Opinia 1
O iście mitologicznym, niczym Feniks z popiołów, odrodzeniu kanadyjskiego Classé Audio wspominaliśmy zarówno w relacji z monachijskiego High Endu w 2019 r., jak i we wstępniaku zeszłorocznej recenzji topowej, dzielonej amplifikacji Delta Pre & Delta Mono, dlatego też zwyczajowy rys historyczny i firmową genealogię śmiało możemy sobie odpuścić. Nie dość bowiem, że w tzw. międzyczasie nic zarówno w temacie właścicielskim (marka nadal należy do Sound United), jak i zawartości portfolio się nie zmieniło. Skoro jednak po raz kolejny zainteresowaliśmy się flagową i jak na razie jedyną serią Delta, to coś musi być na rzeczy. I tak też jest w istocie, gdyż chcąc w ramach zapełniania białych plam i dążąc do wzorowego porządku w papierach postanowiliśmy pochylić się nad pomijaną do tej pory „sierotką”. Jednak idąc nieco na łatwiznę i niejako już na wstępie eliminując ewentualne dylematy, tym razem pozwoliliśmy sobie na ograniczenie zmiennych do minimum i na redakcyjny tapet wzięliśmy samą, czyli bez dedykowanego przedwzmacniacza, stereofoniczną końcówkę mocy Classé Audio Delta Stereo.
Pod względem aparycji dzisiejszego gościa już pierwszy rzut oka starczy, by mieć absolutną pewność, że mamy do czynienia zarówno z Classé , jak i rodzeństwem ww. Delta Pre & Delta Mono. Potężny, utrzymany w satynowej tytanowej szarości obły korpus en face prezentuje się nad wyraz imponująco. Patrząc od lewej napotkamy niewielki przycisk włącznika z centralnie umieszczoną diodą informującą o statusie pracy urządzenia, znaną z monobloków ramkę z żaluzjami chroniącymi wlot powietrza układu chłodzenia i okno z tym razem, z racji pełnionej funkcji, dwoma podświetlanymi na biało wskaźnikami wychyłowymi VU. Co ciekawe owe „wycieraczki” nie pełnią jedynie roli dekoracyjnej prezentując mniej, bądź bardziej precyzyjne wskazania, lecz są de facto w swej pracy zaskakująco wiarygodne. Okazuje się bowiem, iż system nimi sterujący jest nad wyraz rozbudowany i galwanicznie odseparowany od właściwej sekcji sygnałowej. W dodatku sygnał konwertowany jest, w celu jak największej precyzji, do postaci cyfrowej by przeskalować go na potrzeby zastosowanej skali logarytmicznej a następnie z powrotem transformowany do postaci analogowej, by prezentować stosowne wskazania w watach i decybelach dla obciążenia 8Ω. Z premedytacją nie pisałem, znaczy się nie używałem zwrotu „płyta czołowa”, gdyż w Delcie Stereo ¾ połaci pionowych, czyli front i ściany boczne, tworzy wygięty w klasyczne „U” masywny płat aluminium. W związku z powyższym próżno szukać tu groźnie nastroszonych piór radiatorów spodziewanych przy deklarowanej przez producenta, budzącej respekt mocy 250W/8Ω (pierwsze 12.5W oddawane jest w czystej klasie A). Co prawda płyta górna posiada wzdłuż bocznych krawędzi stosowne nacięcia, jednak to tylko dodatek do głównego systemu chłodzenia, którego serce poznamy zaglądając na zaplecze, czyli zerkając na ścianę tylną. To właśnie tam zamontowano osłonę ujścia firmowego – aktywnego systemu ICTunnel, w którym cyrkulację powietrza wymusza ukryty wewnątrz (tuż za frontowymi żaluzjami), sterowany mikroprocesorem analizującym dane z czujników temperatury i … ciśnienia (!!!), solidny wentylator łopatkowy. Oprócz niego za oko łapią świetne podwójne terminale głośnikowe Furutecha ze sprzęgłem i pochodzące od tego samego dostawcy wejściowe gniazda RCA. Z kolei XLR-y pochodzą od Neutrika.
Uwagę zwraca nad wyraz rozbudowana sekcja przyłączy komunikacyjnych obejmująca zarówno interfejsy diagnostyczno-update’owe (Ethernet i USB-host), jak i RS232, dwa firmowe CAN BUS i zdublowane gniazda triggerów. Dość niekonwencjonalnie, gdyż tuż przy górnej krawędzi umiejscowiono z kolei gniazdo zasilające, co z jednej strony ułatwia podłączenie przewodu, gdy stoimy z przodu wzmacniacza, jednak z drugiej powoduje niezbyt mile widziane naprężenia, szczególnie gdy zamiast wiotkiej i tak po prawdzie zupełnie nieprzystającej, żeby nie powiedzieć dosadniej, do klasy Classé „komputerowej” sieciówki (przy okazji Kanadyjczycy polecają wyroby DR Acoustics) użyjemy solidnego „audiofilskiego” przewodu zasilającego (daleko nie szukając Argento Audio Flow Master Reference Extreme Power) . Niby nic nie stoi na przeszkodzie, by „ratować” się np. furutechowskim Boosterem, jednak z tego co mi wiadomo Kanadyjczycy owego akcesorium sami z siebie i w dodatku za darmo nie dokładają, więc szykuje się kolejny, niekoniecznie zaplanowany wydatek. Całość posadowiono na czterech antywibracyjnych stopkach wykonanych z autorskiego tworzywa Navcom (Noise and Vibration Control Material), będącego mieszanką m.in. gumy, sorbotanu i silikonu.
Co ciekawe, przy dokładnie takich samych jak monobloki gabarytach, czyli nader absorbujących 44,4 cm szerokości, blisko półmetrowej (49,2 cm) głębokości i 22,2cm wysokości końcówka stereo od monosów jest o 2,2kg jest cięższa osiągając 46,4 kg, więc o ile w pojedynkę jej logistykę da się od biedy ogarnąć, to bazując na osobistych i nad wyraz traumatycznych dla mojego kręgosłupa doznaniach szczerze takowe działania odradzam.
Zapuszczając żurawia do trzewi z pewnością najbardziej zawiedzeni poczują się miłośnicy minimalistycznych i pełnych audiofilskiego powietrza przestrzeni. Zasilanie, z potężnym transformatorem toroidalnym, mogącym pochwalić się ponad kilometrowym (!!!) uzwojeniem i mocą 2700 VA w roli głównej, od sekcji sygnałowej rozplanowanej wokół ww. ICTunnel-u oddzielono pionową przegrodą. W stopniu wyjściowym pracują 32 tranzystory o których dobrostan energetyczny dba bateria dwudziestu dwóch kondensatorów Mundorfa o łącznej pojemności … 215 000 µF.
