Tag Archives: Pass Laboratories


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Pass Laboratories

Pass Laboratories INT-25

Opinia 1

Świat pędzi na oślep, w dodatku w jednym ręku trzyma bezkofeinową latte z mlekopodobnym sojowym zabielaczem a w drugim najnowszą wersję bezramkowego smartfona z nadgryzioną „psiarą” w herbie. Niby coraz więcej rzeczy jest fit, eco i vege a jednocześnie trucie i dewastacja błękitnej planety przybiera niespotykaną do tej pory skalę. Jednym słowem, cytując klasyka „wszyscy zginiemy”. Zanim jednak ów tragiczny koniec nastąpi warto cieszyć się rzeczami małymi, takimi które zrobiono po staremu, i które sprawiają, że na twarzy „dużych chłopców” znów zagości uśmiech. Wyobraźmy sobie zatem sytuację, gdy na rynku niemalże zawładniętym przez wszechobecny downsizing, klasę D, impulsowe zasilacze, bezołowiowe luty, optymalizację kosztów własnych i inne plagi egipskie, pojawia się konstrukcja zrobiona po staremu. Widzicie to oczyma wyobraźni? Przewymiarowany konwencjonalny zasilacz, brutalnie kontrastujące z „bezpiecznymi” krągłościami agresywnie nastroszone pióra radiatorów, stopień wyjściowy na klasycznych Fet-ach i wywołująca spazmy ortodoksyjnych ekologów kultowa klasa pracy „A”. Tak piękne, że aż nierealne, bądź osiągalne jedynie w ekstremalnym, niedostępnym dla zwykłego śmiertelnika High-Endzie? Okazuje się jednak, że niekoniecznie. Otóż proszę sobie wyobrazić, iż u schyłku drugiej dekady XXI w. hen, hen, w dalekiej, pełnej słońca Kalifornii powstał wzmacniacz nie dość, że powyższe kryteria spełniający, to w dodatku nad wyraz rozsądnie, jak na audiofilskie realia, wyceniony. Jeśli zastanawiają się Państwo cóż to za idący pod prąd start-up udało nam się wygrzebać w odmętach Internetu spieszę z wyjaśnieniami, że tym razem ową niespodziankę przygotował prawdziwy dinozaur i legenda Hi-Fi/High-End – czyli Pass Laboratories wprowadzając na rynek najmniejszą A-klasową integrę o wszystko mówiącym symbolu INT-25.

Pass Laboratories INT-25 jak na nasze, dotychczasowe kontakty z amerykańskimi wzmacniaczami jest zaskakująco kompaktowy. Zarówno w porównaniu z INT-60, jak i topowym INT-250 (które de facto mają praktycznie bliźniacze obudowy), o dzielonkach (XP-30 & XA 100.8) nawet nie wspominając spokojnie można go określić mianem urządzenia sypialniano – gabinetowego. Oczywiście jak na zamorskie standardy, gdyż jakby nie patrzeć to nadal blisko dwudziestopięciokilogramowy piec, który nie dość, że po mniej więcej kwadransie od uruchomienia z powodzeniem może robić za grzejnik, to jeszcze potrzebuje miejscówki co najmniej pół metra na pół metra i lepiej w żadną ciasną szafkę go nie wstawiać. Krótko mówiąc rasowa A-klasa w najlepszym wydaniu. Downsizing pociągnął za sobą pewne zmiany w firmowym designie frontu, który z jednej strony nadal pozostaje masywnym płatem szczotkowanego aluminium, lecz oprócz niewielkiego błękitnego wyświetlacza informującego o sile głosu, pięciu, umieszczonych w płytkim podfrezowaniu przyciskom odpowiedzialnym za włączenie/wyłączenie oraz wybór źródła zlokalizowanych po lewej stronie i masywnej, toczonej gałce z prawej niestety zabrakło już miejsca na charakterystyczny, podświetlony na niebiesko firmowy bulaj. Z jednej strony nieco mi szkoda utraconej „cyklopiej” aparycji, jednak z drugiej uczciwie muszę przyznać, iż Pass nabrał przez to większej uniwersalności i dzięki temu łatwiej dopasować go do stylistyki docelowego pomieszczenia.
Zamiast klasycznych ścianek bocznych mamy niezwykle agresywnie nastroszone czarne radiatory, które z oczywistych względów (czysta klasa A) są w pełni uzasadnionym elementem konstrukcyjnym a nie li tylko czysto designerskim zabiegiem. Niedowiarkom polecam kilkugodzinny odsłuch a następnie położenie na nich dłoni – tyle w temacie. Z kolei ściana tylna zaskakuje minimalizmem. Oprócz szalenie przydatnych podczas przenoszenia uchwytów mamy zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilające IEC, pojedyncze, zakręcane terminale głośnikowe, które wbrew pozorom niestety nie akceptują większości dostępnych na rynku widełek i trzy pary wejść liniowych w standardzie RCA. W związku z powyższym, choć pomimo najszczerszych chęci nie udało mi się skorzystać z dyżurnego redakcyjnego okablowania, niespecjalnie miałem powód do zmartwień, gdyż dystrybutor – Sieć Salonów Top HiFi & Video Design, zapobiegliwie wraz z tytułową integrą dostarczyła, poniekąd do kolejnej recenzji, set głośnikowych AudioQuestów Robin Hood ZERO uzbrojonych w „dogadującą” się z Passem konfekcję.
Ograniczenie mocy wyjściowej do wydawać by się mogło mało poważnych 25W pozwoliło nie tylko zredukować gabaryty dzisiejszego gościa, co przede wszystkim uprościć sam układ wzmocnienia a tym samym poprawić jego szybkość i stabilność. Stosowanie niższych napięć i praca przy wyższych prądach podkładu zaowocowało „głębszym wejściem” w klasę A, a implementacja najnowszych wzmacniaczy Fet wyeliminowała konieczność stosowania wielu banków mniejszych tranzystorów. W INT-25 znajdziemy bowiem po pojedynczej parze 700W/40A Fet-ów o niezwykle niskich zniekształceniach i wysokim współczynnikiem tłumienia na kanał. Stopień wejściowy oparto na dwóch parach komplementarnych Fet-ów (NOS) pracujących w trybie prądowego sprzężenia zwrotnego (CFA). Natomiast sekcja przedwzmacniacza jest uproszczoną wersją rozwiązań znanych ze starszego rodzeństwa, czyli modeli INT-60 i INT-250.

