Opinia 1
Jestem święcie przekonany, że będąca w centrum naszych dzisiejszych zainteresowań duńska marka Vitus jest rozpoznawalna praktycznie przez każdego, choćby minimalnie zorientowanego w temacie iście high end-owego grania melomana, czy audiofila. Mało tego. To na tyle ugruntowany na polskim rynku byt, że na naszych łamach jako bohater testu pojawiał się już bodajże czterokrotnie. Za każdym razem jakość wyniku sonicznego znakomicie korelowała z zajmowanym przedziałem cenowym, jednak co istotne, konsekwentnie w oparciu o ogólny sznyt firmowego brzmienia. Jaki? Bardzo uniwersalny w postaci usadowienia muzyki w estetyce barwy, mocnego dolnego rejestru i okraszenia całości unikającymi chadzania swoimi drogami, dobrze skrojonymi wysokimi tonami. I gdy wydawałoby się, że jeśli oferuje się coś uniwersalnego, można siąść na laurach odcinając przysłowiowe kupony, to u Ole Vitusa takie numery nie przejdą. Powodem jest jego niespokojna dusza, która nie pozwala mu pójść na łatwiznę i od jakiegoś czasu bazując na dotychczasowych doświadczeniach odświeża swoją ofertę poprawionymi technicznie modelami, z grona których z jednym, w postaci rozpoczynającej ofertę integry RI-101 mkII mieliśmy przyjemność już się spotkać. Efekt końcowy w stosunku do protoplasty był na tyle zaskakująco pozytywny, że tym razem poprosiliśmy katowicki RCM o flagową stereofoniczną końcówkę mocy MP-L201, którą w recenzenckim boju wspierać będzie dedykowany przedwzmacniacz liniowy MP-S201.
Wszyscy wiemy, jak ważna oprócz jakości oferowanego dźwięku jest rozpoznawalność produktów. To zaś sprawia, że wiele z nich podobnie do rzeczonego projektu Vitus Audio opracowało nie tylko dobrze prezentującą się, ale również idealnie spójną unifikację obudów. Chodzi o fakt analogicznego powielania tego samego wzoru najważniejszej części obudowy – w tym przypadku awersu – bez względu na jego wielkość, jedyne pozostawiając pole do potencjalnych różnic w kwestii determinowanego zadaniami danego urządzenia manualno-przyłączeniowego wyposażenia oraz wyglądu górnej i bocznej części obudowy – wzmacniacz na dachu w serię grawitacyjnych otworów wentylacyjnych ma zgrabnie wkomponowane logo marki i naturalne dla tego typu konstrukcji stanowiące boczne płaszczyzny radiatory. Jak sugerują fotografie, w przypadku awersu naszego bohatera mamy do czynienia z przedzielonymi pionową wstawką z czarnego akrylu dwoma płatami grubego aluminium. Wydawałoby się, że projekt jest banalny, jednak patrząc na dramatyczne różnice wielkości występujących dzisiaj produktów ewidentnie widać, iż mamy do czynienia z fenomenalną uniwersalnością. Chodzi mianowicie o fakt znakomitego wizualnego odbioru średniej wysokości dwóch części przedwzmacniacza – z konstrukcji do osobnej, pełnoprawnej i identycznej jak serce urządzenia obudowy wydzielono zasilacz, jak i monstrualnie wysokiej, mogącej jawić się jako nudny monolit końcówki mocy. Nie wiem, jak to się dzieje, ale projektant znakomicie ukrył nie tylko ich różnice, ale również rozmiarowy rozmach wzmacniacza, dlatego dostarczony do testu zestaw od strony tak estetycznej, jak i akceptacji gabarytów jest bardzo przyjazny wizerunkowo. Jeśli chodzi o wyposażenie naszych bohaterów, centralna część awersu obydwu składowych przedwzmacniacza (czarny akryl) została uzbrojona w kolorowy wyświetlacz, zaś boczne płaszczyzny w sześć w przypadku głównego komponentu (usadowione po trzy na każdej z nich) i dwa