Tag Archives: Power Vault-E


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Power Vault-E

Furutech NCF Power Vault-E

Link do zapowiedzi: Furutech NCF Power Vault-E

Opinia 1

Wydawać by się mogło, iż po ponad dekadzie od premiery i przypominajce w postaci wersji NCF, którą gościliśmy wzbogaconą o obłędną V-1 kę topowy Pure Power 6 jest dla Furutecha, przynajmniej jeśli chodzi o rozdzielanie zasilania, ewidentnym i ostatecznym opus magnum. Krótko mówiąc ichniejszy dział R&D doszedł do przysłowiowej ściany, natrafił na szklany sufit a tym samym udowodnił, że lepiej się nie da. Najwidoczniej jednak, w tzw. międzyczasie, w ich szeregach pojawił się nowy, pozbawiony owej wiedzy „czynnik ludzki” i czy to przez przypadek, które jak wiadomo nie istnieją, czy też w pełni świadomie wziął i zaprojektował a następnie wdrożył do produkcji listwę, która choć w zamyśle powinna być mniej referencyjna od topowej 6-ki finalnie za taką, niższych lotów może nie być uznaną. Co ciekawe owa niekonsekwencja nie wynika z niższej od flagowca o blisko 10 kPLN ceny, lecz znacznie bardziej imponującej postury, lepszej funkcjonalności/ergonomii i z tego co jeszcze na tzw. pozaanteniu doszło naszych uszu również i … brzmienia. Dlatego też jeśli jesteście Państwo ciekawi cóż takiego ma do zaoferowania jeszcze pachnący fabryką Furutech NCF Power Vault-E nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was na ciąg dalszy.

Żywię nadzieję, iż zarówno z sesji unboxingowej, jak i z powyższych zdjęć jasno wynika, że Vault-E zbudowany jest adekwatnie do swojej nazwy. Czyli jak prawdziwy skarbiec, choć w materiałach promocyjnych przewija się jeszcze jedno, idealnie wręcz oddające tak skalę, jak i monolityczność konstrukcji określenie – forteca. Krótko mówiąc mamy do czynienia z imponującym, niemalże 12 kg blokiem lotniczego aluminium złożonym z dwóch części – górnej, stanowiącej niejako pancerz okalających gniazda wyjściowe pierścieni NCF Booster Brace-Single i dolnej – będącej podstawą ośmiu rodowanych gniazd Schuko FI-E30 NCF (R), oraz komorą dla dedykowanego im, poddanego firmowym procesom kriogenizacyjno-demagnetyzującym α okablowania α (Alpha)-12. Owe prowadzone do każdego z gniazd przewody zbudowane są z 7 żył, z których każda zawiera 19 starannie ułożonych drutów z monokrystalicznej miedzi beztlenowej α (Alpha) OCC o średnicy 0,18mm. Każdy z przebiegów o przekroju 12AWG (3,37 mm² ) izoluje dedykowany zastosowaniom audio UL-CL3 PVC. Ponadto do zespolenia obu części aluminiowego katafalku użyto firmowej Formuły GC-303, czyli opracowanego przez Furutecha specjalnego materiału, którego zadaniem jest pochłanianie EMI (zakłóceń elektromagnetycznych) generowanych przez wewnętrzne elementy urządzenia. Powyższy materiał wypełnia również komorę przewodów, z których gorące i neutralne połączone są w gwiazdę. W rezultacie, co również powinno być widoczne na unboxingowych zdjęciach, po aplikacji nawet topowe 50-ki wystają zaledwie na jakieś 1,5cm, przez co są całkowicie zabezpieczone nie tylko przed wibracjami i ewentualnymi naprężeniami, lecz również zakłóceniami EMI i RFI. Całość wyposażono w regulowane, stożkowe stopy i dedykowane im, masywne toczone podkładki, które dodatkowo podklejono zapobiegającą rysowaniu podłoża i przesuwaniu po nim gumą. Jak też łatwo zauważyć pionowy montaż przewodów wyjściowych w gniazdach na płycie górnej znacząco podnosi komfort obsługi i jednocześnie pozwala zaoszczędzić sporo miejsca w porównaniu z Pure Power 6, który pomimo dwóch gniazd mniej z racji konieczności doprowadzania do niego przewodów z czterech różnych stron (z trzech wyjściowe i z jednej wejściowy – zasilający) w praktyce okazywał się szalenie absorbujący przestrzennie. A właśnie, każde z ww. gniazd, oprócz wpuszczenia w dedykowane podfrezowanie w podstawie jest dodatkowo stabilizowane za pomocą podwójnych blokad Axial Locks, w których cztery specjalne fabrycznie dokręcane śruby kotwiczą tył każdego gniazda w czterech punktach, zapewniając najwyższą integralność mechaniczną. Z czysto kronikarskiego obowiązku nadmienię jeszcze tylko, że gniazdo wejściowe to IEC FI-09 NCF (R) i znajduje się na tylnej ścianie listwy a tuż nad nim znajdziemy dodatkowy zacisk uziemienia.