Od testu topowego 2+1 minęło ponad półtora roku, trochę wody w Wiśle upłynęło a z racji zauważalnie mniejszego zapotrzebowania na konieczną na sensowne rozstawienie (budowanie „wieży” nawet nie wchodziło wtenczas w rachubę) przestrzeń Classé Audio Delta Stereo bez większych problemów (ból pleców już dawno wpisałem na listę akceptowalnych skutków ubocznych naszego hobby) koniec końców wylądował w moim systemie, więc najwyższa pora na jak zwykle subiektywny opis własnych wrażeń nausznych. I tu niejako od progu spotkała mnie pewna niespodzianka, gdyż o ile podczas poprzednich odsłuchów Delt sprawa podziału władzy wydawała się jasna jak słońce – przedwzmacniacz bierze na klatę kwestie związane z analitycznością i rozdzielczością, z kolei monosy to już niepodzielni władcy iście hollywoodzkiej spektakularności, potęgi, mocy i soczystych barw, co summa summarum owocowało świetną komunikatywnością i zarazem operującą po nieco ocieplonej, jednakże zbliżonej do neutralności równowagą tonalną w starym, dobrym, amerykańskim stylu. Okazało się bowiem, iż po troskliwej akomodacji i pełnym wygrzaniu Stereo gra zaskakująco liniowo i finezyjnie zarazem. Daleki jest od epatowania posiadaną mocą, czy prób ingerencji w amplifikowany materiał a samo, poniekąd w oczywisty sposób spodziewane, ocieplenie dotyczy w lwiej części li tylko … temperatury w pokoju odsłuchowym. Serio, serio, bowiem tytułowa końcówka ze stoickim spokojem, acz nieprzerwanie dmuchając (szum powietrza jest słyszalny, acz zupełnie nieabsorbujący już z dystansu 2m) zauważalnie ciepłym powietrzem w nogę mojego dyżurnego stolika Rogoz Audio 4SM sprawiała, iż po kilku – kilkunastogodzinnej sesji, ów audiofilski mebel charakteryzował się zauważalną gorączką. Z kolei samo, oferowane przez kanadyjski nomen omen piec brzmienie z pokładów owego ocieplenia korzystało nad wyraz oszczędnie. Nie oznacza to bynajmniej, iż operowało wokół umownego chłodu i pochodnej mu bezdusznej analityczności, gdyż było od nich szalenie dalekie, jednak do będącej dominantą sygnatury Classé nawet nie tyle neutralności, co naturalności musiałem się chwilę przyzwyczajać. Ot taki drobny dysonans pomiędzy oczekiwaniami a rzeczywistością. Niby nic nowego a jednak człowiek potrafi dać się zaskoczyć. Całe szczęście brak pośpiechu, wiszącego nad głowa niczym miecz Damoklesa deadline’u pozwolił mi nie tylko na oswojenie się z takim status quo, co wręcz od niego uzależnienie i pełną akceptację. Chodzi bowiem o to, że Delta Stereo nie uśrednia, nie spłyca i nie „normalizuje” reprodukowanego – wzmacnianego sygnału poprzez przycinanie i przypiłowanie wszelkich elementów wybijających poza średnią akcentów. Robi za to coś diametralnie innego – winduje każdą ze składowych spektaklu muzycznego na możliwe do osiągnięcia ekstremum. Dzięki temu owa spójność i liniowość co prawda mają charakter horyzontalny, jest ich poziom zawieszony jest na iście stratosferycznym pułapie, w związku z powyższym nie ma co w pierwszej chwili za ucho złapać i przykuć uwagi, gdyż wszystko już jest na przysłowiowego maxa. Pomimo tak, przynajmniej od strony technologicznej, wyżyłowania nie słychać, czy wręcz nie czuć nawet najmniejszych oznak wyczynowości i wysilenia, gdyż nawet na niezwykle wymagającym repertuarze, jak daleko nie szukając mroczny i niepokojący soundtrack „Sicario” oraz utrzymany w podobnym klimacie „Arrival” – oba autorstwa Jóhanna Jóhannssona, podskórna nerwowość wynikała li tylko z zamysłu kompozytora i nader umiejętnie zastosowanego instrumentarium i innych środków artystycznego wyrazu, aniżeli chęci zabłyśnięcia kanadyjskiej amplifikacji, która cały czas zachowywała stoicki spokój. Jeśli jednak pozostaniemy w równie mrocznych okolicznościach przyrody a na playliście wyląduje kolejna ścieżka dźwiękowa, czyli klasyczny, pełen zjawiskowych orkiestracji „The Omen” autorstwa Jerryego Goldsmitha z łatwością obudzimy w Delcie Stereo prawdziwą bestię zdolną oddać zarówno potęgę bezpardonowego tutti („The Dogs Attack”) , jak i lirycznego marzyciela zachwycającego eterycznością partii harfy misternie oplecionej brzmieniem smyczków („The New Ambassador”). Gradacja planów, czy też zdolność dopasowania rozmiarów sceny do liczności aparatu wykonawczego również nie podlegały dyskusji, więc zamiast dzielić włos na cztery i szukać problemów tam, gdzie ich nie ma śmiało możemy przejść dalej.
Z kolei z pozoru niezobowiązujące, miękkie, czy wręcz nieco pluszowe, prowadzenie najniższych składowych bynajmniej wcale takie nie jest. Proszę tylko rzucić uchem na „III” Badbadnotgood, bądź nasz dyżurny „Khmer”, by móc autorytatywnie stwierdzić, iż zróżnicowanie i konturowość, o timingu basu nawet nie wspominając jest wzorcowe. A że przyjmujemy je jako oczywistą oczywistość wychodząc z założenia, że tak być powinno i przestajemy zwracać na ów aspekt większą uwagę, to już zupełnie inna inszość. Wystarczy jednak zmienić amplifikację na coś innego i owa oczywistość taką oczywistością być przestaje. Piszę to z pełną świadomością ewentualnych konsekwencji, gdyż nawet mój dyżurny Bryston 4B³, który jest nad wyraz prawdomówną końcówką okazał się mieć w ww. materii co nieco za uszami, gdyż choć kontury definiował wybornie i z iście laserową precyzją, to już pod względem naturalności i realizmu wypełnienia – sugestywności tkanki rad, nie rad musiał uznać wyższość Classé.
Pod względem kompatybilności śmiało można uznać, iż tytułowa końcówka nie wykazuje praktycznie żadnych własnych preferencji, oczywiście pomijając te jakościowe, bo do poprawiania i maskowania błędów innych nadaje się średnio. Potwierdziło to nader liczne grono towarzyszące obejmujące zarówno goszczące u mnie ostatnimi czasy wielofunkcyjne kombajny w stylu Moona 390 i Meitnera MA3 na dyżurnym Ayonie CD-35 (Preamp + Signature) skończywszy. Za każdym razem Classé dyskretnie usuwał się w cień pozwalając z łatwością ocenić możliwości pojawiającego się tak przed nią, jak i za nią towarzystwa. Jedyne, co jednak mógłbym zasugerować, to o ile jest tylko możliwość wybór wejść zbalansowanych zapewniających lepszą rozdzielczość i timing nawet przy niskich poziomach głośności, co z pewnością docenią miłośnicy wieczorno-nocnych odsłuchów.
Classé Audio Delta Stereo to wzmacniacz pod każdym względem kompletny i skończony. Niczego mu nie brakuje a zarazem do niczego, czym nie jest on sam nie aspiruje. Skoro ma wzmacniać, to właśnie to robi i robi wybornie – z właściwym sobie wyrafinowaniem i trudnym do przecenienia taktem. Jeśli jednak szukacie Państwo ciągłej adrenaliny i ekstremalnych emocji zawsze i wszędzie a nie będzie ich na reprodukowanym materiale, to Delta Stereo sam z siebie ich nie wyczaruje. Z drugiej jednak strony nie sposób wyobrazić sobie sytuacji, by w jakiejkolwiek sytuacji owe emocje Classé tonował i limitował, więc pretensje o taką a nie inną prezentację włączonego albumu sugeruję kierować pod inny, aniżeli ten w Montréalu adres.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– DAC/Preamp: Meitner Audio MA3; Moon 390
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Pathos Inpol² MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Synergistic Research Galileo SX SC
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VM
Opinia 2
Mniemam, iż wszyscy dobrze zdajemy sobie sprawę, na czym polega proza życia. I bez znaczenia czy rozprawiamy o typowo ludzkiej egzystencji każdego osobnika homo sapiens, czy jego bytów około-biznesowych, gdyż temat w obydwu przypadkach zamyka się praktycznie w dwóch stanach, czyli tak zwanego wzlotu lub upadku. Owszem, ktoś może powiedzieć, że w pewien sposób w danej czasoprzestrzeni dryfuje bez większych zmian, jednak patrząc na taki status quo z perspektywy nieubłaganego postępu ludzkości, tak naprawdę zwyczajnie się cofa, a co za tym idzie, kroczy ku powolnej degradacji. Do czego piję tym wywodem? Oczywiście wielbiciele marki będącej bohaterem dzisiejszego spotkania doskonale wiedzą, że do niej. Ta po ostatnich zawirowaniach zakończonych chwilowym upadkiem – z przerwaniem produkcji włącznie – jakieś trzy lata temu, niczym Feniks powstała z popiołów ze zdwojoną siłą. Jaką? To jest pytanie trochę nie na miejscu. Przecież pierwsze jaskółki na naszym portalu już się pojawiły. I to nie byle jakie, gdyż poznawanie najnowszej oferty Classé Audio po zmianach na szczycie władzy rozpoczęliśmy od wysokiego „c” w postaci dzielonego zestawu Delta Pre & Delta Mono. A, że wspomniane spotkanie okazało się nader intrygujące sonicznie, do tego marka zdaje się swobodnie brylować w naszej świadomości, tym razem dzięki działaniom warszawskiego Horna udało nam się pozyskać na test stojącą oczko niżej w hierarchii od wspomnianej dzielonki stereofoniczną końcówkę mocy Classé Audio Delta Stereo.
