobudliwość ewoluują w tej odsłonie w kierunku nadal opartej na mocy i potężnym kopnięciu, lecz jednak niezaprzeczalnej finezji i wyrafinowaniu a do głosu dochodzą stricte ornamentacyjne akcenty. Nie oznacza to bynajmniej jakieś rewolucyjnej wolty, w ramach której D’Agostino zamiast dotychczasowego zapatrzenia w brutalizm pozwolił sobie na gorący romans z barokiem, lecz słyszalne, acz jedynie delikatne odejście od pewnych ekstremów i zbliżenie się do szerokorozumianego mainstreamu estetycznej może nie tyle uniwersalności, co … perfekcji . Jeśli bowiem na nagraniu znajduje się ognisty i zarazem pełen niuansów i smaczków riff, to oprócz jego miażdżącej potęgi i ognistej mocy, którą fundował Progression tym razem otrzymujemy jeszcze apokaliptyczne piękno niszczycielskich płomieni z wszelakiej maści refleksami, półcieniami i takim bogactwem barw, przy którym rasowy, znaczy „trójkolorowy” (rozróżniający trzy kolory), samiec alfa czuje się równie zagubiony jak przedstawicielka najstarszego zawodu świata przed konfesjonałem. Przesadzam? Cóż, może i licentia poetica na takowe naginanie rzeczywistości by i pozwalała, jednakże staram się trzymać faktów. Tym samym, skoro producent nie szczędził starań, by tytułowe monosy mogły pochwalić się niebagatelną mocą 800W (redakcyjne Gaudery są znamionowo 4Ω), to chociażby przez szacunek dla pracy Dan-a nie mogłem odmówić sobie przyjemności chociażby spróbowania wykorzystania znacznej ich części sięgając zarówno po brutalny, acz niepozbawiony melodyjności, szwedzki death-metal w postaci „Descent” – najświeższego wypustu wywodzącej się z Eksjö formacji Orbit Culture, jak i zapuszczający się w niepokojące obszary infradźwięków, eksplorujący tak szeroką gamę muzycznych nurtów jak noise, glitch, czy industrial „Heap of Ashes” Sleep Party People. Efekt? Równie porażający i zarazem piękny w swej ostateczności jak erupcja Etny. Otrzymywaliśmy bowiem ten stopień realizmu, przy którym ewentualne uwagi natury sonicznej kierowane są w kierunku nawet nie samych nagrań, co wykonawców a sprzęt je reprodukujący wydaje się pełnić rolę co najwyżej służebną, nie mając praktycznie żadnego wpływu na postrzegany efekt finalny. Począwszy od pełnej, absolutnej wręcz kontroli nawet najniższych składowych, poprzez ich zjawiskowe zróżnicowanie po taką namacalność źródeł pozornych, że podczas odsłuchów co bardziej rozrywkowych zespołów co i rusz nerwowo łypałem okiem w kierunku barku, czy przypadkiem któryś z wydzierganych szarpidrutów nie próbuje uszczuplić jego zasobów.
Na nieco bardziej strawnym dla ogółu materiale, jakim niewątpliwie jest „Church Of Imagination” Karin Park, czy nader intensywnie ostatnimi czasy przeze mnie eksploatowany „Cairo Jazz Station” Abdallaha Abozekry’ego, Ismaila Altunbasa, João Barradasa i Lorisa Leo Lari’ego do głosu doszło jeszcze zupełnie naturalne, przynajmniej na tym pułapie jakościowym skupienie. Jednak nie na zasadzie wyodrębnienia frontmana i skierowania na niego wszystkich świateł, lecz bardziej na poziomie niemalże … molekularnym, kiedy poziom zagłębienia słuchacza w tkance muzycznej zależy tylko i wyłącznie od jego chęci poznawczych. Czyli kiedy za jednym razem może jedynie dotyczyć kontemplacji spójności całości aparatu wykonawczego, to nic nie stoi na przeszkodzie, by po chwili zapuścić się w ostatnie rzędy orkiestrionu i śledzić poczynania rezydujących tamże instrumentalistów. Co prawda o realizmie już wspominałem, więc w tym miejscu jedynie nadmienię, iż ów efekt nie jest pochodną stosunkowo prostego zabiegu wypchnięcia wokali i pierwszoplanowych instrumentów, lecz oddania ich naturalnych gabarytów i soczystości tkanki wypełniającej okalających je kontury. I tu dochodzimy do sedna geniuszu Momentum M400 MxV, bowiem pomimo ponadprzeciętnej dynamiki, energetyczności, rozdzielczości i intensywności doznań nie mają one nawet śladowych tendencji do przejaskrawiania, czy też sztucznego wyolbrzymiania reprodukowanych składowych. Nie działają na zasadzie szkła powiększającego a raczej płynnie operują głębia ostrości zarezerwowaną dla najlepszych „stałek”.
Choć nikt nigdy nie próbował wmówić nam, że „zabawa” w High-End jest lekka, łatwa i przyjemna, to tak po prawdzie powyższy segment rynku, który bezapelacyjnie reprezentują monobloki Dan D’Agostino Momentum M400 MxV właśnie takich, wyłącznie pozytywnych doznań dostarcza. Pal sześć noszenie, zawiłą kabelkologię, czy długie godziny poświęcone na optymalizację i precyzyjne dopasowanie poszczególnych elementów misternej układanki ze sobą. Problemy zaczynają się jednak piętrzyć w momencie, gdy takowe składowe z własnego systemu trzeba po testach wypiąć i odesłać dystrybutorowi. A wypięcie Momentum M400 MxV okazało się równie bolesne, co ekstrakcja górnej szóstki i to bez znieczulenia. Niby wystarczyło, oczywiście czysto umowne „solidne szarpnięcie”, jednak powstała rana tym razem zaskakująco długo i boleśnie przypominała o ubytku. Jeśli więc rozglądacie się Państwo za amplifikacją z okolic 400 – 500 tys. PLN, to gorąco zachęcam do zapoznania się. Jeśli jednak walorów brzmieniowe sygnowanych przez Dana D’Agostino chcielibyście zasmakować ot tak przelotnie, z czystej ciekawości, to tylko nieśmiało przypomnę, iż to ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła. A gwarantuję Wam, że po zakończeniu tego niby niezobowiązującego romansu z amerykańskimi bliźniaczkami, powrót do czegokolwiek niższego od nich klasą właśnie tam Was zaprowadzi.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Dystrybucja: Audiofast
Producent: Dan D’Agostino Master Audio Systems, LLC
Cena: 449 720 PLN (para) + 11 250 PLN Momentum floor stand (opcja)
Dane techniczne
Moc: 400 W @ 8Ω; 800 W @ 4Ω; 1,600 W @ 2Ω
Zniekształcenia THD: 400 W @ 8Ω 0.09% @ 1 kHz
Pasmo przenoszenia: 1 Hz to 200 kHz, -1 dB 20Hz – 20 kHz, ±0.1 dB
Odstęp od zakłóceń S/N: -115 dB, nieważony
Impedancja wejściowa: 1MΩ
Impedancja wyjściowa : 0.11Ω
Wejścia: 1 wejście zbalansowane XLR (mono)
Kolor: Srebrny lub czarny, inne dostępne na zamówienie
Wymiary (S x G x W): 31.75 x 54.61 x 13.34 cm.
Waga: 43,09 kg/ szt.
Najnowsze komentarze