Tag Archives: Prelude Classics


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Prelude Classics

Maria Banasiewicz – Bryła „Jean Baptiste Loeillet – Six Suits for the Harpsicord”

Wykonawca:  Maria Banasiewicz – Bryła - klawesyn
Tytuł:  „Jean Baptiste Loeillet - Six Suits for the Harpsicord”
Gatunek:  Klasyka
Dystrybucja:  Prelude Classics

Może zacznę mało poważnie a dla zainteresowanych, obeznanych z tematem wręcz obrazoburczo, lecz śmiem twierdzić, iż bohater dzisiejszego spotkania, czyli klawesyn do fortepianu ma się mniej więcej tak, jak mandolina do gitary, czyli nikogo nie deprecjonując może nie tyle jak ubogi, co charakteryzujący się trudnym do zniesienia, szczególnie na dłuższą metę, charakterem daleki krewny. I choć mamy świadomość jego istnienia a z racji iż rodziny się nie wybiera o owym istnieniu pamiętamy, to już ewentualne kontakty ograniczamy do niezbędnego minimum. Z podobnego założenia wychodzi też większość realizatorów, niby umieszczając ów instrument na scenie, lecz finalnie mix konstruując tak, że ląduje on (klawesyn, nie mix) w drugim, bądź trzecim rzędzie pełniąc rolę służebną i uzupełniającą. Proszę tylko rzucić uchem na ograne do bólu i znane przez wszystkich „The Four Seasons / Le Quatro Stagioni”, czyli „Cztery pory roku” Vivaldiego w wykonaniu Yehudi Menuhina i Cameraty Lysy (niestety na Tidalu nie ma nagrywanego w Abbey Road Studios wydania EMI z 1991 r., którym dysponuję), gdzie wbrew pozorom klawesyn jest i gra (za sprawą Jeffrey’a Gilliama), choć najdelikatniej rzecz ujmując nad wyraz nieśmiało. Znacznie lepiej sprawy wyglądają u Carmignoli, który był na tyle miły, że Andrea Macron nie musiał przebijać się przez partie smyczków, by zaznaczyć swoją obecność. Z drugiej strony akurat taki obrót spraw nikogo dziwić nie powinien, gdyż to właśnie Macron jest założycielem i dyrygentem Venice Baroque Orchestra Carmignoli towarzyszącej. No dobrze, ale o co tak właściwie z tym klawesynem chodzi? A o to, iż za sprawą spirytus movens całego zamieszania, czyli pana Michała bryły i jego oficyny wydawniczej Prelude Classics przyszło nam zmierzyć się z nie lada wyzwaniem, czyli dwupłytowym wydawnictwem „Jean Baptiste Loeillet – Six Suits for the Harpsicord”, które jak sam tytuł wskazuje obejmuje twórczość na ów klawesyn przeznaczoną. Jest to zatem zdecydowanie wyższy stopień wtajemniczenia w temacie eksploracji muzyki dawnej od chociażby „Misterioso / J.S. Bach – Sonatas for violin and harpsichord, BWV 1017-1019”, o którym niezobowiązujące 3×3 jakiś czas temu popełniliśmy. W tym momencie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko nadmienić, iż za klawesynem zasiadła znana z przed chwilą wspomnianego albumu Maria Banasiewicz – Bryła i zaprosić Państwa na ciąg dalszy.

Z racji braku kompetencji kwestie natury muzykologicznej pozwolę sobie dyplomatycznie pominąć, zainteresowanych kierując do obszernego opracowania autorstwa Lilianny Stawarz zamieszczonego w eleganckiej książeczce dołączonej do tytułowego, dwupłytowego wydawnictwa. Wspomnę za to o tym, iż nagrań dokonano w jednej z sal usytuowanych na piętrze wilii przy ul. Henryka Wieniawskiego 3 w Poznaniu będącej tymczasową (w trakcie remontu) siedzibą Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego. Klawesyn blisko „omikrofonowano” parą Microtech-ów Gefell M221 a „aurę” i dźwięki odbite zbierał duet Microtech Gefell M320. Wszystkie mikrofony korzystały z przedwzmacniaczy wbudowanych w przetwornik cyfrowo-analogowy Merging Technologies Hapi Mk II, materiał został zarejestrowany w formacie DXD 352,8 kHz/32-bit, poddany masteringowi w stacji DAW, by finalnie osiągnąć tak stereofoniczną, jak i wielokanałową postać DSD i trafić na dwa krążki SACD. A właśnie. Jeśli nie dysponujecie Państwo odtwarzaczem srebrnych krążków w ww. formacie, co niespecjalnie z racji ich obecnej niszowości powinno kogokolwiek dziwić, to nic straconego, gdyż materiał dostępny jest również na 24-karatowych złotych CDR-ach w sklepie wydawnictwa, jak i w formie „gęstych” plików na NativeDSD.