Idąc tropem monofonicznych końcówek mocy, wersja stereofoniczna również osiąga spore gabaryty, co wespół z solidnym wypełnieniem trzewi natychmiast przykłada się na jej nietuzinkową wagę. Jeśli chodzi o aparycję, tę determinuje będący frontem i bokami zarazem, zaoblony w coś na kształt podkowy, na tle czerni reszty obudowy wykończony w grafitowym odcieniu, płat aluminium. Przyznam, że nawet jeśli nie oddają tego fotografie, w kontakcie bezpośrednim efekt wizualny jest wyśmienity. A to dopiero początek fajnych wzorniczych artefaktów, bowiem eliminując potencjalną monotonię jednak wysokiego i szerokiego awersu, patrząc od lewej strony producent zaaplikował na nim okrągły włącznik inicjujący pracę wzmacniacza, tuż obok niego, ale nadal lekko przesuniętą na lewą stronę od osi pionowej, czarną ażurową kratkę umożliwiającą cyrkulację powietrza zasysanego przez wewnętrzny wentylator oraz na prawej flance bardzo pożądane przez wielu z nas, dwa czarne podświetlane białym światłem – widniejący na zdjęciach błękit to efekt przekłamań soczewki aparatu fotograficznego – wyskalowane w decybelach wskaźniki wychyłowe. Patrząc na Deltę Stereo z lotu ptaka, z łatwością zauważamy zorientowane na bokach, wspomagające wentylację konstrukcji, dwa podłużne bloki poprzecznych nacięć. Zaś po dojściu do rewersu okazuje się, iż oprócz serii wejść pozwalających na konfigurację i serwisowanie końcówki, mamy do dyspozycji przełącznik automatycznej inicjacji stanu Standby, gniazdo bezpiecznika i zasilania, osłonięty kratką sporej wielkości wentylator chłodzący układy elektryczne, wejścia sygnału w standardzie RCA/XLR oraz zdublowany set terminali kolumnowych. Tak prezentującą się konstrukcję posadowiono na czterech, zmuszających nas do uwagi podczas procesu logistyki, niezbyt wysokich, dlatego powodujących lekkie przygniatanie opuszek stopach. Jednak proszę o spokój, gdyż przy odrobinie uwagi temat jest do ogarnięcia i w dodatku zazwyczaj robimy to raz i kwestie ustawienia uznajemy za zakończone.
Nie trzeba być detektywem, aby snuć bardzo prawdopodobne domysły o bliskich konotacjach dźwiękowych stereofonicznej końcówki ze stojącym oczko wyżej w portfolio marki zestawem dzielonym. Całkowite odejście od zaproponowanego przez monobloki sznytu brzmienia byłoby niezrozumiałe, czego naturalną koleją rzeczy producent nie forsował, a po procesie testowym jestem zdania, że nawet w wartościach bezwzględnych jakości dźwięku daleko od niego nie odszedł. Owszem, jedno-pudełkowe wzmocnienie miało mniejszą swobodę grania, a co za tym transparentność prezentacji, jednak nie był to jakikolwiek dramat, tylko świetna jakościowo w stosunku do różnic cenowych, konsekwencja innego budżetu. To nadal było nasycone, pełne energii z dobrą kontrolą niskich rejestrów i oddechem w górnym zakresie nawet nie malowanie, tylko pewnego rodzaju rysowanie świata muzyki. A rysowanie dlatego, iż dźwięk przez cały czas posiadał solidną krawędź, co bardzo lubię, gdyż pozwala pokazać najdrobniejsze niuanse ważnych dla mnie instrumentów typu kontrabas, czy nawet nie stopa perkusji, tylko czasem używane w jazzowych kompilacjach wielkie kotły. To wielu miłośnikom muzyki z uwagi na stronienie od tego rodzaju muzyki, może wydawać się zbędne, jeśli jednak zestaw umie sobie z takim ekstremum poradzić, zapewniam, że gdy takiemu delikwentowi pokazać na czym polega kontrola basu, nawet w swoim radosnym odznaczającym się średnim pakietem informacji repertuarze zauważyłby płynące z takich możliwości pozytywy.
Dobrym przykładem na potwierdzenie tej teorii była ostatnio mocno eksploatowana u mnie płyta Matsa Eilerstsena „And Then Comes The Night”. To z jednej strony kontemplacyjny, ale z drugiej niesamowicie wymagający materiał. Chodzi właśnie o odwzorowanie pracy wielkich membran, które w większości przypadków, niby zaznaczą swój byt w eterze, jednak przy zbyt zwiewnym potraktowaniu niskiego rejestru okazują się jedynie uderzeniem bez dalszej, wielobarwnej, trwającej prawie w nieskończoność feerii wybrzmień, natomiast w momencie problemów z utrzymaniem dolnego zakresu w ryzach lub braku jego rozdzielczości, zwyczajnie rozleją się po podłodze jako jeden wielki pomruk. A przecież rozprawiamy o zainicjowanej wielką powierzchnią membrany wibrującej fali dźwiękowej, a nie syntetycznym buczeniu. Na szczęście Classe dobrym osadzeniem w masie i barwie plus pewnego rodzaju oczekiwaną twardością dźwięku wspomniane przed momentem niuanse umiał fajnie pokazać, za co już na starcie zebrał u mnie spory pakiet plusów dodatnich.
Jednak nie samym bardziej lub mniej czytelnym dudnieniem człowiek żyje, dlatego jako kolejny ruch w transporcie CD wylądowała Diana Krall z materiałem „All For You”. Chodziło mi o weryfikację radzenia sobie z magią kobiecego głosu. Zbytnie stawianie na kontrolę dźwięku, czyli przywoływana twardość prezentacji czasem może przerodzić się w nieprzyjemną „kanciastość” – czytaj: techniczność – średnicy. Jak wiadomo, wszędzie potrzebny jest umiar, który i w tym przypadku okazał się być nieźle wdrożony w życie, gdyż może nie był to czar damskiego wokalu rodem z czystej klasy „A” stacjonującego u mnie Gryphona Mephisto, ale jak na dobrze kontrolowaną klasę „AB” zaskakująco soczysty z przyjemnymi dla ucha symptomami miękkości.