w zasilaczu (analogicznie do pre) guziki funkcyjne. W temacie tylnych ścianek S201-ki, jako realizuję założeń układu dual-mono bardzo bogatą baterię wejść i wyjść liniowych w standardach RCA/XLR oraz łączące wielopinowe gniazda zasilania jego serca rozlokowano wokół centralnie umieszczonego zacisku uziemienia, natomiast w zasilaczu jedynie dwóch okrągłych terminali oddających energię elektryczną wokół zintegrowanego z głównym włącznikiem i bezpiecznikiem gniazda zasilania. Analizując ten temat w odniesieniu do końcówki mocy, front podobnie do sterownika jest ostoją bursztynowego wyświetlacza i sześciu identycznie usadowionych guzików sterujących, natomiast tył zorientowanych poziomo trzech gniazd IEC (dwa zewnętrzne do każdej z końcówek mocy na każdy kanał osobno oraz centralne do elektroniki sterującej), poniżej wyposażonych w sprzęgiełka ustalających odpowiednią siłę dokręcania zacisków kolumnowych od Furutecha i na samym dole trzech wejść dla sygnału analogowego (zewnętrzne lewy i prawy kakał i centralne jako mono w przypadku wykorzystania dwóch tego typu końcówek mocy jako monoblok na każdą z kolumn). Wieńcząc część opisową budowy dzisiejszych głównych graczy dodam jedynie, iż w komplecie startowym przedwzmacniacz liniowy jest wyposażony w uniwersalny, bo obsługujący pełną gamę produktów Vitusa pilot zdalnego sterowania, natomiast końcówka mocy oferuje dwa sposoby pracy. Jedna to inteligentna klasa A (przy stałej mocy 25W/8Ohm resztę zapotrzebowania energii dzięki zaawansowanym układom elektronicznym urządzenie realizuje skokowo), a druga mocarna, bo oddająca 700W/8Ohm na kanał klasa A/B.
Zanim przejdę do clou programu, zaznaczę, iż w moim przypadku proces testowy przebiegł pół na pół w pełnej konfiguracji z preampem i końcówką solo. To było zamierzone działanie, gdyż pozwalało potwierdzić może nie zero-jedynkową, ale w wielu aspektach bardzo istotną zasadność użytkowania z pozoru zbędnego w torze audio przedwzmacniacza liniowego. Sam niegdyś korzystałem z pełnej konfiguracji wzmacniającej sygnał i dzięki takiemu działaniu kolejny raz potwierdziłem „nausznie”, co obecnie korzystając jedynie z regulowanego wyjścia z przetwornika, w pewnym sensie oddaję. Co takiego? Oczywiście nie dramatycznie, jednak pewnego rodzaju spójność prezentacji w domenie plastyki i ostrości rysunku przekazu muzycznego. A dokładnie chodzi o równowagę pomiędzy miękkością oddania środka pasma z ukazaniem podobnej estetyki w naturalnie dobrze kontrolowanych niskich tonach. Bez „liniówki” na chwilę obecną hołubiony przeze mnie wybór stygmatyzuje wyczuwalna – w zderzeniu jeden do jeden – różnica krawędzi wspomnianych zakresów. Gdy centrum pasma akustycznego kipi energią podsycaną przyjemną w odbiorze krągłością, zakresy dolny i górny oczywiście w żadnym stopniu niemęcząco, ba po krótkiej akomodacji nawet bardzo pożądanie, ale jednak zdradzają odmienność estetyki wykończenia dźwięków na korzyść większej dokładności. To źle? W wartościach bezwzględnych teoretycznie tak, jednak ja odbieram to jako świadomy, naprawdę minimalnie naciągający fakty na moją modłę kompromis, a nie zło w czystej postaci. Przecież to ma się nam podobać, a nie w duchu politycznej poprawności podczas obcowania z muzyką poddawać się procesowi masochizmu. Jednak zaznaczam, to są swoiste niuanse, co niestety na oferowanym przez zestaw Vitusa poziomie dla wielu mogą urastać do miana wyboru pomiędzy dobrem, a złem.
