Opinia 1
Choć nasz dzisiejszy gość zadebiutował na (jeszcze – niezorientowanym przypominamy, że w przyszłym roku czeka nas przeprowadzka do Wiednia) Monachijskim High Endzie w 2022 r., to tak sam producent, jak i rodzimy dystrybutor – katowicki RCM jednogłośnie uznali, że zgodnie z zasadą mówiącą, iż pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz, rzeczone urządzenie zawita do nas dopiero w swej finalnej – kompletnej, znaczy się zgodnej z Roonem wersji. Polityka ze wszech miar słuszna i zrozumiała, choć przynajmniej dla nas – najdelikatniej rzecz ujmując do ww. platformy mających mocno ambiwalentny stosunek, a przy tym z niej niekorzystających, zupełnie obojętna. Niemniej jednak w tzw. międzyczasie eksplorując wyższe rejony skandynawskiego cennika (MP-L201 mkII & MP-S201, SCD-025 Mk.II, SD-025 Mk.II) cierpliwie czekaliśmy na finalizację stosownych działań certyfikacyjnych i skoro czytają Państwo te słowa, to znak, iż wnuk blisko dwanaście lat temu recenzowanego na naszych łamach RD-100, czyli Vitus Audio RD-101 MkII nie tylko do nas zawitał, co zdążyliśmy mu się w dokładnie przyjrzeć i przysłuchać.
Jak to Duńczycy mają w zwyczaju masywna płyta czołowa Vitusa jest prawdziwą oazą spokoju pod względem opartego na „dwuskrzydłowym” masywnym aluminiowym froncie designu. W dodatku oazą w pełni spójną z pozostałymi modelami i co ważne nie tylko reprezentowanej przez 101-kę serii Reference, lecz i wyższych, więc i ze szlachetniej urodzonym rodzeństwem komponować się będzie idealnie. Zlokalizowany na lewym skrzydle tercet przycisków oferuje wybór wejść, dostęp do menu i wybudzenie/uśpienie urządzenia a bliźniaczy – po przeciwległej stronie ukrytego za czerniona taflą bursztynowego wyświetlacza, wyciszenie, regulację głośności i nawigację po menu. A to jest nad wyraz rozbudowane, gdyż to właśnie w nim sparujemy pilota, aktywujemy/dezaktywujemy tryb AutoStb, zdefiniujemy początkową głośność (-90.0 dB – 0 dB) z jaką urządzenie ma się włączać (o ile oczywiście wybierzemy regulowany stopień wyjściowy), intensywność podświetlenia wyświetlacza, włączymy/wyłączymy firmowy logotyp, ustawimy terminale wyjściowe, nazwę i offset dla poszczególnych wejść (+/- 12 dB), przy czym nieużywane można dezaktywować, etc.
Szybkie porównanie ściany tylnej naszego gościa z protoplastą unaocznia wyraźną zmianę koncepcji i priorytetów jaka dokonała się na przestrzeni minionej dekady. Co prawda trzymając się faktów należy wspomnieć, iż całkowita rezygnacja z wejść analogowych i pojawienie się łączności bez/przewodowej miały miejsce już przy okazji pojawienia się na rynku RD-101, jednak skoro takowego egzemplarza nie dane nam było testować, to wspominamy o tym teraz. Wracając jednak do meritum, plecy najświeższej inkarnacji najtańszego przetwornika Vitusa prezentują się wprost wybornie. Lewa połowa przypadła w udziale cyfrze reprezentowanej przez parę wejść koaksjalnych, duet AES/EBU, Toslink, wejście USB B (do połączenia z transportem) i USB A (do Wi-Fi Dongle’a) oraz port Ethernet RJ45. Wyjścia analogowe są zarówno w standardzie RCA, jak i XLR a wyliczankę zamykają zacisk uziemienia i zintegrowane z komorą bezpiecznika (2A) gniazdo zasilające IEC.
Warto też zerknąć pod „podwozie”, bowiem tuż przy prawej przedniej nóżce znajdziemy … serwisowe gniazdo USB z pomocą którego dokonać można samodzielnego update’u firmware’u. Cała procedura jest banalnie prosta i dokładnie (w sześciu krokach) opisana w instrukcji, więc nie będę się nad nią w tym momencie rozwodził, jednak jeśli choć raz przegrywali Państwo jakieś pliki na pendrive’a, to z pewnością i z nią sobie poradzicie.
W zestawie jest oczywiście apple’owski, aluminiowy pilot zdalnego sterowania a dzięki modułowi streamera oprócz wspomnianego Roona da się z powodzeniem Vitka nakarmić plikami z pomocą Tidal Connect, Spotify Connect, bądź też innych aplikacji wspierających DLNA/UPnP (MConnect, JPLAY, etc.).
W trzewiach jest niejako po staremu, czyli panuje wzorowy porządek – lewą część zajmuje zasilanie z dwoma klasycznymi transformatorami i baterią sześciu solidnych kondensatorów a część sygnałową umieszczono na zajmującym mniej więcej ¾ powierzchni odizolowanym aluminiowymi ekranami od reszty komponentów laminacie z charakterystycznymi, zamkniętymi w przyozdobionych firmowymi logotypami katafalkami. Sercem przetwornika jest 8-kanałowa kość Sabre ES9038PRO (w poprzedniej odsłonie był ES9028PRO), w porównaniu z wcześniejszą generacją przeprojektowaniu uległ moduł streamera ze szczególnym akcentem na jego zasilanie, oraz karta sieciowa (100Mbps).
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu wypadałoby na początku odnieść się do deklaracji producenta, jakoby Duńczykom udało się wcisnąć do mniejszej i przede wszystkim znacząco lżejszej obudowy jeśli nie całą, to przynajmniej lwią część magii SCD-025 Mk.II i to bez jakościowych kompromisów. Odważne, nieprawdaż? Co ciekawe dziwnym zbiegiem okoliczności odwołano się do odtwarzacza CD a nie wydawać by się mogło zdecydowanie bliższego tak ideologicznie, jak i funkcjonalnie przetwornika SD-025 Mk.II. Wystarczy jednak wpiąć 101-kę w tor i nakarmić znanym materiałem, by wszystko stało się jasne i ułożyło w logiczną całość. W dodatku całość potwierdzającą słuszność sugestii wytwórcy dotyczących brzmieniowego powinowactwa. O ile bowiem wspomniany SD-025 Mk.II na tle SCD-025 Mk.II brzmiał nieco ciemniej i gęściej, to RD-101 MkII plasuje się niejako po przeciwległej stronie skali, czyli idzie w kierunku nieco wyraźniej zaakcentowanej konturowości i lekkiego może nie tyle odchudzenia, co delikatnej redukcji wolumenu prezentacji. Tylko żeby była jasność. Z oczywistych względów wspomniane różnice pozwalam sobie nieco hiperbolizować, gdyż po pierwsze cały czas operujemy w dobrze znanej i odpornej na sezonowe mody nieprzesadzonej muzykalności a z drugiej powyższe obserwacje dotyczą bezpośrednich porównań z droższym, szlachetniej urodzonym rodzeństwem, czego raczej nikt celujący w serię Reference z racji dbałości o własne samopoczucie robić nie będzie i z Signature poczeka do kolejnego upgrade’u. Dlatego też proszę się nie spodziewać, że nagle San Francisco Symphony („Berlioz: Symphonie Fantastique”) zabrzmi jeśli nie jak katarynka, to chociaż Le Concert des Nations / La Capella Reial de Catalunya („Charpentier: Baroque Christmas”). Tu raczej chodzi o wielce umiejętną roszadę pewnych akcentów w obrębie firmowej estetyki. Ot, w pełni świadome doświetlenie pierwszego planu z nieco szybszym zaciemnianiem dalszych planów, czy też zwracanie uwagi słuchaczy w pierwszej kolejności na kontury a nie definicję i soczystość wypełniającej źródła pozorne tkanki. Wbrew pozorom taka zmiana optyki narracji świetnie sprawdza się przy niewielkich składach, gdzie owa „oświetleniowa atencja” bardzo służy solistom nadając całości dyskretny urok pewnej intymności, gdzie zawężenie padającej na scenę wiązki światła pozwala ograniczyć wolumen mogących rozproszyć odbiorcę elementów i wyłuskać z nieprzeniknionej czerni tła tylko to, co naprawdę w danym momencie istotne. Co ciekawe nie oznacza to niemożności odtwarzania repertuaru z ową intymnością niewiele mającego wspólnego, gdyż sięgnięcie po pełen krzyków i wrzasków oraz ostrego gitarowego łojenia „The Reclamation of I” Imminence, czy też nieco bardziej mainstreamowo-cywilizowany „POST HUMAN: NeX GEn” Bring Me The Horizon budzi w 101-ce groźne demony. Duński przetwornik jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z wyrafinowanego demiurga precyzyjnie komponującego muzyczne mikrokosmosy przeistacza się w ziejącego ogniem demona destrukcji. Wściekle atakuje nasze zmysły odartymi z jakichkolwiek przejawów łagodności brutalnymi seriami blastów, tnie i szarpie nerwowe synapsy ognistymi riffami a całość okrasza iście agonalnym, niemalże zwierzęcym – nieludzkim rykiem. Tutaj nie ma miejsca na choćby chwilę ciszy i wytchnienia, jest za to obłąkańcza galopada i lawina dźwięków z której uporządkowaniem mało które urządzenie zdolne jest sobie poradzić. A tymczasem Vitus Audio RD-101 MkII nad powyższą kakofonią jest w stanie bez problemu nie tylko zapanować, co ujarzmić ją i wtłoczyć w ramy logiki oraz porządku. Nie mamy zatem do czynienia z bezmyślną nawalanką, lecz z brutalną, acz prowadzoną z matematyczna precyzją i zarazem przy zachowaniu świetnej rozdzielczości logiczną i zarazem spójną opowieścią. I tylko od nas – słuchaczy zależeć, czy z taką intensywnością i bezpośredniością doznań nausznych będzie na, po drodze, czy też poszukamy nieco bardziej asekuracyjnego przetwornika, który może i będzie dalszy od prawdy, ale za to zagra „ładniej”.
Jak z powyższego tekstu jasno wynika sięgając po Vitus Audio RD-101 MkII nie należy spodziewać się działań naprawczych mających na celu zwiększenia dawki słodyczy, czy nadmiernej saturacji przekazu. Dlatego też jeśli ktoś zastanawiał się, czy tytułowy przetwornik zagęści i złagodzi nazbyt kliniczne brzmienie jego systemu, to spokojnie może rozglądać się za czymś innym. Jeśli jednak Państwa system nie wymaga właśnie takich – niwelujących poprzednio popełnione błędy konfiguracyjne korekt a jedynie triggera uwalniającego drzemiące w nim pokłady motoryki i rozdzielczości, to śmiem twierdzić, że 101-ka w swej najnowszej odsłonie ma szanse idealnie wpasować się w Waszą układankę.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II + 2 x bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Blue
– Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio; AudioSolutions Figaro L2
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: WK Audio TheRay Speakers + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: QSA Red + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super6 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody Ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Jak wynika z tytułu spotkania, konsekwentnie kontynuujemy weryfikację sonicznych dokonań niekwestionowanego gracza segmentu High End. I to nie byle jakiego, bowiem chodzi o rozpoznawany dosłownie i w przenośni przez każdego adepta zabawy w zaawansowane audio duński brand Vitus Audio. Jednak gdy wydawałoby się, że tym razem ponownie na tapet trafiło coś spoza zasięgu zwykłego Kowalskiego, uspokajam i mam dobre wieści. Otóż w nasze progi jako dowód, iż marka jednak nie zapomina o mniej zamożnych klientach, trafił rozpoczynający ofertę przetwornik D/A z funkcją streamera RD-101 MkII. Dlatego jeśli jesteście ciekawi, czym w kwestii jakości dźwięku zaowocuje zejście w te progi cenowe będącej clou spotkania skandynawskiej myśli technicznej, z przyjemnością zapraszam na kilka poniższych strof omawiających przebieg tego zaskakująco dla mnie testu.
Kwestia obudowania trzewi omawianego dziś Vitusa standardowo opiewa na rozpoznawalną od pierwszego kontaktu wzrokowego, ciekawą od strony designu, bo niby prostą, ale jednak wizualnie zapadającą w głowie bryłę. To średniej wielkości, wykonany z aluminiowych blach prostopadłościan, jednak wisienką na torcie jest front. Niby bez szczególnych wizualnych fajerwerków, ale moim zadaniem to bardzo duży atut duńskich konstrukcji. Jak widać na zdjęciach, mamy do czynienia z dwoma grubymi płatami wykończonego w srebrnej satynie glinu, po środku których usadowiono lekko zagłębioną, zorientowaną pionowo niezbyt szeroką połać z czarnego akrylu jako miejsce implementacji mieniącego się bursztynową poświatą wielofunkcyjnego wyświetlacza i pod nim logo marki. Wiadomym jest, iż do ewentualnego sterowania urządzeniem bez pilota niezbędne są również stosowne przyciski. Te oczywiście w stylu Duńczyka po trzy w pionowych rzędach umieszczono i czytelnie opisano na każdym ze „skrzydeł”. Chyba zgadzacie się ze mną, iż projekt prosty, jednak na tle częstej wzorniczej nudy lub z drugiej strony nadmiernego blichtru ze wszech miar intrygujący. Jeśli chodzi o tylny panel, spokojnie można uznać, że jest na bogato. Powodem takiej oceny jest umieszczenia na nim sekcji wejść cyfrowych w standardach: 2 x SPDIF, 2 x AES/EBU, TOSLINK, USB i ETHERNET, wyjść analogowych: RCA, XLR, zacisku uziemienia i naturalnie gniazda zasilania IEC. W pakiecie startowym nie zapomniano również o nowoczesnym, pochodzącym z portfolio fachowców od komputerów spod znaku jabłka pilocie zdalnego sterowania. Na koniec kilka danych w kwestii uniwersalności obsługi różnych protokołów zapisu muzyki, a w szczególności możliwości bardzo popularnego terminala USB, które jest w stanie poradzić sobie Native DSD do 128 i PCM do 384 kHz przy próbkowaniu 32 bitów. RD-101 MkII pozwala na współprace z protokołami sieciowego audio od DLNA / UPnP, przez Tidal Connect, po Spotify Connect i oczywiście kompatybilność z Roon.
Jak wypadł startowy model przetwornika D/A Vitusa? Otóż zaproponował w pozytywnym słowa znaczeniu od lat forsowaną przez ekipę Vitusa estetykę grania mocnym i gęstym drive-m. Z naturalnych względów cięcia kosztów na tle starszych braci bez poszukiwania ekstremum jakości, jednak ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu nadal z dobrymi wynikami w poszczególnych podzakresach. Na dole potrafił solidnie, ale z dobrą kontrolą kopnąć, w środku umiejętnie, czyli bez nadmiernego uśredniania przekazu zaprezentować najistotniejsze dla naszego ośrodka przyswajania fonii informacje na temat brylujących weń źródeł, a na górze bez wycieczek w stronę w nadinterpretacji przyjemnie doświetlał całość prezentacji. Jednym zdaniem grał barwnie, z odpowiednią motoryką, co pokazywało go jako orędownika poszukiwanej przez nas muzykalności. I jak to w tej stajni jest typowym zjawiskiem, pozwalającej zatopić się w pełnym katalogu słuchanego materiału. Powiem więcej, z bardzo podobnym do droższych konstrukcji tej manufaktury sposobem na muzykę. I może Was zaskoczę, ale nie będę pod niebiosa wychwalał jego sonicznych możliwości, bo to i tak sami musicie zweryfikować w prywatnych spotkaniach, tylko powiem, co mam na myśli pisząc o wielkim podobieństwie do rodziny. Niby nie robił niczego szczególnego, ale mimo znacznie niższych nakładów produkcyjnych żadna muzyka nie nosiła znamion jakiejkolwiek utraty swoich cech. Owszem, była okraszona większą nutą nasycenia i w trosce o utratę spójności mniej iskrząca w górnych rejestrach, jednakże w jakiś sposób każdy krążek brzmiał w znanej mi z codziennych odsłuchów estetyce. Powiem więcej. Może to dziwne, ale rockowe popisy Zeppelinów w kawałku „Kashmir” dzięki wspomnianym artefaktom niesionym przez testowaną konstrukcję zabrzmiały jakby przyjemniej. Pełniej, z mocniejszym zaznaczeniem hipnotycznego rytmu i fenomenalnie przeszywającym moją duszę, długim wykończeniem z pełnego gardła przeszywającej przestrzeń pomiędzy kolumnami frazy pod koniec utworu. Uwielbiam ten moment – oczywiście całość to majstersztyk, bo pokazuje, że oprócz zwyczajowego darcia się na scenie, wokalista potrafi dość długo utrzymać dźwięk, który spina opowieść w jedna całość. Teraz był soczysty i z mocniejszym pakietem energii, co dodatkowo wzmocniło jego wydźwięk. Dla mnie wypadło to znakomicie. Nie mówię, że najlepiej z dotychczasowych spotkań z tym kawałkiem, ale znakomicie, bo przecież zajmujące dolne szczeble cennika produkty wielu marek często mają za zadanie zagrać jedynie przyzwoicie, tymczasem przetwornik Vitusa w moim odczuciu wręcz błysnął. A to dlatego, że przekaz nie tylko nie stracił dużo na animuszu, ale bez problemu potrafił podkreślić jeden z najważniejszych akcentów tej produkcji. Co ciekawe, w tym samym tonie wypadała muzyka łatwa lekka i przyjemna, czyli dla mnie jazzowe, koncertowe popisy dream-teamu pod przewodnictwem Keitha Jarretta „Inside Out”. Kolejny raz zmniejszenie ostrości rysowania spektaklu również nie miało wielkich skutków złej natury. Nic nie straciła wielkość wirtualnej sceny, system konsekwentnie pilnował utrzymania stosownego rytmu – to jest oczko w głowie każdego Vitusa, a jedyną pochodną wpięcia 101-ki w tor było podniesienie esencjonalności instrumentów. Nadal dobrze usadowionych na scenie, tylko z większym nastawieniem na krągłość dźwięku. Dodam, że suma summarum przyjemną, bo bez efektu podążania w stronę zbyt mocnej otyłości. W innym wypadku wiałoby zwykłą nudą. Takowej ani krzty nie zanotowałem.
W jakich systemach ulokowałbym tytułowego dac-a RD-101 MkII spod znaku Vitus Audio? Pierwsze skojarzenie jest oczywiste, czyli wszędzie tam, gdzie mamy niedobory w esencjonalności przekazu. Tchnie w nie fajny, bo nienachalny, a za to pełen drive’u pakiet esencji, co ubarwi prezentację, ale nie zabije w niej agresji. I gdy wydawałoby się, że reszta układanek powinna na niego uważać, przypominam, że proces testowy został przeprowadzony w konglomeracie już samym w sobie gęstym i plastycznym, a mimo to nawet rockowe popisy wywołały u mnie przysłowiową gęsią skórkę. Zatem sprawa jest jasna jak słońce, tylko wielbiciele latających w eterze żyletek mogą nie mieć z nim po drodze. Reszta stawki melomanów bez naciągania faktów ma zielone światło.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red-Silver
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kabel USB: ZenSati Silenzio
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints Ultra Mini
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: RCM
Producent: Vitus Audio
Cena: 15 000 €(Jet Black, Pure White, Warm Silver); 18 000€ (na zamówienie: Dark Champagne, Titanium Grey, Titanium Orange)
Dane techniczne
Wyjścia analogowe: para XLR, para RCA
Impedancja wyjściowa: 75Ω
Pasmo przenoszenia: +800kHz
Odstęp sygnał/szum: >110dB @ 1kHz
Zniekształcenia: <0.01%
Master clock: 24.576 MHz +/- 5 ppm
DAC: ES9038PRO
Wejścia cyfrowe: USB B (384kHz/24bit, DSD128); 2 x AES/EBU, 2 x S/PDIF Coax (192kHz/24bit); RJ45 (192kHz/24bit, DSD64)
Łączność: Ethernet RJ45; Wi-Fi (USB dongle)
Kompatybilność: DLNA/UPnP, Tidal Connect, Spotify Connect, Roon.