Przechodząc do części poświęconej brzmieniu oczywistym jest, że świadomie bądź nie, czyli podświadomie – w tyle głowy, mając u siebie 25-kę porównywałem ją do wspomnianych INT-60 i INT-250. Jednak zupełnie nieoczywistym stały się wnioski do jakich doszedłem już po kilku przesłuchanych utworach fenomenalnego „Corpse Flower” Mike’a Pattona i Jean-Claude’a Vanniera. Miałem bowiem nieodparte wrażenie, że pomijając oczywiste różnice mocowe i gabarytowe, 25-ce zdecydowanie bliżej do topowej 250-ki, aniżeli 60-ki. Próżno bowiem doszukać się w jej brzmieniu wyczynowości, czy typowo sportowego „utwardzenia zawieszenia”. Są za to czysto atawistyczna niewymuszoność i iście organiczna naturalność sprawiające, iż aspekty natury technicznej przechodzą na dalszy plan, tracą na istotności, a naszym głównym zmartwieniem staje się nie po jaką płytę sięgnąć, lecz kiedy znaleźć czas na przesłuchanie … wszystkich. Nie oznacza to bynajmniej uśredniania i grania na jedno kopyto, gdyż analogią do sygnatury Passa wydaje się być umiejętność komponowania bukietu przypraw, aniżeli zabijanie smaku potrawy potężną dawką curry, bądź habanero. Wszelakiej maści niuanse budowania sceny, czy zmiany intonacji głosu Pattona są oczywiste i niewymagające dodatkowego podkreślenia, gdyż amerykańska integra operuje na intensywności doznań zbliżonych do tych znanych z kameralnych, intymnych koncertów, gdzie nie dość, że wszystko jest na wyciągnięcie ręki, to jeszcze jesteśmy w stanie ogarnąć zmysłami całość spektaklu a nie tylko jego drobny fragment, wyrywek.
Pech chciał, że dopiero pod koniec testów wpadł mi w ręce referencyjny album zrealizowany przez ekipę 2L – „Tomba Sonora” w wykonaniu Stemmeklang i Kristin Bolstad. Materiał nagrano w mauzoleum na terenie Muzeum Emanuela Vigelanda w Oslo, czyli de facto mrocznym … grobowcu. Nie muszę chyba dodawać, iż podniosła atmosfera, jak i niezwykle długi pogłos, o walorach wokalnych uczestników tego projektu nawet nie wspominając, sprawiły, że włosy na karku dęba stają . Wszechobecną ciemność, niską (w końcu to katakumby) temperaturę i wysoką wilgotność niemalże czuć – można dotknąć drżącą dłonią. Tak samo z resztą, jak zimne kamienne ściany, od których dźwięki odbijają się niemalże w nieskończoność, jednak ginąc po dłuższej chwili w mrokach sklepienia. Co ciekawe wyraźnie mocno-ciepła integra bez najmniejszego trudu była w stanie owe iście funeralne okoliczności przyrody oddać z pełnym, obecnym tamże ładunkiem emocjonalnym podkreślając przy tym atmosferę swoistego mrocznego, lecz jakże kuszącego oniryzmu. Ze względu na panujące tam warunki akustyczne źródła pozorne może nie są zbyt precyzyjnie kreślone, ale Pass oferuje nam autentyczną prawdę nagrania, nie próbując na własną rękę ich doprecyzowywać odfiltrowując z sygnału źródłowego „cmentarne rozedrganie”. Chwała mu za to, bo nic tak nie dyskwalifikuje w moich oczach urządzenia, jak dążenie za wszelką cenę do jedynej słusznej, oczywiście wg. niego, wizji reprodukowanego świata i robienie właśnie z Emanuel Vigeland Museum, bądź Opactwa Noirlac (gdzie zarejestrowano m.in. „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda) uznawane za jedno z „najcichszych” studiów Europy, belgijskigo Galaxy, gdzie powstał materiał „Ferdinando Fischer: From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna.
Aby dać się uwieść czarowi INT-25 wcale jednak nie trzeba sięgać po audiofilskie perełki, gdyż nawet na w pełni komercyjnym „Louder Than Words” Lionela Richie bogactwo góry pasma i iście lampowa soczystość średnicy szły w parze z mięsistym a przy tym świetnie kontrolowanym basem. Co ciekawe najniższym częstotliwościom trudno było przypisać klasyczna konturowość, lecz ich zróżnicowania nie dość, że było wyborne, to i schodziły naprawdę nisko nie wykazując przy tym najmniejszych tendencji do zlewania się, czy dudnienia.

Pass Laboratories INT-25 z jednej strony wyłamuje się ze stereotypu potężnego amerykańskiego pieca, jednak nawet krótki z nim kontakt uświadamia, że czasem wcale nie liczy się ilość a jakość generowanych Watów, a akurat w tym przypadku jest ona najwyższej próby. W dodatku deklarowane przez producenta 25W przy 4 Ω okazują się w zupełności wystarczające do wysoce satysfakcjonującego wysterowania nawet niezbyt łatwych kolumn i to przy repertuarze dalekim od audiofilskich plumkań. Jednym słowem 25-ka to integra warta grzechu.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³; Accuphase P-4500
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; AudioQuest Robin Hood ZERO
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3