Kolejnym tematem podwójnej próby sparingu z Vitusem było przekonanie się, jak na finalne brzmienie systemu dramatycznie wpływa poziom sygnału wyjściowego z przetwornika 2V vs 6V. Przy niskim mamy analogiczną sytuację jak przy zastosowaniu przedwzmacniacza. Przekaz staje się spójny w klimacie energii, plastyki i rysunku każdego podzakresu. Natomiast przy wysokim, jakby „przesterowując” sygnał wejściowy w końcówce natychmiast wzmacniamy wyrazistość skrajów pasma, dzięki czemu uzyskujemy znakomitą twardość i ostrość podania basu oraz idące w sukurs temu znacznie wyraźniejsze, a przez to bardziej zjawiskowe, bo naładowane większą ekspresją wysokie tony. To naturalnie jest jakby pułapką do łatwego przekroczenia dobrego smaku, jednak jeśli system jest rozdzielczy i pozbawiony zniekształceń, a o takim w tym teście rozprawiamy, w moim przypadku po raz kolejny temat okazuje się kwestią pozbawionego bolączek wyboru do pełnego zadowolenia z obcowania z muzyką, a nie ratowanie jej prezentacji chadzaniem po konfiguracyjnej „bandzie”.
Po co w mojej epistole zawarłem powyższe, teoretycznie wręcz elementarne informacje? Z jednej niby prostej, jednak bardzo istotnej dla Was przyczyny. Otóż opisywany set Vitusa jak niewiele innych pozwalał pokazać te zależności dosłownie palcem. Bez zbędnego wnikania w szczegóły, każdy z przywołanych tematów był znakomicie widziany, a raczej słyszany. To natomiast pokazuje, że co jak co, ale na tym poziomie cenowym i jakościowym niebagatelny rozmiarowo Duńczyk czuje się jak ryba w wodzie. W wodzie, w której spora grupa konkurencji co najwyżej dryfuje, nie mówiąc już o dotrzymaniu obranego przez Skandynawa kursu.
Jak zatem w oparciu o przed momentem przywołane niuanse brzmieniowe, odebrałem tytułowy tandem? Szczerze? Tak znakomitego zestawu z tej stajni dotychczas u siebie nie gościłem. Owszem, poprzednie wcielenie końcówki na tamte lata – minęło ich ok. 6 – również było świetne, jednak obecna inkarnacja to inna liga. W pełni kontrolowana energia od najniższego poziomu głośności oraz zjawiskowa prezentacja barwy i rozdzielczości przekazu były na najwyższym poziomie. Spodziewałem się podobnych wrażeń, jednak nie w takiej skali. Gdy wymagał tego materiał muzyczny, kolumny swą ekspresją w dolnym zakresie niebezpiecznie zbliżały się do osiągów biblijnych trąb jerychońskich. Otaczające mnie mury nie zwaliły mi się na głowę tylko dlatego, że na tle obecnych standardów zamierzenie przez nas są przesadnie grube. Teoretycznie wiedziałem, że kolumny to potrafią, tylko posiadana przeze mnie znacznie mniejsza końcówka mocy Gryphon Mephisto stawiając na inne aspekty w centrum i górze pasma oraz minimalnie mniej esencjonalny wyraz prezentacji, w dolnym zakresie nie zapędza się aż tak daleko. Naturalnie nie jest to jakikolwiek problem, gdyż zwyczajnie stawia na inne niuanse brzmieniowe, za którymi podczas wyboru w pełni świadomy podążałem, dlatego fajnie, że Vitus swą nieposkromioną mocą pokazał mi pełne spektrum osiągów flagowych Gauderów. Co ciekawe, na tyle trafiających moje oczekiwania, że jeśli się da, rozważnymi roszadami w systemie z dużą dozą prawdopodobieństwa spróbuję je z nich wycisnąć. Po co mi to?