Pobór energii: 25W; <1W Standby
Wymiary (W x S x G): 103 (ze stopami) x 435 x 396 (431 z gniazdami) mm
Waga: 12 kg
Opinia 1
Zgodnie z krótką rozbiegówką do unboxingu na starcie naszej radosnej twórczości ujętej w ramach dość spontanicznie powołanego do życia bytu SoundRebels, czyli dokładnie 1 maja 2013 r. światło dzienne ujrzały pierwsze trzy recenzje. Natenczas ultra high-endowej cyfrowej łączówki Argento Audio Serenity Master Reference AES/EBU, kompletnego zestawu okablowania Acoustic Revive i … pradziadka naszego dzisiejszego gościa, czyli przedwzmacniacza z wbudowanym DAC-iem Vitus Audio RD-100. Tym samym, skoro już poniekąd zdradziłem dzisiejszy mroczny obiekt pożądania, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić Państwa na spotkanie z jak to ostatnimi czasy modnym się stało streaming DAC-iem, czyli wzbogaconym o funkcje sieciowe przetwornikiem cyfrowo-analogowym Vitus Audio SD-025 Mk.II. Zanim jednak przejdziemy do części stricte merytorycznej pozwolę sobie tylko zwrócić uwagę na dwa dość istotne fakty. Otóż w porównaniu z protoplastą nasz dzisiejszy gość nieco inaczej rozłożył akcenty na oferowanych przez siebie funkcjonalnościach, gdzie natywna i kluczowa dla pra-przodka regulacja głośności jest jedynie miłym dodatkiem, za to dotychczasowy dodatek w postaci obróbki sygnałów cyfrowych przesunął się na kluczową pozycję. Drugą zaś, i śmiem twierdzić, że nie mniej istotną różnicą jest … awans społeczny w rodzimej hierarchii, gdyż, o ile RD-100 należał do otwierającej duńskie portfolio serii Reference, to już SD-025 Mk.II reprezentuje wyżej pozycjonowaną Signature.
Wydawać by się mogło, że choć wszystko, łącznie z czasem nieubłaganie płynie (vide sławetne Panta rhei), czyli de facto się zmienia, to są pewne stałe – kanony i firmowe szkoły tak designu, jak i brzmienia mające się na tyle dobrze, że na ową regułę skutecznie zaimpregnowane. Ot chociażby urządzenia tytułowego Vitus Audio, które posiadają na tyle zunifikowaną a zarazem charakterystyczną szatę wzorniczą, że wystarczy choćby przelotne spojrzenie, by mieć stuprocentową pewność z kim mamy do czynienia. A tymczasem oprócz trzech podstawowych umaszczeń (Jet Black, Pure White, Warm Silver) do głosu coraz odważniej dochodzą customowe, łapiące za oko opcje (Dark Champagne, Titanium Grey, Titanium Orange), jak i uprzedzając nieco fakty, samo brzmienie skandynawskiej elektroniki co i rusz zadaje kłam rozsiewanym przez „życzliwych” plotkom o nazbyt technicznym i wypranym z emocji i barw sznycie. Wracając jednak do meritum, czyli aparycji naszego dzisiejszego gościa, to patrząc na niego en face z powodzeniem można byłoby uznać go za brata bliźniaka (i to jednojajowego) jakiś czas temu goszczącego na naszych łamach i od dłuższego czasu stanowiącego moje dyżurne źródło odtwarzacza SCD-025 Mk.II. Ba, pomijając tym razem pełną – pozbawioną przesuwnej pokrywy transportu, płytę górną i oczywiste – wynikające z różnic funkcjonalnych plecy mamy do czynienia z dokładnie takim samym korpusem o identycznych wymiarach i co ciekawie również identycznej wadze. Tzn. można byłoby taką tezę wysnuć, gdyby nie pewien niuans. Otóż o ile dotychczasowe „duńskie wypieki”, przynajmniej w czarnym malowaniu, cechowała pewna aksamitna satynowość o tyle dostarczony egzemplarz czerń miał już nie dość, że głębszą, co i bardziej połyskliwą. Niby drobiazg, lecz po usadowieniu tytułowego DAC-a wśród nieco starszego rodzeństwa niezaprzeczalnie zauważalny. Reszta jednak jest już bez zmian. Front oparto bowiem na sprawdzonym patencie z dwoma masywnymi półtoracentymetrowymi blokami aluminium, które przedzielono w centrum pionową czernioną szklaną taflą za którą ukryto bursztynowy wyświetlacz i dla złagodzenia pewnej surowości projektu ku owej tafli ścięto. Po obu stronach umieszczono po trzy przyciski funkcyjno\nawigacyjne. Z kolei ściana tylna wręcz onieśmiela bogactwem przyłączy, gdyż oferuje wejścia cyfrowe nie tylko w postaci optycznego, koaksjalnego, AES/EBU, USB i Ethernet, lecz również USB umożliwiającego wpięcie dongle’a WFi, gdyby łączność przewodowa była niemożliwa. Nie zabrakło też wyjść cyfrowych – koaksjalnego SPDiF oraz AES/EBU, które od sekcji analogowej z parą wyjść RCA i XLR oddziela zintegrowane z włącznikiem głównym i komorą bezpiecznika gniazdo zasilania IEC. Pilota na wyposażeniu niestety brak, więc albo jesteśmy skazani na pro-zdrowotne spacery (zalecane przez WHO co najmniej 10 000 kroków dziennie same się nie wydrepcze), albo zakup dedykowanego sterownika, co z własnego doświadczenia szczerze polecam, szczególnie po tym, jak Duńczycy wprowadzili do swojej oferty budżetowy (200€) acz w pełni aluminiowy model SCD/MP-T.
Patrząc w dane katalogowe z łatwością można dostrzec, iż SD-025 Mk.II z SCD-025 Mk.II łączy nie tylko obudowa, ale i zamysł konstruktora co do samych trzewi. Mamy bowiem ponownie do czynienia z układem bazującym na upsamplerze Q8 pochodzącym od szwajcarskiego specjalisty w tej materii, czyli ekipy engineered SA oraz parze kości przetworników AD1955 pracujących w trybie dual mono. Na „standardowe” wejścia cyfrowe, z wyjątkiem cyfrowego, kończącego pracę na 96 kHz spokojnie możemy wysyłać sygnał 192kHz/24bit, na USB 384kHz/24bit i DSD128 a po LAN-ie PCM 192kHz/24bit i DSD64. Brak różnic w wadze pomiędzy ww. urządzeniami łatwo wytłumaczyć faktem, że eliminacja transportu nośników fizycznych została zrekompensowana modułem streamera. Proszę jednak nie liczyć na to, że w ramach popołudniowych zajęć DIY w zaciszu domowego ogniska zastąpicie sobie Państwo własnym sumptem mechanizm Philips CD Pro 2LF układem Converse Digital CDM4140, gdyż jak to ekipa AVA Group A/S ma w zwyczaju co tylko można robi po swojemu. Doskonale zdaje sobie bowiem sprawę, że żadna, nawet najlepsza kość, czy też moduł nie gra sam z siebie a liczy się udana, bądź też nie, aplikacja a same dane techniczne są jedynie punktem wyjścia do osiągnięcia satysfakcjonujących i zamierzonych efektów brzmieniowych a nie celem samym w sobie. M.in. dzięki temu SD-025 Mk.II dysponuje 1GB złączem LAN, choć, gdyby bazować na oryginalnych zaleceniach powinien kończyć pracę na 100GB.
A jak SD-025 Mk.II gra? Z perspektywy posiadacza SCD-025 Mk.II śmiem twierdzić, że … zaskakująco. Spodziewałem się bowiem urządzenia niemalże bliźniaczego pod względem tonalnym a zarazem, ze względu na węższą specjalizację, bardziej rozdzielczego aniżeli ww. odtwarzacz nośników fizycznych. Tymczasem moje, niejako z góry przyjęte założenia w konfrontacji z rzeczywistością i stanem faktycznym zostały bardzo szybko zweryfikowane. Okazało się, że o ile co do rozdzielczości miałem nosa, to już z tą zgodnością tonalno-barwową wcale nie jest tak prosto. Mówiąc wprost, pierwsze co zwraca uwagę przy równoległym porównaniu obu urządzeń, to fakt, iż SD-025 Mk.II oferuje nieco ciemniejszy i głębszy dźwięk od swojego pociotka. Nie są to co prawda różnice natury fundamentalnej, gdyż podstawa programowa firmowej szkoły brzmienia zostaje nienaruszona, lecz fakt przesunięcia równowagi tonalnej ku dołowi jest z łatwością zauważalny. W efekcie czy to podpinając dowolne źródło zewnętrzne, czy też bazując na wbudowanym streamerze otrzymujemy dźwięk głębszy, może nie tyle spokojniejszy, gdyż dynamikę 25-ka ma fenomenalną, co bardziej wyważony (dojrzalszy?) i przy tym całkowicie pozbawiony jakichkolwiek znamion cyfrowości. Nie oznacza to bynajmniej jego złagodzenia i zaokrąglenia a raczej większą dawkę organicznej spójności, koherencji sprawiającej, że zamiast skupiać się na poszczególnych dźwiękach absorbujemy i delektujemy się muzyką – kompletnym dziełem. Co ciekawe wcale nie musimy sięgać po jakieś epokowe kamienie milowe historii muzyki, by doświadczyć powyższego uspójnienia. Ot, wystarczy nawet radosna mieszanka ciężkiego rocka, grunge’u z elementami funk metalu, czyli któryś z krążków formacji Crobot (np. „Feel This”) by brudne riffy, bezlitośnie smagana perkusja, czy nawet wwiercające się w mózg partie harmonijki z pozornego jazgotu ewoluowały do zdecydowanie łatwiejszej do strawienia dla przypadkowych słuchaczy formy. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by z pomocą Vitusa urządzić sobie muzyczną ucztę i zarazem zabawę w porównywanie poszczególnych remasterów „Kind Of Blue” Milesa Davisa (wersję Dolby Atmos z powodzeniem można sobie darować, gdyż nie dość, że występuje w formacie dla 25-ki niezjadliwym, to jeszcze jest ewidentnym przykładem profanacji a zamiast niej skierować kroki ku „A Reggae Interpretation of Kind of Blue” Jeremy Taylor & Friends), by na własne uszy przekonać się co, gdzie i komu udało się wyciągnąć z oryginalnych nagrań. A proszę mi wierzyć, że z pomocą tytułowego przetwornika będzie to doskonale słychać. I mam na myśli zarówno wykorzystanie go w roli standardowego przetwornika – z wysokiej klasy źródłem zewnętrznym, jak i tzw. streaming-DAC-a, choć z wiadomych względów wbudowana sekcja obsługi plików, choć sama w sobie wysoce satysfakcjonująca i pozwalająca zaoszczędzić nie tylko miejsce na stoliku, lecz również środki finansowe oraz czas na poszukiwania idealnego kompana, z oczywistych względów nie może równać się klasie i wyrafinowaniu brzmienia samego przetwornika. Niemniej jednak zamiast kręcić nosem, bądź wykonywać jakieś nerwowe ruchy sugeruję najpierw na spokojnie z możliwościami tytułowego kombajnu się zaznajomić, nasłuchać i dopiero wtedy rozglądać się za ewentualnymi peryferiami, acz lojalnie uprzedzam, że research może trochę potrwać.
Wracając jednak do meritum, czyli dźwięku szczególną uwagę sugeruję zwrócić na efekty przestrzenne i bynajmniej nie chodzi mi o wodotryski z wyskakującymi zza głowy dźwiękami a ilość powietrza otaczającego muzyków i zachodzące pomiędzy nimi interakcje. Wbrew pozorom to naprawdę robi różnice a rezydujący u nas przetwornik z wrodzonym niewymuszeniem owe niuanse wyciągnie na światło dzienne. W dodatku uczyni to w sposób w pełni naturalny, bez zbędnego podniecenia i niezdrowej ekscytacji dając jedynie dostęp do zawartych w materiale źródłowym informacji a tym samym prezentując je takimi jakimi rzeczywiście są – bez jakiejkolwiek ich limitacji, czy też nadinterpretacji. I w tym momencie warto wspomnieć o basie, który w duńskim wydaniu jest wyjątkowo uzależniający. Począwszy od bujającej wersji „KoB” poprzez syntetyczne poczynania ekipy Infected Mushroom („REBORN”), na wielkiej symfonice skończywszy („Sommerkonzert” Berliner Philharmoniker ) z powodzeniem można nazwać go idealnie … akuratnym. Niczym rasowy kameleon (nierasowych chyba nie ma) jest w stanie oddać wolumen, różnorodność i energię właściwą każdej z realizacji raz przybierając niezwykle obfitą, niemalże lejącą się i pulsującą postać syntetycznych sampli, by po chwili stać się chrupkim niczym faworek, bądź sprężystym i wielowymiarowym niczym naciąg gran cassy, czy też słodkim i chropawym zarazem gdy do głosu dochodzą wiolonczele i kontrabasy.
Czy taka zgodność z oryginałem i zarazem dążenie do pełnej harmonii może mieć jakiś przeciwników? Cóż, jeśli ktoś składa system według jakiejś autorskiej tezy/widzimisię i ślepo dąży do iście klinicznego, żeby nie napisać prosektoryjnego chłodu oraz pustynnego osuszenia, bądź przyprawiającej o ciężką migrenę i stany lękowe krzykliwości, to raczej z Vitusem nie znajdzie płaszczyzny porozumienia nie znajdzie. Natomiast reszta audiofilsko zorientowanych melomanów bez większych obaw śmiało może zapraszać Vitus Audio SD-025 Mk.II na gościnne występy.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II
– Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Tak się jakoś złożyło, że po wielu co prawda rozciągniętych w czasie, ale dających dokładny ogląd na sposób na muzykę według Ole Vitusa, testach sekcji wzmocnienia sygnału audio – RI-100, RI-101 Mk.II, SL-103 & SS-103, SL-102 & SM-011, MP-L201 Mk. II & MP-S201, dopiero w tym roku mamy niekłamaną przyjemność pochylać się nad jego źródłami. Naturalnie z braku w portfolio zabawek analogowych przyglądamy się konstrukcjom rozkodowującym ciągi zer i jedynek. Pierwszym tego typu urządzeniem był stosunkowo niedawno opiniowany odtwarzacz płyt kompaktowych Vitus Audio SCD-025 Mk.II. Nie powiem, biorąc pod uwagę wykorzystanie znanego mi bardzo dobrze napędu Philipsa CD Pro 2LF dla mnie zjawiskowym – powód wyjaśniłem w przytoczonym teście. Dlatego po cichu przyznam się, że byłem niezmiernie ciekaw, jak na jego tle wypadnie przetwornik cyfrowo-analogowy. Czy dotrzyma kroku, czy może pójdzie nieco inną drogą? O czym mowa? Otóż tym razem z katowickiego RCM-u dotarł do nas oferujący regulowany poziom sygnału wyjściowego DAC Vitus Audio SD-025 Mk.II DAC z funkcją tak istotnego w obecnych czasach streamera.
Gdy pochylamy się nad wyglądem i budową rzecznego przetwornika, pierwszą informacją jest konsekwentna unifikacja urządzeń tego brandu pod względem tak designu, jak i bardzo często rozmiarów. A jeśli tak, chyba nikogo nie zdziwi fakt użycia bliźniaczej obudowy do CD-ka w celach ubrania układów elektrycznych DAC-a. Gdyby nie zorientowana na górnej połaci odtwarzacza wnęka napędu, bez spojrzenia na tylny panel przyłączeniowy ciężko byłoby te dwa urządzenia odróżnić. A to dlatego, że front w obydwu przypadkach to dwa rozmieszczone na zewnętrznych flankach bloki masywnego aluminium skośnie podfrezowanego od środka, mogącego pochwalić się trzema pionowo ustawionymi przyciskami funkcyjnymi każdy, pomiędzy którymi zaaplikowano pionowo zorientowaną wstawkę z czernionego akrylu, jako ostoja dla czytelnego z dość dużej odległości, mieniącego się poświatą bursztynu wyświetlacza. Gdy opis ogólnej dla całej rodziny Vitusa aparycji mamy już za sobą, kilka zdań na temat kompatybilności, czyli jego oferty przyłączeniowej i technicznej. Jeśli chodzi o pierwszy punkt, na tylnym panelu znajdziemy kilka bardzo czytelnie rozmieszczonych sekcji. A są nimi: pakiet wejść cyfrowych – USB, AES/EBU, SPDIF, LAN, TOSLINK, wyjść cyfrowych – AES/EBU, SPDIF, wyjść analogowych – XLR, RCA i naturalnie gniazdo zasilania z głównym włącznikiem. Co do drugiego tematu, czyli przetwarzanych sygnałów wejście USB przetwarza sygnał do 384 kHz + DSD 128, AES/EBU i SPDIF 192 kHz, TOSLINK 96 kHz, zaś streamer 192 kHz + DSD 64. Jak widać, jest wszystko, czego dusza zapragnie.
Jak wypadł duński dekoder ciągów zer i jedynek? Jak to u Vitusa jest standardem, z dbałością o odpowiednie wypełnienie dźwięku esencjonalną, ale również rozdzielczą średnicą. Jednak średnica nie jest celem nadrzędnym działania tytułowego przetwornika, gdyż w sukurs spójności przekazu szedł z nią ręka w rękę pełen energii i dobrze zwarty bas, a wszystko w odniesieniu do odtwarzacza CD okraszały nieco mniej ekspresyjne, jednak nadal dźwięczne, podane z pełnym rozmachem wysokie tony. Czyli wpinając w tor naszego bohatera dostałem znakomity zastrzyk pełnej kontroli, powodującej ciarki na plecach energii. Co miałem na myśli pisząc o ciarkach? Otóż, gdy raz zaznacie sposobu na muzykę według pomysłu Vitusa, gdy nie otrzymacie tego u konkurencji, zawsze będzie Wam czegoś brakować. Chodzi o znakomity drive i puls grania systemu, które podparte wspominanym uderzeniem muzyki dobrze skonfigurowanej od strony zwarcia i masy powodują – tak tak, w pozytywnym znaczeniu uderzeniem, że nie tylko czujemy na sobie impuls jako skutek rozgrywających się na wirtualnej scenie wydarzeń, ale przy okazji jak nigdy wcześniej ma się ochotę na ponadnormatywne podkręcanie poziomu decybeli wypełniających nasz pokój. Naturalnie to jest feedback podania muzyki praktycznie bez zniekształceń i do tego w dobrze wyważony wagowo i transparentnie sposób. A co najciekawsze, mimo nastawienia konstrukcji na projekcję raczej soczystą i na tle wielu innych tego typu urządzeń ciemnawą, DAC nie zapomina o takich ważnych elementach zbliżających nas do sedna muzyki, jak mikrodynamika. Dlatego też posiadając opisywany przetwornik SD-025 Mk.II możemy słuchać ulubionych płyt z każdego nurtu i z dosłownie niepohamowanym poziomem głośności. Czyli grając cicho nie stracimy mikroinformacji, a gdy pozwolimy sobie kolokwialnie mówiąc przyłożyć, nic nas nie zakłuje w uszy, tylko zaprosi na osobisty koncert we własnym pomieszczeniu.