A jak „Jean Baptiste Loeillet – Six Suits for the Harpsicord” wypada pod względem brzmieniowym? Śmiem twierdzić, ze wybornie i zaskakująco zarazem. Zaskakująco, gdyż znając brzmienie klawesynu z innych realizacji można byłoby je porównać do rozkoszy kojarzonych z leczeniem kanałowym, bądź pracy ze szlifierką oscylacyjną bez słuchawek ochronnych a tymczasem tutaj mówiąc kolokwialnie „nic nie boli i nie uwiera”. Brzmienie instrumentu jest bowiem niezwykle organicznie, gdyż może nie sam jego strój, co rejestracja i obróbka sprawiły, iż brzmi nieco niżej i gęściej niż zazwyczaj a dodatkowe mikrofony zapewniły mu przyjemny pogłos i swobodę, przez co nie jest to „głuche” nagranie ze zbyt szybko wygaszanymi dźwiękami. Mamy zatem właściwą dozę blasku i natywnej dla mechaniki instrumentu dźwięczności a jednocześnie oszczędzono nam irytującej i męczącej na dłuższą metę metalicznej brzękliwości. Zachowano bowiem wręcz idealną równowagę pomiędzy koherencją przekazu, jego muzykalnością (kolejne, dość wyświechtane pojęcie, lecz akurat w tym wypadku nader trafne, choć w korelacji z samym klawesynem dalekie od oczywistości) a deklarowaną przez wydawcę i producenta audiofilskością. Wspominam o tym nie bez przyczyny, gdyż zazwyczaj owa „audiofilskość” przejawia się w formie iście irracjonalnej hiper rozdzielczości, gigantomanii i wyciągania na światło dzienne wszelakiej maści artefaktów, które choć zazwyczaj obecne w nagraniu na uwagę niekoniecznie zasługują. A u pana Michała wszystko jest na miejscu – klawesyn ma właściwe, zgodne z rzeczywistością gabaryty, więc „zmieścił” się w moim 24-metrowym salonie nie zmuszając mnie do zajęcia miejsca w korytarzu. Mało „audiofilski” jest też udział samej Marii Banasiewicz – Bryły, której obecność choć oczywista jest praktycznie całkowicie niesłyszalna, co na tle jazzowych pomrukiwań Keitha Jarrett (vide „The Köln Concert”), czy nawet wyraźnie walczącego z materią i wiolonczelą na „J.S.Bach 6 Suit na wiolonczelę solo BWV 1007 -1012” Andrzeja Bauera jest wyraźnym ukłonem w kierunku adoracji muzyki jako takiej a nie towarzyszącej jej celebracji i samego wykonawcy. A co do wspomnianej równowagi tonalnej nagrania, to coś czuję w kościach, że tak właśnie klawesyn powinien być rejestrowany, żeby swym brzmieniem sprawiać przyjemność a nie irytować i fatygować słuchaczy. Wygląda na to, że z podobnego założenia wyszedł nie tylko pan Michał, lecz również Jan De Vlieger, który w 2018r. wydając w oficynie Phadera „Six Suites for Harpsichord” zasiadł za odznaczającym się niską i głęboką barwą instrumentem zbudowanym przez Andrew Woodesona. Dla porównania warto jednak sięgnąć po pochodzącą również z 2018 r. i co ważne dostępną na Tidalu wersję „Loeillet: Six Suites Of Lessons For Harpsichord Or Spinet” (Urania Records), na której Luigi Chiarizia gra wyraźnie lżejszym a zarazem „perlistym” dźwiękiem z nieco bogatszą ornamentyką. Która z wersji jest lepsza nie mi osądzać, lecz gorąco zachęcam do samodzielnych porównań i poszukiwań, gdyż jak powyższy materiał dobitnie pokazuje wśród dostępnych czy to w sieci, czy w postaci fizycznych krążków

Nie twierdzę, że „Jean Baptiste Loeillet – Six Suits for the Harpsicord” w wykonaniu Marii Banasiewicz – Bryły jest przypadnie do gustu wszystkim odbiorcom. Ba, pewnie część miłośników niezobowiązującej klasyki (wspomniane „4 pory roku”) pierwszy odsłuch będzie musiała podzielić na tury oswajając się z jeśli nie z samym repertuarem, co z charakterystycznym instrumentarium. Sugeruję jednak podjąć takie ubogacające wyzwanie, gdyż w tych nieco pretensjonalnych i pozornie sztywnych jak wykrochmalony gorset zapisach nutowych kryje się zaskakujące bogactwo melodii i jakże sporadycznego w dzisiejszych czasach kompozytorskiego, przywodzącego na myśl jubilerskie cacka w stylu jaj Fabergé geniuszu.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Prelude Classics

Michał Bryła „G. Ph. Telemann – 12 Fantasias for Viola solo”

Opinia 1

Skoro trzecia z rzędu recenzja dotyczy sygnowanej przez rodzimą wytwórnię Prelude Classics klasyki, to śmiało możemy uznać, iż stojący za całym zamieszaniem Michał Bryła za punkt honoru przyjął nie tylko popularyzację muzycznych „skamielin”, co i moją edukację. W dodatku postawione sobie zadanie realizuje z żelazną konsekwencją co i rusz podnosząc poprzeczkę wymagań. Dlatego też po ikonicznych Bachu i Mozarcie przyszła pora na co prawda znanego i rozpoznawalnego wśród melomanów tytana pracy, czyli Georga Philippa Telemanna (1681-1767), jednak śmiem twierdzić, iż dla przeciętnego zjadacza chleba i odbiorcy syntetycznej papki serwowanej przez głównych, komercyjnych nadawców świadomość jego egzystencji niebezpiecznie oscyluje wokół zera. Najwyższa pora jednak ten stan powszechnej niewiedzy zmienić w czym pomóc ma najnowsze wydawnictwo wzbogacające portfolio Prelude Classics – „G. Ph. Telemann – 12 Fantasias for Viola solo”, które dotarło do naszej redakcji w najbogatszej – zawierającej zarówno hybrydowy dysk SACD, jak i złoty „audiofilski” CDR.