Nie będę ukrywał, że testowanie Furutecha NCF Power Vault-E nie było dla mnie zadaniem łatwym i bezstresowym. Nie będę również ukrywał, iż jego wypięcie w celu przekazania Jackowi wiązało się z niemalże traumatycznymi przeżyciami. Dramatyzuję? Bynajmniej. I wcale nie chodzi tu o konieczność przepinania całego systemu z dyżurnej e-TP60ER, mozolnego, wynikającego z nerwicy natręctw sprawdzania prawidłowej polaryzacji każdego z przewodów, czy też sesji porównawczych multiplikujących powyższe ekwilibrystyki a o klasyczne wyjście z własnej strefy komfortu. Oczywiście nie mam na myśli problematycznego w moim wieku i przy moim, nieco ponadnormatywnym, gabarycie wielokrotnego nurkowania za systemem a zaburzenia pewnego, lata temu ustalonego porządku rzeczy. Skoro bowiem dekadę temu na szczycie mojego prywatnego rankingu prądowych rozdzielaczy wylądował Pure Power 6 i przynajmniej do tej pory jego pozycja ani razu nie została zagrożona, to oczywistym jest fakt, że do takiego stanu zdążyłem się nie tylko przyzwyczaić, co uznać go za swoisty constans i niepodważalny, bo po wielokroć udowodniony dogmat. Tymczasem kilkudniowa bytność Vault-E’a w moim systemie ów porządek może nie tyle zburzyła, co mocno nim zatrzęsła powodując jeśli nie przewrót pałacowy, co przynajmniej … dwukrólewie.
Jeśli w tym momencie kogoś rozczarowałem i zepsułem zazwyczaj zarezerwowaną na grande finale niespodziankę, to najmocniej przepraszam, ale przynajmniej w przypadku tytułowej listwy to tak nie działa. Wystarczy bowiem wpiąć ją pomiędzy własny tor audio i „ścianę” a następnie ów tor włączyć i wszystko powinno być jasne i klarowne. Czyli albo uznamy, że dojrzałość i wyrafinowanie PP6 bardziej wpasowuje się w nasze gusta, albo urzeknie nas wyraźniejsze, bardziej sugestywne zaakcentowanie aspektu rozdzielczości i precyzji obrazowania Vault-E. Niemniej jednak stawiając obie ww. listwy obok siebie śmiało można pomiędzy nimi umieścić znak równości. „Grają” bowiem na dokładnie takim samym, stricte ultra high-endowym, poziomie a różnią się jedynie niuansami, które właśnie na tym pułapie oczekiwań i wymagań wpasowują się w konkretne gusta i są swoistym być, albo nie być podczas podejmowania decyzji zakupowych. To tak, jakbyśmy przyrządzali „tomahawka” z najwyższej klasy wołowiny Wagyu – dla części konsumentów średnio krwistego, a dla innych średnio wysmażonego. I pozostając w tej kulinarnej metaforyce Vault-E jest owym średnio krwistym stekiem. Oferuje fenomenalną rześkość i witalność dźwięku bez jego odchudzenia i ochłodzenia a jednocześnie pokazuje ileż to informacji drzemie zarówno w dalszych planach średnicy, jak i przede wszystkim basie. Jest to o tyle warte zaznaczenia, że przecież obecne na pokładzie naszego bohatera pierścienie NCF Booster Brace-Single z solowych występów zapamiętaliśmy jako nieco zagęszczające i homogenizujące przekaz a tutaj mamy do czynienia z niezwykle otwartym i rozdzielczym sposobem prezentacji a sygnatury „pierścionków” możemy doszukać się w absolutnie zaczernionym i bezkresnym tle/przestrzeni w której z fenomenalną precyzją zawieszono poszczególnych muzyków i generowane przez nich dźwięki. Weźmy na ten przykład nagrany w Studio 1 Sunset Sound „Chimes At Midnight” powracającej do życia norweskiej formacji Madrugada, gdzie charakterystyczny głos Siverta Høyema, będący swoistą wypadkową cech wokalnych Nicka Cave’a, Michaela Stipe’a (R.E.M.) i The White Buffalo (czyli Jake’a Smitha z The White Buffalo & The Forest Rangers wykonującego jeden ze skuteczniej poruszających struny mej zazwyczaj uśpionej wrażliwości „Come Join the Murder”) ma głębię godną Rowu Mariańskiego a emocji niesie ze sobą tyle, że spokojnie mógłby obdarzyć nimi kilka sezonów popularnych telenowel. Od razu jednak zaznaczę, że nie ma w tym ani śladu teatralnych póz i melodramatycznej przesady, lecz chodzi jedynie o możliwość dotarcia do samego ich sedna i źródła, gdzie czuć, że płyną one z głębi serca i nie ma w tym za grosz gry pod publiczkę. Niby to tylko melancholijny alt-rock i tempa raczej snują się aniżeli powodują wzrost tętna, ale też Furutechowi udało się uniknąć popadania w zbytnią łagodność a tym samym uśrednianie przekazu.
Nie mniej uzależniająco wypadły cięższe brzmienia z „( A R T ) I F I C E” formacji Mantic włącznie, na którym po ponad godzinie smagania naszych zmysłów ciężkimi riffami i szarpiącymi trzewia uderzeniami wspomaganego perkusją basu zamykający album „Outer Storms” pozostawia słuchacza sam na sam z burzą a efekt jest tyleż realistyczny, że gdy tylko system jest w stanie ów realizm „unieść” każdorazowo spoglądamy przez okno niejako podświadomie oczekując strug deszczu i błyskawic przecinających granatowo-czarny nieboskłon. A Furutech sprawił, że niemalże zerwałem się, i to bez weryfikacji zaokiennej aury, z kanapy, by ściągać suszące się pranie, więc jeśli tylko gustujecie Państwo w tego typu intensywności i namacalności doznań, to trafiliście pod właściwy adres.
Niejako na deser zostawiłem swoistego killera, który z racji swej gęstości, panującego mroku i opartego na iście infradźwiękowym fundamencie ciężaru gatunkowego zazwyczaj ląduje na mojej playliście podczas testów naprawdę dużych kolumn i w przypadku, gdy chcę zweryfikować drożność systemowego krwiobiegu pod kątem energetycznym. Mowa oczywiście o „The Dark Knight” autorstwa Hansa Zimmera i Jamesa Newtona Howarda, który to okazał się jedynie potwierdzeniem braku jakiejkolwiek limitacji ze strony Vault-E’a. Było zatem piekielnie intensywnie, bez jakichkolwiek oznak upraszczania i prób mamienia słuchaczy wyższym basem zamiast pokazania tego, co drzemie w najgłębszych otchłaniach Hadesu, które tym razem mogliśmy śmiało eksplorować zwracając niejako przy okazji uwagę gospodarzom, że czego jak czego ale kłębiących się w zakamarkach „kotów” kurzu raczej być nie powinno. A mówiąc wprost tytułowa listwa nie traciła ani o jotę rozdzielczości nawet podczas reprodukcji najniższych składowych, więc mając ją w torze możecie być pewni, że jeśli cokolwiek, nawet na dolnej granicy słyszalnego pasma zostało zarejestrowane i zapisane w materiale źródłowym, to je usłyszycie. Chociaż może powyższe twierdzenie powinno zostać obwarowane dość oczywistą klauzulą – wydolności reszty systemu, bo o usłyszeniu tego, o czym mowa z filigranowych monitorków, bądź smukłych jak trzcina podłogówek nawet z Furutechem raczej nie ma co liczyć.