Bardzo dobrym przykładem tego stanu rzeczy była płyta Anny Marii Jopek „Minione”. To materiał o wielkim bagażu emocjonalnym podpartym nie tylko wyszukanymi muzykami i instrumentarium – w szczególności fortepian z jego operatorem na spotkaniu z Panią Ania zdawali się być na ewidentnym świeczniku, ale również specyfiką formowania wokalizy przez artystkę. To soczyste, a przez to hipnotyzujące śpiewanie, naszpikowane drobniutkimi detalami związanymi z rozwibrowaniem głosu oraz mimiką twarzy, co dobrze zaprezentowane przez system staje się kropką nad „i”. Owszem, bez tego również Pani Ania rozkocha nas w swojej twórczości, jednak gdy raz usłyszymy opisane niuanse, w momencie ich braku podczas odsłuchu na systemie mającym problemy z mikrodynamiką będziemy czuli duży dyskomfort. I żeby nie było, w najmniejszym stopniu nie naciągam faktów, tylko informuję, jak powinien brzmieć high endowy system, co w moim odczuciu rzeczony Vitus spełnia z nawiązką.
Jeśli chodzi o wspomnianą nawiązkę, mam na myśli równie dobre radzenie sobie tytułowej konstrukcji z materiałem z drugiego bieguna. W takiej roli postawiłem często pomagającego mi zobaczyć co potrafi dany produkt Rammsteina „Zeit”. To mocne granie z niskim, pełnym basem, jego ostrymi kopnięciami, wyraźnie nadawanym rytmem, czyli jednym słowem jest mocno i wyraziście. A do tego, gdy uda się utrzymać w ryzach poczynania tej kapeli, nie wiedząc czemu gałka wzmocnienia ląduje na zazwyczaj omijanych, naturalnie bardzo wysokich poziomach głośności. To jest muzyka, żeby trząść całym pomieszczeniem i jeśli dany zestaw nie umie sobie z nią poradzić, po pierwsze – to popierdółka a nie system (w tym przypadku przetwornik), a po drugie – szkoda naszego życia na wsłuchiwanie się rozwodnionego emocjonalnie artysty drapieżnika. Na szczęście w tym przypadku – czytaj Vitusa – nic takiego nie miało miejsca. Pozwolił nie tylko potraktować mnie kawalkadą szybko następujących po sobie impulsów, ale przy okazji w dobrym tego słowa znaczeniu zmusił do zapytania domowników, czy aby nie przesadziłem w ilością decybeli. Są przyzwyczajeni do sporych poziomów, jednak czasem bywa tak, że bezwiednie odstawiam rozsądek na bok, co w tym przypadku miało miejsce. A zapewniam, to nie jest takie łatwe.
W jakim środowisku osobowo-sprzętowym lokowałbym naszego bohatera? Opiszę to na przykładzie trzech grup osobników homo sapiens. W pierwszej kolejności wszędzie tam, gdzie odczuwalne są braki dobrze utrzymanej w ryzach energii. 25-ka wyrówna niedobory masy i tchnie w przekaz odpowiednią ilość pozytywnego w odbiorze timingu. W drugiej zaś, być może zabrzmi to karkołomnie, ale nie odrzucałbym prób nawet przez posiadaczy systemów pozornie dobrze zbilansowanych. Chodzi mi o to, że czasem w teorii odpowiednia masa ma swoje reperkusje w domenie transparentności projekcji wirtualnej sceny, czyli bez owijania w bawełnę lekko zamula przekaz. Duńczyk natomiast działając na tym polu nie spowoduje utraty witalności muzyki. Będzie równie gęsto, jednak z odpowiednim oddechem. Ostatnim, raczej z dużą dozą prawdopodobieństwa obozem na „nie” w stosunku do tytułowej konstrukcji będą piewcy poszukiwania ataku i szybkości dźwięku ponad wszystko. Kosztem dobrego osadzenia w masie poszczególnych źródeł pozornych, bez szans na długotrwałe rozwibrowanie dźwięku będą napawać się latającymi w eterze żyletkami. Niestety dla stajni Vitusa to jest nie do przyjęcia. U nich liczy się podanie muzyki w jej poprawnych proporcjach wagi i motoryki sygnału. Zatem jeśli z takim podejściem się utożsamiacie, macie zielone światło do prób na własnym żywym organizmie.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints Ultra Mini
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: RCM
Producent: Vitus Audio
Cena: 26 500€ (Jet Black, Pure White, Warm Silver); 31 500€ (na zamówienie: Dark Champagne, Titanium Grey, Titanium Orange)
Dane techniczne
Wyjścia analogowe: para XLR, para RCA
Impedancja wyjściowa 80Ω
Pasmo przenoszenia: +800kHz
Odstęp sygnał/szum: >110dB @ 1kHz
Zniekształcenia: <0.01%
Master clock: 24.576 MHz +/- 5 ppm
Upsampler: Engineered Q8
DAC: 2 x AD1955 – mono mode
Wejścia cyfrowe: USB B (384kHz/24bit, DSD128); AES/EBU, S/PDIF Coax (192kHz/24bit); optyczne (96kHz/24bit); RJ45 (192kHz/24bit, DSD64)
Wyjścia cyfrowe: AES/EBU, S/PDIF Coax (192kHz/24bit)
Pobór energii: 20W; <1W Standby
Wymiary (W x S x G): 135 x 435 x 428 mm
Waga: 26 kg
Opinion 1
As you have certainly already noticed, in the audio industry you can easily come across manufacturers focused only on electronics, loudspeakers, cabling, power supply or accessories. In fact, it is even accepted that when completing your dream set, it is worth taking each of the components from such specialized manufactures, whose owners/designers/employees have cut their teeth in a given, narrow section of our area of interest. However, there are entities that prove that it is possible to have may different areas of interest and still logically expand your own portfolio. Just look at Furutech, a company which most buyers associate primarily with cables, which, despite their undeniable audiophileness, are not shrouded in secrets, understatements, or fairy tales, but even in their strictly high-end versions, are competitively priced compared to their competition. Each time we get precise information what you can find inside a given wire or plug, what is it made of, what processes it has been subjected to and usually this is even supported by detailed cross-sections. In short, the Japanese are playing with open cards and showing solid engineering foundations. However, their main profile does not prevent them from gradually expanding to the sides, whether related to power supply (vide NCF Power Vault-E), or all kinds of accessories dedicated to cables (the family of power and signal Boosters), or improving the signal and energy bloodstream in general. What kind of accessories? Well, things like the characteristic „plugs” represented by the NCF Clear Line, reviewed by us in January 2021 and hosted in our modest listening rooms in October 2023 NCF Clear Line RCA and XLR. And since then two more „purifiers” from this series appeared, this time aimed at the digital domain – USB and LAN ports, and the domestic distributor – the Katowice-based RCM had such novelties at its disposal, so we showed our interest in having them as soon as possible and were able to give them a listen. So we are now sharing the results of this activity with you.
As you can see in the photos above, both of the titular accessories retain the features characteristic of company tradition. Therefore, we are again dealing with bodies made of a special – non-magnetic variety of stainless steel with characteristic „marbled” – gray/black, three-layer sleeves, the outer layer of which is a special hardened transparent coating. Underneath it you will find NCF (Nano Crystal² Formula) and a forged carbon fiber composite, then a hybrid of NCF and carbon fibers, and at the very bottom a mixture of NCF with unidirectional carbon fibers. Of course, each Clear Line has an appropriate, ensuring the highest resonance damping, nylon stopper (NCF damping clips) covered with NCF and the whole thing is screwed together with precisely selected force with non-magnetic stainless steel screws. A semi-tight air chamber created inside the body is the seat of an electrolytic capacitor covered with a silver damping coating, responsible for eliminating vibrations and thus increasing the purity of sound. The two-stage Alpha demagnetization process was not forgotten either, as well as cryogenics, i.e. freezing of individual elements at temperatures from -196 to -250°C. Both versions use gold-plated, non-magnetic, shielded (EMI) copper alloy plugs, and the manufacturer recommends in the company materials at least 24-hour burn-in period.
When it comes to usability, according to the manufacturer’s recommendation of the NCF, the Clear Line Lan wandered between the „civilian” Xiaomi Mi AIoT AX3600 router and the audio switch that was an integral part of the system (interchangeably the Silent Angel Bonn N8 and the QSA Violet, which was in its burn-in period), while the USB settled in the back of the Lumïn U2 Mini, in the previously unused socket (fortunately there are two).
And how do the tested optimizers fare in terms of intensity of action and the sound signatures themselves? On one hand according to expectation, and on the other, a bit different from its analogue-power siblings. First of all, they offer native darkening of the background, which is sewn into the company’s DNA, resulting in excellent resolution and precision of focusing of virtual sources, and on the other hand, due to operating on slightly different „layers”, they get along well working together in parallel, so you don’t have to think about which version to choose and where to plug it in, because you can successfully enjoy their charms at the same time. In addition, at least in my system, the presence of NCF Clear Line USB was more clearly audible than the Lan version, although it must be honestly admitted that despite the above-mentioned differences in intensity, both „trinkets” maintained full sonic compatibility. And as if that was not enough, comparing them with analogue-power predecessors as part of fratricidal comparisons, one can come to the conclusion that the optimization of USB/Lan buses is carried out with even greater craftsmanship, precision and transparency. While earlier the plugging in of the Clear Lines, apart from the obvious cleaning and repair actions, I usually perceived in terms of an indisputably useful, but evident interference in the structure of the system I have, this time I would describe these actions as fully conscious calibration, done with watchmaking precision. It was as if I had already perfected the Audio/Video system from A to Z, at the very end I made the final, professional calibration of the TV/projector, e.g. using a high-end spectrophotometer, and then uploaded a profile free from factory imperfections. Apparently no one had raised any objections to the quality of the image it offered, but after carrying out the above-mentioned procedure, it suddenly turned out that it could be better, much better, but not by crudely increasing the saturation or contrast to the levels known from the eye-burning demo modes, but rather by achieving full compliance with the benchmark values, i.e. eliminating any deviations from the master. As a result, the splash of water on the opening track („Procession”) „White Rainbow” by Mostly Autumn sounded with such realism that I instinctively glanced towards the corridor leading to the bathroom and kitchen, to see if maybe the washing machine or dishwasher spontaneously decided to turn my place into a swimming pool, and the flies from Steve Vai’s „Bangkok” (from „Fire Garden” album) caused an involuntary movement of my hand to chase away the pesky intruders. Therefore, people showing symptoms of all kinds of obsessive-compulsive disorders or phobias (in this case entomophobia) are asked to carefully choose the repertoire that lands on the playlists.
However, as I mentioned, the presence of Furutechs is not a thoughtless setting of the adjustment sliders to the maximum, but the closest possible reproduction of a realistic pattern. Thanks to this, despite the unquestionable increase in resolution, there is absolutely no exaggeration, so even the rustling Carla Bruni („Quelqu’un m’a dit”) or the usually too ethereal Ane Brun („How Beauty Holds The Hand Of Sorrow”) did not even come close to the thin red line, crossing of which stops being a confirmation of the abilities of the system, but become a real nightmare of each listening session. However, it was enough to remove the Furutech NCF Clear Line USB & Lan from the system and the sound became noticeably more grainy and rustling – the aforementioned sibilants were emphasized and the whole, after a long while, began to irritate disturbingly. Autosuggestion? On the contrary. It is only proof that a person gets used to good things surprisingly quickly and perceives even the slightest regression as an evident attack on his own level of existence and possessions.
Moving on to the final conclusions, I would like to inform you with disarming honesty that it is very possible, that for all those interested, i.e. those playing music from files (regardless of whether from the cloud – streaming services or from local repositories), contact with the tested optimizers – Furutech NCF Clear Line USB & Lan may turn out to be a kind of turning point. But not at the moment of their connection to the system, but at the moment they are removed from it. Only then will you have the (painful) opportunity to experience how seemingly insignificant and negligible anomalies degrade the final sound. I will leave the interpretation of whether the above summary will be taken as a recommendation or a warning against experimenting with the latest Furutech accessories, only timidly suggesting that, as with everything in audio, sometimes you have to hear something with your own ears to believe it.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Vitus SCD-025mkII
– Network player: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Turntable: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Integrated amplifier: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet fuse
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Speaker cables: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + Silent Angel S28 + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Ethernet cables: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Table: Solid Tech Radius Duo 3
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT
Opinion 2
It was to be expected. What is it? Creation of devices that clean the digital signal. Of course, following the title of the test, we are talking about products from the NCF Clear Line series, a brand from the Japanese specialist in, broadly understood, audio accessories, from whose portfolio we have so far dealt with the subject of analog signal purification in the form of XLR and RCA signal filtering circuits enclosed in aesthetic housings. As you can deduce, the effect of their operation was so spectacular that it was only a matter of time before digital signal designs were brought to life. And as it turns out, after almost a year, Furutech started offering those, and it is obviously Furutech we are talking about today, and thanks to the efforts of the Katowice-based distributor RCM, the Furutech NCF Clear Line USB and LAN filtering systems have appeared on our doorstep.
Our tested heroes hardly differ in terms of overall appearance. In both cases, these are aesthetically finished cylinders with the diameter and length of the thumb of a typical Smith. Naturally, the issue of cleaning the signal from general magnetic noise is taken care of by the electrical systems hidden inside, and in fact by the electrolytic capacitor specially made according to Furutech’s specifications. Something more? If there is something more, I was not informed about it. What I do know, is that in order not to interfere with their so-called “work”, the casings of the tested Cleaners are made of specially selected and properly formed materials. They consist of non-magnetic stainless steel as the main part of the enclosure, several layers of properly prepared and enriched with NCF Carbon technology as insulators and the coating of the aforementioned capacitor, oriented on the opposite side to the plug, crowning the whole structure with a lid made of multi-layer plastic material with antistatic effect and thanks to internal channels reducing the resonance of the structure. As you can guess, depending on the product, each device includes gold-plated USB or LAN plugs dedicated to its tasks. Of course, as it is standard with the Japanese, each product, in addition to fulfilling specific tasks in an audio system, must also look good. And if so, probably no one is surprised by the fact that the color scheme and finish of each of the products of the described Cleaners are great, which, when we are forced to use them on the front-panel of the device, will be an evident piece of jewelry so liked by audio lovers. As usual, Furutech once again showed its class.
What do Furutech products really do? As the manufacturer mentions on the website, they clean the signal. And not at the level of hearing perception, but noticeable without any problems even for a layman. When it comes to efficiency, my observations show that the USB module is somewhat stronger than the LAN in improving signal quality, but both undoubtedly have an impact on the final sound of the system when using them. And to verify this thoroughly, I didn’t just settle for the application of the devices in my system, but I also had two away sessions with them, the effect of which was identical. So what was the effect? At first, the improvement is perceived on the basis of a better signal-to-noise ratio, which automatically translates into an improvement in microdynamics, i.e. the appearance of the subtlest information in the reproduced sound that has been lost so far. But not only that. Dynamics on macro scale also increased in a similar way, which resulted in frequent use of the remote control when listening to classical music. If you don’t have much experience with such material and the volume level is set to a certain level like for jazz, where energetic jumps are not so frequent, and if they are, they are not so unpredictable, every now and then it will seem that the music is too quiet, and when we turn up the volume, then the music blows us off our seats. And this is exactly what I experienced after applying the Japanese trinkets. Of course, not for a long time, because this is not exactly my cup of tea musically, and after a few songs I changed the repertoire to a different one, but it was good to see what effect the removal of electromagnetic noise from the signal can do – of course, we are talking about the appearance of details and the momentum of the whole presentation. What is very important, the sound does not thicken, brighten or darken, so each system will play the entire CD library in the aesthetics it had in its DNA before the test process started. It is just that everything is presented with much more tangibility, better colors and more legibility, and thus listening to music takes place with greater emotional involvement, without signs of one or the other aspect jumping out of line. Importantly, thanks to the higher resolution of the sound, compared to the pre-application version, sometimes you have to slightly reduce the volume level, because the natural feedback of signal purification is a perception of its energy rising and automatically this results in a sense of higher volume. I have observed such a state more than once while listening to good recordings of jazz and baroque pieces, which I diligently used for cognitive purposes. Of course, the phrase “you have to” is not really obligatory, it is a choice, because personally, when the signal is of the right quality, I usually allow myself to go crazy and instead of enjoying the omnipresent silence interrupted by a previously unattainable, and now full package of information, I deliberately increase the number of decibels. Of course, not in jazz, because this music is not suitable for that – well, maybe in the free variety – but with heavy rock or electronica. I always wait for a chance to play a nice Metallica concert with a symphonic section at the necessary volume, and when the opportunity arises, I don’t think about it, I just use the five minutes given to me. And so it was this time. Loud, strong and with a lot of enthusiasm not only for guitars, but also for symphonic sections, which is how it should be. So suggestively, that after two albums of this formation (as you know, the gentlemen have two similar concerts in their repertoire) there was no other choice but to end further listening. And not because it was bad, but because I deliberately and with great pleasure forced my hearing organs to defend themselves at my own request, and after the end of the second production, due to tinnitus, there was no point in further penetration of the album resources. Another thing is that my hearing organs deserved it. And this is after using such inconspicuous signal enhancers. Is this a wonder? Nothing of the sort, it is just technology implemented in real life.
To conclude the above, as you can see, quite concise description of the testing process of Japanese digital Cleaners, first of all, I owe you information whether the game is worth it. Yes, it certainly is. Secondly – to whom would I recommend them? It is probably clear that I would to everyone, without exception. And thirdly, why I do not see any contraindications. Well, as I wrote, those do not change the aesthetics of the sound of a given system, but tastefully emphasize the micro-information previously covered by digital noise, which makes the music vibrant with life like never before. So if you pay a lot of attention to maximizing the sound quality of your file-based setup in your advanced audio game, at least one of the two described designs of the Furutech NCF Cleaner Line USB or LAN should be included in your configuration. It will not break anything, but will do its job cleaning the signal.
Jacek Pazio
System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio Apex Stereo
– Loudspeakers: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker cables: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
Ethernet cable: NxLT LAN FLAME
Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
– Table: BASE AUDIO 2
Accessories: Quantum Science Audio Red fuse; Synergistic Research Orange fuse; Harmonix TU 505EX MK II; Stillpoints ULTRA MINI; antivibration platform by SOLID TECH; Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END, Furutech NCF Power Vault-E
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
– Drive: Clearaudio Concept
– Cartridge: Dynavector DV20X2H
– Phonostage: Sensor 2 mk II
– Eccentricity Detection Stabilizer: DS Audio ES-001
– Tape recorder: Studer A80
Polish distributor: RCM
Manufacturer: Furutech
Prices
Furutech NCF Clear Line USB: 1 290 PLN
Furutech NCF Clear Line Lan: 1 290 PLN
Jeśli jesteście spostrzegawczy lub pilnie śledzicie związane z działalnością naszego portalu testowo-newsowe perypetie, najpewniej wiecie, że z trzech pełnoprawnych spotkań z tytułową marką, dwa zakończyły się pozostawieniem opiniowanego komponentu w ramach redakcyjnego wyposażenia. Co prawda jak do tej pory nie była to wkładka gramofonowa z dedykowanym phonostagem – mieliśmy u siebie model DS 003, ale oprócz istotnego w zabawie z czarną płytą żelu czyszczącego igłę wkładki gramofonowej DS Audio ST-50, na stanie redakcji pojawił się również przyrząd do centrowania czarnej płyty na szpindlu talerza DS Audio ES-001. I chyba nie muszę udowadniać mówiąc, iż oba akcesoria sprawdziły się na tyle dobrze, że gdy tylko nadarzyła się okazja poznania kolejnego wypustu tego japońskiego brandu, z niecierpliwością czekałem na umówioną dostawę od dystrybutora. Co tym razem wyznaczył do zaopiniowania katowicki RCM? Zaskakująco fajną ciekawostkę w postaci niedrogiego zestawu dla analogowego melomana, czyli drugi od dołu w cenniku set wkładki gramofonowej z dedykowanym firmowym phono DS Audio E3 Optical Cartridge i DS Audio Equalizer for Optical Cartridge.