Na początek pozwolę sobie na małe doprecyzowanie, bowiem dla niewtajemniczonych tytułowy album nie jest rejestracją materiału dedykowanego altówce, co mogło by ć uznane za drogę na skróty, lecz w oryginale „12 Fantazji” napisane było na sześciostrunową violę da gambę a jak powszechnie (?) wiadomo altówka ma strun cztery. Całe szczęście oba instrumenty są podobnie strojone, więc przynajmniej pod tym względem trudności nie było. Znaczy się czysto teoretycznie, o ile tylko za brak takowych uznamy konieczność przetranskrybowania klucza basowego na altowy. Jednak to nie koniec ciekawostek, bowiem sam materiał nutowy nie należy do kategorii „znanych i lubianych”, ba śmiało możemy wręcz uznać, że to klasyczny NOS, gdyż leżały one w zapomnieniu w Państwowym Archiwum Dolnej Saksonii a światło dzienne ujrzały dopiero w 2015r. Jeśli zaś chodzi o samo nagranie i proces realizacji, to jest to klasyczny jednoosobowy projekt, gdyż pan Michał Bryła nie tylko przetranskrybowany przez siebie materiał zagrał, lecz również nagrał, zmasterował, wydał i zadbał o całą masę pobocznych detali takich jak mi.in. poligrafia. Sam materiał został zarejestrowany w DXD o rozdzielczości 32 bitów i częstotliwości 352,8 kHz na autorskim systemie na systemie Decca Tree z przetwornikiem A/D HAPI MKII Merging Technologies wyposażonym w kartę Premium który dzięki ośmiu przedwzmacniaczom zdolny był obsłużyć sygnały w wysokich rozdzielczościach. Całość realizacji została wykonana w stacji DAW od Merginga Pyramix w wersji Premium. W przeciwieństwie do wcześniej goszczących u nas wydawnictw Prelude Classics „Fantazje” nagrano w kościele św. Kazimierza w Kobyłce. Krążek SACD został wytłoczony w Austrii a CDR wypalono z prędkością x4 na napędzie Plextor-a.

No i o ile powyższe dywagacje natury technicznej nie przysparzały mi większych trudności, to już próba okiełznania zawartego na tytułowych krążkach materiału daleka była od przysłowiowej bułki z masłem. Nie dość bowiem, iż ów (znaczy się materiał) wymagał pełnego skupienia, to zbytnio nie dysponował żadnym punktem zaczepienia. Niby mógłbym na siłę ratować się barokową estetyką, jednak o ile na jeden, góra dwa utwory, taka narracja jeszcze jakoś się broniła, to niestety przy ponad dwugodzinnym maratonie (warstwa SACD + warstwa CD + CDR) takie koło ratunkowe działało równie skutecznie co betonowe buty podczas kąpieli w Wiśle. Krótko mówiąc trzeba było zagryźć zęby, wyciszyć się i dać muzyce robić swoje. Nie powiem, żeby początki były zachęcające, bo zmęczenie materiału / słuchacza następowało równie szybko, jak przy moim pierwszym podejściu do również solowego projektu „J.S.Bach 6 Suit na wiolonczelę solo BWV 1007 -1012” Andrzeja Bauera, z tą tylko różnicą, że jakby nie patrzeć wiolonczela, przynajmniej moim skromnym zdaniem, operuje w nieco przyjaźniejszym spektrum częstotliwości, więc niejako z automatu „wchodzi” łatwiej. Całe szczęście z każdym kolejnym odtworzeniem opór materii malał a jego miejsce zajmowało zainteresowanie i chęć podążania za wirtuozerskimi partiami Michała Bryły, którego obecność w roli „operatora” altówki była okupiona zauważalnie mniejszym wysiłkiem aniżeli w przypadku powyższego przykładu, na którym Bauer potrafił sapać i wzdychać jakby przyszło mu grać podczas wspinaczki po schodach na taras widokowy PKiN-u.  Mojej zmianie nastawienia sprzyjały również niższy strój i większa „gęstość” brzmienia altówki aniżeli w przypadku skrzypiec, więc i po oswojeniu się z tematem można było z pewną nieśmiałością mówić o czymś na kształt eufonii. A gdy z etapu chłodnej analizy i mozolnego uczenia się minimalistycznej formy muzycznej przeszedłem do w pełni komfortowego odsłuchu coś w końcu „pykło” i z głośników zamiast perfekcyjnie podanych wymuskanych, lecz pozbawionych kreującego całość lepiszcza dźwięków popłynęła muzyka przez wielkie „M”. I to bynajmniej nie sztywna, skostniała, czy wręcz „wykrochmalona”, lecz kipiąca emocjami i okraszona bogactwem alikwotów oraz stricte barokowych ozdobników wymagających iście karkołomnych figur wykonawczych a więc w pełni świadomej wirtuozerii.