Opinia 2

Nie wiem, jak w Waszych ośrodkach zarządzania ciałem, ale w moim procesorze przyswajania informacji pochodząca zza wielkiej wody Stany Zjednoczone i marka Pass Laboratories zakodowana jest jak z reguły jako wielkie, a przez to ciężkie konstrukcje. Powód? Po pierwsze – ów brand pochodzi z kraju, gdzie wszystko musi być największe na świecie, a po drugie z takimi sporymi gabarytowo przez te kilka lat oceniania urządzeń audio zazwyczaj mieliśmy do czynienia. Tymczasem okazuje się, iż będący bohaterem niniejszej opowieści producent nie zapomniał o zwykłym Kowalskim i na ile było to możliwe, zminiaturyzował swój produkt, aby w ten sposób zawitać pod zdecydowanie większą liczbę strzech. To naturalnie pociągnęło za sobą znaczne obniżenie oddawanej mocy, jednakże natychmiast uspokajam potencjalnych zainteresowanych, gdyż wyartykułowana w nazwie modelu liczba 25 jest oddawana w czystej klasie A, a to już ma swoje solidne przełożenie na jakość oferowanego dźwięku. Zatem gdy karty zostały odkryte, nie pozostało mi nic innego, jak po informacji o dostarczeniu urządzenia do testu przez warszawskiego dystrybutora Sieć Salonów Top Hi-Fi & Video Design, zaprosić Was na kilka wniosków z kilkunastodniowego odsłuchu.

Mimo, że omawiania konstrukcja marki Pass Labs w domenie gabarytów osiąga standardowe dla tego segmentu rozmiary, spełniając zapotrzebowanie na oddanie 25 W w królewskiej klasie A jest bardzo ciężka. To w A-klasowych konstrukcjach jest standardem, od którego Amerykanie nawet przez moment nie próbowali odejść, dlatego też już na wstępie uczulam wszystkich, aby w procesie logistyki urządzenia solidnie się do niej przyłożyć. Ale waga wzmacniacza nie jest jedyną przeciwnością losu dla użytkownika, bowiem w samodzielnym transporcie mocno dają w kość wyśmienicie wyglądające na bokach obudowy, będące wariacją na temat gałązki drzewa iglastego, ostro wykończone, a przez to wżynające się w ciało, bardzo ostre radiatory. Gdy płynnym tekstem od logistyki doszliśmy do tematu obudowy 25-ki, spieszę donieść, iż wspomniane, oddające sporą ilość ciepła z wnętrza korpusu czarne jeże nie są jedynym sposobem chłodzenia trzewi, gdyż w tym zadaniu wspierają je zlokalizowane na zewnętrznych flankach górnej płaszczyzny dwa bloki zorientowanych horyzontalnie podłużnych otworów.
Front łamiąc nieco będący znakiem szczególnym elektronicznej rodziny Passa wizualny spokój jest mocno ozdobiony. Pierwszym co rzuca się w oczy, to dwa pionowe frezy na bokach, w których producent zagłębił cztery śruby przytwierdzające awers do reszty komponentu. Zaś kolejnymi ozdobnikami patrząc od lewej strony są: małe okienko dla wyświetlacza poziomu wzmocnienia, pod nim w podłużnej niecce pięć przycisków funkcyjnych i odbiornik fal pilota zdalnego sterowania, a całkiem na prawo duża gałka Volume. Przechodząc z pakietem informacji na tylny panel przyłączeniowy mam przyjemność oznajmić, iż amerykańska brać inżynierska bez szukania poklasku zbędną ilością nikomu niepotrzebnych w życiu codziennym terminali, zaproponowała użytkownikowi jedynie pojedynczy zestaw zacisków kolumnowych, trzy wejścia w standardzie RCA i zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilania IEC. Wieńcząc opis budowy nie mogę zapomnieć owiadomości, iż w komplecie z omawianą integrą dostajemy zgrabnego pilota zdalnego sterowania.