Rozpoczynając opis budowy obydwu komponentów od wkładki muszę powiedzieć, że ów cartridge jak na tego typu akcesorium jest spory gabarytowo. Dość szeroki, stosownie wysoki i przyjemnie zaoblony, a w kwestii otulenia czułych układów optycznych – o tym za moment – wykorzystujący pięknie wykończone wzorniczo aluminium. Co ciekawe, aluminiowy jest również wspornik igły, który w tym modelu został uzbrojony w diament z pozornie prostym, ale jakże wymownym w oddaniu motoryki i fajnego detalu muzyki szlifem eliptycznym. Co miałem na myśli wspominając o skrytych wewnątrz obudowy układach optycznych, a nie elektrycznych? Otóż clou działalności tej marki jest obróbka sygnału odczytanego z płyty winylowej nie za pomocą cewek i magnesów, tylko zakłócanego źródła światła przez wibrujący wspornik igły. Tak tak, sygnał z tego rylca jest wynikiem wywołanego rowkiem na płycie winylowej przesłaniania wiązki światła, co powoduje, że do użycia tego typu wkładki potrzebny jest dedykowany – w teście była to firmowa konstrukcja, ale są już na rynku firmy zajmujące się rozkodowywaniem tego typu sygnału – phonostage zwany equalizerem. Gdy dotarliśmy do sekcji obróbki sygnału wydobytego z czarnego placka, czyli wspomnianego equalizera E3, ten z racji zamierzonych cięć zbędnych kosztów jest bardzo kompaktowy. Jednak kompaktowy w przypadku Japończyków nie oznacza biedny. Dlatego mimo skromnych gabarytów jego obudowa została wykonana z elegancko prezentującego się, anodowanego aluminium. A to tylko jeden z zabiegów jego stylizacji, bowiem jako przełamanie potencjalnej monotonii ogólnego wyglądu front nie jest płaską, z tego powodu nudną połacią, tylko zbiegającymi się ku sobie płynnymi łukami trzema płaszczyznami, których punktem zbornym jest pionowo zorientowana w dolnej części awersu, mieniąca się zielenią wstawka na kształt przecinka. Ale i to nie jest koniec ciekawostek frotowych, gdyż nad wspomnianym przecinkiem designerzy zorientowali okrągły przycisk powołujący urządzenie do pracy, po włączeniu którego motyw pionowego neonu z awersu zapala się również tuż nad igła, czyli w przedniej części wkładki gramofonowej tworząc nie tylko w dzień, ale tym bardziej w nocy ciekawy iluminacyjny tandem. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy phonostage’a, mamy do dyspozycji zestaw wejść i wyjść RCA zacisk masy, hebelkowy przełącznik dwóch różnych korekcji sygnału oraz gniazdo zasilania IEC.
Jak zaprezentował się przybyły z Japonii analogowy konglomerat? Być może zabrzmi to banalnie, ale tak, jak opisał to producent w odezwie do potencjalnego nabywcy na firmowej stronie internetowej. Czyli? Muszę przyznać, że z zaskakująco angażującym drivem, dobrą motoryką i energią niskich rejestrów, stosownie dobraną do mocnego dolnego zakresu w domenie wagi średnicą i pełnymi ekspresji wysokimi tonami. Naturalnie na tle poprzedniego, stojącego znacznie wyżej w hierarchii cennika modelu DS 003 przekaz był nieco bardziej surowy, ale nie oszukujmy się, to naturalny efekt planowych cięć kosztów. Kosztów, które w założeniach miały przybliżyć nas do sposobu na muzykę według oficjalnej szkoły grania tej marki, ale w ramach znacznie niższego, dostępnego dla znakomitej ilości miłośników techniki analogowej budżetu. I bez dwóch zdań stwierdzam, że założenie zostało zrealizowane w stu procentach. Od pierwszych chwil słychać tryskającą radość słuchanej muzyki. Minimalnie mniej skierowaną na kreowanie najdrobniejszych niuansów zawartych w materiale, ale za to cały czas z pietyzmem pokazującą niesione przez nią emocje. Z uwagi na wrodzoną nadpobudliwość uwielbiam taki sposób prezentacji i zostałem w pełni usatysfakcjonowany. Żadnego czarowania rozmytymi źródłami pozornymi, nie do końca czytelnie zdefiniowanymi na wirtualnej scenie w imię audiofilskiego rozdrabniania włosa na czworo, tylko konkret. Kiedy ma być ogień, nie ma zmiłuj, energia wybucha niczym Etna. Gdy natomiast przychodzi czas na nostalgię, ta oczywiście jest, ale pokazana jest bez zbędnego ckliwego rozwadniania materiału, tylko barwnie, kolorowo i płynnie. A co najciekawsze, mimo cały czas przywoływanej bezkompromisowości podania słuchanego materiału, dźwięk przyjemnie dla ucha epatuje zarezerwowanym dla tego typu źródeł posmakiem analogowej plastyki. Owszem, na skrajach podanej z pewnego rodzaju pikanterią, ale nadal w estetyce nasycenia i z odczuwalną nutą homogeniczności. Ale jedna uwaga. Obcowanie z tego typu rylcem cechuje jeden ciekawy niuans. Chodzi mianowicie o to, że trzaski i pyknięcia będące sygnałem o złym stanie płyty słychać, natomiast fajnym feedbackiem użytkowania tytułowego zestawu optycznego jest brak informacji o przesuwie igły w rowku. Temat wygląda jakbyśmy słuchali materiału cyfrowego w estetyce analogowej. Na początku wydaje się to nieco dziwne, jednak po kilku utworach taka estetyka okazuje się być bardzo pożądaną. Nie raz i nie dwa pomiędzy utworami lub nawet podczas cichych pasaży muzyki klasycznej z głośników wydobywa się cichy przydźwięk lub brum będący wynikiem złego tłoczenia. A w tym przypadku jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki temat przestaje istnieć. To naprawdę fajny tweak. No dobrze, a jak powyższa lista sonicznych cech modelu E-3 przełożyła się na konkretną muzykę?
Chyba nie muszę specjalnie udowadniać, że ciężkie granie było idealnym partnerem dla japońskiego zestawu. Zawsze brylowało z drivem i odpowiednią drapieżnością, co powodowało, że nie tylko nachodziła mnie chęć długich odsłuchów, ale również ręka samoczynnie kierowała się w kierunku potencjometru głośności, żeby nie tylko usłyszeć, ale również poczuć na własnym ciele zawarty w danym kawałku pakiet emocji. Oddanie mocnych kopnięć stopu perkusji, czy energii gitarowych popisów oraz gardłowo wykrzyczanej wokalizy testowo skonfigurowanemu systemowi nie sprawiało najmniejszego problemu. Prezentacja była na tyle angażująca, że pod koniec serii słuchania mocnych nurtów zacząłem obawiać się, jak wypadnie również lubiany przeze mnie, akustyczny jazz. Czy w brzmieniu nie okaże się nazbyt kanciasty – czytaj nachalny lub technicznie brzmiący? Choć lubię dobry kontur okalający solidny pakiet energii zwieńczony dźwięczną górą, to nie przepadam za estetyką nadmiernej techniczności, czy nachalności. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Co prawda wspomniany jazz malowany był bardzo wyraźnie w kwestii kreski kontrabasu i swobody wybrzmiewania blach, ale przywołany wcześniej posmak plastyki powodował, że przekaz choć rześki, nie przekraczał cienkiej granicy dobrego smaku. A gdy wezmę pod uwagę proponowaną za ten zestaw wkładki z equalizerem cenę, czyli ocenię siły na zamiary, spokojnie mogę powiedzieć, że materiał brzmiał znakomicie. Pokazał najważniejsze aspekty takich produkcji w postaci szybkości i wyrazistość przy zachowaniu dobrej masy, co udowodniło, że nawet na tak niskim poziomie da się obcować z najbardziej wymagającym materiałem.
U kogo widziałbym tytułowy japoński tandem? W pierwszej kolejności u melomanów lubiących konkretne podanie muzyki. Bez nudnego rozmycia, czy zbytniego ocieplenia wirtualnego świata, a raczej z tak zwanym przytupem. Inną, również mogącą znaleźć nic porozumienia z zestawem E-3 grupą są osobnicy z systemem zbyt ulanym w domenie masy i lepkości dźwięku. Japończycy z dziecinną łatwością wprowadzą w jego brzmieniu odpowiedni rygor, a co za tym idzie, pokażą różnorodność realizacji poszczególnych produkcji płytowych. Bez tego nawet gdy sobie wmówimy, że jest ok., na dłuższą metę podczas słuchania gramofonu będzie wiało nudą. Zaś jedynym obozem mogącym postawić twarde „nie”, z pewnością okażą się piewcy milusińskiej, nacechowanej nostalgią nawet podczas słuchania buntowników z AC/DC czy Led Zeppelin estetyki prezentacji. Niestety DS Audio E3 najzwyczajniej na takie ustępstwa nie pójdzie. Dlatego jeśli nie utożsamiacie się z ostatnią nacją melomanów i nie lubicie zbytniego zawoalowania dźwięku zbytnim ciepełkiem i miękkością, powinniście zakosztować tego w moich oczach dość taniego, za to w wartościach sonicznych pełnego energii tandemu. Ten zestaw gwarantuje uwielbianą przeze mnie jazdę bez trzymanki i jeśli skrzyżujecie z nim szpady, naprawdę będzie się działo. A o to chyba w naszej zabawie chodzi.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference, Furutech Project-V1
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1 Furutech Project-V1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints Ultra Mini
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: RCM Audio
Producent: DS Audio
Cena:
DS E3 SET: 12400 PLN
DS E3 CARTRIDGE: 6200 PLN
DS E3 EQUALIZER: 6200 PLN
Dane techniczne
Wkładka DS E3
Separacja kanałów: > 26db (1kHz)
Waga: 7.7g
Sygnał wyjściowy: >70mV
Materiał wspornika: Aluminium
Materiał korpusu: Aluminium
Zalecana siła nacisku: 2.0g~2.2g (2.1g rekomendowana)
Szlif igły: eliptyczny
DS E3 Equalizer for Optical Cartridge
Napięcie wyjściowe: 500mV(1kHz)
Impedancja wyjściowa: 120Ω
Impedancja wejściowa: > 10kΩ
Wejścia/Wyjścia: RCA
Wymiary (S x W x G): 26 × 8,9 × 19,5 cm
Waga: 1,9kg
Opinia 1
Choć ostatnie lata przyzwyczaiły nas do tego, że lato kończy lepka szarówka i generalnie mało zachęcająca do wyściubienia nosa z domowych pieleszy aura, to dziwnym zbiegiem okoliczności tegoroczna równonoc jesienna przypadła w okresie, gdy temperatury skłaniały bardziej do leniwego plażingu aniżeli zalegania na kanapie z kubkiem gorącej herbaty. Pech jednak chciał, że planowana na 22-23 wrzesień prezentacja w bielskim HiFi Studio ekstraktu portfolio katowickiego RCM-u musiała zostać przesunięta na kolejny weekend, gdyż na skutek działań lokalnego dostawcy energii elektrycznej owego medium miało w pierwotnym terminie zabraknąć. Całe szczęście co się odwlecze, to … i tak nadejdzie, więc może już nie w pierwszych promieniach letnio-jesiennego słońca a mniej, bądź bardziej rzęsistego deszczu bladym świtem wyruszyliśmy w kierunku „Małego Wiednia”, by na własne oczy i uszy przekonać się, cóż tym razem postanowiła pokazać ekipa RCM-u na gościnnych występach.
Zanim przejdę do bardziej wnikliwej wiwisekcji prezentowanego systemu na wstępie pozwolę sobie na kilka słów o Gospodarzach, czyli bielskim, mieszczącym się na ul. Cieszyńskiej 86 HiFi Studio, w którym to gościć było nam po raz pierwszy. Od razu w tym miejscu posypię głowę popiołem, bowiem szczerze nam przykro, iż tak późno trafiliśmy do tego istniejącego od 1991r. audiofilskiego przybytku, który nie tylko onieśmiela wielce urodziwymi wnętrzami (walory XIX w. budynku) i kusi aromatyczną kawą, lecz również dysponuje ofertą jeśli nie wszystkich, to z pewnością przeważającej większości polskich dystrybutorów, w tym własnej (Black Rhodium). Oprócz oczywistej części ekspozycyjnej z uginającymi się od wszelakich audiofilskich delicji półkami do dyspozycji zainteresowanych jest duża, dedykowana systemom stereo sala odsłuchowa, oraz nieco mniejsza, uwieczniona na zdjęciach Jacka, dysponująca ekranem – dostosowana do prezentacji instalacji wielokanałowych. Rozstrzał cenowy dostępnego asortymentu również może przyprawić o zawrót głowy, więc jedynie zaznaczę, iż w przybytku tym powinien znaleźć coś dla siebie zarówno stawiający pierwsze kroki nieopierzony, jak i wytrawny miłośnik dobrego brzmienia. Nie można też zapomnieć o ofercie płytowej dostępnej we wszelakich obecnych na rynku formatach.
Przejdźmy jednak do sedna, czyli obecnej na gościnnych występach ekipie katowickiego RCM-u, która w bielskich, wielce klimatycznych wnętrzach postanowiła zasiać nieco zamętu w głowach, sercach i coś czuję w kościach, że finalnie również portfelach lokalnej braci audiofilskiej, prezentując pozornie mało imponujący, acz jak to miało się okazać w trakcie spotkania, drastycznie przewartościowujący wyobrażenia o High-Endzie zestaw. Zestaw w skład którego weszły: minimalistyczny gramofon Kuzma Stabi S New uzbrojony w 12” ramię Stogi S 12 VTA i firmową wkładkę CAR-20, docisk DS Audio ES-001, przedwzmacniacz gramofonowy RCM Theriaa, odtwarzacz C.E.C. CD5, wzmacniacz zintegrowany Vitus Audio RI-101 MkII i kolumny Gauder Akustik Capello 40 Be Double Vision. Całość okablowano przewodami Furutecha (m.in. DAS-4.1), Organic Audio, Thrax (Istrum) a o zasilanie zadbał równie minimalistyczny, co skuteczny Furutech e-TP60ER wpięty w „ścianę” Furutechem FP-3TS762. Krótko mówiąc, przynajmniej z racji, iż większość z ww. komponentów bądź to testowaliśmy, bądź korzystamy z nich na co dzień, nic nowego. Czyli co – nuda i odgrzewanie kotletów? Nic z tych rzeczy mili Państwo, bowiem nie od dziś wiadomo, że system systemem a i tak swoje, bynajmniej dalekie od przysłowiowych „trzech groszy”, dorzuca do efektu finalnego pomieszczenie.
Tak też było i tym razem, gdyż bielska sala swą kubaturą znacznie przekraczała zarówno moje 24 m², jak i 38 m² OPOS-a, więc zasadną wydawała się obawa, czy nie dość, że niewielkie i w dodatku zamknięte 40-ki podołają wyzwaniu. Jak się jednak okazało z postawionym im wyzwaniem poradziły sobie z wrodzonym wdziękiem i zupełnie bezstresowo, gdyż 300W z Vitka nie tylko trzymało je w ryzach, lecz zapewniało wystarczającą ilość energii do osiągnięcia niemalże koncertowych poziomów głośności w trakcie ostrego, rockowego grania („Immortalized” Disturbed). Choć w powyższej wyliczance nie zabrakło źródła cyfrowego, to przynajmniej w sobotę w Bielsku Białej królowały winyle. Trudno się jednak temu dziwić, skoro Roger Adamek praktycznie co płytę udowadniał co potrafi niwelujący błędy niecentryczności DS Audio ES-001. A udowadniać było trzeba, gdyż już sama informacja o cenie ww. ustrojstwa powodowała wśród obecnych wydawać by się mogło w pełni zrozumiały sprzeciw. Jak się jednak okazało usłyszeć znaczy uwierzyć a gdy bezpośrednie porównanie na praktycznie dowolnym repertuarze i tłoczeniu pokazywało ile złego do dźwięku wprowadza niecentryczność odtwarzanego nośnika „opór materii” topniał niczym pierwszy śnieg w promieniach słońca. Jasnym bowiem stało się, że nawet przesiadka na zdecydowanie wyższej klasy źródło w tej kwestii niewiele by pomogła i wręcz mogła sytuację pogorszyć, bo lepsza rozdzielczość i większe wyrafinowanie tylko uwypukliłyby błędy samego nośnika. Czyli de facto zamiast dwadzieścia kilka kPLN przeznaczać na nową „szlifierkę” tak słuch, jak i rozsądek podpowiadają inwestycję w ww. akcesorium, o czym obecni podczas weekendowych prezentacji słuchacze chciał/nie chciał mieli okazję na własne uszy się przekonać a czego chodzącym przykładem jest Jacek przynajmniej na razie grający z podstawowego Clearaudio, który z ww. wspomaganiem z łatwością dorównuję po wielokroć droższemu torowi cyfrowemu.
Wracając jednak do samej muzyki, to zamiast okołojazzowych smętów (Patricii Barber oczywiście nie zabrakło) na talerzu „zemsty hydraulika” gościły najprzeróżniejsze i niekoniecznie kojarzone z audiofilskim plumkaniem gatunki muzyczne. Był wspomniany Disturbed, Yello, Kraftwerk, przeurocze The Hot Sardines a i jazzu oraz klasyki z monofonicznych placków nie zabrakło. Grało zatem wszystko, czego tylko zażyczyli sobie obecni goście, jak i czym chciała uraczyć ich ekipa RCM-u. A grało wybornie – dynamicznie, rozdzielczo i niezwykle żywiołowo, z zaskakująco, jak na rozmiary kolumn niemalże ginących w pokaźnej kubaturze, podstawą basową i sceną ściśle związaną z akurat reprodukowanym materiałem. A właśnie scena, czyli de facto pochodna prawidłowego, bądź nie, ustawienia samych kolumn, czyli temat, który wypłynął przy okazji pytań o dość wąski, jak na dostępną bazę, i na wprost rozstaw Gauderów. Wystarczyło jednak tylko delikatnie je dogiąć, by przekonać się, że to, co do tej pory wydawało się całkiem naturalne nagle delikatnie rzecz ujmując „wzięło i się rozjechało”. Ogniskowanie źródeł pozornych przeszło w tryb impresjonistycznych plam z dość przypadkowymi znamionami stereofoniczności. Wniosek? Do bólu prozaiczny – nie ma złotego środka a każde pomieszczenie ma swoje wymagania, więc zamiast sztywno trzymać się czysto teoretycznych wytycznych producentów kierujmy się tym co sami słyszymy.