Od strony realizacyjnej całość brzmi nad wyraz koherentnie i na swój sposób, jak już dążyłem wspomnieć gęsto, lecz nie oznacza to zgaszenia dźwięku, lecz raczej celowe osadzenie go w okolicach niższej średnicy i na takim solidnym fundamencie budowanie całości. Miłą odmianą w stosunku do solowych „samplerowych” nagrań smyków altówka na „Fantazjach” nie próbuje wejść słuchaczowi nie tyle na głowę, co przynajmniej na kolana, więc nie ma problemu z efektem zbytniej ekspansywności przekazu. Za swoisty znak firmowy pana Michała z kolei można uznać fakt, iż aura pogłosowa bądź co bądź sakralnej, a więc odznaczającą się dość żywą, właściwa tego typu budowlom akustyką, jest jedynie delikatnie zaznaczona i zamiast stanowić integralny element budujący klimat nagrania, chociażby poprzez jego „oddech”, pełni tu co najwyżej drugoplanową rolę. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak przy bratobójczym pojedynku pomiędzy wytłoczonymi warstwami hybrydowego nośnika i wypaloną CDR-a, bowiem różnice są tu na tyle wyraźne, że chyba każdy powinien znaleźć swoja ulubioną. W moim przypadku pierwsze miejsce przypadło ex æquo stereofonicznej warstwie SACD i wypalonej na złotym nośniku ze wskazaniem na … drugą opcję. Może i „gęstą” cechowała lepsza rozdzielczość i precyzja, jednak to CDR zabrzmiał w moim systemie (a dokładnie na Ayonie CD-35 (Preamp + Signature) ) z większą saturacją i organicznością kierującymi moje skojarzenia ku domenie analogowej. Z kolei warstwa CD na nośniku hybrydowym była jak najbardziej akceptowalna i godna uwagi, lecz na tle rodzeństwa brakowało jej przysłowiowej kropki nad „i”, dzięki której mogłaby przykuć na dłuższą metę uwagę słuchacza. Była po prostu „tylko OK”, co bez możliwości bezpośredniego porównania z pozostałymi opcjami byłoby pewnie i tak powodem do samych superlatyw, skoro jednak takowy sparring miał miejsce to mój czysto subiektywny ranking jest taki a nie inny.

Reasumując, jeśli tylko czujecie Państwo potrzebę zgłębienia klasycznych podwalin współczesnej muzyki a perspektywa kolejnego „wykonu” (cóż za koszmarne słowo) „Czterech pór roku”, bądź „Koncertów brandenburskich (BWV 1046–1051)” wywołuje u Was ciężką alergię gorąco zachęcam do zapoznania się z „G. Ph. Telemann – 12 Fantasias for Viola solo” w wykonaniu Michała Bryły. Gwarantuję, że na pewno będzie inaczej – na wskroś minimalistycznie i wręcz intymnie, ale to chyba jeden z najlepszych sposobów na zaznajomienie się z tematem, tym bardziej, że sama jakość nagrania nie przeszkadza a wręcz pomaga w zrozumieniu geniuszu nieco zapomnianego u nas Telemanna.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Mniemam, iż bardziej spostrzegawczy z Was zauważyli ważny aspekt pojawienia się opisu tytułowej płyty na naszym portalu. Oczywiście chodzi fakt dostarczenia do naszej redakcji kolejnego epizodu płytowego familii Bryła. To jest o tyle ciekawa sytuacja, że gdy pierwsze pozycje relacjonowały zarejestrowaną, zremasterowaną i wydaną przez dzisiejszego wykonawcę pełnego spektrum utworów – Michała Bryłę, wirtuozerię przedstawicielek płci pięknej tej familii, to dzisiaj przyjrzymy się pokazowi umiejętności samego pana Michała. Tak, tak, śmiało można powiedzieć, iż tym razem będą to „Przygody Pana Michała”, z tą tylko różnicą, że nie jak w powieści Henryka Sienkiewicza o tematyce wojennej z wirtuozerią władania szablą w dłoni, tylko muzycznej z fenomenalnie brzmiącym instrumentem strunowym w głównej roli. Panie i panowie, oto wykonawca, masteringowiec i producent w jednym, pan Michał Bryła w transkrypcji 12 Fantazji TWV 40:26 – 37 (1735) Georga Philipa Telemanna na altówkę, wydawnictwa Prelude Classics.

Jak sugerują fotografie, za sprawą tytułowego bohatera w nasze progi trafiła wersja tak zwana full wypas, czyli hybrydowy krążek SACD z warstwą CD oraz równie pieczołowicie wydany na złocie CDR. To w moim przypadku jest na tyle istotne, że nie posiadam odtwarzacza gęstego formatu – CEC TL0 3.0 czyta jedynie format 16/44.1, za to mój popularnie zwany CD-ek znakomicie różnicuje jakość brzmienia pomiędzy tłoczonymi płytami CD, a wypalanymi CDR. Czy i jak to możliwe? Nie wiem jak, ale zapewniam, że tak, jednak z uwagi na fakt, iż nie to jest tematem tej epistoły, dlatego zdecydowanym krokiem przejdę do przelania na klawiaturę kilku ciekawych wniosków na temat clou spotkania.