Na koniec zostawiłem sobie zderzenie tytułowego piecyka z mocnym rockiem spod znaku AC/DC „Highway To Hell”. Mam bardzo duży sentyment do tego krążka, gdyż był moim tak zwanym pierwszym razem z tego typu muzyką, dlatego jeśli coś w jego prezentacji kolokwialnie mówiąc, „nie pyknie”, staram się zrozumieć, gdzie konstruktor popełnił błąd. Owszem, czasem wynik prezentacji zależy od reszty niespecjalnie korespondującego ze sobą, bo testowo, czyli ryzykownie dobranego toru, jednak przez te kilka lat zabawy z wieloma urządzeniami nauczyłem się, jak interpretować nawet słabe odtworzenia tego materiału. Na szczęście nie musiałem zbytnio zagłębiać się w tym temacie, bowiem Kanadyjczyk swoim zapasem mocy na tyle swobodnie w dolnych zakresach i do tego wyraziście w górze radził sobie z monstrualnymi Gauderami Berlina RC-11 Black Edition, że nawet nie zauważyłem, gdy laser wrócił do stanu spoczynkowego. Atak, mocne gitarowe przebiegi i czasem w dobrym tego słowa znaczeniu wrzeszczący wokal nie pozostawiały złudzeń, to nie jest muzyka na spędzenie popołudnia w fotelowym letargu z lampką wina w ręku, tylko ładowanie akumulatorów przed kolejnym dniem zmagań z prozą życia. Jednak taki wydźwięk był możliwy jedynie dzięki przewijającym się przez ten test walorom Classé Delta Stereo, czyli potędze dolnego zakresu jako konsekwencja odpowiedniego bilansu masy i jego kontroli, właściwemu podaniu wrażliwej na soczystość średnicy dobrze napowietrzonemu górnemu zakresowi.
Jak wynika z mojego opisu, stereofoniczna końcówka kroczy drogą sekcji dzielonej serii Delta. Owszem, całość prezentacji jakościowo jest lekko uśredniona. Jednak jeśli potrafi świetnie zawiesić w eterze zmysłową Dianę Krall, znakomicie oddać istotę powstawania i trwania dźwięku po inicjacjach przez membrany wielkich bębnów, a także kiedy wybierzemy odpowiedni materiał, brutalnie, ale w pełni oczekiwanie i do tego fajnie jakościowo przyłożyć hard rockiem, ciężko jest obronić tezę, iż mamy do czynienia ze słabym urządzeniem. Komu dedykowałbym naszego bohatera? Być może zabrzmi to zbyt optymistycznie, jednak w pełni odpowiedzialnie za woje typy nie widzę najmniejszych przeciwwskazań dla nikogo. Powód? To po prostu jest dobrze skrojona brzmieniowo końcówka mocy, bez jakichkolwiek wycieczek typu: milusińskie dopalanie średnicy, czy pompowanie lotności wysokich tonów. Jest zwyczajnie równa, a przez to w pewien sposób uniwersalna. A to już pół konfiguracyjnego sukcesu.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa
Dystrybucja: Horn
Cena 64 999 PLN
Dane techniczne
Pasmo przenoszenia (-3dB, 50Ω): 1Hz – 650kHz
Moc wyjściowa (1kHz, 0.1% THD+N): 12.5W / 8Ω (w czystej klasie A); 2 x 250W / 8Ω; 2 x 500W / 4Ω; 2 x 350W / 2Ω
THD (500kHz, 25Vrms @ 4Ω/8Ω): <0.0016% @ 1kHz; <0.002% @ 10kHz; <0.003% @ 20kHz
THD (90kHz, 25Vrms @ 4Ω/8Ω): <0.0007% @ 1kHz; <0.001% @ 10kHz; <0.0025% @ 20kHz
Napięcie wyjściowe: 129Vp-p @ 8Ω; 138Vp-p bez obciążenia
Impedancja wejściowa (@1kHz): 82kΩ
Wzmocnienie: 29dB
Zniekształcenia intermodulacyjne: <0.004%
Odstęp sygnał/szum: 118dB
Przesłuch: 124dB (100Hz), 107dB (1kHz), 90dB (10kHz)
Prędkość narastania sygnału: 75V / μs
Impedancja wyjściowa: 0.009Ω (100Hz), 0.009Ω (1kHz), 0.012Ω (10kHz)
Współczynnik tłumienia: 850
Wymiary (S x G x W): 444 x 492 x 222 mm
Waga: 46.4 kg
Opinia 1
Historią powstania EMM Labs i Meitner Audio już zdążyłem się z Państwem jakiś czas temu podzielić, więc w ramach niniejszego wstępniaka pozwolę sobie ją pominąć skupiając się na czymś pozornie oczywistym a jednocześnie z racji swej powszechności zastanawiająco nieabsorbującym. Chodzi bowiem o postęp i to postęp, który właśnie w domenie cyfrowej podobno ma największe tempo. Piszę podobno, gdyż o ile w okresie tzw. walki formatów, czy też sukcesywnego zdobywania popularności przez pliki rzeczywiście co i rusz pojawiały się nowe kości a parametry najnowszych formatów szybowały w rejony, gdzie nawet nietoperze już niczego nie słyszały, ów postęp był bezdyskusyjny, to obecnie jakoś nikt nie kwapi się ogłaszać kolejnej rewolucji. Ba, nawet jeśli coś nowego na rynku się pojawia, to u podstaw jego wprowadzenia najczęściej nie leży jakiś milowy krok i przełomowe odkrycie, co konieczność zastąpienia niedostępnej w danej chwili kości układem konkurencyjnym. Tak przynajmniej postępują ci, którzy zdani są na łaskę i niełaskę producentów popularnych a więc stosowanych na masową skalę chipów TI, AKM czy ESS. Całe szczęście nasz dzisiejszy gość, którego personaliów jeszcze nie zdradzę bazuje na własnych – autorskich rozwiązaniach, więc jest sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. O kim mowa? Nieco na okrętkę powiem, że po potężnym EMM Labs DV2 przyszła pora na coś zdecydowanie łatwiej osiągalnego, oczywiście jak na stricte high-endowe realia, czyli obniżamy poprzeczkę pi razy drzwi o 100 kPLN i tym oto sposobem za niespełna 50 kPLN możemy stać się szczęśliwymi posiadaczami … przetwornika Meitner Audio MA3. Oczywiście z tym szczęściem posiadania, to przynajmniej na razie wróżenie z fusów, gdyż nie zdradzając ciągu dalszego, o puencie nawet nie wspominając, w pierwszej kolejności serdecznie zapraszam Państwa na kilka zdań o aparycji dzisiejszego gościa.
Jak sami Państwo widzicie Meitner MA3 prezentuje się nad wyraz skromnie, niepozornie a zarazem elegancko udanie łącząc minimalizm z w miarę zdroworozsądkową ergonomią. Jego korpus wykonano z dość cienkich aluminiowych blach, jednak płyta górna dodatkowo została zaekranowana miedzianą, zajmująca większość jej powierzchni płytą. Z kolei już mile łechce nasze ego gruby płat aluminiowego frontu z laserowo wyciętym firmowym logiem i nazwą modelu w centralnej części przecięty podłużnym oknem niezwykle czytelnego wyświetlacza informującego o statusie pracy, wybranym źródle (stosowny sensor ukryto w lewym dolnym rogu ww. bulaja), parametrach dekodowanego sygnału i sile głosu. A właśnie, warto wspomnieć, iż MA3 dysponuje precyzyjną regulacją sygnału wyjściowego, którą można kontrolować zarówno za pomocą pokaźnego pokrętła ulokowanego na prawej flance ww. displaya, jak i z poziomu równie solidnego, co jednostka główna aluminiowego pilota, bądź uniwersalnej, dostępnej zarówno na platformie Android, jak i iOS apki mConnect Control / mConnect Control HD (wskazanej dla tabletów). Jakichkolwiek innych przycisków i manipulatorów, jeśli nie liczyć schowanego za pleksiglasem okna wyświetlacza sensora umożliwiającego regulację jego iluminacji, brak. Pod spodem urządzenia również, więc w ramach dalszych poszukiwań logika nakazuje udać się na zaplecze. A tam … może na tle ostatnio przez nas recenzowanego Moona 390 szału pozornie nie ma, jednak jest wszystko, co tak naprawdę do szczęścia potrzeba. Do dyspozycji bowiem otrzymujemy sekcję cyfrową z wejściami AES/EBU, koaksjalnym, toslink, dwoma portami USB (typ B-wejście na DACa i typ A -do obsługi pamięci masowych), oraz portem Ethernet (RJ454) z przytulonym gniazdem USB dedykowanym adapterowi do łączności Wi-Fi (dostępny osobno). Poprzez port RS-232 możliwa jest komunikacja z zewnętrznymi systemami domowej inteligencji i sterowanie. Domenę analogową reprezentują para gniazd RCA i analogiczne XLR-y. Włącznik główny zintegrowano z gniazdem zasilającym IEC i nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby przedzielono je komorą bezpiecznika. Niestety tym razem z tego zrezygnowano przez co o ile przy użyciu zwykłych „komputerowych” przewodów zasilających dostęp do włącznika jest, choć mówiąc wprost każdorazowe sięganie do niego przy uruchamianiu/wyłączaniu DAC-a do najszczęśliwszych pomysłów nie należy (pilot nie dysponuje opcją usypiania/wybudzania), to przy „audiofilskiej” konfekcji ów dostęp jest po prostu zerowy. Niby nie od dziś wiadomo, że elektronika trzymana pod prądem gra lepiej, jednak taki wybór powinien być dobrowolną decyzją użytkownika a nie poniekąd musem narzucanym przez producenta.