Serdecznie dziękując Gospodarzom z HiFi Studio, jak i ekipie RCM-u za gościnę i mile spędzone kilka godzin przy muzyce i rozmowach szczerze zachęcamy Państwa do wizyt w bielskim salonie. Czy coś Wam wpadnie w oko i ucho, tego nie wiemy, jednak okazja do zapoznania się z ich pomysłem na dźwięk, jak i choćby przegląd oferty płytowej może okazać się wielce przyjemnym początkiem Waszej audiofilskiej przygody, bądź po prostu pozyskaniem jakże cennego źródła wszelakiej maści nowości sprzętowo/muzycznych.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Nie wiem, jak dla Was, ale dla mnie o zbliżającym się wielkimi krokami audiofilskim święcie nie można powiedzieć, że ćwierkają o nim jaskółki, tylko wręcz kraczą wrony. Chodzi oczywiście coroczną wystawę AVS, która w dobrym tego słowa znaczeniu podnosi ciśnienie nie tylko potencjalnym gościom, ale również szeroko pojętej branży. Na tyle mocno, że w tym podgrzanym do czerwoności okresie nie czekają bezczynnie na przysłowiowych walizkach na październikowy warszawski finał, tylko starają się emocjonalnie przygotować melomanów do tego momentu różnego rodzaju eventami z muzyką w roli głównej, odtwarzaną na ciekawie zestawionym sprzęcie audio. I z tego typu spotkania w bielskim salonie Hi-Fi Studio będzie dzisiejsza relacja. Kto był bohaterem? Nie przesadzę, gdy określę go analogowym mentorem polskiego obozu miłośników poczciwych gramofonów, czyli lokalizacyjny sąsiad gospodarza spotkania (Hi-Fi Studio), ponad wszystko wierny analogowi, bowiem i tym razem w roli źródła wystąpił drapak, katowicki RCM.
Co było tematem spotkania? I tutaj Was zaskoczę, gdyż owszem, gramofon jako dawca sygnału jak najbardziej był, jednak nie jako główny aktor programu. Dystrybutorowi bardziej chodziło o to, aby pokazać możliwości z pozoru niedrogiego systemu z niedużymi kolumnami monitorowymi w starciu z teoretycznie zbyt dużym dla tak skonfigurowanego konglomeratu pomieszczeniu. I co najciekawsze, bez oglądania się na wykorzystywany podczas prezentacji poziom głośności. Jak to możliwe? Dla RCM-u to banał. Wystarczyło postawić najtańszy gramofon Kuzmy – werk, ramię, wkładka, phono RCM Theriaa Mk II, podstawową integrę Vitus Audio RI 100 Mk II, pozwalające na nieco więcej w kwestii głośnego grania kolumny podstawkowe z obudową zamkniętą Gauder Akustik Capello 40, a wszystko okablować drutami Furutecha i Organic Audio. Naturalnie należało popracować nad pozwalającym rozwinąć systemowi skrzydła ustawieniem kolumn i temat zamknięty. Co z tego wynikło? Nie skłamię, gdy powiem, że dźwięk pełen rozmachu i energii w dosłownie każdym gatunku muzycznym. Owszem, poziomu energii w dolnym zakresie rodem z podłogówek nie było szans osiągnąć, jednak konia z rzędem temu, kto pokaże tak minimalistyczny zestaw grający bez zadyszki przy rockowym repertuarze na wysokich poziomach głośności z tak mocnym, ku mojej i nie tylko uciesze pozbawionym podbarwień uderzeniem. Gdzie jest haczyk? Tak naprawdę są dwa. Pierwszy to kolumny Gaudera. Monitory z obudową zamkniętą pozwalające na mocne odkręcenie gałki Volume bez poczucia przebasowienia prezentacji, za to z dobrą szybkością i ekspresją. Do tego strojone firmowymi modułami dopasowującymi poziom ilości oraz jakość niskich tonów w danej kubaturze – bawiliśmy się tym podczas testu opisywanych monitorów, naprawdę te zabawki robią robotę. Zaś drugim był przyrząd japońskiej marki DS Audio ES 001 do idealnego wycentrowania osi obrotu rowka płyty winylowej w stosunku do osi obrotu talerza, czyli całkowita likwidacja zniekształceń powodowanych dodatkowym bujaniem się na boki zawieszonej na ramieniu wkładki gramofonowej. Uwierzcie mi, to co dzieje się po kalibracji płyty na talerzu, niektórzy określają jako cuda, tymczasem to prosta fizyka. Fizyka, wykorzystanie której w tym przypadku powodowało idealnie sfokusowanie źródła pozornego, dzięki temu podniesienie poziomu głośności słuchania muzyki dawało pozbawiony zniekształceń wzrost jej energii. Nie robiła się głośniejsza w znanym wszystkim sensie stricte, tylko epatowała większym wolumenem, a to sprawiało, że przy naprawdę głośnym słuchaniu można było swobodnie prowadzić rozmowę z siedzącym obok innym gościem. Nie wierzycie? Powiem tak. Na sobotniej prezentacji na początku kilku stałych bywalców salonu również nie wierzyło. Jednak zaznaczam, ze szczególnym uwzględnieniem frazy „na początku”. Czy byłem zdziwiony początkowym niedowierzaniem? Nic z tych rzeczy. Sam to przeszedłem, dlatego wiedziałem, że to tylko kwestia pokazania werbalnego, co moim zdaniem dla wielu było chyba clou tego sobotniego przedpołudnia.
Reasumując powyższą relację, chciałbym podziękować organizatorom oraz przybyłym gościom za miłą atmosferę, a przedstawicielom RCM-u za kolejny pouczający pokaz. Co prawda przez lata powinienem się już do tego przyzwyczaić, jednak jak to zwykle w życiu bywa, nawet podczas najbardziej dopracowanego pokazu czasem coś może nie zabanglać. Całe szczęście parafrazując klasyka: „Nie z RCM-em takie numery”.
Jacek Pazio
Bazując na fakcie, iż dzisiejszy temat był nie lada nowinką dla naprawdę sporej grupy mocno siedzących w technice analogowej moich znajomych, z pewnością również wielu z Was zaskoczę, gdy w pełni świadom swoich czynów potwierdzę słuszność istnienia trzech w teorii niezaprzeczalnych prawd. Z pierwszą, czyli „całą prawdą” zgodzimy się wszyscy, że dźwięk gramofonu tuż po magnetofonie jest jednym z najbardziej przyjaznych mediów sonicznych dla naszego narządu słuchu. Z drugą, będącą „świętą prawdą” również nie ma co dyskutować, gdyż wiadomym jest, iż dzięki rozwojowi technologii obecnie obcowanie z czarną płytą jest na znacznie wyższym jakościowo poziomie niż w latach jej świetności. Niestety dla wielu problem może zaczynać się w momencie określenia słuszności bytu trzeciego członu powiedzenia, czyli rozkminianiu tak zwanej „gówno prawdy”. Myślicie, że będę ją deprecjonował? Otóż prawdopodobnie wbrew Waszym przypuszczeniom poniższym testem całkowicie bronię logicznej spójności tego stwierdzenia z pozostałymi określeniami, bowiem gdy ktoś sądzi, iż zapisany na czarnej płycie sygnał muzyczny jesteśmy w stanie odczytać jedynie przy pomocy impulsów elektrycznych z tandemu zainstalowanych w wkładkach gramofonowych ruchomych cewek lub magnesów, ja stwierdzam jednoznacznie, to stuprocentowa „g. prawda”. Powód? Wierzcie lub nie, ale ostatnimi czasy galopujący rozwój technologii w służbie wydrapywania informacji z płyty winylowej najzwyczajniej w świecie zaprzągł światło. Zaskakujące? Niemożliwe? Zapewniam, że jak najbardziej możliwe, czego niezbitym przykładem jest dostarczony do testu przez katowickiego dystrybutora RCM tandem optycznej wkładki gramofonowej z dedykowanym equalizerem uformowanych impulsów (coś na kształt phonostage’a) japońskiej marki DS Audio DS 003.
Rozpoczynając techniczne przybliżanie punktu zapalnego naszego spotkania, nie mogę przemilczeć bardzo ważnego faktu, jakim jest wieloletnie doświadczenie tytułowej marki w zaprzęganiu światła do pracy dla ludzkości. Otóż manufaktura DS Audio jest od niedawna działającą częścią potężnej, bo od 25 lat prężnie brylującej na rynku optyki laserowej, korporacji Digital Stream Corporation (DSC). Przez te ćwierć wieku dzięki wytwarzaniu laserów do przemysłowych oraz konsumenckich systemów dysków optycznych i współpracy z Microsoftem na polu peryferii komputerowych, oprócz wypracowania sobie zasłużonego udziału w światowym rynku na poziomie 95%, pozyskała na tym polu również niebagatelne doświadczenie, które w moim odczuciu było chyba najważniejszym bodźcem do powołania do życia projektu biznesowego zatytułowanego DS Audio. Jednak co ciekawe, nie kolejnej, zazwyczaj poprzedzonej wielkimi obietnicami bez jakościowego feedbacku, maszynki do zarabiania pieniędzy, tylko podmiotu z pełną świadomością zaangażowanego w uzyskanie jak najlepszej jakości sonicznej swoich wyrobów. Świadczy o tym nie tylko oparte o od początku do końca z kilkukrotną weryfikacją wyników na przyrządach pomiarowych, w pierwszej kolejności ręczne wytwarzanie każdego z produktów, ale również w drugiej wykonywanie wszystkiego przez wykwalifikowaną kadrę tak zwanym własnym sumptem, czyli unikanie zatrudniania do produkcji firm zewnętrznych. To oczywiście generuje dodatkowe koszty, jednak gdy w grę wchodzi przez lata wypracowany prestiż marki, temat staje się bardzo mocnym argumentem przemawiającym za jej solidnością, co osobiście bez najmniejszych problemów kolokwialnie mówiąc, nie tylko ja, ale prawdopodobnie wielu z Was mentalnie kupuje. To zaś sprawia, że jeśli ktoś z nas znajdzie się w związanej z tą można powiedzieć manufakturą, życiowej potrzebie, z pewnością sprawdzi, czy nie będzie nam z nią po drodze. I właśnie to, nie sam zysk jako taki jest celem nadrzędnym tego japońskiego przedsięwzięcia.
Przechodząc do opisu produktu, jeśli chodzi wkładkę DS 003, ta idąc za danymi ze strony producenta, w kwestii korpusu i wspornika bazuje na aluminium, jej waga osiąga poziom 7.7g, ostrze igły może pochwalić się szlifem Line Contact, zaś rekomendowany nacisk wynosi 1.7g. Co do sposobu pracy, wbrew pozorom nie ma w niej jakiś kosmicznych wynalazków. W uproszczeniu sygnał elektryczny wytwarzany jest na bazie częstotliwości i czasu przysłaniania impulsu świetlnego przez w tym modelu w odniesieniu do modelu 002, nieco zmodyfikowany – odchudzony o 50%, poprawiający mikro-dynamikę, ekran. Jak donosi producent, opisana konstrukcyjna zmiana jest już trzecim wcieleniem pierwowzoru, co oprócz wcześniejszych pozytywów dodatkowo ma skutkować wyczuwalnym zwiększeniem odstępu sygnału od szumu, i poprawą separacji kanałów.
Kreśląc kilka zdań o firmowym equalizerze, wiadomym jest, iż dokładne informacje znajdziecie na końcu testu. Jednak dla podstawowej wiedzy kolejny raz na podstawie odezwy producenta wspomnę o wyjściu sygnału analogowego o wartości 500mV i impedancji 120 Ohm, aplikacji pojedynczego wejścia i podwójnego wyjścia sygnału w standardzie RCA na plecach oraz okrągłego włącznika z pionowo zorientowanym podłużnym punktem świetlnym na designersko uformowanym froncie aluminiowej obudowy. Reszta istotnej z punktu widzenia ochrony know-how firmy, jest słodką tajemnicą Japończyków, dlatego też z przyjemnością przejdę do clou naszej pogadanki, czyli bogatej w fajne wnioski sesji odsłuchowej.
Co w domenie estetyki i jakości dźwięku miał do zaoferowania tytułowy zestaw odkodowujący rowek z płyty winylowej? Zanim odpowiem na zadane pytanie, dwie z punktu widzenia kilku zaczepek na forach internetowych, bardzo istotne informacje. Pierwszą jest w stosunku do tradycyjnego rylca, ewidentnie słyszalne obniżenie szumu przesuwu igły w rowku. Natomiast drugą konsekwentny udział w muzyce spowodowanych złym stanem płyty, notabene będących mechaniczną informacją, niechcianych trzasków. Reszta aspektów jest bliźniacza.
Przechodząc po tym długawym wstępie do sedna sprawy, przyznam się szczerze, że nie miałem pojęcia, czego po tym swoistym novum w technice analogowej mogłem się spodziewać. Zagra gęsto i miękko, twardo i szybko, czy połączy ogień z wodą, proponując coś po środku? Okazało się, że ten niepozorny, bo kosztujący tyle co moja Miyajima Madake, zestaw umiejętnie wyłowił z muzyki najistotniejsze informacje. Nie przegrzał, ani nadmiernie jej nie przerysował, tylko przy fajnej energii i masie w środku oraz dole pasma, zadbał dodatkowo o niezbędny do jej odpowiedniego wybrzmienia oddech. Gdybym miał porównać DS 003 z jakąś tradycyjną konstrukcją, powiedziałbym, iż mierzyłem się z czymś na kształt energetycznego i zwartego Dynavectora. Oczywiście to dość zgrubna konfrontacja, jednak w pełni oddająca istotę podobieństw. To zaś oznaczało zabawę z dobrze narysowanym w kwestii krawędzi dźwięku, przy tym mocno osadzonym w masie oraz pełnym informacji spektaklu muzycznym. Co ciekawe, korzystały na tym dosłownie wszystkie gatunki muzyczne, za każdym razem oddając zawartego w nich nie tylko ducha, ale także specyfikę sesji nagraniowej.
Na początek poszedł pierwszy krążek „Parachutes” grupy Coldplay. To jest jedna z moich ulubionych trzech pierwszych płyt tej formacji, dlatego byłem rad, że opiniowany zestaw sczytujący dane nie rozlał basu po podłodze, nie spowodował nadinterpretacji górnych rejestrów i przy okazji skupił się na dobrej, bo umiejętnie wyważonej esencjonalnie i transparentnie prezentacji istotnej dla tej pozycji płytowej nie tylko wokalizy, ale również jakże wyrazistych, będących w tamtym czasie znakiem rozpoznawczym twórczości tego zespołu, gitarowych pasaży. Owszem, na tle samej wkładki w cenie tytułowego konglomeratu całość wypadła nader wyraziście – czytaj nieco zbyt dobitnie, jednak nie oszukujmy się, biorąc pod uwagę połowiczny udział kosztów każdego z komponentów w całości projektu, wynik był nad wyraz dobry, żeby nie powiedzieć świetny. Świetny dlatego, że zaskakująco równy. Bez wycieczek w szukanie poklasku w jednym z podzakresów, tylko przy pełnej spójności wszystkich częstotliwości.
Podobnie wypadała pełna ekspresji płyta „Inflation Blues” firmowana przez Jacka DeJohnette’a. Atak, energia, niezła plastyka i zarezerwowany dla tej wytwórni sposób realizacji nie pozostawiały najmniejszego pola do jakiegokolwiek narzekania. Mało tego. To było wydanie z epoki, co natychmiast serwowało mi znacznie lepszą namacalność, ekspresję wydarzenia oraz pełnię zrozumienia między sobą każdego z muzyków. Fajnym plusem był również fakt kreowania całości prezentacji nie tylko dobrej wadze i wyrazistości poszczególnych instrumentów, ale również czytelnego rozlokowania ich na dobrze rozbudowanej wirtualnej scenie. Po takim obrocie sprawy nie pozostało mi nic innego, tylko przesłuchać ten i jemu podobne krążki co najmniej po dwa razy. A muszę przyznać się, że tak uczyniłem, wieńcząc ten jazzowy set wydaną w epoce analogu kompilacją zapisów Luisa Armstronga z lat pięćdziesiątych przez oficynę MCA, która bez najmniejszych problemów pokazała mi po pierwsze – bliski prawdzie tembr głosu Luisa – jeśli tak indywidualność jego brzmienia można określić, po drugie świetnie zebrane instrumentarium z obowiązkowymi w tym materiale klarnetem i saksofonem, a po trzecie specyficzną dla tamtych realiów, stygmatyzowaną mikrofonami plastykę przekazu. Bałem się, że testowa konfiguracja na tym się wyłoży, jednak ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu nic takiego się nie wydarzyło. Szacun.
Jak można się spodziewać, po dobrym występie ikony ciemnoskórej wokalistyki, nie mogło być inaczej z jego potomkinią w postaci również znanej chyba wszystkim Diany Krall w materiale „Turn Up The Quiet”. Naturalnie było to całkowicie inne nie tylko barwowo, ale także stylistycznie wydarzenie. Niemniej jednak poza wszystkimi wcześniej wymienionymi pozytywami pokazało mi, jak zestaw DS Audio DS 003 radzi sobie z odwzorowaniem całkowicie innej specyfiki zapisu danych w tak odległych od siebie czasach Luisa i Diany. To dla wielu jest niezbyt istotne, ważne, że wszytko jest dobrze, bez znaczenia, czy czasem nie identycznie brzmi, jednak dla mnie to różnicowanie wydań jest pierwszym testem, jaki próbująca osiągnąć status minimum dobrej wkładka musi zaliczyć. W tym przypadku nie było złudzeń. Usłyszaną interpretacją zostałem w pełni ukontentowany.