Kreśląc kilka zdań o przedmiocie dzisiejszego spotkania o jednym warto wspomnieć. Otóż mimo mojego zainteresowania tego rodzaju twórczością, zarejestrowana na płycie muzyka jest wymagająca. Znakomita od strony repertuaru i realizacji zamierzeń kompozytora przez artystę, ale aby zrozumieć intencje mające wywołać u nas zaplanowane przez obydwa podmioty emocje – kompozytora i wykonawcy – okazuje się obligować słuchacza do pełnego skupienia Nie tylko z racji potencjalnego przegapienia istotnych aspektów dotyczących kunsztu pana Michała w tematyce gry na tak wyrazistym, jak wspominałem, dla wielu ikonicznym instrumencie, ale również możliwości oddania przez ten ostatni bogactwa barw, odcieni i różnic tempa granej na nim muzyki. To wydawnictwo jest zbiorem solowych, raz spokojnych, innym razem bardziej zróżnicowanych w kwestii tempa, przy okazji niezbyt długich zapisów nutowych, dzięki czemu nie wybacza nawet chwilowego zagapienia się przez odbiorcę. Jednak teoria teorią, a sam dwukrotnie złapałem się na pewnego rodzaju zawieszeniu się moich zmysłów w odbiorze materiału. Ale uspokajam, ów fakt był li tylko wynikiem mimowolnego podejścia do tematu od strony stricte audiofilskiej, czyli ni mniej ni więcej, górę wzięło zakorzenione w duchu drobiazgowe przyglądanie się raz popisom kunsztu grania przez altowiolinisty, by za moment skupić się na barwie, wyrazistości, dźwięczności i ogólnej propagacji dźwięku altówki w moim pokoju. To źle? Bynajmniej, gdyż to nadal było pełne emocjonalne poddanie się pięknej przygodzie, z tą tylko różnicą, że czasem soczewka śledząca wydarzenia na wirtualnej scenie ostrzyła na istotne dla niej detale, a nie na nią jako całość. A zapewniam, dzięki profesjonalnemu podejściu przez producenta do najdrobniejszego aspektu tego wydawnictwa, bardzo łatwo jest popaść w skrupulatną ocenę całości lub poszczególnych składowych tego świetnie zagranego materiału. I choćby dlatego warto nabyć tę pozycję płytową, aby raz na jakiś czas dać się ponieść nieprzewidywalnym stanom swojego umysłu. I to jakim stanom.

Na koniec kilka słów o realizacji. W tym temacie mogę powiedzieć, iż mastering jest fenomenalny. Brak poczucia kompresji, dzięki czemu muzyka wybrzmiewała z pełną swobodą, fajną plastyką i oddechem. Oczywiście naturalnym feedbackiem takiej sytuacji był fakt, że nawet przez moment nie wiało przysłowiową „nudą”. A jak wypadło porównanie warstwy CD vs CDR? Cóż, w dobrym tego słowa znaczeniu kolejny raz okazało się, że wypalanie powoduje poczucie odcięcia tlenu muzyce, przez co staje się mniej dźwięczna. Jakby bardziej skupiona wygładzaniu artystycznego rysunku, jednak gdy skonfrontujemy te dwie opcje na odpowiednio rozdzielczym systemie, okaże się, że przekaz zwyczajnie traci na witalności. Nadal jest fajny, ale w wydaniu CD znakomity. Ale zaznaczam, proszę nie brać tego do siebie, bowiem w obliczu tak zjawiskowego produktu jak tytułowe wydanie interpretacji twórczości Georga Philipa Telemanna, przed momentem wygłoszone teorie tracą jakiekolwiek podstawy do nawet wspominania o nich, a co dopiero udowadniania wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Prelude Classics

Aleksandra Bryła, Monika Woźniak „W.A. Mozart: Sonatas for Fortepiano and Violin KV 296, KV 379, KV 304, KV 378”

Opinia 1

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że stojący za oficyną wydawniczą Prelude Classics Pan Michał Bryła po raz kolejny próbuje i jak się lada moment okaże czyni to z całkiem niezłym skutkiem, zarazić słuchaczy swym entuzjazmem i śmiem twierdzić również miłością do na wskroś klasycznego i poniekąd stanowiącego podwaliny współczesnej twórczości muzycznej repertuaru. Skąd takie przypuszczenia? A stąd, że po stanowiącym początek naszej znajomości, dość wymagającym dla niewprawnego ucha albumie „Misterioso J.S. Bach – Sonatas for violin and harpsichord, BWV 1017-1019” do naszej skrzynki pocztowej a następnie na redakcyjny tapet trafił kolejny sre… znaczy się złoty krążek, czyli tytułowy „W.A. Mozart: Sonatas for Fortepiano and Violin KV 296, KV 379, KV 304, KV 378” w wykonaniu Aleksandry Bryły i Moniki Woźniak.