Sercem delikatnie rzecz ujmując niezbyt zatłoczonych trzewi MA3 są pracujące w podwójnej konfiguracji różnicowej autorskie – unikalne, jednobitowe dyskretne moduły MDAC2, do których sygnał trafia z podnoszącego rozdzielczość wszystkich danych wejściowych do 16 x DSD procesora MDAT2 (Meitner Digital Audio Translator). W roli interfejsów użyto dla sygnałów S/PDiF Wolfsona WM8580A a dla USB kości XMOS xCore-200. O jitter też nie musimy się martwić, gdyż nie dość, że zaimplementowano zegar taktujący MCLK2 o bardzo wysokiej stabilności i dokładności lecz również nie zapomniano o asynchronicznym konwerterze częstotliwości próbkowania. Regulację głośności oparto na bezstratnym układzie VControl. Co do modułu odpowiedzialnego za streaming jesteśmy świadkami przysłowiowej powtórki z rozrywki, gdyż mamy do czynienia z transplantacją narządów, których dawcą był nie kto inny, jak znany z wcześniejszych występów EMM Labs NS1. W rezultacie zyskujemy dostęp zarówno do plikozbiorów z naszych lokalnych NAS-ów, jak i najpopularniejszych serwisów streamingowych jak Tidal, Qobuz, Spotify czy Deezer oraz internetowych rozgłośni radiowych przez V-Tuner. Pod względem parametrów jest równie dobrze – oprócz klasycznego PCM (do 24 bitów / 192 kHz) bez problemu nakarmimy Meitnera sygnałami DXD (352 / 384kHz) i DSD (do DSD128) jakby tego było mało uprzejmy Kanadyjczyk nie będzie również grymasił przy MQA. Za dostawy życiodajnej energii odpowiada wielosekcyjny, ekranowany zasilacz impulsowy, o którego kulturę pracy (vide zbytnie nieśmiecenie wokół) dba m.in. filtr sieciowy Schurtera.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu od razu na jej wstępie pozwolę sobie rozwiać ewentualne wątpliwości odnośnie ewentualnych zakusów na zastosowanie półśrodków i optymalizację kosztów własnych poprzez potraktowanie MA3 jako możliwie bliskiej EMM Labs DV2 namiastki. Otóż mili Państwo, nic z tego. O ile bowiem DV2 pomimo dość stonowanego temperamentu i delikatnego przyciemnienia prezentacji oferował wyborną rozdzielczość, dzięki czemu przesiadkę na niego z mojego lampowego Ayona z powodzeniem mogłem potraktować jako ubogacającą i poszerzającą horyzonty wycieczkę w nieco inne, aniżeli najbliższe własnym preferencjom klimaty, to już przełączenie się na MA3 przynajmniej początkowo wcale takiej sielanki nie zapowiadało. Proszę się tylko nie „nakręcać” i oczekiwać nie wiadomo jakiego kataklizmu. Po prostu o ile na co dzień jestem przyzwyczajony do energetycznego i pełnego emocji oraz barw dźwięku, którego oczywistym rozwinięciem jest to, co pokazał niestety znajdujący się poza moim zasięgiem fenomenalny Brinkmann Audio Nyquist mk2, to Meitner MA3 ze swoją stereotypowo studyjną liniowością i emocjonalną zachowawczością, żeby nie napisać upośledzeniem, był zwrotem o niemalże 180 stopni. Zwrotem do którego musiałem się przyzwyczaić, samemu wyzbyć emocji, nabrać dystansu i na chłodno ocenić. Zatem, gdy tylko proces akomodacyjny tak po stronie tytułowego DAC-a, jak i mojej dobiegł końca rad, nie rad zabrałem się za odsłuchy.
Niejako prewencyjnie i poniekąd licząc na cud pierwszą pozycją, po jaką sięgnąłem był gęsty, ciemny i karmelowo słodki „Trav’lin’ Light” Queen Latifah z rozświetloną złotą górą, soczystą, zmysłową średnicą i pulsującym dołem pasma. Jednym słowem album, który z powodzeniem można, jako wystawca, zabierać na wszelakiej maści wystawy mając niemalże 100% pewność, że nasz system wypadnie na nim co najmniej dobrze będąc w stanie na dłużej przykuć uwagę słuchaczy. Tymczasem na Meitnerze ów romantyczny i wręcz zmysłowy przekaz został podporządkowany nadrzędnej liniowości i akuratności. W efekcie wszystko niby było OK i właściwie zaprezentowane, jednak rykoszetem oberwała przy tym spontaniczność i nieprzewidywalność, która w muzyce wydaje się czymś nie tyle pożądanym, co wręcz koniecznym a eliminacja wszelkich odchyłek od z góry założonej normy zamienia sztukę, do której to muzykę pozwolę sobie zaliczać, w swoiste (od)twórcze rzemiosło. Z jednej strony jest bezpiecznie, miło, gładko i przewidywalnie, ale tego typu estetyka, o ile świetnie sprawdza się w windach i foyer eleganckich hoteli, to przynajmniej dla mnie, nie jest tym, do czego dążę i z czym chciałbym kojarzyć Hi-Fi, o High-Endzie nawet nie wspominając. Mówiąc w skrócie, nawet na zaraźliwie spontanicznym i zazwyczaj niepozwalającym na spokojne usiedzenie w miejscu „I’m Gonna Live Till I Die” emocje były jak na grzybobraniu.
Zmiana repertuaru na prog-metalowy „Marrow” Madder Mortem nieco poprawiła sytuację, gdyż nagromadzoną na ww. krążku norweskiej formacji energią z powodzeniem można byłoby obdzielić jeszcze ze dwie kapele, więc było z czego schodzić. I tutaj wspominana liniowość i akuratność Meitnera już tak nie uwierała. Ba śmiem twierdzić, że na swój sposób normalizowała ten trudny do jednoznacznej kwalifikacji materiał i sprawiała, że miał szansę zaistnieć w świadomości zdecydowanie szerszego grona odbiorców. Na pierwszy plan wysunęły się melodyjne partie wokalne charyzmatycznej Agnete M. Kirkevaag a z reguły wywołujące nerwowe reakcje groźny growl i iście potępieńcze krzyki schodziły na dalszy plan. Podobne obserwacje poczyniłem podczas odsłuchu „Pandora’s Piñata” Diablo Swing Orchestra, czyli wydawnictwa które przypomina szaleńczą podróż rollercoasterem po zażyciu iście zabójczego koktajlu złożonego wyłącznie z niekoniecznie znajdujących się na liście leków refundowanych przez NFZ substancji psychoaktywnych. Tymczasem MA3 spiął całość w ściśle zdefiniowane i spełniające jego wymagania ramy ograniczając szaleństwo do niezbędnego minimum a opętańcze pląsy Szwedów przeobrażając w dystyngowany pokaz tańców towarzyskich z wysmarowanymi samoopalaczem tancerkami i ich nażelowanymi partnerami. Nawet zwykle rażące swą bezpardonowością dęciaki rodem z suto zakrapianej meksykańskiej fiesty nabrały gładkości i delikatności, jakby radosna ferajna dokooptowała do swojego grona jeśli nie Chrisa Botti’ego to Kenny’ego G.