Choć zdaję sobie sprawę z faktu, a co za tym idzie pewnie i jakiś konsekwencji ze strony producenta/dystrybutora, będących następstwem tego, co pozwolę sobie zawrzeć w podsumowaniu, ale jak już wielokrotnie zaznaczałem zajmuję się recenzowaniem, bo chcę i lubię – sprawia mi to przyjemność, a nie, że muszę. To jedynie moje hobby i sposób spędzania wolnego czasu a nie praca. Dlatego też mogę sobie pozwolić na komfort pisania może i wybitnie subiektywnej, ale jednak prawdy – czyli tego co rzeczywiście słyszę, a nie tego, co słyszeć powinienem. A prawda jest taka, że choć Pure Power 6, jak i tytułowy Furutech NCF Power Vault-E reprezentują dokładnie ten sam poziom jakościowy, to w moim systemie i na moje ucho, gdybym tylko miał możliwość wyboru pozostawienia jednego z nich na stałe (co na chwilę obecną jest równie realne jak ustrzelenie kumulacji w jednej z popularnych gier liczbowych) bez chwili wahania wybrałbym Vault-E. I od razu dodam, że kierowałbym się nie ergonomią i ilością gniazd, lecz przede wszystkim dźwiękiem, gdyż nasz dzisiejszy bohater oferuje wszystko to, co w PP6-ie idealnie wpasowywało się w moje gusta, czyli fenomenalną koherencję i dynamikę, lecz doprawia je autorską mieszanką wyraźniej zaakcentowanej rozdzielczości i swobody okraszonych absolutnie czarnym tłem, co finalnie zamyka kwestię poszukiwań idealnego dystrybutora życiodajnej energii dla moich zabawek. Ale tak jak już zdążyłem nadmienić – to są moje, wybitnie subiektywne obserwacje i refleksje, więc jeśli tylko nie do końca jesteście Państwo pewni czym zwieńczyć gonitwę za upragnionym króliczkiem, to gorąco zachęcam do wypożyczenia obu topowych Furutechów i przeprowadzenia bratobójczego pojedynku. Jak to bowiem mawiał klasyk „There Can Be Only One”.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact; Vitus SCD-025mkII
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Z pewnością każdy starający się o maksymalne dopieszczenie swojego systemu audio adept obcowania z muzyką w warunkach domowych zderzył się z prozą zasilania go energią elektryczną. Jak byśmy nie kombinowali, po jakimś czasie zawsze tych nieszczęsnych gniazdek zaczyna brakować. I gdy teoretycznie problem wydaje się być banalnie prosty do rozwiązywania poprzez sprawienie sobie bardziej rozbudowanej w odpowiednią ilość terminali listwę sieciową, wówczas zaczynają się przysłowiowe schody. Chodzi oczywiście o końcowy efekt tego ruchu. Przecież to jedna z ważniejszych składowych finalnego brzmienia całej konfiguracji sprzętowej, bowiem wpływająca na wiele korzystających z niej konstrukcji elektronicznych, a to w granicznych przypadkach potrafi wywrócić uzyskane dotychczas wyniki soniczne do góry nogami, czyli tłumacząc z polskiego na nasze jakość dźwięku zmieni się nie do poznania, a czasem nawet nie do uratowania. Dlatego moim zdaniem wymuszony dobór tego elementu po idealnym zestrojeniu posiadanej układanki jest nie lada zadaniem, gdyż należy trafić w coś na kształt kobiecego punktu „G”. Banał, bo to nie ma większego znaczenia lub potencjalne straty da się skorygować innymi akcesoriami? Być może dla kogoś tak, jednak dla mnie, czyli stawiającego nie na ogólny rys brzmienia, ale na dopieszczane przez lata najdrobniejsze niuanse spektaklu muzycznego osobnika to bardzo duży problem, gdyż jak tylko mogę, stronię od leczenia dżumy cholerą. Po prostu na ile to możliwe, wszystko ma grać bez dodatkowych poprawiaczy. Z tego też powodu, gdy na recenzenckim tapecie ląduje coś z w stylu tytułowej konstrukcji – niestety od dłuższego czasu mam problem z ilością spełniających moje wymagania ilością terminali zasilających, do oceny jej możliwości mimowolnie podchodzę z nieco podniesionym ciśnieniem tętniczym. A jeśli tak, chyba nie muszę wspominać, iż dzisiejsze spotkanie z automatu wywołało u mnie stan podgorączkowy. Co tym razem wprowadziło mnie we wspomniany stan? Otóż dziś zajmiemy się pachnącą jeszcze światową nowością ze stajni japońskiego Furutecha, pozycjonowaną w cenniku tuż pod opisywaną niegdyś PP6, spełniającą marzenia wielu z nas, bo 8 gniazdkową listwą zasilającą Furutech NCF Power Vault-E.