Choćby po to, aby w dosłowny sposób przekonać się, co tak naprawdę zapisane jest na przykładowym soundtracku z filmu „Blade Runner 2049” Ridley’a Scotta. Płycie, na której majestatyczne pasaże będących synonimem mrocznej przyszłości niskich pomruków nie tylko, że smagały moje trzewia, to znakomicie pokazywały nawet najdrobniejszą zmianę ich energii, amplitudy i poziomu zejścia do zaświatów. Zapewniam Was, jeśli nie słuchaliście tego krążka w takim wydaniu, w mojej ocenie nie wiecie, co tak naprawdę na nim wytłoczono. To nie jest zwykła, najczęściej przeznaczona jedynie do pochłaniania narządami słuchu projekcja muzyki, tylko zjawiskowe uwalnianie czystej energii. Dla wielu marek taki efekt jest raczej trudny do osiągnięcia, na szczęście popularny Vitek za sprawą majestatycznego poziomu oddawanej energii obchodził się z tym tematem jak z przedszkolakiem. Co więcej, nawet przy dużych poziomach głośności wzmacniacz nie sygnalizował jakiejkolwiek zadyszki, zaś jedynym ograniczeniem dla niego było zwyczajne niemieszczenie się zbyt głośno grających wielkich kolumn w teoretycznie zbyt małym dla nich pomieszczeniu. Ale to jest już fizyka, której nawet Ole Vitus nie jest w stanie oszukać.
Kolejnym przykładem na znakomite panowanie czarnych smoków nad dźwiękiem jest uwielbiany przeze mnie jazz spod znaku Torda Gustavsena Trio „The Other Side”. Z jednej strony to muzyka pozornie z tych łatwych, bo spokojna i raczej stroniąca od nagłych zmian tempa, jednak z drugiej zbyt monotonnie – czytaj nazbyt zachowawczo w domenie umiejętnego zawieszenia pojedynczych dźwięków w eterze – odtworzona staje się nudną papką. Niby wszystko – bas, środek i góra z wzorowym pokazaniem ich niuansów włącznie, wypadną ok, jednak całościowo jakoś nie będzie do nas przemawiać. I nie pomoże nieprzebrany zapas mocy, bowiem najważniejsze dla niej jest umiejętne spożytkowanie dostępnych Watt-ów. Nie na przysłowiowe hura, tylko wypośrodkowanie ich oddania pomiędzy energią i lekkością prezentacji. Gdy słyszmy fortepian, musi być i dostojny i lotny, gdy kontrabas, powinien odznaczać się dobrym balansem pomiędzy ilością informacji ze strun i pudła rezonansowego, a gdy do głosu dochodzi perkusja, stopa ma mieć swoją wagę i atak, zaś przeszkadzajki odznaczać się świetlistością. Niby proste, jednak z doświadczenia wiem, że mocarne piece puszczając wodzę fantazji czasem mają z tym problemy. Na szczęcie fraza „czasem” nie dotyczy opisywanej pozycji ze stajni Vitus Audio, gdyż w tym przypadku w moim odczuciu osiągnąłem pokaz na miarę moich nawet nie obecnych, które notabene są już bardzo wysokie, ale nawet przyszłych oczekiwań.
Na koniec coś koncertowego z damską wokalizą z portfolio Melody Gardot „Live in Europe”. I nie będę się w tym przypadku odnosił do skądinąd świetnego występu instrumentarium, a w szczególności popisów kontrabasisty w 6 kawałku drugiego krążka, tylko mistycyzmu głosu artystki. Jest słodki, a zarazem wyrazisty. Ogólnie delikatny, ale w odpowiednim momencie z pazurem. Barwny i mocny, a przy okazji przenikliwy. Co w tym dziwnego? Otóż dotychczas znałem te aspekty z nieco innej strony. Nie gorszej, a jedynie innej. Jednak po posłuchaniu testowej konfiguracji, mimo ugruntowanego ostatnimi czasy mocno osadzonego w moich oczekiwaniach wzorca, jakże zaskakująco ciekawej. Niby tylko tyle, jednak aż tyle, że nie mogłem o tym nie wspomnieć.