Jak udowodnił powyższy opis, nadeszły czasy, w których muzyki z gramofonu jesteśmy w stanie posłuchać przy użyciu światła. Mało tego. Bardzo istotną informacją jest fakt uzyskania bardzo dobrego dźwięku przy wykorzystaniu tego typu wkładki. Oczywiście tak jak w przypadku tradycyjnych rylców jakościowo zarezerwowanego dla konkretnego poziomu cenowego danego produktu. Niestety to jest aksjomat i nie ma co z nim dyskutować. Jednak zapewniam Was, biorąc pod uwagę cenę całego zestawu, trudno szukać czegoś, co Japończykom z DS-a będzie potrafiło podskoczyć. Na to bym nie liczył. Jedyne co konkurencja może zwojować, to inna specyfika, a nie prawda o dźwięku. A żeby była jasność, w tym momencie piję jedynie do poziomu nasycenia tudzież wyrazistości prezentacji, a nie jej jakości, bowiem zaprezentowana przez testowany set w dobrym tego słowa znaczeniu agresja połączona z masą i oddechem są na bardzo dobrym, moim zdaniem zaskakująco bezpiecznym poziomie dla znaczącej większości wielbicieli spędzania wolnego czasu z czarną płytą w tle.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa
Dystrybucja: RCM
Cena: 23 900 PLN
Dane techniczne
Wkładka optyczna DS 003
Separacja kanałów:> 27db (1KHz)
Waga: 7,7g
Napięcie wyjściowe: >70mV
Szlif igły: Line Contact
Wspornik: Aluminiowy
Korpus wkładki: Aluminum (A5052)
Nacisk igły: 1.6g~1.8g (1.7g rekomendowany)
DS003 Equalizer
Napięcie wyjściowe: 500mV(1kHz)
Impedancja wyjściowa: 120Ω (RCA)
Rekomendowana impedancja przedwzmacniacza liniowego:>10kΩ
Wejścia: para RCA
Wyjścia: dwie pary RCA
Wymiary (S x W x G): 33 × 9.2 x 29.5 cm
Waga: 5 kg
Kiedy w październiku 2015 r. testowaliśmy rodzimy przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio SENSOR 2 doskonale zdawaliśmy sobie, że jest i będzie to hit sprzedaży. I tak też było, jednak latka lecą, oczekiwania rynku rosną i najwyższy czas nieco odświeżyć klasyka. Dlatego też z radością przyjęliśmy pod swój dach najnowszą wersję katowickiego phonostage’a – RCM Audio SENSOR 2 MkII.
cdn. …
Opinia 1
Z kojarzącym się z wakacjami w Złotych Piaskach bułgarskim Thraxem, na naszych łamach spotykaliśmy się już wielokrotnie. Pamiętacie ile razy? Prawdę mówiąc, choć w momencie pisania tego wstępniaka nie sprawdzałem oficjalnej liczby starć, jednak jestem głęboko przekonany, iż udało nam się sprawdzić możliwości soniczne niemalże pełnej oferty. Zazdrościcie? Nie ma czego, bowiem wszystkim co nas spotkało – bez względu na wychwycone zalety i potknięcia, sumiennie podzieliliśmy się z Wami w stosownych odcinkach, do czego dzięki wyszukiwarce w każdej chwili jesteście w stanie wrócić. Po co o tym wspominam? Otóż po serii sparingów na niebotycznie wysokich pułapach cenowych, tym razem zderzymy się chyba z najdroższym zestawem pre-power tytułowego wytwórcy. Ale to nie koniec ciekawostek, gdyż w moim odczuciu nie cena, a pomysł właściciela marki Rumena Artarskiego, czyli wykorzystanie do wzmacniania sygnału audio kultowych lamp 300B, dla wielu jest tym, co tygrysy lubią najbardziej. I nie ma znaczenia, że prawdopodobnie nie tylko w tym, ale być może w potencjalnym po reinkarnacji przyszłym życiu nie będziemy w stanie ustawić takiego zestawu w swoim audiofilskim sanktuarium, ważne, że dzisiaj będziemy rozprawiać o urządzeniach z królową lamp próżniowych w swoich trzewiach. Przesadzam? Bynajmniej, bowiem tym razem na recenzenckim tapecie wylądowały zabawki dla dużych chłopców wykorzystujące nie jedną, nie dwie wspomniane szklane bańki, tylko biorąc pod uwagę obydwie końcówki mocy i przedwzmacniacz liniowy ni mniej ni więcej, ale szesnaście takich panien. Zaciekawieni, co taka bateria kultowych 300B potrafi zdziałać w starciu z muzyką? Jeśli tak, zapraszam na prezentację jeszcze pachnącego fabryką przedwzmacniacza liniowego Libra i mających swoją premierę na zeszłorocznej wystawie w Monachium monofonicznych końcówek mocy Spartakus 300 ze stajni Thrax Audio, których dystrybucją na naszym rynku zajmuje się katowicki RCM.
Nawet zdawkowy rzut okiem na nasz punkt zainteresowania jasno sygnalizuje, iż konstruktor omawianego zestawu postawił na mocno techniczny design. Ryzykownie? Z racji mojej pełnej aprobaty dla pomysłu na skrywające elektronikę iście industrialne bryły obudów, nie podejmuję się wygłoszenia bezstronnej opinii, jednak zapewniam, iż bez względu na wszelkie za i przeciw, połączenie satynowej czerni aluminium ze srebrem pionowych pasów umiejętnie przełamujących monumentalizm nader sporych gabarytowo komponentów i pozwalającym ujrzeć światło dzienne lampom 300B, hartowanym szkłem górnych oraz bocznych płaszczyzn skrzynek w końcówkach mocy, jest najczystszej postaci wizualnym majstersztykiem. Rozpoczynając opis od dzielonego przedwzmacniacza mamy do czynienia z dwoma identycznymi gabarytowo komponentami (zasilacz plus elektronika). W tym przypadku zderzamy się z niezbyt wysokimi prostopadłościanami, które patrząc z lotu ptaka przypominają powierzchnię kwadratu ze skośnie ściętymi narożnikami – z przodu jest to lekkie uchylenie się frontu na jego zewnętrznych flankach ku tyłowi, zaś z tyłu ścięcie zawężające szerokość rewersu w stosunku do głównej części obudowy. Naturalnie mowa o ogólnym postrzeganiu, gdyż każdy z produktów mając inne zadanie za sprawą dopasowania do wymagań nieco się od siebie różni. Czym? Już zdradzam. Serce przedwzmacniacza (sterowanie) na froncie oferuje zorientowany pomiędzy dwoma wielkimi gałkami duży wielofunkcyjny wyświetlacz. Na górnej płaszczyźnie obudowy z uwagi na wykorzystanie zamontowanych w poziomie lamp elektronowych nieco z przymusu znalazły się poprawiające wentylację dwa bloki poprzecznych otworów. Zaś plecy realizując zadania przyjęcia i oddania sygnałów audio są ostoją symetrycznie usadowionych czterech wejść XLR, jednego RCA, trzech wyjść jedynie w standardzie XLR i będących firmowym połączeniem z zasilaczem dwóch wielopinowych terminali. Jeśli chodzi o sam zasilacz, ten na awersie został ozdobiony jedynie logiem marki, a rewers zdobią wspomniane okrągłe złącza do zasilania centralki sterowania, gniazdo sieciowe i główny włącznik. Tak nietuzinkowo wyglądające komponenty posadowiono na czterech wychodzących nieco poza obrys obudów stopach, wykonanych z płaskich, o dużej średnicy krążków. Na koniec przybliżania przedwzmacniacza dodam, iż miłym akcentem ze strony producenta jest dostarczany w komplecie pilot zdalnego sterowania.
Jeśli chodzi o końcówki mocy, przy identycznym podejściu do techniki uprzyjemniania postrzegania całości poprzez ścinanie obudowom narożników, za sprawą postawionych w pionie lamp, są znacznie wyższe, a patrząc z lotu ptaka tym razem przypominają prostokąt. Na ich froncie oprócz logo marki znajdziemy jedynie bardzo lubiane przez melomanów, mieniące się kremową, dającą się korygować podczas aplikacji w naszych domostwach przez pracowników salonu audio kremową poświatą, wielkie wskaźniki wychyłowe oddawanej mocy. Górny i boczne płaty obudowy dzięki wstawkom z hartowanego szkła świetnie eksponują piękno niestety bardzo symbolicznie świecących szklanych baniek 300B. Zaś plecy w swej górnej części za sprawą wielu poprzecznych otworów stały się od dziwo w pełni wystarczającą sekcją chłodzącą wnętrze urządzenia – sprawdzone w kilkutygodniowym boju, a w dolnej bazą dla pojedynczych terminali kolumnowych, włącznika głównego i gniazda zasilania. Wieńcząc ten akapit chyba nikogo nie zaskoczę, gdy dodam, iż owe piecyki postawiono na identycznie wyglądających jak w przedwzmacniaczu liniowym stopach.
Nie wiem, jak opisane przed momentem komponenty postrzegacie Wy, ale ja aplikując je w swój tor nie byłem w stanie zdusić w sobie jednego zasadniczego pytania. Jakiego? Wolne żarty. Przy takiej nawałnicy kultowych lamp w grę wchodzi tylko jedno, czyli: „Jak zareaguje na to dochodząca do moich uszu muzyka?”. Czy nadmiarem cukru w cukrze zbliży się do śmierci klinicznej jak pacjent po zażyciu pawulonu? Czy przy fajnej prezentacji jej plastyka i namacalność nabiorą całkowicie innego wymiaru? Czy być może najzwyczajniej w świecie ilość w tym przypadku w najmniejszym stopniu nie przełoży się na jakość? Zgadzacie się ze mną w kwestii najbardziej gorących potencjalnych pytań? Jeśli tak, to oznacza, że chodzimy może nie identycznymi, ale z pewnością bliskimi ścieżkami i tak jak mnie, również Wam tytułowy zestaw pod pewnymi warunkami bez najmniejszych problemów jest w stanie zawrócić w głowie. Co mam na myśli? Naturalnie jego fenomenalne od strony barwy, nasycenia i sposobu prezentacji na wirtualnej scenie postrzeganie świata zapisanych na pięciolinii nut. Obcując z tym śmiało powiedzieć swoistym systemem marzeń, nie ma mowy o siłowym dzieleniu włosa na czworo, często powodującym utratę duchowego uczestnictwa w wydarzeniu muzycznym na rzecz analizy poszczególnych podzakresów, lub co gorsza skupianiu się na pojedynczym artyście. Owszem, w momencie podjęcia takiej decyzji jesteśmy w stanie wychwycić najdrobniejsze niuanse soniczne, jednak celem nadrzędnym tego zestawu jest, na ile to możliwe, przybliżanie nas do piękna muzyki. Bez nachalnej pogoni za wyczynowością skrajów pasma, ale za to z niezłym drivem i co najważniejsze fenomenalnym oddaniem kolorystyki instrumentów i ich sposobu zawieszenia w specyfikacji 3D na szerokiej i głębokiej scenie. Nie wiem, jak konstruktor to osiągnął, ale wykorzystywana w tym zestawie dla wielu lampiarzy zatrważająca liczba lamp bez dwóch zdań przekuła się w jakość. Czyli? Nie muszę daleko szukać, wystarczy każdy krążek z muzyką współczesną, klasyczną lub barokową. Czy to „Water Music” GF Handela, czy interpretacje Claudio Monteverdiego „A Trace Of Grace” Michela Godarda, za każdym razem przekaz aż kipiał od, w dobrym tego słowna znaczeniu, eufoniczności, tworząc tym sposobem w mojej podświadomości ciężki do zapomnienia na wiele lat obraz tamtych, tożsamych z życiem wspomnianych muzyków czasów. Niemożliwe? Być może dla wielu buntowników muzycznych tak. Jednak jeśli jesteście miłośnikami dobrze zaaplikowanych lamp 300B i umiecie z ich pomocą wejść w nagranie bez zahamowań, opisywany set jest jednym z niewielu tak łatwo wywołujących wspomniany stan. Oddech prezentowanych fraz dźwiękowych, ich rozmach i co równie ważne, fenomenalna kolorystyka są poza zasięgiem większości konkurencji. A trzeba przypomnieć, iż moje kolumny same w sobie mocno zabarwiają świat, co pozwala snuć przypuszczenia, że przy lżejszych barwowo zespołach głośnikowych elektronika Rumena Artarskiego w kwestii bliskości prawdy jest w stanie wznieść się na jeszcze wyższy poziom. Tak tak, zdając sobie sprawę z ograniczeń moich paczek jestem w stanie dopuścić taki obrót sprawy. Bredzę? Niestety nie, Zwyczajnie jestem świadomy możliwości każdego ze swoich komponentów i wiem, że w pewnych aspektach można lepiej, co niestety nieco ogranicza testowany bałkański konglomerat.
Wróćmy jednak do tematu opiniowanego wzmocnienia. Jak wiadomo, nie samym miauczeniem kościelnej wokalizy i piłowaniem orkiestrowych smyków człowiek żyje, dlatego też z przyjemnością oświadczam, iż w podobnym, tonie wypadała również twórczość iście jazzowa. Co ważne, bez znaczenia było, czy słuchałem mainstreamowych pozycji Paula Bley’a ze stajni ECM, czy szaleńczego free spod znaku Johna Zorna w kilku projektach formacji MASADA, zawsze zderzałem się z fenomenem wielobarwności i dostojności fortepianu, pełnego konsensusu wybrzmiewania strun i energii pudła rezonansowego kontrabasu, oddania estetyki brzmienia drewnianego stroika saksofonu, czy swobodnego osadzenia na mocnych uderzeniach stopy perkusji dźwięcznych przeszkadzajek bębniarza. To znaczy, że za cenę zjawiskowej barwy i nasycenia nie było najmniejszych strat w innych aspektach prezentacji? Niestety jak to zwykle bywa, nawet tak świetnie zgrany system musiał pójść na drobne ustępstwa. Jakie? Spokojnie, nie były to karygodne przypadłości, tylko przypominam, będące wypadkową karmienia gęstych kolumn soczystymi lampami delikatne kompromisy. To znaczy? W ciężkim rocku mimo dobrej energii czasem brakowało mi mocniejszego kopnięcia i odpowiedniej szybkości narastania sygnału. Ale przypominam, iż być może była to wina spowodowanych walką o wysoką skuteczność, niezbyt niskich zejść w dolne rejestry moich ISIS-ów, co zapewniam nie degradowało odbioru, a jedynie inaczej go interpretowało. Czy to powód do narzekań? Przeciwnie. Dla mnie było to całkowicie zrozumiałe, a po kilku utworach akomodacji zupełnie niedostrzegalne. Czy dla Was? To musicie sprawdzić sami. Innej opcji nie ma. Ok. Oparta o instrumenty naturalne i cięższa muzyka w znakomitej większości były wodą na młyn naszych bohaterów. A co z elektroniką? Szczerze? Dla mnie wykorzystywanie tego typu konstrukcji do muzy tworzonej przy pomocy komputera jest nieporozumieniem. Jednak jeśli ktoś się uprze, można i tak. Jednak musi liczyć się z mocnym sznytem gania królowych lamp w stylu unikania rysowania dźwięku żyletką i kaleczenia piskami naszych narządów słuchu. Będzie homogenicznie, przez to przyjemnie, ale daleko od zamierzonej przez artystów szkodliwości dla uszu, a przecież nie o to w elektronicznej muzie chodzi. Ale jak wspomniałem, każdy głosuje swoim portfelem i nie mnie oceniać wybory każdego z Was. Ja jedynie opisuję efekt uzyskany u siebie, a Wy decydujecie, czy to szukana przez Was bajka.
Nie przeczę, w znakomitej większości, żeby nie powiedzieć prawie całej gamie słuchanego podczas testu repertuaru opiniowany system w moim ośrodku zarządzania ciałem dokonywał brutalnego, naturalnie pozytywnego zwarcia układów nerwowych. To były fenomenalnie zawieszone w eterze i do tego świetnie oddane emocjonalnie opowieści muzyczne, za którymi jeszcze długo będę tęsknił. Owszem, ze sztuczną inteligencją nie do końca było mu po drodze, ale to w moim odczuciu było celem zamierzonym, bowiem wykorzystując kultowe lampy 300B nie można zjeść i mieć cukierka, czyli tłumacząc z polskiego na nasze szukać magii i kaleczyć sobie słuch jednocześnie. Trzeba się na coś zdecydować, czego Rumen Artarski zamierzenie dokonał i za co mu gratuluję. Czy to jest oferta dla wszystkich? Jak wspominałem, to nie jest idealny partner do generowania w naszych domostwach elektronicznego stanu wojennego. W przypadku zestawu Thrax Audio Lira & Spartakus 300 mamy do czynienia z wysublimowanym, przenoszącym nas w inny wymiar postrzegania piękna muzyki, poszukiwanym przez ludzi kochających ową muzykę przez duże „M”, lampowym graniem. Ale nie lampowym w domyśle zamulonym, tylko lampowym, bo swobodnie i z wyrafinowaniem kreującym odtwarzany przekaz muzyczny. Jakieś wady? Poza jedną, która akurat w moim odczuciu również jest zaletą, czyli wpisanym w kod DNA brakiem porozumienia z muzą elektroniczną, w przypadku tego seta jest tylko jeden „zonk”, jakim jest spora cena. Jeśli jednak to nie jest jakakolwiek zaporą, nie wyobrażam sobie, aby nie wpisać tytułowych zabawek Thraxa na potencjalną listę odsłuchową.
Jacek Pazio
Opinia 2
Choć od blisko sześciu lat – pierwszy test na naszych łamach pojawił się w czerwcu 2014 r, staramy się przybliżać możliwie szerokiemu gronu powstające w Sofii, pod czujnym okiem Rumena Artarskiego, sygnowane logotypem Thraxa przeważnie lampowe cudeńka, to z przykrością muszę stwierdzić, że i tak i tak dla większości nieskażonej audiophilią nervosą części populacji Bułgaria nadal kojarzy się li tylko z błogim lenistwem w Złotych Piaskach, a starszym, pamiętającym ubiegłe tysiąclecie, jednostkom z całkiem sympatycznymi wyrobami przemysłu fermentacyjnego działającego pod skrzydłami Vinprom Karnobat. Wychodząc jednak z założenia, że niczym kropla drążąca skałę każda publikacja zwiększa społeczną świadomość istnienia takich marek jak ww., co jakiś czas staramy się pozyskiwać co ciekawsze urządzenia. Tym oto sposobem mogliśmy obserwować w zaciszu redakcyjnego OPOS-a zarówno rozwój portfolio, jak i wykorzystywanych przez Thraxa technologii. Wystarczy tylko wspomnieć, że o ile „podstawowy”, choć bez wątpienia high-endowy – inaugurujący nasze polsko-bułgarskie relacje set Dionysos & Heros zaledwie zbliżał się do 40 k€, to nasi dzisiejsi goście dość niefrasobliwie minęli … 115 k€, czyli zgodnie z obowiązującymi kursami walut przekroczyli magiczną barierę pół miliona PLN. Jeśli zastanawiają się Państwo cóż takiego oferuje zestaw w cenie zbliżonej do równowartości dwupokojowego mieszkania w Warszawie serdecznie zapraszam na spotkanie z przedwzmacniaczem liniowym Libra i monoblokami Spartacus 300.
Nawet pobieżny rzut okiem na naszą unboxingową sesję zdjęciową powinien dać Państwu wyobrażenie o skali logistycznego przedsięwzięcia z jakim przyszło się mierzyć katowickiej ekipie RCM-u (dystrybutora marki). Co prawda dostaliśmy zestaw korzystający z dobrodziejstw legendarnych lamp 300B, a te niespecjalnie kojarzą się z jakimiś imponującymi gabarytami, jednak jak sami widzicie nie tym razem, gdyż po pierwsze zamiast konwencjonalnych dwóch, bądź ewentualnie czterech większych „baniek” otoczonych mniej, bądź bardziej liczną gromadką mniejszych lampek status quo przedstawia się zgoła inaczej. Nie wdając się, przynajmniej na razie, w bardziej szczegółowe technikalia powiem tylko tyle, że sam przedwzmacniacz kryje w sobie cztery KR Audio, a każda z końcówek po sześć Emission Labs. Łatwo policzyć, iż w sumie jest to szesnaście, bynajmniej wcale nie najtańszych 300B.
Jak sami Państwo widzicie Lira składa się z dwóch przywodzących na myśl zminimalizowane wersje Enyo modułów, z których sekcja sygnałowa może pochwalić się centralnie umieszczonym błękitnym wyświetlaczem, którego flanek bronią dwa masywne pokrętła – regulacji głośności i selektora źródeł. Za miły, przełamujący minorową czerń frontu, element dekoracyjny można uznać dwa pionowe chromowane pasy. Płyta czołowa jednostki zasilającej jest oczywiście niemalże bliźniacza z tą tylko różnicą, że zamiast toczonych pokręteł i wyświetlacza pojawił się centralnie umieszczony, elegancki chromowany szyld z logotypem marki.
Z racji generującej całkiem pokaźne ilości ciepła „szklarni” płytę górną modułu sygnałowego ponacinano, natomiast zasilacz jest szczelnie zamkniętym monolitem. Ściany tylne są za to ewidentnym przeciwieństwem minimalistycznych awersów. I tak, zachowując nadrzędną zasadę symetrii na plecach zasilacza znajdziemy centralnie umieszczone, zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilające IEC, po którego obu bokach przycupnęły wielopinowe terminale doprowadzające życiodajną energię do modułu sygnałowego, oraz gniazda triggerów. Z kolei w dedykowanym obróbce sygnałów module wejść liniowych jest sześć z czego trzy to XLR, dwa RCA a brakującą sztukę (oczywiście na kanał) zaanektowała zbalansowana pętla magnetofonowa. Wyjść sygnału mamy … trzy – dwa liniowe regulowane i dedykowane pętli magnetofonowej – wszystkie XLR. Listę zmyka para terminali magistrali zasilającej.