Zdolność kreowania przestrzeni określiłbym jako satysfakcjonującą i poprawną, choć bez fajerwerków. Na koncertowym „In Concert with the London Symphony Orchestra” Deep Purple niby „słychać” kubaturę Royal Albert Hall, jednak z autopsji wiem, że z tego materiału można wyciągnąć więcej. I tu ciekawostka. Okazało się bowiem, że MA3 najlepiej sobie z nim radził posiłkując się zaimplementowanym modułem streamera, gdyż sygnał dostarczony na jego wejścia z zewnętrznych źródeł cyfrowych prezentowany był nazbyt zwiewnie i bez odpowiedniego wypełnienia kreślonych cienką linią konturów.
Krótko mówiąc jeśli kardiolog zalecił Państwu dbanie o serce, wystrzeganie się gwałtownych emocji i generalnie egzystencję w warunkach zbliżonych do cieplarnianej krainy łagodności Meitner MA3 wydaje się wręcz idealną propozycją. A tak już zupełnie na serio kanadyjski DAC świetnie sprawdzi się wszędzie tam, gdzie świadomie, czy też nie, ktoś przesadził z wysyceniem i temperaturą przekazu i szuka możliwie bezbolesnego sposobu na jego normalizację. W pozostałych przypadkach przed zakupem sugeruję bezwarunkowe wypożyczenie i kilkudniowy odsłuch.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– DAC/Preamp: Moon 390
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones; Classé Audio Delta Stereo
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Synergistic Research Galileo SX SC
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Być może wielu z Was się zdziwi, ale bez względu na fakt, że nasza wyszukiwarka nie będzie w stanie znaleźć jakiejkolwiek informacji na temat tytułowego brandu, nie jest to jego debiutancki występ na naszym portalu. Jak to możliwe? Pamiętacie nasze zmagania z topowym przetwornikiem cyfrowo/analogowym marki EMM Labs DV2? To ten samo podmiot gospodarczy, z tą tylko różnicą, że dedykowany bardziej zasobnej klienteli, dlatego dla wyraźniejszego pozycjonowania pośród światowej oferty egzystujący pod inną nazwą. Czy w kontekście naszego bohatera ma to jakieś znaczenie? Otóż bardzo istotne, bowiem tego typu konotacje rodzinne z czymś bardziej zaawansowanym pozwala mniemać, iż tańszy produkt w pozytywnym tego słowa znaczeniu został zainfekowany rozwiązaniami zastosowanymi u starszego brata. Oczywiście z racji innego budżetu nie jeden do jednego, ale kilka drobnych pomysłów na finalne brzmienie z pewnością zazwyczaj ma szansę trafić pod strzechy. Czy w tym przypadku tak było? Naturalnie to wykaże poniższy test, którego bohaterem dzięki poznańskiemu dystrybutorowi Dwa Kanały tym razem będzie kanadyjski przetwornik D/A z opcją streamera sieciowego z regulowanym sygnałem wyjściowym Meitner Audio MA-3.
Gołym okiem widać, iż wygląd MA-3 nie jest czymś, co ma nas w jakikolwiek sposób poruszyć. Jednak proszę o spokój, bowiem mimo bardzo ascetycznego designu jego aparycja jest przyjemna dla oka. Chodzi mianowicie o fakt ubrania trzewi w prostopadłościenny, typowy w domenie szerokości i głębokości dla tego typu konstrukcji, niezbyt wysoki czarny korpus. Z kolei gruby płat satynowo wykończonego aluminiowego frontu, nie łamiąc wizerunku spokoju oprócz zlokalizowanych na zewnętrznych flankach głęboko wyfrezeowanych fraz nazwy marki i modelu urządzenia, w centrum został obdarzony sporej szerokości doskonale czytelnym nawet z daleka, mieniącym się błękitem na czarnym tle wyświetlaczem z dwoma funkcyjnymi guzikami z lewej i stykającą się z nim czarną gałkę wzmocnienia z prawej strony. Jeśli chodzi o tylny panel, śmiało można powiedzieć, iż wbrew pozorom ogólnego minimalizmu został wyposażony dość bogato. Patrząc nań od lewej strony, w górnej części mamy do dyspozycji rozbudowaną sekcję wejść cyfrowych typu: AES/EBU, COAX, TOSLINK oraz dwa rodzaje USB, tuż obok wejście LAN i wielopinowe złącze diagnostyczne, natomiast pod nią pakiet terminali analogowych RCA/XLR. Oczywistym jest, że tytułowy Meitner MA-3 nie obędzie się bez życiodajnej energii elektrycznej, której dostęp zapewnia osadzone na prawej stronie zintegrowane z włącznikiem gniazdo zasilania IEC. Jeśli chodzi o możliwości sterowania całością, temat realizuje dostarczony zgrabny pilot zdalnego sterowania i/lub dedykowana aplikacja. Przechodząc do technikaliów jestem zobligowany nadmienić, iż nasz bohater oferuje obsługę wielu zależnych od danego wejścia formatów cyfrowych i ich częstotliwości próbkowania od 24 bit/192 kHz dla PCM, DXD 352/384 kHz, DSD 64/128, po MQA. To oczywiście jest to bardzo zgrubna i celowo zawężona paleta danych, gdyż typowym zwyczajem dokładny ich pakiet znajdziecie na końcu poniższego testu, który po zapoznaniu się z moimi wnioskami będziecie mogli na spokojnie sobie przeanalizować. A jeśli taki obrót sprawy przewidujecie, nie pozostaje mi nic innego, jak ową listę możliwości technicznych skonfrontować z konkretnym materiałem muzycznym.
Nie byłbym sobą, gdybym na początku nie przyznał, że potencjalne spotkanie z konstrukcją Meitnera wywoływało u mnie spore zainteresowanie. Ta sama myśl techniczna co wspominany topowy DAC EMM Labs DV2, zatem w duchu liczyłem na sporo sonicznych punktów wspólnych. Oczywiście przepuszczonych przez filtr całkowicie innego budżetu, jednak mimo wszystko według mojej wiedzy w ogólnym postrzeganiu przez wielu melomanów bardzo oczekiwanych. Jakich? Ogólnie nieprzerysowana, czyli daleka od zabijania muzyki plastyka i gładkość dźwięku, przy zachowaniu odpowiedniego oddechu prezentacji i niezbędnego pakietu informacji. To była myśl przewodnia poprzednika, którą miałem nadzieję, powinien kroczyć pobratymca. I wiecie co? Tak też mniej więcej było. Naturalnie z mniejszym akcentowaniem wyrazistości każdej z zalet, jednak jestem dziwnie przekonany, że dla wielu taki przekaz może być uznany za docelowy wzorzec. Tłumacząc to nieco dogłębniej, powiedziałbym, iż naszego bohatera odebrałem jako orędownika bardzo spójnego, bo chadzającego drogą nienachalnego nasycenia z umiejętnie dobraną, stonowaną plastyką i bezpieczną gładkością przekazu muzycznego, grania przez duże „G”. Niby wszystko podane było w light-owy, bez siłowego podkręcania jego barwowych atrakcji z mocną krawędzią włącznie, sposób, a mimo to, po zrozumieniu motta przetwornika, okazywało się być zaskakująco angażującym. Jak to możliwe? Słowo, a tak naprawdę fraza klucz to odpowiednie doprawienie dźwięku raz zwiększeniem jego esencjonalności, a innym razem jego lotności i oddechu. Żadnej magii, tylko praca na rzecz nadrzędnej temu elektronicznemu projektowi, spójności prezentacji.