Chyba nikt z Was nie ma wątpliwości, że spotkanie z flagową stereofoniczną końcówką mocy i dedykowanym jej przedwzmacniaczem serii Masterpiece Vitusa jak rzadko, wywarło na mnie ogromne wrażenie. To było w dobrym tego słowa znaczeniu zderzenie ze ścianą świetnie podanego w dosłownie każdym aspekcie przez szerokość, głębokość, wysokość i namacalność w domenie 3D wirtualnej sceny, świata muzyki. I nie chodzi li tylko o zjawiskową energię podania całości, ale również umiejętne dozowanie raz jej agresji, a innym razem płynności. Dlatego też jeśli chodzicie w tej lidze cenowej i kochacie z jednej strony esencjonalne, a z drugiej ze świetnym wglądem w nagranie odtworzenie zgromadzonych na płytach lub w plikach zapisów nutowych, w moim odczuciu set Vitus Audio MP-L201 + MP-S201 bez dwóch zdań powinien znaleźć się na potencjalnej liście odsłuchowej. Z uwagi na różnorodność oczekiwań populacji melomanów gwarancji na ożenek dać nie mogę, jednak jeśli ze swoimi wzorcami ekspresji nie przekroczyliście linii dobrego smaku, kwestia zwrotu naszych bohaterów dystrybutorowi może okazać się nie lada wyzwaniem. Myślicie, że Was straszę? Nic z tych rzeczy, po prostu na bazie swoich rozterek tylko lojalnie ostrzegam.
Jacek Pazio
Opinia 2
Im głębiej zanurzamy się w odmętach High-Endu, tym częściej zastanawiam się gdzie kończą się ostatki zdrowego rozsądku a zaczyna czyste szaleństwo. I to wcale nie chodzi o ceny, które już dawno opuściły ziemską stratosferę, a o gabaryty współczesnych reproduktorów dźwięków wszelakich. I pal sześć kwestie natury logistycznej, gdyż jakby na to zagadnienie nie patrzeć spada ono na barki dystrybutorów, lecz o samą problematykę zmieszczenia i ustawienia danego komponentu w naszej codziennej przestrzeni życiowej. Przesada? Zdecydowanie tak, lecz nie z mojej strony a samych producentów, którzy ewidentnie dwoją się i troją, by ich flagowe konstrukcje śmiało mogły zostać zakwalifikowane do kategorii (nie)ruchomości. Okazuje się bowiem, że od pewnego pułapu audiofilskiego uzależnienia np. posiadacze budynków o konstrukcji szkieletowej zanim zdecydują się przygarnąć pod swój dach jakąś zacną końcówkę mocy, bądź kolumny zmuszeni są wnikliwie studiować dokumentację własnych domostw w celu weryfikacji, czy strop wytrzyma drobne kilkaset kg na stosunkowo niewielkiej powierzchni. Całe szczęście nasz OPOS wykonany został w czasach, gdy jakość wykonawcom nie kojarzyła się ze słowem „jakoś”, więc takowych obaw nie mieliśmy, choć kumulacja odwiedzających nasze skromne progi konstrukcji może co słabsze jednostki przyprawiać o migotanie przedsionków. Skoro jednak opadł już kurz po dwóch wieżach Octave a cały czas „bawimy się” Apexem, to najwyższa pora wyspowiadać się ze spotkania z również duńskim ekstremum, czyli duetem pre/power Vitus Audio MP-L201 mkII & MP-S201, który zjawił się u nas dzięki zaangażowaniu katowickiego RCM-u.
Nie trzeba sokolego wzroku, by odnotować fakt, że chociaż oba składające się na tytułowy przedwzmacniacz moduły posiadaj bliźniaczo do siebie podobne korpusy, to już z racji pełnionych funkcji zarówno awersy, jak i rewersy znacząco się różnią. Dlatego też o ile relegowana do własnej, zewnętrznej obudowy sekcja zasilająca po obu stronach cofniętej względem masywnych aluminiowych płyt frontowych szybki wyświetlacza może pochwalić się pojedynczymi przyciskami odpowiedzialnymi za uśpienie/wybudzenie (lewy), bądź całkowite włączenie/wyłączenie (prawy), to już moduł sygnałowy takich manipulatorów ma sześć. Po lewej znalazł się selektor wejść z przyciskiem dającym dostęp do menu a z prawej regulacja głośności i wyciszenie. Zanim przejdziemy dalej pozwolę sobie na chwilę skupić się na wspomnianym menu, w którym to wybierzemy nie tylko jasność wyświetlacza, i zdefiniujemy nazwy dla każdego z wejść, lecz również ustawimy fazę, wzmocnienie (od – 12 dB do +12 dB) i czułość (≤ 2 Vrms, ≤ 4 Vrms and ≤ 8 Vrms). Jakby tego było mało spokojnie możemy wyłączyć nieużywane gniazda.