Rozpoczynając temat przybliżenia jakości oferowanego przez nie boję się tego powiedzieć malucha ze stajni Passa, muszę przyznać, że zabawa z początkiem oferty po bojach z jej szczytem wbrew pozorom nie była dla mnie jakimś większym problemem. Powód? Dzisiejszy przedstawiciel zza wielkiej wody podobnie do starszych braci grał równie fantastycznie. Oczywiście po przepuszczeniu jego możliwości przez filtr oddawanej mocy i niwelującej ten problem dość wysokiej skuteczności moich kolumn, ale mniemam, iż takie działanie nie jest dla Was żadną nowością. Co zatem oznacza zwrot „fantastycznie”? Jeśli nie jesteście wyznawcami szybkości i ataku ponad wszystko, same dobre wieści. Tytułowy piecyk grał zaskakująco świeżo w górnych rejestrach, co przy solidnej ofercie masy na środku i w dole pasma akustycznego powodowało sporą uniwersalność w temacie słuchanej muzyki. Jak to możliwe? Słowo klucz, to przywołane, łatwe w wysterowaniu kolumny T&F ISIS, które pozwalały mu na pełną kontrolę ich poczynań sonicznych. Gdy zaistniała taka potrzeba, nawet podczas słuchania krążków z free-jazzem w stylu Petera Brotzmanna, czy nieco lżejszego Kena Vandermarka wielkości miski do kąpieli niemowląt głośniki basowe trzepały ciśnieniem w moim pokoju bez najmniejszej zadyszki. Co prawda w poprzednich testach starszych braci 25-ki było to jeszcze bardziej zjawiskowe, ale jak wspomniałem, wszystko należy ocenić przez pryzmat chęci i możliwości, z czym pretendent do pozytywnej oceny radził sobie znakomicie. Zaskoczeni? Przyznam, że mimo w tym duchu rodzących się wstępnych oczekiwań ja również. Ale to nie koniec dobrych wieści, gdyż biorąc pod uwagę wyartykułowane przed momentem panowanie na kolumnami dodamy do tego związaną z klasą A ofertę dobrego nasycenia przekazu i wspomnianego na wstępie jego napowietrzenia, okaże się, że również reszta muzyki z elektroniką włącznie nie była specjalnym problemem. Jednakże gdybym miał wskazać, gdzie Pass radził sobie najlepiej, bez wahania wskazałbym wszelkiego rodzaju twórczość nastrojową i duchową. Wokalizy z towarzyszącym im balladowym instrumentarium aż kipiały od zapisanych przez artystów na srebrnych krążkach emocji. Podobnie przedstawiał się temat muzyki dawnej i jazzowej, gdzie każde wywołane przez generator dźwięku, nawet najdrobniejsze drganie powietrza urastało do rangi jakiejkolwiek szansy zaistnienia pozycji płytowej w mojej duszy melomana. A zaznaczam, aspekt czarowania mnie lekkością, barwą i zjawiskowością zawieszenia źródła pozornego w przestrzeni międzykolumnowej jest dla mnie najważniejszym aspektem oceniania wszelkiego rodzaju sprzętu audio. Dlatego też byłem bardzo kontent, że główny bohater testu nie zaprzepaścił niesionych swoimi danymi technicznymi walorów dźwiękowych. Była magia, a to dla zdecydowanej większości osobników kochających muzę jest sprawą nadrzędną. Ok. Co wypadało najlepiej już wiecie. A co z trudniejszymi kawałkami? Przywołując informację o panowaniu nad kolumnami uspokajam potencjalnych zainteresowanych. Choć z wiadomych przyczyn zdaję sobie sprawę, że elektronika powinna być bardziej kanciasta – czytaj: przenikliwa i bezpardonowo rażąca nasze narządy słuchu, to naprawdę owoc testowego ożenku wypadał bardzo dobrze. Płynniej, z lekkim unikaniem zaskakujących, bo natychmiastowych kontrastów dźwiękowych, ale nadal w duchu generowanych przez sztuczną inteligencję zamierzeń artystów. Raczycie kręcić nosem? Jeśli tak, natychmiast zadam pytanie: „Kto mający choćby minimalne pojęcie o audio, słuchając muzy nastawionej na permanentny atak, szaleństwo przesterów i pisków przy wsparciu utożsamianych z trzęsieniami ziemi pomruków kupuje wzmacniacz w klasie A?” Nie wiecie? Jeśli odpowiedź jest twierdząca, nie mam nic budującego do powiedzenia poza stwierdzeniem, że tytułowy wzmacniacz zintegrowany nie jest dla niego. Czyli dla kogo? Powiem bez ogródek. Dla każdego szukającego piękna, a nie łomotu, w słuchanej muzyce.

Analizując powyższy akapit jedno jest pewne. Mamy do czynienia ze wzmacniaczem w głównej mierze pokazującym emocje w muzyce. Naturalnie to pojęcie w dużym stopniu zależy od danego osobnika. Jednak spokojnie jestem w stanie wygłosić opinię, że jeśli nie jesteście ortodoksyjnymi wielbicielami ciężkich, nastawionych na maltretowanie swoich ciał maniakami, nawet w momencie posiadania sporej kolekcji tego typu srebrnych krążków spokojnie powinniście posłuchać u siebie dostarczonego na testy „maleństwa” z oferty Pass Labs. To z pewnością będzie droga usłana najgłębszymi emocjami. A czy przemówi do was pozostając w systemie, zależeć będzie od zakodowanej w Waszych ciągach DNA wrażliwości. Mnie osobiście Pass INT-25 bez problemu do siebie przekonał.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Gryphon Antileon EVO Stereo, TAD D1000 MK2-S
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Step-up Thrax Trajan

Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 30 999 PLN

Dane techniczne
Klasa pracy: A
Wejścia: 3 pary RCA
Wzmocnienie: 26 dB
Moc wyjściowa: 25 W rms / 8 Ω; 50 W rms / 4 Ω
Zniekształcenia: 0.1% @ 25 W, 8 Ω, 1 KHz
Pasmo przenoszenia: DC – -2 dB @ 100 kHz
Szum: < 150 μV
Współczynnik tłumienia: 500
Slew rate: 100 V/μS
Impedancja wejściowa: 48 kΩ
Wymiary (S x G x W):43,2 x 45,5 x 15,2 cm (17″ x 17.9″ x 6″)
Waga: 23,6 kg (51 lbs)

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Pass Laboratories

Pass Laboratories INT-60

Link do zapowiedzi: Pass INT-60

Opinia 1

Szukając jakiegoś niezobowiązującego punktu zaczepienia do niniejszego wstępniaka przez dłuższy czas cierpiałem na przysłowiową niemoc twórczą i miałem totalną pustkę w głowie. Po prostu czarna rozpacz. Nic tylko usiąść i nie, nie płakać, bo chłopaki nie płaczą (chyba, że ze śmiechu na „Minionkach”), tylko nalać sobie jedną, albo najlepiej od razu dwie szklaneczki wybornego irlandzkiego destylatu o jakże adekwatnej do sytuacji nazwie „Writers Tears”. Zanim jednak przystąpiłem do organizowania sobie odpowiedniego entourage’u spojrzałem za okno a widok zasnutego stalowo-czarnymi chmurami sprowadził na mnie natchnienie. O ile bowiem większości niezorientowanej w temacie populacji sformułowanie „nadchodzi zima” niewiele powie, to już miłośnicy wielosezonowej sagi „Gra o tron” zwrot „Winter is coming” znają i kojarzą lepiej niż dobrze. W końcu to motto rodu Starków a że przy okazji pasuje do aktualnej aury to tym lepiej dla niego. Ja jednak nie o tym, gdyż bohater niniejszej recenzji na zimowe chłody wydaje się być wręcz idealnym kompanem a wszyscy Ci, którzy z najprzeróżniejszych i bardzo często zupełnie od nich niezależnych przyczyn nie mogą sobie nie tylko pozwolić, co nawet pomarzyć o kominku z pewnością pokochają go miłością wielką i równie gorącą jak on sam. O kim, a raczej czym mowa? O nie tyle najmniejszej, gdyż akurat to określenie do dzisiejszego gościa zupełnie nie pasuje, co raczej mniej pokaźnej integrze Pass Laboratories o sumbolu INT-60.