Czym uraczyli nas tym razem japońscy inżynierowie? Pierwszym istotnym aspektem jest rozmiar listwy. To wysoki, z uwagi na dwa rzędy gniazdek obok siebie szeroki, zbudowany z dwóch kawałków frezowanego na obrabiarkach CNC, wykończony w technice włoskowatej anody, mówiąc żartobliwie płynnie wcięty w pasie blok aluminium. Co ważne, materiał wykorzystany do zbudowania tego bloku został poddany procesom kriogenizacji i rozmagnesowywaniu. Idąc za informacją ze wstępniaka, do dyspozycji dostajemy aż 8 gniazd FI-E30 NCF (R), zaś jej zasilanie oparto o terminal FI-09 NCF również w wersji rodowanej. Jak to zwykle u Japończyków bywa, tuż przy gnieździe zasilającym zamontowano zacisk uziemiający. Okablowanie wewnętrzne wykorzystuje firmową, podobnie do obudowy rozmagnesowywaną i poddawaną kriogenizacji konstrukcję Alpha 12. Dodatkową ciekawostką tego modelu jest wkomponowanie w obudowę występujących jako samoistne konstrukcje w cenniku, okalających wtyczki okablowania sieciowego pierścieni NCF Booster Brace. Finalnie rzeczony blok prądowy stawiamy na stabilizowanych znajdującymi się w komplecie podstawkami, z uwagi na wagę około 12 kilogramów solidnych kolcach.