Zdecydowanie więcej dzieje się na zakrystii. Co prawda zasilacz posiada jedynie centralnie umieszczone, zintegrowane z włącznikiem głównym i komorą bezpiecznika gniazdo zasilające IEC i okupujące obie flanki wielopinowe terminale wprowadzające życiodajną energię do części sygnałowej, to już sekcja sygnałowa jest naszpikowana gniazdami jak niejeden amplituner kina domowego. Symetrycznie względem centralnie umieszczonego zacisku uziemienia przycupnęły idąc od środka, ku zewnętrznym krawędziom w górnym rzędzie dwa wejścia RCA i wyjście na zewnętrzny rejestrator (tape out) wyjście XLR i wyjście RCA a schodząc piętro niżej trzy wejścia XLR wyjście XLR i terminal zasilający danego kanału.
Zerkając do trzewi części sygnałowej MP-L201 mkII napotkamy spodziewany w duńskich wyrobach widok z obsesyjną wręcz starannością ulokowanych na solidnym laminacie szczelnie zamkniętych w prostopadłościennych puszkach ekranujących i dodatkowo zalanych specjalną żywicą modułów. Zgodnie z tradycją mamy do czynienia z konstrukcją w pełni zbalansowaną a za sterowanie głośnością odpowiada drabinka rezystorowa. Z kolei w zasilaniu mamy aż 24 stopnie stabilizujące .
Z kolei potężna stereofoniczna końcówka mocy MP-S201 już przy wypakowywaniu (vide unboxing) robi iście piorunujące wrażenie. O ile front, podobnie jak u rodzeństwa stanowi połączenie aluminiowych „skrzydeł” i pionowego „szybu” wyświetlacza po którego bokach umieszczono po trzy przyciski odpowiedzialne za wybór klasy pracy, dostęp do menu i uśpienie olbrzyma (po lewej) oraz wyciszenie i nawigację po menu po prawej, to już zamiast standardowych ścian bocznych, z racji możliwości oddania 500W w klasie AB i 25W w klasie A przy 8Ω obciążeniu na kanał, zastosowano potężne radiatory, które dodatkowo wspomagają cztery otwory wentylacyjne na masywnej płycie górnej. W centrum owej pokrywy znalazł się kwadratowy wykusz z adekwatnym rozmiarowo do bryły końcówki firmowym logotypem. Widok ściany tylnej mniej obeznane z tematem jednostki może wprowadzić w lekka konsternację, gdyż co prawda gniazd głośnikowych (fenomenalne Furutechy ze sprzęgłem) jest tyle co należy, czyli po parze na kanał, to już gniazd zasilających mamy … trzy. Tak jest – piękny tercet, gdyż oprócz osobnych interfejsów zasilających dla każdego z kanałów mamy jeszcze dodatkowy – do obsługi sterowania i logiki urządzenia. To się nazywa bezkompromisowe podejście do tematu.
Jak przystało na flagowca nie oszczędzano również na zasilaniu, gdzie potężną baterię kondensatorów o łącznej pojemności 1 200 000 μF zasila imponujące 4,5 kVa trafo UI. Cały układ jest w pełni zbalansowany i pozbawiony globalnego sprzężenia zwrotnego.