Jak mam cichą nadzieję na powyższych zdjęciach widać stanowiący obiekt niniejszej epistoły album został wydany z jeszcze większym poligraficznym rozmachem i wyrafinowaniem aniżeli jego poprzednik. Zamiast bezpiecznej i nieco sterylnej bieli postawiono tym razem za ciepłą ceglano-brzoskwiniowa kolorystykę a standardowy dwułamowy digipak zastąpiono zdecydowanie bardziej atrakcyjną wizualnie a przy tym bez porównania wygodniejszą od strony ergonomicznej formą książkowa z dwiema kopertami, z których w pierwszej – „ładowanej od góry” umieszczono nader obszerną książeczkę a w drugiej – otwartej wzdłuż bocznej krawędzi, złotą płytę CD. Efekt? Wyborny i co ciekawe cieszący oczy i zmysły zarówno podczas pierwszego, jak i każdego kolejnego kontaktu.
Jak już zdążyłem wspomnieć sam nośnik posiada złotą warstwę z zapisanymi danymi, więc niejako już na starcie możemy poczuć się odpowiednio dopieszczeni a to przecież dopiero początek dobrych informacji, gdyż jak głosi wytłoczenie na okładce tym razem mamy do czynienia z materiałem zarejestrowanym w postaci plików WAV 192 kHz/24 bit a więc mammy ewidentny progres w stosunku do ww. krążka z repertuarem Bacha. Jak się jednak okazuje są też pewne elementy wspólne z poprzednim wydawnictwem, bowiem po raz kolejny nagrań dokonano w Auli Nova Akademii Muzycznej im. I.J. Paderewskiego w Poznaniu a i grająca na skrzypcach Aleksandra Bryła korzysta (brzmi zdecydowanie lepiej aniżeli siermiężne eksploatuje) z kopii XVII-wiecznych skrzypiec Francesco Ruggeriego, wykonanej przez Krzysztofa Krupę w 2012 roku. Z kolei towarzysząca jej Monika Woźniak zasiadła za zbudowaną na wzór pochodzącego z 1805 roku, fortepianu Walter & Sohn kopią sygnowaną przez Paula McNulty’ego.

Nie da się ukryć, że i od strony brzmieniowej tytułowy album jest dowodem postępującej audiophilii nervosy wydawcy, bowiem stopień wyrafinowania zarejestrowanego materiału już od pierwszych taktów wywołuje wśród złotouchych odbiorców może nie wybuchy niekontrolowanego entuzjazmu, bo to nie te lata i nie ta spontaniczność co kiedyś, ale w pełni zrozumiałą satysfakcję z dokonanego wyboru umieszczenia ww. krążka na playliście/ w koszyku. O ile bowiem partie skrzypiec nadal mogą pochwalić się właściwą sobie gęstością i soczystością bez jednoczesnego popadania w zbytnią słodycz i stojącą niejako w sprzeczności z zasadą ich działania gładkość, to już zastąpienie znanego z „Bacha” klawesynu operującym w zdecydowanie szerszym spektrum i skali fortepianem sprawiło, że reprodukowany materiał bez dwóch zdań zasługuje na miano pełnopasmowego. Dzięki temu przekaz zyskał właściwy wolumen i podstawę basową, lecz bez dość popularnego wśród audiofilskich wydawców rozdmuchiwania brył poszczególnych źródeł. Oczywiście fortepian był z wiadomych względów większym „graczem” o adekwatnej własnej posturze sile emisji, lecz delikatne korekty podczas nagrania pozwoliły w odpowiedni sposób wyeksponować na jego tle również i mniej „donośne” skrzypce. Proszę się jednak nie obawiać. Przeprowadzona przez realizatora „normalizacja” ma charakter wybitnie kosmetyczny i daleka jest od przeskalowywania czy to skrzypiec w górę, czy fortepianu w dół, lecz takie ustawienie perspektywy, by mówiąc metaforycznie i wilk był syty i owca cała. I owe zabiegi przyniosły oczekiwane rezultaty, w czym niezaprzeczalny udział miało odpowiednie omikrofonowanie sceny. O ile bowiem z pojedynczym mikrofonem taka sztuka szans powodzenia zbyt dużych by nie miała, to już mając do dyspozycji sześć szwedzkich Line Audio OM1 pole manewru znacząco wzrosło. I to po prostu słychać. Całość charakteryzuje bowiem wielce satysfakcjonująca namacalność i skupienie pozwalające oddać fakturę nie tylko reprodukowanych przez użyte instrumentarium dźwięków, lecz również naturalną i właściwą tak skrzypcom, jak i fortepianowi aurę pogłosową z jakże lubianymi przez audiofilów smaczkami w postaci odgłosów związanych z mechaniką ich (instrumentów, nie audiofilów) pracy. I tu od razu uwaga natury formalnej. Otóż Prelude Classics stawia na naturalność i wierność rejestrowanych brzmień a nie ordynarną (pseudo)samplerową, w pejoratywnym tego słowa znaczeniu, pornografię, więc proszę nie spodziewać się efektu włożenia głowy pod klapę fortepianu, bądź przyłożenia ucha do skrzypiec, bo to nie ten rodzaj estetyki i swoistego ekshibicjonizmu, przez co wspomniane niuanse stanowią jedynie niewinny i zapewne przez znaczną część słuchaczy mniej, bądź bardziej świadomie pomijany dodatek. Skoro jednak je słychać, to czuję się w obowiązku o tym wspomnieć. Podobnie z resztą jak i o nader delikatnie zasygnalizowanej akustyce Auli Nova, która jest, choć akurat w tym nagraniu pełni rolę jeśli nie trzecio, to z pewnością drugorzędną.