Jak w zderzeniu z teoretycznie skończonym jakościowo systemem wypadła nasza bohaterka? Czy sprostała zadaniu co najmniej niepopsucia uzyskanego przez lata dźwięku? A może wniosła swoje fajne trzy wpisujące się w oczekiwania grosze? Odpowiedź na ten pakiet pytań jest prosta, gdyż w dwóch żołnierskich słowach można powiedzieć, że zrobiła dobrą robotę. I to na poziomie ekstremalnego poziomu jakości. Co konkretnie? Otóż najczęściej w momencie bardzo dobrego wyniku brzmieniowego danego produktu w jakimś aspekcie, w innym bywa różnie. A to po podkręceniu wagi przekazu, tracimy na rozdzielczości, zaś innym razem otwarcie na górze powoduje nadpobudliwość prezentacji. W jakimś stopniu jest coś za coś. I gdy wydawało się, że to pewnego rodzaju standard, tytułowy dystrybutor prądowy pokazał – przypominam, że mamy do czynienia ze zwykłą złodziejką bez blockerów lub innych aktywnych tweaków, o czymś na zasadzie kondycjonowania prądu nie wspominając, iż nigdy nie należy mówić nigdy. Chodzi mianowicie o to, że na tle posiadanej przeze mnie, oczekiwanie mocno stawiającej na energię uderzenia soczystym dźwiękiem rodzimej listwy Power Base japoński Vault-E podkręcił jakość przekazu w dwóch aspektach pozwalających bardziej zbliżyć się do zawartych w muzyce emocji. Po pierwsze – przy konsekwentnym utrzymaniu wagi środka pasma, znakomicie zróżnicował dolny zakres. Nadal schodzący do piekieł, a w wielu wypadkach nawet niżej – niestety do tego potrzebny jest nie tylko odpowiedni materiał, ale również kolumny oferujące zejście z realnym skutkiem, a nie tylko pobożnymi życzeniami producenta, ale zarazem pokazujący najdrobniejsze, wręcz niekończące się w wektorze długości, z zachowaniem naturalnej utraty energii muśnięcie membrany wielkiego kotła tudzież rozwibrowanie najniżej strojonej, zazwyczaj odbieranej jako pojedynczy „brzdęk” struny kontrabasu. A po drugie – poprawił witalność oraz oddech – coś na kształt zdjęcia mgiełki z wirtualnej sceny, której wydawało mi się, dawno się pozbyłem, a przez to namacalność wizualizowania poszczególnych bytów. Banał? Bynajmniej, gdyż zazwyczaj to mocno wpływa na prezentację średnicy, która traci na esencjonalności i energii. Tymczasem w przypadku tego produktu nic podobnego nie miało miejsca. Przyczyną takiego obrotu sprawy oczywiście była praca listwy głównie nad rozdzielczością całości przekazu, a nie punktowym poprawianiem tego, czy innego niuansu. Tak, tak, całości, bowiem naturalnym skutkiem zwiększenia pakietu informacji w dolnym i górnym zakresie było znakomite otwarcie się centrum pasma. Jak wspominałem nadal pełnego energii, li tylko mniej rozmiękczonego milusińską woalką, dzięki temu bogatszego w detale, ale konsekwentnie plastycznego. Tak skonfigurowany system brzmiał na tyle niebezpiecznie lepiej niż dotychczas oceniany przeze mnie jako idealny na bazie polskiej listwy, że aby to potwierdzić, musiałem sięgnąć po najcięższe płytowe działa. Spokojnie, to nie pomyłka, chodzi o płytowe „działa”, nie dzieła, bo przeciętnie zagrania i zrealizowana muzyka nie byłaby w stanie pokazać prawdziwego „ja” najnowszej listwy Furutecha. Dlatego też tym razem nie posłużyłem się twórczością spod znaku rockowej rozpierduchy lub elektronicznego smagania trzewi, bo to niestety nie pozwala zadać ocenianemu produktowi prostego sierpowego, tylko muzyką bazującą na naturalnym instrumentarium z wokalem włącznie, w maksymalnym stopniu stawiającą na najdrobniejsze niuanse brzmieniowe typu tembr głosu lub oddanie pełnego okresu życia pojedynczej nuty. Co było przysłowiowym Palcem Bożym i jak wypadło?