Przystępując do odsłuchów tytułowej parki (przedwzmacniacz, choć dwumodułowy, liczę jako pojedyncze urządzenie) warto mieć na uwadze fakt, że nie da się traktować jej niepoważnie i w tzw. przelocie – przy okazji. Nie da się i już. Chodzi bowiem o to, że Vitusy dobrze grają jak się rozgrzeją a biorąc pod uwagę ich gabaryty trochę to zajmuje, więc mając ochotę na poznanie pełni ich możliwości lepiej godzinę albo dwie przed umoszczeniem się na kanapie je włączyć i dać im popracować nawet z radiem internetowym. Po takiej rozgrzewce, gdy dotykając pokrywy MP-S201 stwierdzimy, że jest ciepła można brać się do formułowania jakichkolwiek wniosków. A te są nader intrygujące, gdyż nie dość, że MP-L201 mkII & MP-S201 grają zaskakująco gęsto, to w dodatku oferują nieposkromioną dynamikę i rozdzielczość. Dzięki temu oczywistym było, że pierwsze kroki skierowałem ku półce z repertuarem ciężkim i agresywnym chcąc czym prędzej się przekonać, czy przypadkiem taka estetyka grania nie okaże się idealnym wprost rozwiązaniem dla miłośników tzw. łojenia, którzy zazwyczaj muszą borykać się z piętnującymi ich ulubiony repertuar systemami. Na pierwszy ogień poszedł power-metalowy „Beast Reborn” Mob Rules i nagle okazało się, że ten album wcale nie brzmi plastikowo a nieodłączny w tym odłamie metalu patos daleki jest od śmieszności. Niby całość brzmi patetycznie, ale chóralne wstawki, orkiestracje i bogate aranżacje dziwnym zbiegiem okoliczności wreszcie się ze sobą kleją tworząc wielce przyjemny w odbiorze spektakl. Ba, jeśli dodamy do tego prawidłową gradację planów o których istnienie niekoniecznie ekipę Mob Rules można byłoby podejrzewać i podkreślającą klimat obszerność sceny, to ocena finalna może być tylko pozytywna. A, i jeszcze jedno. Wiadomym jest, że w power-metalu perkusista ma ciężki żywot i najlepiej jakby miał nie tylko wszczepiony w czerepie metronom, lecz również w każdą kończynę młot pneumatyczny, więc najniższych składowych nie dość, ze jest sporo, to jeszcze generowane są z prędkością z jaką zazwyczaj kule opuszczają lufę szybkostrzelnego karabinu maszynowego. I nawet z tym zadaniem Vitki poradziły sobie śpiewająco dostarczając istne kanonady zwartych i ciężkich impulsów, które ani na ułamek sekundy nie spóźniały się idąc ramie w ramię z soczystymi riffami i drącym się w niebogłosy Klausem Dirksem. A coś cięższego? Nie ma problemu. Od czego bowiem „Lamb of God” Lamb of God, gdzie Randy Blythe zwinnie przeplata gulgoczący growl przerażającym screemem, zasiadający za perkusją Art Cruz z podziwu godną konsekwencją kontynuuję ścieżkę obraną przez Chrisa Adlera tłukąc w gary i blachy ile tylko sił w górnych i dolnych kończynach staje a pozostały skład kapeli z taką zaciekłością szarpie struny jakby od tego zależało ich być, albo nie być. I? I śmiem twierdzić, ze jest jeszcze lepiej, bo kontrolę nad blastami i generalnie apokalipsą rozgrywającą się na scenie Vitusy miały pełną i bezdyskusyjną.
No dobrze a co z bardziej cywilizowanymi gatunkami muzycznymi? Cóż, śmiało mogę napisać, że bez zmian, jednak zamiast bezpardonowej kakofonii na „From The Green Hill” Tomasza Stanki otrzymujemy wyrafinowane zawiłości przyobleczone w słodką melodykę, która w duńskim wydaniu wpada w ucho i wypaść nie chce. Trąbka leadera jest na swój sposób miękka i lśniąca złotem, lecz nie jest to przejaw zmiękczenia serwowanego przez tytułową, dzielona amplifikację, lecz tak właśnie na tym albumie Stańko został zarejestrowany. Chociaż … Chociaż kiedy wiedziony ciekawością na dłuższą chwile pozwoliłem sobie zrezygnować z usług MP-L201 mkII grając z MP-S201 podłączonego bezpośrednio do dCS-a, który jak wiadomo dysponuje regulowanym stopniem wyjściowym, okazało się, że sama końcówka jest nieco bardziej otwarta na górze i ma cieńszą, mocniejszą kreską rysowane kontury aniżeli firmowy komplet, co dość wyraźnie wskazuje na delikatną „baśniową” sygnaturę przedwzmacniacza. Co jednak istotne preamp nie muli i nie spowalnia a jedynie wysyca i dociąża przekaz, stając się z automatu mrocznym obiektem pożądania miłośników wszelakiej maści ryków i krzyków. Z drugiej strony na finalne brzmienie oczywisty wpływ ma również tryb pracy samej końcówki i o ile w trybie A-klasowym całość prezentacji ukierunkowana jest na stricte hedonistyczne delektowanie się barwami i melodiami, to już przełączenie się w tryb AB działa może nie tyle jak Nitro w GTR-ze, co jazda 12 cylindrowym Bentleyem Continentalem GT. Nie wiem jak to wygląda u Państwa, ale ostatnio doszedłem do wniosku, iż jestem już w takim wieku, kiedy nawet pewne szaleństwo musi iść w parze z komfortem. A takie właśnie połączenie Vitus oferuje w pakiecie fabrycznym.