Patrząc na physis 60-ki niezwykle trudno oprzeć się wrażeniu, że coś bliźniaczo podobnego już gdzieś, kiedyś widzieliśmy. Szybki research w pamięci, kilka kliknięć w naszej wyszukiwarce i wszystko staje się jasne. Toż to wykapany INT-250, którego gościliśmy w naszych systemach niemalże równe dwa lata temu. Dokładnie ten sam układ przycisków, projekt plastyczny i generalnie można uznać, że wszystko jest takie samo a różnice dotyczą praktycznie niezauważalnych niuansów. Od swojego starszego brata 60-ka jest co prawda prawie dwanaście kilogramów lżejsza lecz dziwnym trafem akurat ten szczegół jest niespecjalnie zauważalny, gdyż przy takiej bryle nawet 42 kg potrafią dać w kość. W dodatku, pomimo spadku wysokości o pi razy oko 4 cm o 2 mm wzrosła głębokość i warto mieć to na uwadze, gdyż blisko 55 cm audiofilskie cacko nie wszędzie ma szansę wygodnie się usadowić. A właśnie, skoro jesteśmy przy planowaniu lądowiska dla „małego” Passa nie można nie wspomnieć o jego dość zauważalnej, wynoszącej 53 °C temperaturze. Bierze się ona stąd, że pomimo tego, iż w rubryce z danymi jak byk widnieje klasa AB, to spokojnie możemy odetchnąć z ulgą, gdyż to w pewnym sensie taki pic na wodę i mydlenie oczu ekologom. Okazuje się bowiem, że INT-60 to tzw. High Bias Amplifier, w którym płynne przejście do wspomnianej klasy AB następuje dopiero mniej więcej w połowie mocy znamionowej, czyli przekładając to na nasze – pierwsze 30 W dostajemy w klasie A. Nie wiem jak to będzie wyglądać u Państwa, ale u mnie owe 30 W w zupełności wystarczało, co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę, że w każdym kanale pracuje po 20 mosfetów.
Nie chcąc jednak wyjść na lenia, bądź co gorsza osobę nieuprzejmą zamiast odsyłać Was do wcześniejszej recenzji po raz wtóry zreferuję charakterystyczne dla tytułowego Passa detale natury wizualnej. I tak na masywnym, stanowiącym front, płacie szczotkowanego aluminium centralne miejsce zajmuje podświetlony na niebiesko potężny bulaj wskaźnika prądu pracy tranzystorów wyjściowych. Po jego lewej stronie, w biegnącym prze całą szerokość frontu wgłębieniu umieszczono włącznik, cztery przyciski selektorów wejść a powyżej nich niewielkie okienko wskazujące na wybraną siłę głosu natomiast po prawej, w tym samym wyżłobieniu oczko czujnika IR i guzik wyciszenia. Nad nimi znalazło się adekwatne do gabarytów urządzenia pokrętło głośności. Boki wzmacniacza szczelnie zakrywają imponujące i jak zdążyłem nadmienić bardzo mocno nagrzewające się w trakcie pracy ostre radiatory. Ściana tylna to klasyka gatunku. Znajdziemy tam zarówno uchwyty ułatwiające przenoszenie „maleństwa”, rewelacyjne, pojedyncze terminale głośnikowe Furutecha ze sprzęgłem, zdublowane wyjścia liniowe w standardzie RCA i XLR, oraz oczywiście wejścia w podobnej konfiguracji, z tą tylko różnicą, że w przypadku dwóch pierwszych par do wyboru mamy zarówno RCA, jak i XLR a pozostałe dwie pary to RCA. Nie zabrakło również trójbolcowego gniazda zasilającego IEC i włącznika głównego, którego najlepiej użyć raz – włączając wzmacniacz a następnie zapomnieć aż do terminu najbliższego i to dłuższego urlopu.