A jak odebrałem sam zaproponowany wsad materiałowy? Nie będę się w tym momencie silił na jakieś sążniste wywody i udawał specjalisty w temacie, gdyż jak z pewnością Państwo wiecie, choć po klasykę sięgam bez większych oporów i okazjonalnie lubię trącić wewnętrzną strunę zarezerwowanej dla takiego repertuaru wrażliwości, to zdecydowanie częściej operuję w zdecydowanie świeższych i co tu ukrywać cięższych klimatach. Jednakże „W.A. Mozart: Sonatas for Fortepiano and Violin KV 296, KV 379, KV 304, KV 378” w wykonaniu Aleksandry Bryły i Moniki Woźniak, to propozycja mogąca spokojnie, przynajmniej w moim mniemaniu, stanowić zarówno wstęp do klasyki dla niewtajemniczonych, jak i niezobowiązujące wytchnienie po bardziej wymagających pozycjach dla wytrawnych znawców tematu. „Sonaty” są bowiem zaskakująco „chwytliwe” a tym samym łatwo-przyswajalne nawet przez niewprawione ucho a jednocześnie szalenie daleko im do będących przejawem guilty-pleasure „muzaków”. Nie są też tak wyeksploatowane, jak nieśmiertelne „Cztery pory roku” Vivaldiego, „Koncerty Brandenburskie” Bacha, czy też evergreeny Straussów, co pozwala sięgać po nie bez uczucia pewnego rodzaju wtórności (syndrom inżyniera Mamonia), czy też asekurantyzmu. To coś na miarę ówczesnej muzyki popularnej, czy wręcz rozrywkowej łączącej wpadającą w owe ucho melodykę z geniuszem kompozytorskim ich twórcy, który wychodzi na jaw podczas prowadzonej już na chłodno analizy.

Jak widać na załączonym obrazku Pan Michał Bryła w ramach autorskiego projektu Prelude Classics nie ustaje w popularyzacji ulubionego repertuaru co i rusz wypuszczając na rynek prawdziwe perełki. I właśnie taką perełką jest tytułowy album „W.A. Mozart: Sonatas for Fortepiano and Violin KV 296, KV 379, KV 304, KV 378” w wykonaniu Aleksandry Bryły i Moniki Woźniak zdolny usatysfakcjonować zarówno wyrafinowanego melomana, jak i szukającego ekscytujących smaczków i niuansów audiofila. W dodatku reprezentantom pierwszej grupy do pełni szczęścia wystarczy niemalże bezkosztowy „kontent” dostępny w serwiach streamingowych (Tidal, Spotify, Apple Music), czy też klasyczne CD a drudzy z radością pobiorą hi-resy 192kHz/24 bit, bądź zamówią złotego CDR-a.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Myślę, że naszym stałym czytelnikom wydawnictwa Prelude Classics nie trzeba specjalnie przedstawiać. Powiem więcej. Jestem wręcz przekonany, iż stan wiedzy na temat zazwyczaj należących do tego teamu osób w znakomitej większości jest im równie dobrze znany. Jak to możliwe? To proste, a powody są dwa. Pierwszym jest skreślenie przez nas kilku strof na temat pierwszego materiału muzycznego tego wydawnictwa „Misterioso J.S. Bach – Sonatas For Violin And Harpsichord”. Natomiast drugim, będąca silnikiem napędowym tego przedsięwzięcia rodzinna konotacja w dzisiejszym przypadku jednego z muzyków – ups, przepraszam według nowej nomenklatury i będąc bardziej trendy powinienem powiedzieć nie do końca dobrze brzmiących fonetycznie „muzyczek”, dlatego powiem artystek, jak i wydawcy – Aleksandra Bryła (violin), Michał Bryła (producent), co oznacza, że powołana do życia kolejna już płyta zrealizowana została tak zwanym własnym sumptem. I myślę, że to dobry ruch, bowiem zwyczajowe dążenie do pełnego konsensusu całości zaangażowanych w projekt osób nieco łatwiej pozwala dopracować najdrobniejszy niuans nie tylko brzmieniowy wydawnictwa, ale również dobrać najbardziej oddający ducha danej muzyki i stopniowania emocji układ utworów. Nad czym pochylił się opisywany, wspierany przez znakomitą pianistkę Monikę Woźniak team? Już zdradzam. Tym razem na artystyczny tapet wkroczyła muzyka W.A Mozarta, z którego dorobku wybrano kilka znakomitych, naturalnie skomponowanych na wspomniane instrumenty sonat. Pod jakim tytułem? Jak zwykle prostym, ale oddającym istotę tego sonicznego bytu „Wolfgang Amadeus Mozart – Sonatas for Fortepiano and Violin”.