Dobrym przykładem na obronę tego typu podejścia do malowania świata muzyki była ostatnia kompilacja grupy Marcina Wasilewskiego Trio „En attendant”. Nie było znaczenia, że ten rodzaj zapisów nutowych preferuje raczej nieco bardziej grające skrajami zestawy – chodzi o kontur kontrabasu i lotność blach perkusisty, gdyż Kanadyjczyk tak umiejętnie dozował poziom ich ukulturalniania, aby nie brakowało ani masy nadmuchanym skrzypcom, ani dobrej sygnatury krawędzi iskrom przeszkadzajek bębniarza. Owszem, na co dzień ten temat posiadanym systemem ustawiłem w nieco mocniej konturowy sposób, jednak to, co pokazał testowy egzemplarz, było jedynie innym spojrzeniem na ten sam materiał, a nie jego ułomnym oddaniem. Skąd taka teoria? Z autopsji, którą opieram o wiele wizyt moich znajomych wskazujących dość wyraźny jak na ich preferencje, rysunek moich prezentacji. Po prostu bardziej stawiają na magię fajnie pokolorowanej i muzyki, niż na jej pełny, dla nich robiący coś na kształt wiwisekcji wgląd w nagranie. Błądzą? Nic z tych rzeczy. To zwyczajna wolność Tomku w swoim domku, z czym z uwagi na całkowicie inny odbiór muzyki przez każdego z nas, nigdy nie staram się dyskutować.
Na przekór siewcom złych wróżb w odniesieniu do tego typu prezentacji w podobny, czyli ciekawie zrealizowany sposób reagowała muzyka rockowa spod znaku formacji Metallica z koncertowym materiałem „S&M”. Tak, traciła na agresji, ale za to dzięki wyartykułowanym przed momentem działaniom przetwornika stawała się bardziej przyjazna dla słuchacza. Na swoją obronę nadal kiedy było trzeba, uderzała mnie feerią zamierzonych, często bolesnych dźwiękowych ekstremów, jednakże nigdy nie powodujących wypadania plomb z zębów. Atak, masa i koncertowy rozmach z rozmiarami rozgrywających się wydarzeń były na dobrym poziomie, z tą tylko różnicą, że z tendencją do pokazywania ich w nieco przyjaźniejszy naszym uszom sposób. Ale żeby nie było. Mimo całej Meitner-owej otoczki sonicznej bez jakiegokolwiek naciągania faktów, ów koncert bez problemu zapewnił mi pełen set znanych z innych prezentacji doznań, ze zmęczeniem w końcowej fazie odsłuchów dwóch krążków ciurkiem, włącznie.
Kończąc ten test, wspomnę jeszcze o elektronice. Ta wbrew pozorom również bez najmniejszych problemów epatowała ekspresją, jednakże dla mnie mogłaby być znacznie dosadniejsza w przenikliwości i brzmieniowej twardości. Niestety startowa, czyli pokazująca jeden do jednego działanie danego komponentu na tle posiadanego zestawu, konfiguracja na to nie pozwalała. Dlatego też chcąc sprawdzić, na ile da się te realia zmienić, nie omieszkałem dokonać roszady kablowej. W efekcie temat fajnie ewaluował w oczekiwaną stronę. Co prawda nie w spektakularne ekstremum, ale wynik pozwalał na spokojne uznanie tego podejścia za dobre. Nie wybitne, jednak w pełni satysfakcjonujące. Owszem, zawsze można lepiej, co udowodnił test wspomnianego flagowca EM Labs DV2, wskazując większą energię i rozdzielczość każdego z podzakresów. Niestety będzie to okupione sporymi, często nie do przeskoczenia przez wielu miłośników muzyki kosztami. To niesprawiedliwe? Być może, ale takie jest życie i nic na to nie poradzimy, co chcąc uniknąć konfiguracyjnej wpadki, zmusza nas do określenia swoich preferencji muzycznych.
Kończąc przygodę z ocenianym przetwornikiem D/A, przypomnę, iż nabywając kanadyjską zabawkę, wybieramy drogę przez w znakomitej większości, przyjemny dla ucha świat muzyki. Bez wycieczek w stronę bolesnego ekstremum, jednak po umiejętnej konfiguracji dobrze naświetlający prezentowaną w danym momencie twórczość. Owszem, w stosunku do ciężkiego rocka i elektronicznego szaleństwa ta stawiająca na uduchowienie świata dźwięku będzie miała znacznie większą szansę ocierać się nawet o stan wewnętrznej ekstazy, jednak nie rozpatrywałbym tego jako zło, tylko pewien ważny podczas doboru reszty toru, konfiguracyjny aspekt. Przecież słuchając muzyki z nastawieniem na zamierzone chłonięcie jej niedoskonałości realizatorskiej, nikt nie pokusi się o zakup urządzenia z zapisanym w jego kodzie DNA uprzyjemnieniem projekcji. To jest audio-elementarz i jeśli się do niego nie stosujemy, sami jesteśmy sobie winni. Komu zatem dedykowałbym Meitner-a MA-3? Bez względu na fakt bardzo polaryzujących nasze hobby określeń, oczywiście bez jakichkolwiek wycieczek osobistych, raczej melomanom, aniżeli audiofilom. Zbyt ogólna dedykacja? Spokojnie. Jestem wręcz przekonany, że każdy z Was dokładnie wie, z kim się utożsamia.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa
Dystrybucja: Dwa kanały
Cena: 47 900 PLN
Dane techniczne
▪ Wejścia cyfrowe:
– AES/EBU, S/PDIF coaxial, TOSLINK (optical) – obsługa do 24 bitów / 192 kHz i DSD
– USB Audio (typ B) obsługa także 2xDSD, DXD (352 / 384kHz) oraz pełne dekodowanie MQA®
– Ethernet (RJ45) obsługa pełnego dekodowania MQA®
▪ Wyjścia analogowe stereo: XLR, RCA
▪ Napięcie wyjściowe: 4.36V (+15.0dBu) XLR, 2.19V (+9.0dBu) RCA
▪ Impedancja wyjściowa: 300 Ω(XLR), 150 Ω(RCA)
▪ Pobór mocy: maks. 50W
▪ Wymiary (S x G x W): 435 x 400 x 92 mm
▪ Waga: 7,43 kg
Kiedy od warszawskiej ekipy salonu Nautilus otrzymaliśmy zaproszenie na winylową premierę ścieżki dźwiękowej do horroru „Kholat” bez głębszej refleksji uznaliśmy, że będziemy mieli do czynienia z najnormalniejszym w świecie soundtrackiem. Okazało się jednak, że skupiając się dotychczas na mniej, bądź bardziej mainstreamowych nurtach muzycznych, gdzieś po drodze umknęła nam zaskakująco dynamicznie rozwijająca się i zrzeszająca całkiem pokaźne grono fanów nisza związana z muzyką towarzyszącą … grom komputerowym. Nie chcę w tym momencie wyjść na jakiegoś stetryczałego zgreda i wapniaka, ale gdzieś tam w zakamarkach mojej świadomości obszar ów kojarzył się z zapamiętanymi z wczesnej młodości dźwiękami midi, które nijak nie wpisywały się w moje obecne zainteresowania. Dopiero po chwili, już na spokojnie analizując docierające z zewnątrz sygnały przypomniałem sobie, że przecież recenzowany przez nas jakiś czas temu folk-metalowy Percival Schuttenbach też brał udział w tworzeniu czegoś podobnego, czyli ścieżki dźwiękowej do rodzimego hitu „Wiedźmin” („The Witcher 3: Wild Hunt”) a i podczas naszej wizyty w panowie z Wiktorów Studio mieli na tzw. tapecie udźwiękowienie gry „The Purgatory”. Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie nadmienić, iż szeroko rozumiana tematyka gier komputerowych jest mi kompletnie obca, fakt ich istnienia przyjmuję ze stoickim spokojem i przechodzę nad nim do porządku dziennego nie czując najmniejszej potrzeby jego zgłębiania.