A jak tytułowy „maluch” gra? Najogólniej rzecz ujmując na swój sposób zaskakująco. Zwykło się bowiem uważać, że Passy grają milusim, bezpiecznym i odczuwalnie ocieplonym dźwiękiem zdolnym otulić słuchacza niczym kaszmirowy pled a tymczasem wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że INT-60 w temacie definicji i rozdzielczości ma do powiedzenia pozornie nawet więcej aniżeli większa 250-ka. Z premedytacją napisałem „pozornie”, gdyż o ile starsze rodzeństwo uwagę zwraca spektakularnością i niczym nieskrępowaną swobodą a dopiero w dalszej kolejności ową rozdzielczością to 60-ka z oczywistych względów nie mogąc pochwalić się takim samym „powerem” nieco inaczej rozkłada akcenty. Co ciekawe oferowany przez nią sposób prezentacji zarówno na pierwszy, jak i kolejne rzuty ucha wyraźnie wskazuje na pewną wyczynowość, czy wręcz „usportowienie” dźwięku. Już wyjaśniam o co chodzi. Otóż topowa integra Passa niczym klasyczny, potężny, dysponujący ponadnormatywnym zapasem mocy muscle car w stylu Dodge’a Challengera SRT Demon (6,2 l, V-8, 808 KM) niczego nikomu udowadniać nie musi a do wszystkiego co ma zagrać podchodzi z pobłażliwym uśmiechem i robi to nawet bez najmniejszej zmiany tętna. Natomiast 60-ka dysponując znacząco mniejszą mocą, by osiągnąć podobny efekt musi wchodzić na zdecydowanie wyższe obroty i przez to bliżej jej do Nissana GT-R Nismo (3,8 l, podwójnie doładowane V6, 600 KM).
Odchodząc już od motoryzacyjnych analogii i wchodząc na nasze – audiofilskie podwórko warto zwrócić uwagę na świetną kontrolę, jaką nad nawet trudnymi do prawidłowego wysterowania kolumnami, za jakie niewątpliwie należy uznać Gaudery Arcona 80 sprawuje 60-ka. Najniższe składowe są niezwykle zwarte, skondensowane i zróżnicowane na tyle, że wsłuchując się w partie czy to gitary basowej, czy stopy perkusji bez trudu jesteśmy w stanie wskazać moment trącenia struny/uderzenia w naciąg, cofnięcia palca/stopy i pracę struny/naciągu. Nie muszę chyba dodawać, że przy takiej wręcz aptekarskiej dokładności legendarny PRaT osiąga topowe noty. Nic się nie wlecze, nie snuje i nie gubi nawet podczas najbardziej karkołomnych aranżacji. Jeśli mi Państwo nie wierzycie na słowo proponuję wypożyczyć tytułową integrę co najmniej na weekend, potrzymać włączoną pod prądem przez jakieś osiem godzin (od razu po wybudzeniu ze stand-by jest nazbyt zachowawcza na średnicy a swoje prawdziwe oblicze pokazuje po około 3-4 kwadransach) i poczęstować ją albumem „Thunder” supergrupy S.M.V w składzie Stanley Clarke, Marcus Miller, Victor Wooten. Tę prawdziwą ucztę dla miłośników i fanów gry na basie w wirtuozerskim wydaniu może trudno nazwać dziełem od strony artystycznej, ale technicznie i brzmieniowo to prawdziwy majstersztyk pokazujący możliwości współczesnej sekcji rytmicznej a biorąc pod uwagę, iż na każdym utworze słychać, że ww. trio po prostu świetnie się bawi to i nam udziela się ich wyborny nastrój.
Jeśli zaś chodzi o wspomnianą średnicę, to po osiągnięciu wynoszącej 53 °C temperatury roboczej wzmacniacz zachowuje się niczym przysłowiowy drut ze wzmocnieniem niemalże całkowicie znikając z toru stając się całkowicie transparentnym tak pod względem barwy, jak i nasycenia. Gregory Porter na „Nat „King” Cole & Me” czarował głębokim i aksamitnym tembrem swojego głosu a Carla Bruni na „French Touch” w najlepsze szeleściła i skrzypiała usuwając kamień nazębny lubujących się w tego typu ekstremalnych doznaniach słuchaczom. Tutaj nie było zmiłuj, nie było taryfy ulgowej i wszystkie tak zalety, jak i wady lądowały na srebrnej tacy. I wcale nie chodzi o to, że Pass był bezlitosny dla słabszych nagrań i nieco mniej szczodrze obdarzonych przez Stwórcę talentami artystów, gdyż ani złośliwie nie eksponował potknięć ekipy technicznej czy post-procesu, ani też nie piętnował ewentualnych braków warsztatowych muzyków i wokalistów, lecz przedstawiał nieraz do bólu prawdziwy, ale obiektywny spektakl, osąd tak zaprezentowanego status quo pozostawiając odbiorcy. Oczywiście nic nie stało na przeszkodzie, by ów neutralną, daleko posuniętą skromność nieco na własną modłę zmodyfikować, co wcale nie okazało się takie trudne, gdyż Pass bardzo wdzięcznie reagował na zmiany okablowania tak sygnałowego, jak i zasilającego, gdzie z Furutechem NanoFlux-NCF poprzeczka precyzji i dynamiki wędrowała o kilka centymetrów wyżej, za to z Acoustic Zenem Gargantua II do głosu dochodził hollywoodzki rozmach.
Niejako na deser zostawiłem górę pasma, którą określić należy mianem akuratnej. Nie jest bowiem ani wycofana, czy zaokrąglona ani tym bardziej zbytnio ofensywna, czy wręcz szklista. Sposób jej prezentacji jest w pełni zgodny z pomysłem na średnicę i przez to ich spójność jest równie homogeniczna i płynna jak przechodzenie Passa z pracy w klasie A do AB. Ono po prostu się dzieje a już samego momentu przejścia zauważyć nie sposób i tyle. Dzięki temu „Minione” Anny Marii Jopek potrafi pochłonąć naszą uwagę bez reszty, gdyż z jednej strony nasze zmysły pieści usytuowany w górnych rejestrach wokal AMJ a z drugiej otulani jesteśmy „mechatą łapą” zasiadającego za fortepianem Gonzalo Rubalcaby a wszystko dzieje się tu i teraz. I w tym momencie dochodzimy do pierwiastka wspólnego z już wielokrotnie przywoływaną 250-ką, gdyż również w niniejszym przypadku mamy do czynienia z natywną, atawistyczną wręcz umiejętnością porywania słuchacza w wir wydarzeń i przenoszenia go w miejsca i czas, gdy konkretne nagranie powstawało. Zanim więc zasiądziecie Państwo do odsłuchu sugeruję jakoś w miarę akceptowalnie się odziać, bo powyciągane dresy i T-shirt z okładką „Seasons in the Abyss” Slayera niespecjalnie będą korespondowały z pełnymi ciszy i skupienia wnętrzami cysterskiego monastyru Abbaye de Noirlac goszczącymi Michela Godarda z zespołem podczas realizacji fenomenalnego albumu „Monteverdi – A Trace of Grace” .