Pierwsza produkcja to uważana za największy zarejestrowany i wydany na płycie przez oficynę Deutsche Grammophon, sceniczny sukces Luciano Pavarottiego opera „La Traviata”. Cel? Weryfikacja dwóch istotnych aspektów. Pierwszy skądinąd wydaje się być naturalnym, czyli przekonanie się, czy Luciano brzmi, jak Luciano. Natomiast drugi opiewał na rozliczenie listwy w temacie zwiększenia rozdzielczości nie tylko w dolnych rejestrach, ale również w środku i górze pasma. To mimo ogólnego postrzegania jako średnio zrealizowana, wbrew pozorom bardzo wymagająca produkcja płytowa. Wystarczy zadać systemowi poziom decybeli podobny do realnego koncertu i wówczas jak na dłoni widzimy, czy wspomniany mistrz nie śpiewa zbyt siłowo, czy czasem nie nazbyt oleiście. Ma brzmieć ciepło, ale zarazem wyraziście z niespotykana u innych artystów tonacją. I ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu mimo poważnej dawki decybeli w stosunku do codziennej konfiguracji brzmiał wyraziściej. Nadal w swoim stylu, ale w śpiewanych z pełnego gardła z większą ekspresją. A to dopiero pierwszy pozytywny Zonk, gdyż sprawdzając wspomnianą rozdzielczość równie dobrze wypadła projekcja następującego po uwerturze drugiego kawałka na płycie. Kawałka z kilkukrotną zmianą tempa oraz energii nie tylko występującego instrumentarium, ale również rozbudowanego chóru oraz pokazującego palcem miejsce w szyku średnim systemom wciskającego w fotel tutti orkiestry i chóru. To jest prawdziwy wojenny front, którego efekty dźwiękowe dzięki zwiększeniu pakietu informacji przez bohaterkę dzisiejszego spotkania zostały podniesione o oczko wyżej. Wzrost dynamiki był tak znaczący, że jak nigdy wcześniej podczas kilkukrotnego odsłuchu tego utworu z uwagi na pokłady ekspresji musiałem – oczywiście jeśli zdążyłem – lekko ściszać poziom głośności. I żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie z racji wzrostu zniekształceń, tylko poziomu nieposkromionej energii. To w pozytywnym znaczeniu było szaleństwo w najczystszej postaci.
Drugim krążkiem testującym możliwości rzeczonej listwy był jazz w wykonaniu trio: Mats Eilersten, Harmen Fraanje i Thomas Stronen „And Then Comes The Night”. Spokojny, nostalgiczny, jednak dzięki estetyce grania i wykorzystaniu tendencyjnego instrumentarium pozwalający delektować się pojedynczą, raz lekką, innym razem esencjonalną, a czasem po użyciu wielkiego bębna powodującą mikro-trzęsienie ziemi, trwającą prawie w nieskończoność nutą. W tym przypadku podobnie do wcześniejszej opery dość łatwo jest wywołać fajną projekcję tego krążka. Jednak na poziomie ekstremalnego High Endu, w jakim przecież się obracamy, fajne odtworzenie to zbyt mało. Musimy dostać najdrobniejszy niuans, od których ten materiał aż kipi. A szczególną rolę odgrywa właśnie przywołany przed momentem wielki kocioł. Jednak nie łupiący bez czci i wiary, aby zrobić wielkie bum, tylko najczęściej wręcz muskany. I właśnie to muskanie nadaje ton całej opowieści. Niestety największą rolę w oddaniu prawdy o tym pozornie nieistotnym angażowaniu bębna odgrywa rozdzielczość systemu w dolnych rejestrach. Tylko proszę nie mylić rozdzielczości z rozjaśnieniem i odchudzeniem. Przekaz ma być odpowiednio wyważony w kwestii doświetlenia, pełen energii i rysowany wyraźną kreską, gdyż utracimy informacje o subtelnych wibracjach rozpostartej membrany. Na początku mocniejszych, zaś z biegiem czasu słabszych, z płynnym zmniejszeniem zaangażowania każdego pulsu w materiale źródłowym. I z takim przypadkiem miałem do czynienia. Co więcej, przypadkiem jakiego próżno było szukać w moim codziennym zestawieniu. A, że taki rodzaj muzyki jest dla mnie bardzo ważny – przecież nie samym AC/DC i podobnym im kapelom człowiek żyje, był to dla mnie mocny cios. I najgorsze w tym wszystkim było to, że po latach testowania różnego rodzaju terminali prądowych – tych pasywnych, jak i aktywnych w postaci kondycjonerów – nie byłem na to przygotowany. Na szczęście wiem, co to pokora w ocenianiu swojego ego oraz spowodowany rozwojem technologii poziom jakości następujących po sobie konstrukcji, dlatego bez jakichkolwiek oznak załamania nerwowego wziąłem wynik testu na przysłowiową klatę.