Jak wspominałem we wstępniaku, tego typu produkcje są swoistymi perełkami w każdym aspekcie. Od wyboru repertuaru, przez wykonanie, mastering, po odpowiednie ułożenie następujących po sobie sonat, każdy ma swoje trzy grosze w odbiorze całości. Dlatego z naturalnych przyczyn nieco ograniczającego potencjalne ruchy pomysłodawców co do doboru materiału do wykonania – szukamy sonat na dwa konkretne instrumenty – przyjrzymy się reszcie ważnych składowych tej płyty. Idąc zatem tym tropem w moim mniemaniu wszystko jest w jak najlepszym porządku. Panie raz w tandemie, innym razem w krótkich solówkach znakomicie obchodzą się ze swoimi instrumentami, jednak co bardzo istotne, żadna z nich jeśli nie przewidział tego kompozytor, ze swoim repertuarem nie wychodzi przed tak zwany szereg. Owszem, starają się jak mogą maksymalnie sprostać wyzwaniu zagrania przecież fenomenalnie skomponowanych sonat, jednak zawsze swe najdoskonalsze działanie podświadomie dedykują współpartnerce. Jednak nie z uprzejmości, tylko w służbie lepszego rozumienia się w czasem frywolnych i szybkich, a czasem majestatycznych pasażach nutowych. Tak tak, głównodowodzący tym projektem muzycznym chcąc uniknąć pewnego rodzaju znużenia słuchaczy być może zasługującymi na najwyższe laury, ale na dłuższą metę wprowadzającymi pierwiastek emocjonalnej stagnacji jednostajnymi utworami, udanie je poprzeplatał. Takim to sposobem muzyka zmianą swojego tempa cały czas sprawia, że będąc pozytywnie podekscytowanymi nie tylko za nią podążamy, ale przy okazji napawamy się wirtuozerską grą artystek. To jest na tyle udanie znamienne w skutkach, że chcąc poznać zagrany materiał nieco bliżej, jak rzadko kiedy już przy pierwszym podejściu do niego cały krążek z wypiekami na twarzy przesłuchałem dwukrotnie. Zapewniam, to nieczęsta sytuacja. Owszem, taki stan można zrzucić na kark mojej fascynacji tego typu muzyką, jednak czasem nawet najlepsza kompilacja mówiąc brutalnie po prostu człowiekowi nie wchodzi, gdy tymczasem ów przygotowany zestaw kompozycji z portfolio Mozarta chłonąłem pełnią emocji. Wręcz bez opamiętania.

Na koniec kilka spraw na temat interesujących nas technikaliów. W odróżnieniu od pierwszego dostarczonego do naszej redakcji krążka nagranie jest bardziej dociążone. Wcześniejsza pozycja płytowa epatowała zbytnia lekkością, co czasem przekuwało się na nadpobudliwość. Nie jakąś dramatycznie bolesną, jednak odczuwalną. Tymczasem zestaw kompozycji Mozarta producent osadził w większej masie, co przełożyło się na dobre wypełnienie pozwalając tym sposobem pokazać majestatyczność fortepianu i uniknąć zbytniej przenikliwości skrzypiec. Już od pierwszych nut słychać było, że mastering miał wycisnąć z instrumentów maksimum wybrzmień i gdy wymagał tego materiał energii. Dlatego chyba nikogo nie zdziwi fakt znacznie przyjemniejszego, pozwalającego mocniej wejść w nagranie odbioru dobiegającej do mnie muzyki. Nie kłuła w uszy, za to znakomicie unikając zbytniego dociążenia cechowała ją dobra plastyka i nasycenie. Jednak co ważne, wspominana praca wokół barwy i wagi dźwięku nie zabiła timingu poszczególnych kompozycji. A nie zabiła prawdopodobnie dlatego, gdyż materiał nagrywano w formacie 192 kHz / 24 bit, dzięki czemu podczas postprodukcji było na czym pracować i po końcowym masteringu płytę wytłoczono na złotym nośniku. Banał? Być może dla wielu tak. Jednak wszyscy bawiący się w zaawansowane audio wiedzą, że gdy rozprawiamy o jakości brzmienia danej płyty, diabeł tkwi w szczegółach. Te zaś w tym przypadku to oprócz umiejętności artystów bez wątpienia również cały proces postprodukcyjny i finalne wydawnictwo.

Wieńcząc ten krótki opis wrażeń po odsłuchu tytułowej płyty mogę powiedzieć tylko jedno – z kilku bardzo istotnych powodów warto ją nabyć. Jakich? Przecież to wynika z tekstu. Ale żeby nie było, w skrócie powiem, że warto to zrobić z racji świetnego występu znakomitych instrumentalistek, z uwagi na trafienie w punkt konsensusu pomiędzy wagą i lotnością wykorzystanych podczas sesji sugestywnych generatorów dźwięku, zaś na koniec ze względu na pieczołowitą, finalnie świetnie brzmiącą pracę producencką. Jeśli to do Was nie przemawia, po prostu nie nadajemy na tych samych falach.

Jacek Pazio