Nigdy nie ukrywałem i nadal nie mam zamiaru tego robić, że już tzw. podstawka, czyli otwierająca duńskie portfolio najnowsza inkarnacja integry RI-101 MkII zrobiła na mnie na tyle pozytywne wrażenie, że w cichości ducha cały czas się nad nią poważnie zastanawiam w kontekście docelowego wzmocnienia w moim prywatnym systemie. Pech jednak chciał, że na swojej drodze dane mi było spotkać zdecydowanie poważniejszy, tak gabarytowo, jak i niestety cenowo duet, czyli tytułowy zestaw dzielony Vitus Audio MP-L201 mkII & MP-S201, który z jednej strony reprezentuje dokładnie tę samą eufoniczną kulturę brzmienia, lecz na dramatycznie wyższym pułapie jakościowym. Brak tu jakichkolwiek oznak bezdusznej analityczności, gdyż serwowana rozdzielczość ma w swym DNA na stałe zapisane wyrafinowanie, nie sposób też przyłapać Duńczyków na próbach osuszania, czy wręcz odchudzania dźwięku poprzez sztuczne podbijanie reprodukowanych podzakresów, więc niejako z automatu zarzuty o swoistą bezduszność z jakimi swojego czasu w kierunku Vitusów się spotkałem można sobie co najwyżej w buty wsadzić. Reasumując, jeśli zależy Państwu zarówno na AB-klasowej nieposkromionej mocy jak i A-klasowej romantyczności w najlepszym wydaniu, to wybór Vitusów MP-L201 mkII i MP-S201 wydaje się jeśli nie oczywisty, to przynajmniej wysoce zalecany. Proszę tylko pamiętać, by przy składaniu stosownego zamówienia zaznaczyć, by ekipa dostarczająca tytułową dzielonkę wstawiła i ustawiła ją w docelowym miejscu, gdyż o ile z preampem jeszcze sobie Państwo poradzicie, to już do ruszenia końcówki potrzebnych będzie dwóch sąsiadów.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: RCM
Producent: Vitus Audio
Ceny
Vitus Audio MP-L201 mkII: 64 000€
Vitus Audio MP-S201: 87 000€
Dane techniczne
Vitus Audio MP-L201 mkII
Wejścia: 3 pary XLR; 2 pary RCA
Czułość wejściowa: 2/4/8 VRMS
Impedancja: 10kΩ
Wyjścia: 2 pary XLR, para RCA, Tape Out
Impedancja wyjściowa: 80Ω
Wzmocnienie: -91.5dB – +18dB
Pasmo przenoszenia: +800kHz
Odstęp sygnał/szum: >110dB @ 1kHz
Zniekształcenia THD+N: <0.01% @ 1kHz
Pobór mocy: <1W Standby; 30W czuwanie; 110W
Wymiary (W x S x G): 135 x 435 x 463 mm
Waga łączna: 50kg (20 kg część sygnałowa + 30 kg zasilacz)
Vitus Audio MP-S201
Wejścia: para XLR (stereo) + XLR mono
Czułość wejść: 0.7 VRMS
Impedancja wejściowa: 10kΩ
Moc wyjściowa:
Klasa AB: 2 x 500W/8Ω ; 2 x 1000W/4Ω
Klasa A: 2 x 25W/8Ω ; 2 x 50W/4Ω
Pasmo przenoszenia: +800kHz
Zniekształcenia THD+N: <0.01%
Pobór mocy: <1W Standby; 550W przy pełnej mocy
Wymiary (W x S x G): 445 x 505 x 708 mm
Waga: ~125kg
Najnowsze komentarze