Gdy po długim słowotoku wreszcie dotarliśmy do części wieńczącej to testowe wydarzenie, jestem Wam winien konstruktywną puentę. Nie powiem, długo nad nią myślałem. Kolejny raz wyliczać wszelkie za i chyba żadnego przeciw, czy może wykonać ruch typu szach-mat . I wiecie co? W momencie dość skrupulatnego wyartykułowania cech rzeczonego rozdzielacza energii w poprzednim akapicie powiem krótko. Z uwagi na tak znaczny progres jakości grania mojego zestawu Furutech NCF Power Vault-E nie wraca do dystrybutora. Myślę, że nic więcej nie muszę dodawać.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: RCM
Producent: Furutech
Cena: 7 900 €

Dane techniczne
Korpus: obrabiany na CNC blok aluminium lotniczego
Gniazdo wejściowe: IEC FI-09 NCF (R)
Gniazda wyjściowe: 8 szt. Schuko FI-E30 NCF (R) z pierścieniami antywibracyjnymi NCF Booster Brace-Single
Okablowanie wewnętrzne: skrętka α (Alpha)-12 poddana procesowi kriogenicznemu i demagnetyzującemu α
Wymiary (S x W x G) : 350 x 169 x 140,5 mm (bez stóp i podkładek izolacyjnych)
Waga: około 12 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Power Vault-E

Furutech NCF Power Vault-E
artykuł opublikowany / article published in Polish
artykuł opublikowany w wersji anglojęzycznej / article published in English

Kiedy wydawało się, że wyżej i lepiej aniżeli Pure Power 6 NCF wspiąć się nie da ekipa Furutecha zakasała rękawy, wzięła się do pracy i stworzyła … NCF Power Vault-E, czyli listwę, która przynajmniej w teorii powinna w firmowej hierarchii wylądować tuż pod PP6-em, jednak … ale o tym za czas jakiś, jak już się jej nasłuchamy ;-)

cdn. …