Spartacusy 300 to zdecydowanie inny ciężar gatunkowy. Pomijając pozornie całkiem akceptowalne 50 kg na kanał (o ile nie trzeba nosić samemu) ich obecności w systemie po prostu nie da się ukryć. Primo z racji gabarytów, a secundo z powodu zajmujących blisko połowę powierzchni ścian przednich białych okien wychyłowych wskaźników o dość intensywnej iluminacji, którą oczywiście da się przyciemnić umieszczonym w komorze lamp pokrętłem. A właśnie, same lampy można podziwiać zarówno przez boczne, jak i wykrojony w płycie górnej przeszklony bulaj, choć warto mieć na uwadze fakt, iż 300B nie należą do zbyt szczodrych pod względem generowania bursztynowej poświaty konstrukcji. Na „zakrystii” Sprtacusów znajdziemy tylko to, co niezbędne – pojedyncze, acz fenomenalne, terminale głośnikowe Furutecha, złocone wejście XLR i zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilające IEC.
W ramach podsumowania części poświęconej walorom wizualnym nie można zapomnieć o wspólnej cesze powyższej gromadki, czyli imponujących talerzach nóg, dzięki którym spoczywająca na nich elektronika wydaje się być przyklejona do podłoża.
A teraz garść technikaliów. Przedwzmacniacz wykorzystuje pracujące w czystej klasy A po dwie lampy 300B KR Audio na kanał. Libra posiada dwa wyjścia, których wzmocnienie można ustawiać niezależnie os siebie, dzięki czemu, w przypadku bi-ampingu z użyciem wzmacniaczy o różnym wzmocnieniu dla średnich/wysokich tonów, oraz basu możliwe jest utrzymywanie pełnej synchronizacji poziomu głośności. Ponadto Librę wyposażono w zbalansowaną pętle magnetofonową pozwalającą w pełni wykorzystać potencjał coraz bardziej popularnych śród zaawansowanych audiofilów profesjonalnych magnetofonów szpulowych w stylu Studera czy Ampexa. Ponieważ układy kontrolujące pracę bezpośrednio żarzonych triod (DHT) zawierają dużo dodatkowej elektroniki Libra jest konstrukcją dwuelementową składająca się z modułu zasilającego i jednostki sygnałowej. Kontrolę nad całością sprawuje stosowny mikroprocesor.
Nie mniej intrygująco prezentują się trzewia potężnych monobloków. Zarówno przez boczne, jak i górne okna widać komplet sześciu wyśmienitych 300M Emission Labs, z których jedna pracuje w stopniu wejściowym a kolejna jest odpowiedzialna za bocznikowanie stanowiącej stopień wyjściowy kwadry dostarczającej do terminali głośnikowych solidne 50W w klasie A. Dzięki takiej topologii udało się uniknąć obecności kondensatorów w ścieżce sygnału. Z podobnym pietyzmem potraktowano również zasilanie, w którym zarówno transformator (oczywiście z osobnymi odczepami), jak i dławik wyposażono w nanokrystaliczne rdzenie.
Ponieważ Jacek bułgarską gromadkę solidnie wygrzał zapewniając jej czas na bezstresową akomodację, nie widziałem najmniejszego powodu, by dawać jej fory i stosować taryfę ulgową. Dlatego też zgodnie z zasadą, że pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz i to ono będzie rzutowało na dalszy proces testowy zamiast jakiegoś asekuracyjnego audiofilskiego usypiacza sięgnąłem po krążek „These Grey Men” Johna Dolmayana – perkusisty System Of A Down, na którym za jedyny przejaw łagodności można uznać pojawienie się na coverze Madonny „Hang Up” Sirusho, a i to nie do końca. Generalnie mamy tu kawał radosnego łomotu, który niespecjalnie wydaje się właściwym materiałem testowym dla bądź co bądź lampowej, w dodatku triodowej, amplifikacji. Tymczasem Thraxy do tematu podeszły z zaskakująco stoickim spokojem rzucone przeze mnie wyzwanie traktując z podobną nonszalancją, jakby co najmniej chodziło o któryś z kameralnych recitali Leonarda Cohena. Tylko uwaga – tu nie chodzi o to, że ostry rock zabrzmiał jakby naszprycowano go pawulonem i otulono kraciastym kocykiem, lecz o całkowity brak nerwowości, siłowego grania, czy nawet najmniejszych śladów zadyszki w przypadku co bardziej szaleńczych popisów, czy to gitarzystów, czy też samego pozornie bez opamiętania tłukącego w gary Dolmayana. Co to to to nie. Kontrola była pełna i choć osiągnięta w zdecydowanie inny sposób i z jednoznacznie innym rezultatem aniżeli przy udziale Gryphona Mephisto, to nic się nie zlewało, czy też monotonnie dudniło. Oczywiście było słychać lampową eufonię, lecz nie w przesadnej saturacji i rozgrzaniu średnicy, lecz natywnej szklanym bańkom homogeniczności i niepodrabialnej gładkości idących w parze z rozdzielczością. W dodatku żonglując różnymi płytami coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, iż właśnie owa rozdzielczość jest swoistym kluczem umożliwiającym rozszyfrowanie duszy bułgarskiego zestawu. Chodzi bowiem o to, że z jednej strony Thraxy śmiało można określić jako grające ciemno, jednak z drugiej nie sposób zarzucić im czegokolwiek jeśli chodzi tak o otwartość góry, komunikatywność średnicy, czy też zróżnicowanie najniższych składowych. Nie ma za to w nich za grosz nerwowości, czy też sztucznego parcia na podkreślanie konturów źródeł pozornych, przez co praktycznie każde nagranie brzmi w sposób nieprzyzwoicie wręcz analogowy i koherentny. Czemu zatem w poprzednim zdaniu użyłem asekuranckiego „praktycznie”? Cóż, niestety niezależnie od organicznej wręcz muzykalności bułgarskiej dzielonki realizacyjne koszmarki w stylu „The End Of Life” Unsun nadal będą dwuwymiarowymi, płaskimi jak tania pocztówka namiastkami prawdziwego muzycznego spektaklu i nic a nic tego nie zmieni.
Zamiast jednak tracić czas na powyższe wypadki przy pracy polecę Państwu coś z przeciwległego końca mojej prywatnej skali, czyli sygnowane przez norweskie 2L wydawnictwo „Ole Bull – Stages of Life” Annara Follesø. Jest to o tyle ciekawa propozycja, że została zrealizowana pozornie dość ciemno, co w połączeniu z wykazującymi podobną manierę Thraxami przynajmniej teoretycznie, mogłoby prowadzić do niemalże mrocznej i niezbyt szczegółowej prezentacji. Tymczasem zamiast „sumy wad” (mam cichą nadzieję, że powyższa metafora jest dla Państwa czytelna) dostajemy kumulację zalet, co oznacza typowo analogową gęstość przekazu z fenomenalnym wglądem w nagranie, precyzyjną gradacją planów i pełnym spektrum dynamiki. Jednak bez ofensywności, nachalności, czy też usilnych prób zwrócenia naszej uwagi na jakieś poboczne didaskalia. Po prostu Thraxy w sposób całkowicie niewymuszony dokonują swoistej ekstrakcji muzycznej esencji i podają ją słuchaczom w możliwie skondensowanej a zarazem niezwykle precyzyjnej formie, która im więcej atencji jej poświęcimy, tym więcej niuansów, zakamarków i mikrodetali nam udostępni. Proszę tylko uważać i kontrolować czas, gdyż chęć muzycznych eksploracji potrafi bardzo poważnie uzależnić powodując, przynajmniej w początkowej fazie nie tylko codziennych obowiązków na bliżej nieokreśloną przyszłość, co również próby drastycznego ograniczenia czasu na sen.
Przedwzmacniacz Libra wraz z dedykowanymi mu monoblokami Spartacus 300 stanowi swoiste zwieńczenie działalności kierowanego przez Rumena Artarskiego Thraxa. Oczywiście nie oznacza to, że nic lepszego w serii Statement, bodź jakiejś jeszcze wyższej, choć obecnie nieistniejącej w firmowym portfolio się pojawi, lecz tu i teraz tytułowy zestaw może czuć się zupełnie niezagrożony. Łączy bowiem w sobie niezwykłą uniwersalność przy doborze docelowych kolumn, jak i natywne cechy najlepszych implementacji legendarnych 300B. Jeśli zatem poszukują Państwo ekstremalnej dawki wyrafinowania i najwyższych lotów muzykalności to kontakt z ww. zestawem Thraaxa może okazać się spełnieniem Waszych marzeń.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: RCM
Ceny
Thrax Libra: 48 500 €
Thrax Spartacus 300: 68 000 €
Dane techniczne
Thrax Libra
Wzmocnienie: 12db
Impedancja wejściowa: 47kΩ
Max. poziom sygnałuwejściowego: 18dBu
Max. poziom sygnału wyjściowego: 24dBu
Wymiary
Moduł sygnałowy(S x G x W): 43 x 47 (z pokrętłami i terminalami) x 15 cm
Zasilacz (S x G x W): 43 x 43 x 15 cm
Waga:
Thrax Spartacus 300
Wykorzystane lampy: 6 x EML300B
Wejścia: pojedyncze XLR
Moc wyjściowa: 50W w czystej klasie A
Pobór mocy: 450W
Wymiary (S x G x W): 440 x 540 x 300 mm
Waga: 55 kg
Opinia 1
Być może wyda się to Wam bardzo naciągną teorią, jednak bez zbytniego krygowania się jestem w stanie wygłosić twierdzenie, iż nie ma w naszym kraju zorientowanego audiofilsko osobnika homo sapiens, który nie znałby będącej obiektem dzisiejszego testu duńskiej marki Vitus Audio. Owszem, być może istnieje pacjent odznaczający się brakiem jakiegokolwiek kontaktu z produktem jej szerokiego portfolio na własnym podwórku, jednak nie wyobrażam sobie sytuacji niespotkania się z nią na mocno sygnalizujących ów byt wystawach, czy choćby w konfiguracjach znajomych melomanów, gdyż biorąc pod uwagę częste zakulisowe dyskusje o pokazach omawianej marki jest praktycznie niemożliwe. I bez znaczenia jest, czy należymy do grona jej fanów lub oponentów. Ważne, że Ole Vitus ze swoimi zabawkami znakomicie wpisuje się w panteon rozdających karty nie tylko na naszym rynku, ale również na świecie producentów elektroniki segmentu High End. Zgadzacie się? Choć tak prawdę mówiąc nie ma to znaczenia, bowiem w moim odczuciu nowe posunięcie duńskiego brandu nawet w momencie obecnego wyrównania populacji potencjalnych zwolenników i przeciwników, po osobistym zapoznaniu się najnowszymi odsłonami znanych od lat konstrukcji, znacząco przechyli szalę na korzyść tych pierwszych. Powód? Może nie rewolucyjne z perspektywy całości projektów elektrycznych, ale znaczące w kwestii dźwięku zmiany układów sekcji przedwzmacniaczy i modułów wejściowych końcówek mocy. Czyli? Tego dowiemy się na bazie dostarczonego do testu zestawu przedwzmacniacza liniowego i stereofonicznej końcówki mocy Vitus Audio SL-103 i SS-103, o którego pojawienie się w naszych okowach zadbał katowicki dystrybutor RCM.
Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, aby spostrzec, iż oferta marki Vitus w kwestii szaty wzorniczej swoich produktów jest bardzo zunifikowana. To zawsze są w zależności od zadań danego komponentu, większe lub mniejsze, świetnie eliminujące szkodliwe drgania konstrukcji aluminiowe monolity. Co to oznacza? Po pierwsze są bardzo ciężkie. Jednak nie tylko z racji zastosowania wydajnych, a przez to masywych transformatorów w zasilaniu, ale w dużym stopniu również dzięki pancernej obudowie. I tak rozpoczynając opis testowanych zabawek od przedwzmacniacza liniowego SL-103 mamy do czynienia z pozoru prostą, jednak wykonaną z grubych aluminiowych blach, płaską skrzynką. Front jest wariacją sfokusowanych na jego zewnętrznych flankach dwóch grubych płatów wspomnianego przetworzonego glinu i centralnie umieszczonego, skrywającego w dolnej części wielofunkcyjny wyświetlacz, czernionego akrylu. Jeśli chodzi o temat obsługi, oprócz oferowanego jako opcja pilota, mamy do dyspozycji sposób manualny, który realizowany jest za pomocą wertykalnie ustawionych po trzy w rzędzie na każdym bocznym panelu, okrągłych przycisków. Tylna ścianka przyłączeniowa od pierwszego spojrzenia wyraźnie sugeruje, iż mamy do czynienia z produktem segmentu High End. Nie zauważymy na niej najmniejszych oszczędności, tylko na ile to możliwe, otrzymujemy do dyspozycji bogatą, bo zajmującą praktycznie całą powierzchnię, schodzących się symetrycznie ku centrum paletę wejść i wyjść w standardach RCA i XLR, dla których środkiem symetrii jest zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilania IEC.
Jeśli chodzi o końcówkę mocy SS-103, to idąc tropem wyglądu pre mówiąc kolokwialnie możemy uznać ją, oczywiście z drobnymi zmianami, za jego znacznie nadmuchaną kopię. To znaczy? Panel przedni pozostaje w tej samej estetyce. Natomiast drobnym zmianom poddano wydłużoną górną i dolną część obudowy poza tylną ściankę piecyka. Na bokach wzmacniacza zastosowano masywne radiatory jako wymienniki wytworzonego podczas pracy ciepła. W trosce o wspomniany bezpieczny bilans cieplny na dachu urządzenia zaaplikowano dodatkowo cztery podłużne panele wentylacyjne i równie przeźroczyste termicznie logo marki. Zaś ostatnią odmiennością jest znacznie uboższa z racji jedynie wzmocnienia dostarczonego sygnału audio, oferta przyłączy typu: pojedyncze wejścia liniowe RCA/XLR, również singlowo potraktowane terminale kolumnowe i centralnie zlokalizowane gniazdo zasilania IEC.
Przyznam szczerze, że po może nie pełnym, ale jednak solidnym zapoznaniu się przez ostatnie lata z możliwościami komponentów spod znaku Vitus Audio, zasłyszane od dystrybutora informacje o przeprojektowaniu układów wewnętrznych w kilku najnowszych wcieleniach znanych od lat i zbierających bardzo pozytywne opinie konstrukcji, tak prawdę mówiąc niespecjalnie kierowały moje oczekiwania w jakąkolwiek stronę. Po prostu nie wiedziałem, czego się spodziewać. Dodatkowej energii grania z jeszcze bardziej soczystą prezentacją świata muzyki? Ewentualnego, wówczas trochę zaskakującego w moich oczach odchudzenia kreowanych wirtualnych bytów? Nie miałem najmniejszego pojęcia. Czy w takim razie obawiałem się przekroczenia granicy dobrej, zawsze okraszonej solidną dawką barwy, uderzenia i swobody, prezentacji? Znając osobiście Ole Vitusa raczej nie. Bardziej chodziła mi po głowie myśl, co w starych modelach można było poprawić, aby obronić się przed pytaniami odbiorców odnośnie pojawienia się w cenniku nowych produktów. I? Sam w to nie chciałem uwierzyć, ale efekt soniczny dostarczonych do testu duńskich zabawek był znakomity. Czyli?
Trochę wyprzedzając fakty bez najmniejszych obaw o lobbowanie powiem, iż w dotychczasową, już pełną życia prezentację pomysłodawca i właściciel marki tchnął jeszcze szczyptę świetnie kontrolowanej, powodującej samoczynne machanie nóżką, poprawiającej efekt obcowania z muzyką na żywo energii, ale co zaskakujące, przy znacznym wzroście zjawiskowej rozdzielczości. Co to oznacza po przetłumaczeniu z polskiego na nasze? Otóż po wpięciu w mój tor zestawu SL-103/SS-103 muzyka zaczęła tętnić jeszcze większym, aniżeli dotychczas życiem. Stała się bardziej pulsująca, a przy tym znakomicie doświetlona. Jednak nie prostym zabiegiem rozjaśnienia wyższych rejestrów. Co to, to nie. Nadal było gęsto i sprężyście od samego dołu do wyższej średnicy i ku mojemu zaskoczeniu z jeszcze większym wglądem w najdrobniejsze niuanse brzmieniowe słuchanej muzyki. To natomiast już na starcie spowodowało znaczne powiększenie się w każdym aspekcie wirtualnej sceny, czym mogą pochwalić się tylko najlepsi. Przyznam, szczerze, że nawet teraz, kilka tygodni po okresie testów opisywanego zestawu nie wiem, jak udało się połączyć wodę w postaci nieprzebranych pokładów pełnego kontroli nasycenia, z ogniem, czyli bez wprowadzania sztucznego odchudzania przekazu, tchnąć weń tak niewiarygodną ilość danych. Przykład? Proszę, pierwszy z brzegu. Uwielbiana przeze mnie wokalistka Youn Sun Nah i jej mimiczno-gardłowa wirtuozeria. Nie mogłem nadziwić się sposobowi pokazania barwy, nasycenia i pełni erotyki jej głosu, przy okazji nie szczędząc mi prezentacji najdrobniejszego ruchu jej warg, mimowolnego mlaskania, czy przełknięć śliny. Ja wiem, to ociera się o rasowy seksizm, jednak wspominam o tym jedynie dla podkreślenia jakości oferowanego przez nasz dzisiejszy punkt zainteresowania dźwięku, a nie samczego napawania się pięknem kobiecej wokalizy. Ale żeby nie było, potencjalnych oponentów natychmiast sprowadzam do pionu, bowiem przywołane aspekty nie były celem nadrzędnym tej prezentacji, po kilku utworach stając się wręcz natarczywymi, tylko okazywały być co prawda fantastycznie pokazanymi, jednakże przecież od zawsze zapisanymi na płycie informacjami, brak istnienia których świadczy jedynie o ułomności systemu. Ok.
Muzyka oparta o celebrację głosu ludzkiego była wodą na młyn Duńczyków. Jak zatem poradzili sobie z ciężkimi klimatami? O tym za moment, gdyż zacznę od innego, często problematycznego dla wielu konstrukcji nurtu muzycznego w postaci nastawionego na ocieranie się o sposób grania free, ECM-owskiego jazzu spod znaku trio Paula Bley’a i tym podobnych. Co w tym takiego trudnego? A szaleńcze pasaże kontrabasistów? Nie wiem, jak dla Was, lecz w moim odczuciu najtrudniejszy w oddaniu zamierzonego aspektu brzmienia systemu nie jest fortepian, choć i ten dostojnością i dźwięcznością potrafił pokazać palcem wielu testowanym konstrukcjom, gdzie ich miejsce, nie wypełnienie i energia bardzo rzadko tak dobrze jak z Vitkiem oddawanej stopy perkusji, tylko kontrabas. Tak tak, te przerośnięte skrzypce położyły na łopatki niejeden zestaw. Owszem, w wolnych partiach spora rzesza produktów potrafiła sobie z nimi poradzić. Jednak gdy do głosu dochodziła feeria natychmiast następujących po sobie szarpnięć strun, okazywało się, że nie tylko dany zestaw nie dawał rady z pokazaniem ilości owych szarpnięć, to dodatkowo z braku utrzymania timingu nie był w stanie pokazać ich tonacji i czasu istnienia pojedynczego dźwięku w eterze. Niemożliwe do prawidłowego oddania przez system audio szaleństwo? Bynajmniej, gdyż Vitus wszelkie tego typu produkcje – a z racji uwielbiana tego rodzaju muzyki mam ich kilka, potraktował jak bułkę z masłem. Owszem, było soczyściej, niż mam na co dzień z Reimyo, ale za to znacznie lepiej w domenie kontroli, pulsowania energią i co najważniejsze czytelności ataków, a także samego wybrzmiewania strun. Nie wiem, jak to możliwe, jednak jak widać na przytoczonym przykładzie, niektórzy znają sposób na taką prezentację. A trzeba pamiętać, iż mój zestaw sam w sobie jest już mocno pokolorowany, co tym bardziej podkreśla kunszt produkowania high end-owych komponentów przez Ole Vitusa. Po tych dwóch próbach, chcąc być konsekwentnym, powinienem przybliżyć pozostałe rodzaje muzyki od ciężkiego rocka po elektronikę. Niestety z ręką na sercu przyznam się, iż byłby to jedynie dalszy pochwalny natłok informacji. To zaś z jednej strony mogłoby być odbierane jako drukowanie meczu, czego pochodzące z Danii produkty nie potrzebują. Zaś z drugiej tekst rozciągnąłby się do takich rozmiarów, że nawet wytrwały w redagowaniu moich wydumek Marcin mógłby popełnić rytualne seppuku. A przecież tak mnie, jak i z pewnością Wam nie zleży zamknięciu naszej, mniemam przynoszącej czasem ciekawe informacje działalności. Tak więc wieńcząc ten akapit jedynie dodam, iż biorąc pod uwagę przywołane artefakty kreujące byty muzyczne na wirtualnej scenie, nie spotkałem się z jakimkolwiek problemem nie tylko oddania wrzasku i związanej z nim atmosfery starych rockowych kapel w stylu AC/DC, czy Van Halen, ale również wywoływania mikro trzęsień ziemi w moim pokoju podczas słuchania elektronicznych tworów grupy The Acid z płyty „Liminal”.
Zaskoczeni, że przecież już uważany za wulkan energii duński set pre-power dało się wynieś na wyższy poziom sonicznego wtajemniczenia? Jeśli tak, to z czystym sumieniem stwierdzam, iż ja również. Owszem, byłem pewien umiejętności Ole Vitusa, jednak nie sądziłem, że prawie nie schodząc z obranej dźwiękowej ścieżki da się wycisnąć z jego elektroniki jeszcze tyle dobrego. Tak, dobrego, gdyż przypominam o moim mocno zmanierowanym barwowo zestawie, który nie zrobił na Vitusie najmniejszego wrażenia. Zatem w kim widzę docelowego klienta dla skandynawskiej myśli technicznej? Praktycznie nie ma żadnych ograniczeń, gdyż nie tylko nazbyt lekkie, ale również soczyste zestawy po aplikacji tytułowego tandemu z pewnością przeskoczą na znacznie wyższą niż dotychczas okupowaną poprzeczkę jakości dźwięku. To co, żadnych obwarowań? Wiecie co? Na siłę jednio znajdę. Jakie? A jakże. Jedynym wrogiem usłyszanej u mnie podczas testu prezentacji będzie wielbiciel przekraczającej zdroworozsądkowy punkt neutralności. Ale nie osobnik lubiący atak i szybkość wygaszania dźwięku ponad wszystko, gdyż to jest chlebem powszednim opisywanego Vitusa, tylko rasowy piewca latających w eterze żyletek. Niestety, nie dość, że na takich delikwentów duński duet na chwilę obecną nie ma pomysłu, to pokusiłbym się o tezę, iż nawet nie będzie próbował ich zadowolić. Powód? Nie do końca o to w ogólnym pojmowaniu obcowania z muzyką chodzi.
Jacek Pazio
Opinia 2
Choć z duńską elektroniką sygnowaną logiem Vitus Audio mamy zaskakująco częsty kontakt, czy to z racji odwiedzin w siedzibie dystrybutora – katowickiego RCM-u, czy też wizyt u znajomych, o corocznych relacjach z monachijskiego High Endu, oraz rodzimego Audio Video Show nawet nie wspominając, to tak naprawdę, na tle konkurencji gości ona w naszych skromnych progach niezbyt często. Niby na koncie mamy opisy przedstawicieli podstawowej serii Reference w postaci DAC-a RD-100 i integry RI-100, czy też kilka kombinacji alpejskich z wyższej Signature (SL – 102 & SM – 011, SP-102, MP-S201), w tym „pozakonkursowy” udział monsów SM-102 przydatnych przy okiełznywaniu Trenner & Friedl Duke, jednak moment na to, by spokojnie usiąść i posłuchać „firmowego” zestawu stanowiącego przykład swoistej ewolucji, jaka w ciągu ostatnich lat zaszła w ofercie tej bądź, co bądź niewielkiej rodzinnej manufaktury, nadszedł dopiero teraz. Mowa bowiem o dzielonym zestawie pre/power w skład którego weszły przedwzmacniacz liniowy SL-103 i stereofoniczna końcówka mocy SS-103.
Jak przystało na pełnokrwisty High-End i znając wręcz obsesyjne podejście do tematu precyzji Hansa Ole Vitusa nikogo nie powinno dziwić, że wykonanie obu urządzeń jest wprost obłędne. Korpusy to masywne aluminiowe płyty perfekcyjnie anodowane w wersji podstawowej na czerń i srebro a za dopłatą na biel, złoto, bądź inny kolor z palety RAL. Ich cechą wspólną jest przełamanie monotonii frontów nie tylko obecnością sześciu przycisków funkcyjno-nawigacyjnych, ale i nieco cofniętą taflą czernionego akrylu za którą ukryto bursztynowy wyświetlacz, a oczywistą różnicą zastąpienie w SS-103 konwencjonalnych bocznych ścianek blokami masywnych radiatorów.
Z racji pełnienia jasno określonych funkcji SL-103 może pochwalić się na swojej ścianie tylnej wielce bogatym zestawem symetrycznie rozdzielonych przez centralnie umieszczone gniazdo zasilające interfejsów obejmującym trzy pary zbalansowanych wejść XLR i dwie RCA, oraz po dwie pary, również zdublowanych wyjść wzbogacone o dedykowaną zewnętrznym procesorom przelotkę RCA. Natomiast w SS-103 wejścia obejmują oczywiście standardy RCA i XLR a terminale głośnikowe, choć solidne, są pojedyncze. I jeszcze drobiazg – pomimo imponującej postury oraz słusznych 85 kg wagi, o pracy w klasie A nawet nie wspominając, 103-kę wyposażono w standardowe gniazdo zasilające IEC C14.
Ze swoim protoplastą – pokazanym światu podczas CES w 2004 r. modelem SL-100, będąca obiektem niniejszego testu 103-ka ma na tyle niewiele wspólnego, że śmiało możemy mówić o zupełnie nowej generacji duńskich urządzeń. Co ciekawe powyższa uwaga wydaje się równie trafna w stosunku do SL-101 i SL-102, gdyż kluczowym modyfikacjom poddano sekcję zasilania pod kątem nie tylko obniżenia szumu własnego, oddawanej mocy, lecz również stabilizacji termicznej. W SL-103 wykorzystano firmowe moduły ULN, czyli pozbawione sprzężenia zwrotnego ultra liniowe dyskretne stopnie wzmocnienia. Regulacja głośności odbywa się za pomocą autorskiej drabinki rezystorowej sterowanej przekaźnikami, która w zakresie od -91.5dB do -75dB oferuje kroki co 1.5dB a w zakresie -75db do +18dB co 1dB.
W przypadku końcówki mocy SS-103 zmiany w stosunku do swoich poprzedników nie są aż tak radykalne, ale jednak zauważalne i obejmują modyfikację stopnia wejściowego wzorowaną na MP-M201, upgrade stopnia wyjściowego i dodanie znanych z MP-S201 trybów pracy. Do dyspozycji mamy bowiem oprócz wyboru klasy pracy stopnia wyjściowego (A/AB), również dwa tryby charakterystyki brzmieniowej – „Classic” będący odwzorowaniem „klasycznego” brzmienia sugerowanego przez producenta, oraz nieco bardziej „wyczynowy” i oferujący wychodzący bardziej przed kolumny dźwięk tryb „Rock”. Co do wspomnianej klasy pracy warto doprecyzować, że po wybraniu nastaw definiujących klasę A pierwsze 50 W oddawane są w niej, a następnie końcówka przechodzi w klasę AB, natomiast po wybraniu klasy AB jedynie pierwsze 10W oddawane jest w klasie A. Z dodatków natury dekoracyjno – funkcjonalnej warto zwrócić uwagę na pojawienie się wkomponowanej w znajdujące się na płycie górnej firmowe logo, kratki wentylacyjnej.
Oba urządzenia są oczywiście w pełni zbalansowane i co wydaje się być jedną z cech charakterystycznych dla tego producenta ich sekcje zasilania oparto na transformatorach EI – dwóch w SL-103 i pojedynczym, acz ogromnym w SS-103.
No to najwyższa pora na najważniejsze, czyli brzemienie tytułowej dzielonej amplifikacji, a ono, jak z resztą większość stricte high-endowych propozycji, dość jasno polaryzuje środowisko. Trudno bowiem oczekiwać, by ortodoksyjni wyznawcy magii kilku watowych SET-ów z 2A3 / 300B na pokładzie padli na kolana przed potężnym duńskim duetem. Z drugiej jednak strony zdecydowanie rozsądniejsze podejście reprezentują Ci, dla których technologia wzmocnienia nie jest krytycznym warunkiem osiągnięcia audiofilskiej nirwany a jedynie drogą, narzędziem do niej prowadzącym. I to właśnie dla nich kontakt z duetem 103-ek może stać się upragnionym biletem do owego raju. Wpinając bowiem bohaterów niniejszej epistoły w tor oddajemy im tak naprawdę we władanie, świadomie bądź nie, cały nasz muzyczny świat, a raczej nasze wyobrażenia o nim, które już od pierwszych reprodukowanych przez Vitusy taktów zostają w sposób nieodwracalny i ostateczny zredefiniowane. Po pierwsze dźwięk wydaje się nieco ciemniejszy aniżeli do tej pory, jednak owe (pozorne) przyciemnienie idzie w parze z jego lepszą rozdzielczością i transparentnością przekazu. Nielogiczne? Wręcz przeciwnie, to kwintesencja logiki, jednak nie w swej najprostszej, lapidarnej – dedykowanej bezrefleksyjnemu tłumowi hipermarketowej klienteli formie, lecz zdecydowanie wyżej klasyfikowanej jej parakonsystentnej, czyli dopuszczającej sprzeczności, odmianie. Posługując się fotograficzną analogią obecność 103-ek można porównać do zwiększania rozpiętości tonalnej i dynamiki obrazu, przy jednoczesnym unikaniu tak przepaleń, jak i pasożytniczych zaczernień. Otrzymujemy zatem dźwięk fenomenalnie rozdzielczy, zaskakująco wieloplanowy i obfitujący w niezwykłe bogactwo niuansów w miejscach, w których ich istnienia nawet byśmy się nie spodziewali. Aby jednak powyższy pomysł na dźwięk miał szansę zaistnieć musi dojść do głosu jeszcze jeden konieczny w tej misternej układance element – bezwzględna kontrola nad głośnikami. I nie muszę chyba dodawać, że owa składowa wystąpiła i to w pełni swej apodyktycznej bezwzględności.
Zamiast jednak w roli materiału weryfikującego powyższą zależność użyć czegoś w miarę lekkostrawnego dla złotouchego ogółu sięgnąłem po wielkiej urody power-metalowe dzieło naszych węgierskich bratanków z formacji Wisdom o łatwo wpadającym w ucho tytule „Rise of the Wise”. Szaleńczo wirtuozerskie gitarowe solówki wzbogacone ekstatycznymi poczynaniami perkusisty i epicką warstwą wokalną mogą na pierwszy rzut ucha wydawać się mało optymalną strawą testową, no bo jak oceniać brzmienie iście high-endowej układanki na tak kakofonicznym materiale, jednak sugeruję nieco uchylić klapki na oczach i spojrzeć na zagadnienie szerzej. Może i w większości przypadków użytkownicy systemów za dziesiątki i setki tysięcy PLN-ów w swych płyto i pliko – zbiorach mają same białe kruki barokowej kameralistyki, gdzie bas kończy się na tamburynie a trio to już tłok, jednak bądźmy szczerzy – nie po to kupuje się Dodge’a Challengera SRT 392 Hemi, żeby uprawiać ślamazarny cruising po Saskiej Kępie w drodze na vege-ramen i orzeźwiający koktajl z jarmużu. Tak samo jest z Vitusem – to oferta skierowana do konkretnego odbiorcy, który równie często co po Savalla i Godarda będzie sięgał po Disturbed i Dream Theater, a do kanonów klasyki oprócz Monteverdiego zaliczy pierwsze trzy albumy Metallici oraz „Arise” Sepultury. Mamy zatem transmisję „live” z erupcji wulkanu plującego strumieniami ognistej lawy oferowaną w jakości jeśli nie 8 to przynajmniej 4K. Impet ataku jest taki, że jeśli nie mieliśmy do tej pory do czynienia z duńską elektroniką, która wyszła spod rąk Hansa-Olego możemy doznać ciężkiego szoku i popaść w trudne do zaleczenia stany lękowe. Trzeba bowiem nie tylko oswoić się z faktem, co po prostu przyjąć do wiadomości, że nawet 15” papierowe basowce, jakie dziwnym zbiegiem okoliczności zdobią fronty naszych reakcyjnych Trenner&Friedl ISIS mogą pracować z prędkością godną ultra sztywnych 7” grafenowców w Magico M3. Nie ma tu miejsca na zastanowienie przy rozpoczynaniu, bądź ociągania przy zakończeniu reprodukowanych dźwięków. Jest za to wszechobecny ład i porządek a timingu Vitusy uczyły się chyba na warsztatach dla teamów F1, gdzie walka rozgrywa się na poziomie już nie setnych a tysięcznych części sekundy. To nie jest jednak bezrefleksyjny wyścig z własnym cieniem, gdyż nawet leniwe, słodkie i gęste jak domowy ajerkoniak albumy „Traveling Miles” Cassandry Wilson, czy „Trav’lin’ Light” Queen Latifah wcale nie przyspieszyły i nie nabrały marszowego rytmu, lecz pozostając cały czas w ściśle określonej, natywnej im estetyce, kładły akcent na flow i feeling. Delikatne dopalenie średnicy było tyleż oczywiste, co … oczekiwane, gdyż przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie chce odzierać udzielających się wokalnie przedstawicielek płci pięknej z ich sexapilu. Dlatego też na ww. divy kierowany jest strumień miękkiego, ciepłego światła a towarzyszący im muzycy zajmują miejsca lekko z tyłu, w delikatnym półmroku, który z jednej strony nie odwraca uwagi od pierwszoplanowych bohaterek a z drugiej nawet w najmniejszym stopniu nie przeszkadza w eksploracji usytuowania poszczególnych instrumentów. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by ów porządek dostosować do własnych preferencji i gdy od przekazu oczekujemy większej namacalności i poczucia obecności nie tylko gwiazdy wieczoru, ale i całego towarzyszącego jej składu przestawić SS-103 w tryb Rock i nieco skrócić dystans dzielący nas od sceny.
Są jednak nagrania, przy których kombinować nie tyle nie należy, co wręcz nie wypada. Należy do nich m.in. referencyjny album „Antiphone Blues” Arne Domnérusa, gdzie na pierwszym planie mamy saksofon otoczony niezwykle sugestywna aura pogłosową a dopiero daleko w tle majestatyczne kościelne organy. Duet Vitusów powyższe, dość problematyczne instrumentarium nader zgrabnie prezentuje z perspektywy blisko siedzącego słuchacza, dla którego dystans dzielący oba źródła dźwięków jest oczywisty i choć saksofon jest niemalże na wyciągnięcie ręki, to nikt przy zdrowych zmysłach nie uzna go za większy od wielorejestrowych organów w Spanga Church, gdyż oprócz wspomnianej perspektywy słuchacza dochodzi do głosu jeszcze punkt odniesienia – przestrzeń w jakiej przyszło im wzajemnie koegzystować a jest nią wnętrze szwedzkiej świątyni.
Jeśli zastanawiacie się Państwo czemu w powyższej epistole nie potraktowałem tematu w sposób standardowy, czyli rozkładając na czynniki pierwsze procentowy udział poszczególnych podzakresów, to chciałbym nieśmiało zaznaczyć, iż poruszamy się na pułapie może jeszcze nie ultra, lecz niezaprzeczalnie zbliżającego się do owego ekstremum high-endu i jakiekolwiek zaburzenie naturalnych, „złotych” proporcji byłoby bezdyskusyjnie dyskwalifikujące. W dodatku na tym poziomie rozdzielczości i transparentności, gdy intensywność doznań powoli zaciera granice pomiędzy reprodukcją a uczestnictwem w konkretnym koncercie /sesji nagraniowej, kluczową rolę zaczyna odgrywać wartość muzyczna i jakość samego materiału źródłowego, które mogą zarówno prowadzić nas do dźwiękowego absolutu, jak i porzucać pośród osnutych duszącą mgłą bagien komercyjnej papki. Dlatego też podczas testów duetu Vitus Audio SL-103 & SS-103 z premedytacją sięgałem po twórczość tych, którzy po prostu potrafili, bądź nadal potrafią grać i śpiewać na przysłowiową setkę, niespecjalnie mając ochotę na bliższy kontakt z wytworami współczesnego marketingu.
A co w ramach finalnego podsumowania można byłoby o duńskiej dzielonce dodać? Chyba tylko to, iż SL-103 w duecie z SS-103 zagrały tak, jak jeszcze żaden set Vitusa w naszym oktagonalnym OPOS-ie nie zagrał. Więcej nie ma sensu pisać, gdyż i tak i tak kluczowym kryterium decydującym o zakupie powinien być odsłuch we własnym systemie, czego szczerze Państwu życzę. Tylko lojalnie ostrzegam – to może być bilet w jedną stronę.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– Odtwarzacz CD: Métronome AQWO
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: RCM
Ceny:
SL-103: 29 000 €
SS-103: 34 000 €
Dane techniczne
SL-103
Regulacja głośności : Drabinka rezystorowa przełączana przekaźnikami
Wejścia : 3 x XLR / 2 x RCA
Impedancja wejściowa : 10 kΩ
Czułość wejściowa : 2/4/8 V RMS
Zniekształcenia THD+N: > 0,01%
Odstęp sygnał/szum: >110dB
Wyjścia : 2 x XLR / 2 x RCA / 1 x BP out
Pilot sterowania : VA RC-010
Pobór mocy: <1W Standby , 50W
Wymiary (W x S x G): 135 x 435 x 402 mm
Waga: 25 kg
SS-103
Wejścia: 1 x XLR / 1 x RCA
Impedancja wejściowa: 10 kΩ
Czułość wejściowa: 0,7 V rms XLR / 1,4 V rms RCA
Odstęp sygnał/szum: >100dB
Zniekształcenia THD+N: > 0,01%
Wyjścia : para terminali głośnikowych
Moc wyjściowa: 2 x 50w rms Klasa A (8Ω) / 150w rms Klasa AB (8Ω) – przełączane
Moc wyjściowa: 2 x 100w rms Klasa A (4Ω) / 300w rms Klasa AB (4Ω) – przełączane
Pobór mocy: <1W Standby, 143W Klasa AB, 285W Klasa A w trybie Clssic i 128W Klasa AB i 305W /klasa A w trybie Rock
Wymiary (W x S x G): 310 x 435 x 610 mm
Waga: 85 kg
Najnowsze komentarze