Jak więc wypadałoby traktować tytułowego Passa INT-60? Jako jedynie przystawkę, wstęp do osiągów i potęgi topowego INT-250? Śmiem twierdzić, że w żadnym wypadku nie, za to jako nieco inaczej rozkładającą firmowe akcenty alternatywę już tak. Te dwie zasadniczo zbliżone do siebie pod względem barwy i generalnie pomysłu na dźwięk konstrukcje niezaprzeczalnie łączy firmowa szkoła brzmienia, jednak o ile mocniejsza integra praktycznie do każdego, nawet najbardziej karkołomnego wyzwania muzycznego podchodzi ze stoickim spokoje, to mniejszy, będący bohaterem niniejszej recenzji lubi nieco „podkręcić śrubę” i pokazać słuchaczom, że ład i timing zaczynają się od zdyscyplinowania kolumn, co też z dziką radością czyni.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35; Audionet Planck; AVM Audio OVATION MP 6.2
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Audionet Watt
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Jak potwierdzona wieloma pozytywnymi opiniami melomanów audiofilska wieść niesie, pochodzący zza wielkiej wody (USA) producent high-endowych systemów wzmacniania sygnału audio PASS Laboratories jest ostoją muzykalności wykorzystujących jego produkty systemów. Naturalnie jego sznyt grania z racji różnorodności poglądów zainteresowanych jakością dźwięku użytkowników czasem odbierany jest jako delikatnie mówiąc zbyt krągły i spowalniający kreowane w naszych samotniach, zapisane na srebrnych krążkach wydarzenia muzyczne, ale wszystkich zaintrygowanych produktami bohatera dzisiejszego sparingu spieszę uspokoić, że owa grupa krytyków należy do zdecydowanej mniejszości, a jeśli miałbym być w stosunku do nich lekko złośliwym, powiedziałbym, iż delektują się latającymi w eterze żyletkami, a nie muzyką. Ale ok. koniec złośliwości, czas na przedstawienie punktu zapalnego dzisiejszego sparingu, czyli okupującego niższe pozycje w portfolio marki zintegrowanego wzmacniacza wspomnianej marki Pass Laboratories INT-60, który swój testowy bój w naszej redakcji zawdzięcza warszawskiemu dystrybutorowi Audio Klan.

Opisywanie produktów Pass-a jest tak prawdę mówiąc pisaniem w kółko o ty samym, gdyż oprócz rozpoznawalności w sferze wartości sonicznych, tytułowy brand może pochwalić się z łatwością zapadającym w pamięć designem swoich wyrobów. To z reguły są mocno rozdmuchane gabarytowo i ciężkie konstrukcje. Oczywiście tytułowa sześćdziesiątka jest ze wszystkich najmniejsza, ale i tak w porównaniu z potencjalną konkurencją dość wysoka, za sprawą usytuowanych na bokach wielkich radiatorów szeroka i w konsekwencji użycia wydajnych transformatorów chodzi w wadze super ciężkiej. Kreśląc kilka słów o froncie integry tak prawdę mówiąc rozprawiamy nad głównym punktem rozpoznawalności marki, gdyż wszystkie modele mającej swoje pięć minut na naszym portalu są bliźniaczo do siebie podobne. Mianowicie na srebrnej, wykonanej w technice szczotkowanego aluminium płaszczyźnie mimo sporej ilości akcesoriów manipulacyjno-informacyjnych dzięki umiejętnemu rozlokowaniu i dobraniu stosownej wielkości każdego z nich panuje stoicki spokój. Zgłębiając zatem nieco dokładniej ofertę awersu bardzo łatwo jest wyodrębnić następujące akcenty: biegnący w poziomie przez całą szerokość dolnych parceli półokrągły frez z wkomponowanymi weń sześcioma przyciskami funkcyjnymi i okienkiem odbiornika fal pilota zdalnego sterowania, w centrum mieniący się błękitną poświatą, przypominający tarczę zegara, wskazówkowy miernik prądu transformatorów (trzeba głośno grać, lub zapiąć ciężkie do wysterowania kolumny, aby się poruszył, co świadczy zapewnianiu niezbędnej ilości mocy dla każdej konfiguracji), z lewej strony wspomnianego cyferblatu skryty w prostokątnym okienku wyświetlacz poziomu głośności, a z prawej sporej wielkości gałka wzmocnienia. Podążając ku tylnej ściance wzmacniacza i patrząc na sześćdziesiątkę z lotu ptaka na jej dachu widzimy ułatwiającą grawitacyjną wentylację wnętrza serię podłużnych otworów, a na ściankach bocznych przypominające gałązki bożonarodzeniowych choinek, monstrualnych rozmiarów radiatory. Rewers sześćdziesiątki podobnie do frontu dzięki solidnej powierzchni również napawa designerskim spokojem, a mimo to znajdziemy na nim solidny zestaw wejść liniowych w standardzie RCA i XLR, wyjście z przedwzmacniacza na zewnętrzną końcówkę mocy (RCA/XLR), pojedyncze terminale kolumnowe, zacisk uziemienia, gniazdo zasilania i dwa ułatwiające logistykę tego co by nie mówić wagowego monstrum pałąki. Jak z powyższych danych można wywnioskować, spełniając wszelkie zadania dla wzmacniacza zintegrowanego testowany Pass INT-60 nie usiłuje nikogo mamić bardzo modnymi w obecnych czasach dodatkami wewnętrzny typu DAC, tylko skupia się na najważniejszym zadaniu, czyli wzmacnianiu sygnału, co mam nadzieję w żołnierskich słowach uda mi się wyłożyć w dalszej części tekstu, na który serdecznie zapraszam.