Całe szczęście w Nautilusie na Kolejowej nikt nikogo w nic grać nie nakłaniał, więc zamiast wyrywać sobie pady, joysticki, czy czego się teraz przy konsolach i komputerach używa, mogliśmy w wielce sympatycznej atmosferze, przy lampce wina oddawać się kontemplacji przy dźwiękach tzw. muzyki ilustracyjnej. W dodatku czerwcowe spotkanie było wyśmienitą okazją do poznania i porozmawiania z autorem muzyki – Arkadiuszem Reikowskim, oraz przedstawicielem wydawcy – Mariuszem Borkowskim.
Jak to zwykle przy tego typu eventach bywa przeprowadzany w dość niezobowiązujących okolicznościach odsłuch pozwala jedynie stwierdzić istnienie tzw. „potencjału” dobrze rokującego na przyszłość, czyli sesje prowadzone już w domowym zaciszu. Tak też było i tym razem a mając do wyboru dwie wersje limitowanego pierwszego nakładu (300 szt.) tytułowego albumu – tzw. „krew na śniegu” i klasyczną czerń po chwili wahania sięgnąłem po biało-czerwony krążek. Niby obie wersje wydano na 180g „plackach”, więc wsad materiałowy był niemalże taki sam, lecz w bezpośrednim porównaniu konwencjonalna wersja grała nieco lepiej – z lepszą rozdzielczością i niższym szumem własnym. Jednak aby to zauważyć trzeba dysponować obiema wersjami i mieć na uwadze system testowy, w którym honory pana domu pełnił … uzbrojony we wkładkę My Sonic Lab Hyper Eminent gramofon Transrotor Tourbillon FMD. Dlatego też ani myślę rozpaczać i zadręczać się z tego powodu, iż mą płytotekę wzbogaciła wersja kolorowa, lecz nieco gorzej grająca, tym bardziej że jej okładkę zdobi autograf samego kompozytora.
Wróćmy jednak do meritum i skupmy się na samym wydawnictwie. Abstrahując od mechaniki, czy też samej fabuły gry, która niejako stanowi szkielet dla oplatającej go tkanki muzycznej warto mieć świadomość chociażby kontekstu samych wydarzeń, na których kanwie ów projekt powstał. A wydarzenia te nie dość, że naprawdę miały miejsce i były nad wyraz tragiczne, to otaczająca je aura tajemniczości po dziś dzień stwarza pole do popisu nie tylko kryminologom, lecz i wszystkim miłośnikom „Archiwum X”. O co chodzi? O tragiczną wyprawę dziewięciu alpinistów, którzy zimą 1959 r. wyruszyli na Przełęcz Diałtowa (północny Ural) a ich ciała odnaleziono na zboczu Cholat Sjakl (z języka mansyjskiego „Martwa Góra”). Jak sami Państwo widzicie tematyka nie należy do lekkich, łatwych i przyjemnych a więc i muzyka stanowiąca tło do rozgrywającej się akcji taka być nie może. Jest zatem mroczna, patetyczna i budząca niepokój. Słowem idealna do horroru. Mamy zatem mocno przetworzone ponure, lodowate, spowolnione smyczki (Airis Quartet), szkliste dźwięki fortepianu, potępieńcze jęki i eteryczne, dobiegające niemalże z zaświatów partie wokalne Penelopy Willmann-Szynalik i prawdziwej gwiazdy sceny gamingowej (gratka dla miłośników serii „Silent Hill”) Mary Elizabeth McGlynn. Szukając analogii można odwoływać się do estetyki hollywoodzkich superprodukcji w stylu mrocznego „The Dark Knight Rises” Hansa Zimmera a zarazem eksplorować strefę mroku współczesnej symfoniki. Z jednej strony mamy bowiem spowolnienia przywodzące na myśl mozolną wspinaczkę w iście ekstremalnych warunkach pogodowych a z drugiej dynamiczne chwile brutalnego ataku i spiętrzenia dźwięków obrazujące rozgrywającą się tragedię. Od razu zaznaczę, że nie jest to repertuar ani pozytywnie nastrajający, ani nazwijmy to lapidarnie „rozrywkowy”. „Kholat” wymaga bowiem od słuchacza najpierw wyciszenia a potem skupienia na rozgrywających się na wirtualnej scenie wydarzeniach. Nie ma sensu podchodzić do niego na szybko, z doskoku, czy traktować jako tło do codziennej krzątaniny. Jako materiał na tzw. highlighty też się średnio nadaje. „Kholata” należy traktować jako koncept album i delektować się nim w całości, gdyż dzieląc go na „porcje” gubimy jego klimat i sens, a przecież nie o to w świadomym odbiorze muzyki chodzi.
No właśnie, my tu gadu gadu o muzyce jako takiej a jak z jakością jej realizacji? Powiem tak. Niestety nie mając możliwości porównania „Kholat” z jakimkolwiek innym soundtrackiem do gry potraktowałem ww. wydawnictwo jak każdy inny, wydany na winylu album i … muszę stwierdzić, że jest dobrze, wręcz bardzo dobrze. Znaczy się bardzo dobrze jest na czarnym nośniku a na kolorowym odrobinkę słabiej, o czym już wspominałem, ale to i tak prawdziwy światowy poziom. Kiedy trzeba dynamika wgniata w fotel, efekty przestrzenne sprawiają, że zasadność inwestowania w systemy wielokanałowe wydaje się najdelikatniej mówiąc poronionym pomysłem a wielkie brawa należą się realizatorom za oddanie niezwykle sugestywnej swobody i przestrzenności dźwięku przywodzących na myśl górską, surową scenerię. Jedynie w końcowej fazie „Farewell” głos Mary Elizabeth McGlynn zbliża się do słuchacza, by chwilę później zamilknąć. Warto podkreślić, iż mastering do wydania analogowego został przeprowadzony na nowo i zamiast bazować na półprodukcie dedykowanym nośnikom cyfrowym wykonano go jeszcze raz, za stołem zasiadł Matthias Adloff a pierwsza wersja … poszła do kosza. Tak, tak. Pierwsze – próbne tłoczenie okazało się niesatysfakcjonujące dla złotouchych krakowskich beta testerów, bo trzeba nadmienić, iż kompozytor i wydawca efekty swojej pracy konsultowali m.in. z ekipą Nautilusa pod wodzą Roberta Szklarza i mając do dyspozycji najwyższej klasy systemy audio od razu udało wychwycić się błędy tłoczenia.
Jeśli zatem lubią Państwo od czasu do czasu posłuchać czegoś niebanalnego z obszaru, który do tej pory z ambitnym repertuarem niespecjalnie się Wam kojarzył to gorąco zachęcam do sięgnięcia po wydany na winylu album „Kholat”. Gwarantuję, iż nawet nie będąc nie tyle zapalonym, co niedzielnym graczem, jak m.in. piszący niniejsze słowa, będziecie mieli okazję poznać wielce intrygujące oblicze tzw. rodzimej muzyki ilustracyjnej. Nie zaszkodzi też mieć na oku samego Arkadiusza Reikowskiego, bo coś czuję w kościach, że jeszcze będzie o nim głośno.
Marcin Olszewski
Wydawca: Gamemusic records
Lista utworów:
Strona A:
1. Intro (feat. Penelopa Willmann-Szynalik)
2. The Beginning (feat. Penelopa Willmann-Szynalik)
3. Descent
4. Awakening
5. Echoes
6. Main Theme (feat. Airis Quartet)
7. The Mist
8. Caves
9. Ghost Run
Strona B:
1. Kogato (feat. Penelopa Willmann-Szynalik)
2. Movement (feat. Airis Quartet)
3. The Cold
4. Throne Run
5. Notes
6. Burned Forest (feat. Penelopa Willmann-Szynalik)
7. Farewell (feat. Mary Elizabeth McGlynn)
8. Movement (strings only)
Najnowsze komentarze