Rozpoczynając tekstowe streszczenie możliwości sonicznych tytułowej integry nie wiem, czy dla wszystkich zainteresowanych, ale przynajmniej dla mnie pierwszą ważną informacją testu jest fakt muśnięcia przekazu nutą świeżości. O co chodzi? Nic nadzwyczajnego, tylko wpinając naszego bohatera w swój system w porównaniu z przywołanymi z czeluści szarych komórek modelem 250 oczekująca na opinię INT-60 w domenie delikatności przestała forsować mocne wysycanie średnicy. To oczywiście nadal jest przypisana temu producentowi szkoła grania, ale seria wytypowanych dla uwypuklenia tego zjawiska płyt wyraźnie pokazała, iż w tym zakresie częstotliwościowym wydarzenie muzyczne ma nieco inny poziom gęstości, a to skutkuje ciekawą nutką witalności. To w pierwszej chwili dla ortodoksyjnych wielbicieli amerykańskiego stylu kreowania świata muzyki może być prztyczkiem w nos, ale zapewniam, że po kilku płytach z takiego postawienia sprawy z powodzeniem wyłapywałem wiele pozytywnych odczuć typu dodatkowe doświetlenie wirtualnej sceny muzycznej, czy delikatne zebranie się w sobie często skopanego realizacyjne, a przez to rozlewającego się po podłodze kontrabasu, czyli w pozytywnym odbiorze typowe zjawisko coś za coś. Jednak bez względu na to, jak przeciwnicy i zwolennicy delikatnej korekty brzmienia ową, nieco inną prezentację odbierają, ważna jest również umiejętność prezentacji bardzo dobrze rozbudowanej w głąb i szerz wirtualnej sceny muzycznej, bez czego nie bylibyśmy w stanie duchowo przenieść się w realia proponowanego nam przez muzyków świata dźwięków. I gdy tak przedstawiony rysunek walorów brzmieniowych miałbym opisać na kilku przykładach płytowych, okazałoby się, że wszystko, bez najmniejszego wyjątku miało swoje bardzo dobre, ale i minimalnie złe strony. Jak to możliwe? Proszę bardzo. Weźmy na początek koncertowy projekt Johna Zorna „Masada First Live 1999”. Takie realizacje ze względu na pewien ciężki do opanowania podczas grania na setkę żywioł pozwalają na nieco więcej w sferze idealnego trafienia w punkt barwy, czy wirtualnej kreacji danego instrumentu. Ba taka swoista jazda bez trzymanki z proponowanego przez opiniowany piec lekkiego odpowietrzenia środka pasma często bardzo korzysta, gdyż w pewien sposób potęguje uczucie szybkości narastania dźwięku, a to przecież w odbiorze live jest wodą na młyn pełnego zaangażowania w projekt muzyczny. I właśnie w taki sposób odebrałem przywołaną kompilację. Sprawa odbioru specyfiki grania miała się nie może diametralnie, ale z pewnością nieco inaczej, gdy w transporcie CD-ka wylądował krążek z damską wokalistyką w wykonaniu Diany Krall „The Look Of Love”. Dlaczego? Nie, nie było jakiejś spektakularnej porażki. Powiem więcej, było to nieco inne, ale nadal dobre odtworzenie tej pozycji płytowej, z tą tylko różnicą, że brak spodziewanego nasycenia średnicy spowodował utratę generowanych przez wspomnianą divę pokładów erotyki śpiewanych tekstów. Instrumenty choć oszczędniejsze w energię jeszcze sobie radziły, ale pani na scenie przestała śpiewać tylko dla mnie i skłaniałbym się nawet ku opinii, iż najzwyczajniej w świecie zaczęła odbębniać zakontraktowaną sesję nagraniową. Naturalnie przejaskrawiam zaistniałą sytuację, ale w takim tonie odebrałem tę płytę po przejściu na podążający drogą najwyższych modeli PASSa osobisty system odniesienia. Ale to nie wszystko. Nie żebym kopał leżącego, ale cofniecie średnicy natychmiast rozochociło do brylowania wyższe rejestry, które nadal były dalekie od krzyku, ale czasem bez przyczyny dawały o sobie znać (typowy efekt czegoś za coś). Jednak po raz kolejny studzę okrzyki dezaprobaty, to są spostrzeżenia wagi niuansów, a nie diametralnej dominaty, dlatego przy pochopnym wykluczaniu pozycji z listy odsłuchu zalecam ostrożność. Z racji powielania się wyartykułowanych w kilku ostatnich linijkach tekstu spostrzeżeń nie widzę sensu dalszego rozpisywania się nad innymi przykładami płytowymi, gdyż z jednej strony nic nowego by to nie wniosło, a mogłoby to być odebrane jako próba siłowej obrony testowanego wzmacniacza, czego uwierzcie mi, INT-60 PASSa z taką prezentacją w swojej lidze cenowej nie potrzebuje, gdyż z powodzeniem poradzi sobie z większością prężącej muskuły konkurencją.

Nie wiem jak dla Was, ale kreujące się końcowe wnioski z testu wydają się być ciekawe. Niby oszczędniej na środku, a nawet dla mnie zakochanego w magii centrum pasma akustycznego nie było to degradacją. Owszem, w wymagających erotyki kobiecego głosu temat znacznie się uwypuklał, ale weźcie pod uwagę, że raz, na punkcie wysycenia dźwięku jestem trochę skrzywiony, a dwa, przecież to Wy i Wasze zestawy będziecie decydować, co jest dobre, a co złe. Co ciekawe, po tej konfrontacji jestem przekonany, że może nie idealnie w punkt, ale bardzo mocno temat pokolorowania świata muzyki można by poprawić roszadami kablowymi, a to jak znakomicie się orientujecie, stawia bohatera testu w ciekawym świetle. Gdzie widziałbym tego z wyglądu muskularnego, a w sferze fonii delikatnie wysublimowanego Amerykanina? Szczerze? Wszędzie. No może z wyjątkiem melomanów stawiających na ponadprzeciętną szybkość, żeby nie powiedzieć toczącego krew z uszu przekazu (opisane odchudzenie centrum pasma jest dla nich zbyt delikatne), ale z racji różnorodności wzorców neutralności muzyki każdego z nas, tylko osobiste zderzenie z propozycją zza wielkiej wody może dać odpowiedź, czy PASS jest cacy, czy be.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Audio Klan
Cena: 37 999 PLN

Dane techniczne:
Moc wyjściowa: 2 x 60 W (8 Ω); 2 x 120 W (4 Ω)
Klasa pracy: AB
Wzmocnienie: 29/35 dB
Pasmo przenoszenia: -6 dB @ 80 KHz
Zniekształcenia (1 kHz, full power): 1%
Współczynnik tłumienia: 150
Impedancja wejściowa: 45 kΩ
Regulacja głośności: w 63 krokach po 1dB każdy
Wejścia liniowe: 4 pary (dwie pary RCA/XLR + dwie pary RCA)
Wyjścia liniowe: para RCA, para XLR
Temperatura pracy: 53 °C
Pobór mocy: 375 W
Wymiary (S x W x G): 483 x 190.5 x 541 mm
Waga: 42 kg

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA