Tag Archives: Reference GS Edition


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Reference GS Edition

Canton Reference GS Edition

Link do zapowiedzi: Canton Reference GS Edition

Opinia 1

Myślę, iż tytułowego niemieckiego specjalisty o zespołów głośnikowych Canton Elektronik GmbH chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. I nie dlatego, że to podmiot z sąsiedniego landu, tylko nie ma co się oszukiwać, oferta z tej stajni w szeregach kochających muzykę melomanów ze średniej półki cenowej jest jedną z najważniejszych pośród konstrukcji tak zwanego pierwszego wyboru. Powód? Pierwszym jest wysokiej jakości wykonanie. Zaś drugim będąca feedbackiem technicznej wiedzy zespołu konstruktorskiego jakość grania wypuszczonych pod ich egidą kolumn. W teorii sytuacja wręcz idealna. Coś konstruujemy, dobrze się sprzedaje, czyli wystarczy zwyczajnie odcinać kupony. Ale taka polityka Cantona nie zadowala. O co chodzi? Już zdradzam. Otóż mając za sobą wspomnianą, jakże bogatą w sukcesy historię trwania na rynku mocodawcy rzeczonej marki postanowili powołać do życia model flagowy. Jednak nie jako podniesienie jakościowego prestiżu będącej w ofercie konstrukcji, tylko zbudowanie modelu w dotychczas raczej unikanych przez nich rejonach jakościowych, a co za tym idzie również cenowych. Takim to sposobem dzięki niebagatelnemu wysiłkowi logistycznemu warszawskiego Horn-a w redakcyjnym OPOS-ie pojawiły się monstrualne jak na markę, do tego drogie i co chyba najistotniejsze, wyprzedając nieco fakty, zjawiskowo grające kolumny z segmentu High End Canton Reference GS Edition.

Jak sugerują fotografie, nasze bohaterki są nie tylko pokaźne gabarytowo, ale również atrakcyjne wizualnie. I całe szczęście, że są przyjazne dla oka, gdyż owa aparycja pozwala delikatnie zminimalizować słuszną wysokość na poziomie 163 cm i szerokość frontu 46 cm o głębokości 72 cm nie wspominając. A udało się to dzięki wykonaniu obłej obudowy z łukowato zbiegającymi się od frontu ku tyłowi ściankami bocznymi i otuleniu boków dodatkowymi, kontrastującymi z matowym grafitem skrzynek, okleinowanymi orzechowym fornirem płaszczami. Być może zdjęcia tego nie oddają, ale zapewniam, dzięki zabiegowi zastosowania dodatkowych połaci na bokach oprócz większej stabilności obudowy zyskał jej wygląd. Jeśli chodzi o kilka informacji stricte technicznych, w przypadku tego modelu mamy do czynienia z ważącą bagatela 155 kg / szt. konstrukcją 3-drożną na bazie czterech głośników basowych (218 mm) – trzy na dole i jeden na górze pod opadającą górną połacią kolumny, jednego średniotonowca (174 mm) i pierwszy raz zastosowanej kopułki diamentowej DCC (25 mm). Co wydaje się być ciekawym, to fakt istnienia w każdym przypadku pewnego rodzaju wymuszonego krągłościami bryły falowodu wokół każdego przetwornika, co finalnie znakomicie przekładało się na wyniki brzmieniowe naszych bohaterek. Jak można się spodziewać, w celach stabilizacji te dwie wielkie wieże posadowiono na również owalnych podstawach, nad którymi za sprawą prześwitu pomiędzy nimi, a dolną częścią obudowy z wylotami do przodu i tyłu zostały zrealizowane porty bass-reflex. Jeśli chodzi o wieńczący tył kolumn panel, ten został wykonany z aluminium i poza skrywaniem zaawansowanych zwrotnic, oprócz zastosowanych zacisków WBT w dolnej części wraz z firmowymi zworkami, na trzech wysokościach oferuje nabywcy dodatkowe dostrajanie pracy każdej z sekcji (dla każdego pasma osobna w zakresie +/- 1.5 dB) za pomocą odpowiednio przykręcanych zworek. Jak wynika z opisu, od wyglądu, przez zastosowanie odpowiedniej technologii i wyszukanych półproduktów, po osiągi soniczne, wszystko zostało przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. A jak grało?

Odpowiadając na zadane pytanie bez kozery powiem, że w najśmielszych snach nie spodziewałem się aż tak wyrafinowanego dźwięku. Dostojnego i co bardzo ważne na tym poziomie cenowym, równego od samego dołu, przez środek, po górne rejestry. Z niskim zejściem, nasyconym, acz pełnym informacji centrum pasma i jako wisienka na torcie dźwięcznymi, z uwagi na wykorzystanie głośnika diamentowego, zarezerwowanymi jedynie dla najlepszych wysokimi tonami. Znając zaplecze techniczne Cantona gdzieś podskórnie czułem, iż ta konstrukcja może zaoferować fajny dźwięk, ale to było coś na zasadzie wygranej w Totka. Już pierwsze dźwięki spowodowały moje pozytywne osłupienie, a im dalej w las tym było tylko lepiej. A lepiej dlatego, że do naszej redakcji kolumny trafiły prosto od producenta, co oznaczało mozolne wygrzewanie. Jednak co innego wygrzewanie czegoś na początku grającego średnio, a co innego czegoś, co gra w mojej estetyce nie tylko osadzenia w masie, barwie i energii, ale również z wysoką jakością. Tak, tak jakością, której może pozazdrościć wiele konkurencyjnych a przy tym po wielokroć droższych konstrukcji. To zaś sprawiło, że jak rzadko kiedy cały proces testowy był bezkrytycznym napawaniem się muzyką nie tylko od pierwszych minut, ale również dosłownie każdym rodzajem muzyki. Taką sytuację umożliwiał dobrze skrojony w domenie wagi i energii, a przy tym rozdzielczy przekaz, który dolnym zakresem dawał oparcie muzyce rockowej, natomiast za sprawą swobodnie poruszającego się po meandrach informacyjności przekazu średniego zakresu nie zabijał lotności i oddechu w wykonaniach jazzowych oraz barokowych rodem z występów w kubaturach kościelnych. To nieczęste umiejętności, bowiem zazwyczaj jest tak, że gdy jeden rodzaj muzyki zyskuje, inny nieco cierpi. Niby nieznacznie, jednak prawie zawsze. Tymczasem w tym przypadku rozmiar kolumn, a przez to swobodne dostarczanie zwartej energii zdawało się temu przeczyć. W kluczowych momentach Niemki z jednej strony niezauważalnie pozwalały odpowiednio nakarmić gitarowe i perkusyjne popisy grupy AC/DC „Back in Black”, a z drugiej dzięki zachowaniu odpowiedniej szybkości narastania dźwięku wszystko podawały z niezbędną iskrą i kopnięciem. Nic, tylko w dobrym tego słowa znaczeniu masakrować swoje narządy słuchu fajnie doprawioną hard-rockową muzyką, co z uwagi na dorastanie w czasach jej powstawania z premedytacją uczyniłem. Nie inaczej, czyli znakomicie bawiłem się z twórczością z przeciwnego bieguna. Jaz spod znaku braci Oleś „Komeda Ahead”, czy zapisy sesji nagraniowych w klasztorach Jordi Savalla „El Cant de la Sybil.la” wypadły niebezpiecznie blisko poziomu oferowanego przez moje zespoły głośnikowe. W pierwszym przypadku porażała precyzja oddania soczystości i krawędzi każdego instrumentu oraz blask zawieszonych w bezkresnym eterze perkusjonaliów, zaś w drugim oprócz uzyskania znakomitej barwy popisów wokalnych i często wykorzystywanych instrumentów z epoki, zjawiskowo wypadała aura goszczących muzyków wielkogabarytowych budowli. Naturalnie to również był feedback rozmiarów kolumn i operowania niezbędnymi technikaliami sonicznymi, które raz pozwalały tchnąć w dźwięk duże pokłady masy, a innym razem podać go z rozmachem budującym nie tylko szeroką i głęboką, ale również odpowiednio wysoką wirtualna scenę. Nasze bohaterki podobnie do moich pokazały dobitnie, że w pewnych aspektach bez odpowiedniego rozmiaru generatorów dźwięku nie da się pokazać prawdy o muzyce. A przynajmniej nie z takim wynikiem w kwestii wielkości kreowanego obrazu oraz bez najmniejszego poczucia wymuszenia. Gdy raz się tego zazna, ciężko jest potem wrócić do stanu przed doświadczeniem, gdyż zawsze będzie się odczuwać niedosyt. Niedosyt, który notabene był zaczynem do nabycia przeze mnie jeszcze większych od testowanych Canton-ów, również niemieckich kolumn spod znaku Gauder Akustik. To jest jak narkotyk, który z pełną świadomością i co najważniejsze, w pełni zgodnie z prawem unijnym swą prezentacją muzyki serwują opiniowane panny. A trzeba wspomnieć, że na swój sposób bardzo uniwersalne panny, gdyż konstruktorzy w dbałości o potencjalnego klienta zastosowali w nich możliwość dostrojenia danego pasma za pomocą zworek na tylnym panelu do zastanych warunków. Wiem, że to sporo daje, bo podczas wizyty znajomego na jego prośbę sam tego spróbowałem. I może nie uwierzycie, ale gdy dotknąłem jedynie zakresu średnich tonów – dodałem 1.5 dB, w wyniku czego niby niedużo, ale zauważalnie to pasmo stało się bardziej esencjonalne, znaczącej poprawie uległy najniższe rejestry. Zebrały się w sobie rysując wyraźnie lepszą krawędź. Cuda? Nic z tych rzeczy. Przecież nie od dzisiaj wiadomo, że manipulowanie przy jednym zakresie sporo miesza w całym strojeniu, co w tym przypadku w dwójnasób skończyło się sukcesem. Czy w każdym systemie i konfiguracji, to pokaże dane podejście, jednak nie mogłem wspomnieć o z pozoru niewielkim, jednak finalnie bardzo mocno przewartościowującym ogólne postrzeganie brzmienia kolumn dodatku od producenta. Dla mnie to bardzo dobry ruch.

Jak spuentuję powyższy proces testowy? Powiem tak. W przypadku wiedzy na czym polega high-end-owy dźwięk, jedynym, powtarzam jedynym problemem dla tych kolumn może być pochodzenie. Niestety znakiem rozpoznawczym naszych czasów jest metka. Tymczasem to, co oferuje zestaw kolumn Canton Reference GS Edition spokojnie wymyka się możliwościom dogonienia przez sporą grupę starych wyjadaczy z najwyższej ligi. Generowana i co najważniejsze, umiejętnie dozowana energia, w pełni relaksująca swoboda oraz nadający muzyce radości, pozbawiony zniekształceń blask góry są na tak wysokim poziomie, że nasze bohaterki wskakują na moją bardzo krótką listę produktów, które gdybym nie miał obecnego zestawu, zaraz po drugich od góry Klipsch-ach 75 Anniversary (niestety ze zdecydowanie słabszymi wysokimi tonami, ale w połączeniu z dobra lampą również były znakomite) byłyby kandydatem numer dwa do potencjalnego ożenku. Co w moim rankingu łączy konstrukcje tak bardzo różniące się podejściem do tematu projekcji dźwięku? Cóż, patrząc na posiadane przeze mnie zabawki z tak zwanego cenowego sufitu być może to niedorzeczne, ale obie wspomniane pary zespołów głośnikowych na tle szeroko rozumianej konkurencji przy jakości prezentowanego brzmienia kosztują tyle, co przysłowiowe waciki. Tak, w odniesieniu do możliwości to naprawdę są waciki. Na razie jestem wydolny w spełnianiu swojego szaleństwa, ale zawsze trzeba mieć plan awaryjny. I tworzenie takiej listy, na której od dzisiaj znalazła się druga para kolumn, jest właśnie takim planem. Jeśli zatem takie postrzeganie naszych bohaterek do Was nie przemawia, to nie mam więcej nic do dodania.

Jacek Pazio

Opinia 2

Do niedawna żyłem w błogim przekonaniu, że przynajmniej w audio mało rzeczy jest w stanie mnie zaskoczyć. W końcu po blisko ćwierćwieczu w branży człowiek impregnuje się na wszelakiej maści sensacje a wyskakujące jak grzyby po deszczu jednosezonowe byty obserwuje jeśli nie ze znudzeniem, to stoickim spokojem, mając graniczącą z pewnością świadomość, że za rok, góra dwa z ich grona pozostanie jeden, może dwa niedobitki rozpaczliwie łapiące oddech byleby tylko utrzymać się na powierzchni. Jednak patrząc z perspektywy czasu pewien z trendów zwrócił moją nie tylko uwagę, co dość zauważalnie podniósł ciśnienie, bowiem ni stąd ni zowąd marki niekoniecznie kojarzone z High-Endem w owe, stricte ekskluzywne rejony zaczęły się zapuszczać i to nie tylko z ciekawości, co z zamiarem i o dziwo sporymi szansami na uszczknięcie dla siebie kawałka lukratywnego tortu. W tym momencie wystarczy wspomnieć o Rotelu i jego wielce udanej inkarnacji Michi, czy podobnie „trafionej” propozycji Cambridge Audio (Edge NQ & M). O ile jednak w elektronice takie aberracje może i początkowo zaskakiwały, to biorąc pod uwagę zaplecze technologiczne i know-how były do racjonalnego wytłumaczenia. Tymczasem wśród kolumn przez lata śmiało można było mówić o przysłowiowym szklanym suficie, przez który wielu próbowało, niestety bezskutecznie, się przebić. Jednak do czasu i momentu, gdy m.in. Dynaudio, jak i Triangle nie mają tak naprawdę żadnego rozbudzającego rządzę posiadania flagowca, do gry włączyło się … Dali wprowadzając do swego portfolio zjawiskowe Kore i gdy wydawało się, że zgodnie z zasadą mówiącą, że „jedna jaskółka wiosny nie czyni” podczas zeszłorocznego monachijskiego High Endu mą uwagę i przy okazji serce skradły zupełnie niekojarzone z interesującym nas segmentem niemieckie … Canton Reference GS Edition, które wespół z elektroniką AVM dość brutalnie zburzyły mój misternie budowany porządek. Owo zupełnie przypadkowe i zarazem niezobowiązujące spotkanie wywarło na mnie na tyle piorunujące wrażenie, że od razu po powrocie z wojaży zakomunikowałem rodzimemu dystrybutorowi marki – stołecznemu Hornowi, że jeśli tylko parka takowych nad Wisłą wyląduje, to zgłaszamy pełną gotowość przyjęcia ich pod swój dach. A skoro czytacie Państwo te słowa, to znak, że marzenia czasem się spełniają i tytułowe Cantony koniec końców u nas wylądowały.

Jak już sesja unboxingowa pokazała Canton Reference GS Edition nie należą ani do najmniejszych, ani tym bardziej najlżejszych kolumn, więc zaprzyjaźniona, wykwalifikowana czteroosobowa ekipa, która podjęła się zadania wstawienia ich do naszego OPOS-a nie narzekała na brak wrażeń, tym bardziej, że tytułowe podłogówki, z racji dostarczania jedynie w dość wiotkich kartonach, wymagają transportu w pionie. Czego jednak się nie robi, żeby zaznać rozkoszy w objęciach uroczych Niemek? A tak już zupełnie na serio to 155 kg kolumny o wysokości ponad 160 cm są nad wyraz ambitnym wyzwaniem logistycznym, więc jeśli najdzie kogokolwiek z Państwa na nie ochota lepiej zawczasu odpowiednio się przygotować. Jeśli jednak pokonamy problemy z ich aplikacją w czterech (w przypadku OPOS-a ośmiu) kątach, to naszym oczom ukażą się wielce imponujące obeliski z popielato-czarnymi, satynowymi wsadami otulonymi fornirowanymi naturalnym orzechem i lakierowanymi na wysoki połysk „płaszczami”. I tu miła niespodzianka, gdyż pomimo nader absorbujących gabarytów Cantony dzięki seksownym krągłościom zwężających się ku tyłowi korpusów i schodzącym skosem w tym samym kierunku płytom górnym dalekie są od zwalistości. Ba, śmiało można mówić o pewnej, intrygującej dynamice formy bliższej włoskim mistrzom lutnictwa aniżeli twardo stąpającym po ziemi Niemcom. Czasy jednak się zmieniają a na przykładzie GS-ek widać, że ich wzornictwo dalekie jest od przypadkowości i ktoś nad nimi pochylił się nie tylko pod kątem parametrów fizycznych, lecz również intensywnie łapiącego oko designu. Nie sposób bowiem przejść obojętnie obok tych pyszniących się sześciogłośnikową baterią 500W kolumn. Jak z resztą na powyższych zdjęciach widać Canton bynajmniej nie poszedł w ślady chcącej przypodobać się dekoratorom wnętrz konkurencji i nie próbował niezbyt imponujących średnic przetworników rekompensować ich ilością, więc patrząc od góry mamy pierwszy z kwadry 218 mm wooferów, poniżej 174mm średniotonowiec z membraną BTC, następnie 25 mm diamentowy (!!) tweeter i pozostałą trójkę 218 mm wooferów BCT wspieranych autorskim –„dmuchającym” do dołu i rozpraszanym do przodu i tyłu przez masywny cokół układem bass reflex typu Downfire. Od razu w tym momencie warto wspomnieć, iż ów tajemniczy skrót BTC to de facto aluminium, którego 25 struktury molekularnej zostało przekształcone w strukturę ceramiczną, uszlachetnione wolframem i dodatkowymi cząstkami metalu. Z pewnością wprawne oko dostrzeże, iż wszystkie przetworniki umieszczono w niewielkich falowodach, lecz o ile basowce dopieszczono amorficznie uformowanymi pierścieniami z nisko rezonansowego POM-u, to sekcja wysoko-średniotonowa otrzymała własny szyld i osobną komorę.
Nie mniej intrygująco prezentują się wykonane z masywnych aluminiowych profili ściany tylne na których oprócz podwójnych terminali głośnikowych WBT nextgen z solidnymi zworkami CantoLink 600 (zamawianych w in-akustik-u) znajdziemy zestaw regulatorów autorskiego systemu RC (Room Compensation) umożliwiającego dopasowanie każdej z sekcji w zakresie ± 1,5dB. Jakby tego było mało ukrytą za ww. panelem zwrotnicę zamknięto w dedykowanej komorze, dzięki czemu jest chroniona przed zmianami ciśnienia akustycznego powstającego podczas pracy przetworników.
Obudowy o grubości 81 mm wykonano na 5-osiowych obrabiarkach CNC i dodatkowo wzmocniono nie tylko stosownymi przegrodami, lecz również zewnętrznym 30 mm wielowarstwowym płaszczem pokrytym naturalnym fornirem. W roli wytłumienia posłużono się specjalną włókniną a dokładnie 40 mm warstwą waty z poliwłókna o gęstości 8.75 kg/ m³. Jak już zdążyłem nadmienić na wstępie od strony elektrycznej mamy do czynienia z konstrukcją trójdrożną z częstotliwościami podziału ustalonymi na 160 i 3100 Hz oraz efektywności 89dB przy dość niefrasobliwie deklarowanej impedancji 4 – 8 Ω, co niejako z automatu sugeruje zainteresowanie się nie tylko mocną, ale i wydajną prądowo amplifikacją.

Przechodząc do części poświęconej brzmieniu zapobiegliwie sugeruję zapiąć pasy i mocno trzymać się foteli, bowiem śmiem twierdzić, iż zarówno Państwo nie jesteście, tak jak i my nie byliśmy przygotowani na to, co dobiegło naszych uszu. A dobiegły dźwięki podane w tak wyrafinowany a zarazem bezpośredni i dynamiczny sposób, że w pierwszej chwili zastanawialiśmy się, czy w ferworze walki przy sesji unboxingowej w ogóle Cantony podłączyliśmy, czyli czy przypadkiem dalej nie słuchamy … naszych dyżurnych Gauderów. Jednym słowem „grubo”, choć akurat wtenczas z naszych ust wyrwała się dość popularna partykuła wzmacniająca, której pozwolę sobie jednak nie przytaczać. Po prostu realizm, holografia i rozmach brzmienia Reference GS Edition wymykał się prostej i wydawać by się mogło całkiem logicznej, gdyż skorelowanej z ich ceną ocenie. One po prostu grały zjawiskowo nie na 224 kPLN za parę, nie za dwukrotność ww. kwoty, lecz w skali bezwzględnej, bądź jeśli komuś jakieś ramy i punkt odniesienia są do szczęścia potrzebne, to jedynie przypomnę, iż patrzyliśmy na nie z perspektywy ww. „mrocznych 11-ek” za niemalże „bańkę”, z którymi to tytułowe kolumny nawiązywały całkowicie pozbawioną kompleksów i tremy rywalizację. Cantony po prostu spowodowały zbiorowy opad szczęk i w pełni uzasadnione niedowierzanie powodujące natychmiastową weryfikację ich ceny katalogowej u źródła czy przypadkiem zamiast PLN za oczekiwaną za nie kwotą nie powinien przypadkiem znaleźć się symbol „€”, co i tak stawiałoby je nie tyle w wybitnie korzystnym świetle, co wręcz nosiło znamiona dumpingu. Pomińmy jednak kwestie natury finansowej i skupmy się na dźwięku. W dodatku dźwięku, z którym kontakt dłuższy niż kwadrans oznacza konieczność chirurgicznej interwencji w celu usunięcia z twarzy słuchaczy bądź to zastygłych na nich (twarzach, nie słuchaczach) uśmiechów, bądź pozbierania z podłogi żuchw.
Zacznijmy zatem od początku, czyli od właściwej pełno-pasmowym, a więc dużym konstrukcjom skali a co za tym idzie realizmu serwowanej przez nasze bohaterki prezentacji. I tu zaliczamy pierwsze liczenie po prawym podbródkowym, gdyż zarówno gabaryty i kubatura sceny, jak i obrazowanie umieszczonego na niej aparatu wykonawczego pozbawione są jakiegokolwiek przeskalowania. Począwszy od intymności niewielkich jazzowych składów, jak m.in. „How Long Is Now?” tria Iiro Rantala, Lars Danielsson, Peter Erskine, poprzez rozmach wielkiej symfoniki w stylu „Dziadka do orzechów” w wykonaniu Berliner Philharmoniker pod batutą Sir Simona Rattle’a, na apokaliptycznej kakofonii serwowanej przez chorzowski Hegeroth na „Disintegration” skończywszy za każdym razem dostawaliśmy dokładnie to, co powinniśmy w dokładnie takiej rozmiarówce, jaką znamy, bądź znać powinniśmy, ze świata realnego, czyli z uczestnictwa w wydarzeniach muzycznych na żywo – w roli widzów i słuchaczy. Tutaj nie było za grosz przeskalowywania, dopasowywania do rozstawu kolumn, czy też kubatury lokum w jakim tytułowym kolumnom grać przyszło a jedynie porażająco wierne odwzorowanie 1:1 tego co zarejestrowały mikrofony. Proszę tylko wsłuchać się w przepiękny cover hendrixowskiego „Little Wing” z urzekająco dźwięcznym fortepianem Iiro Rantali, oszczędną perkusją (dyskretnie wybrzmiewające blachy) Petera Erskina i dystyngowanym kontrabasem Danielssona, gdzie pomimo minimalizmu formy wcale nie brak swobody, oddechu i dynamiki. Choć tej ostatniej z wiadomych względów raczej w skali mikro aniżeli makro, co tylko dobrze świadczy o samych kolumnach, które pomimo wręcz nieograniczonych możliwości energetyczno – wolumenowych potrafią utrzymać drzemiące pod maską konie i nie „pompować” źródeł pozornych, bądź niepotrzebnie nie podkręcać tempa w poszukiwaniu taniej sensacji i adrenaliny. Z kolei na wyrafinowanej klasyce Cantony onieśmielają … naturalnością i oczywistością przekazu budując go niejako od podstaw, czyli prezentując aparat wykonawczy przede wszystkim jako precyzyjnie zestrojony ze sobą, skomplikowany, choć koherentny i zespolony nawet nie mechanizm lecz organizm a jednocześnie oferując w pełni oczywisty wgląd w jego tkankę. Jednak najlepsze jest to, że owe zawężenie pola widzenia, czyli de facto skupienie się na konkretnej grupie instrumentów, pojedynczej partii, czyli detalu nie odbywa się na zasadzie ekstrakcji i siłowego wyodrębnienia owego elementu a więc niejako zaburzenia integralności całości, lecz jedynie ustawienia na nim pola wyboru ostrości a tym samym to my operujemy przysłoną regulując ową głębię. Mamy zatem pełen detali i niuansów, niemalże poddawany umownej wiwisekcji, obiekt obserwacji a jednocześnie cały czas egzystuje on w swym naturalnym otoczeniu, czyli nie jest zawieszony w bezkresnym mroku próżni lecz nadal zachowuje energetyczne więzy ze współwykonawcami. W rezultacie nie odnotowujemy ani pływania samej głębi sceny, ani podobnych zaburzeń perspektywy, co wraz z bezdyskusyjną dematerializacją samych kolumn daje niebezpiecznie bliskie prawdzie poczucie uczestnictwa w spektaklu.
Może na papierze wygląda to nieco pokrętnie, ale proszę mi wierzyć, że „na ucho” wszystko się idealnie spina, gdyż jak się okazuje dla GS-ek kluczowe i nadrzędne jest panowanie nad całością, lecz nie w pojęciu ogólnego wrażenia a raczej dbałości o to, by słuchaczowi nic a nic nie umknęło, nie zginęło w natłoku przekazywanych informacji. Czyli z jednej strony mamy priorytet koherencji a z drugiej, podawaną z taką samą wagą i istotnością rozdzielczość i to nie zasadzie albo/albo, lecz jako nierozerwalnie zespolone ze sobą yin i yang.
Jeśli zastanawiacie się Państwo jak do tej niezwykłej harmonii i wyrafinowania budowanego na autentyczności i realizmie a nie pseudoaudiofilskiej antyseptyczności ma się wspomniane ekstremum w postaci operującego w dramatycznie przeciwstawnej estetyce „Disintegration” Hegeroth, to spieszę z wyjaśnieniami, że wręcz … idealnie. Wato jednak pamiętać, iż nie sztuką jest zagrać materiał wymuskany, dopieszczony i idealnie wpasowujący się w wyrafinowane gusta zblazowanych słuchaczy. Schody zaczynają się w momencie gdy wsad muzyczny takich znamion nie tylko nie nosi, co wręcz im zaprzecza. Gdzie zamiast gładkości i blasku mamy chropawą ziarnistość i garażowy brud a zamiast iście anielskich, kryształowo czystych fraz niemalże zwierzęcy ryk i potępieńcze wycie przechodzące w agoniczny growl. Nie da się bowiem czegoś takiego zagrać „ładnie” a wszyscy, którzy tego próbują wykładają się jak niejaki Jacek.S na wyborach kopertowych. Podobny los czeka również śmiałków bezlitośnie obnażających czy to post-produkcyjną mizerię, czy też nawet niespełnianie ogólnie przyjętych standardów piękna. Tu chodzi o coś zupełnie innego – o zdolność oddania nagromadzonych, zazwyczaj negatywnych emocji, które ujście znajdują właśnie w tak brutalnych środkach artystycznego wyrazu. I właśnie ową autentyczną agresję trzeba umieć oddać z całą właściwą jej niszczycielską siłą i wgniatającą w fotel energią. I sztuka ta Cantonom się udaje. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pokazują swe mroczne i niszczycielskie oblicze. Z dziką radością oddają najbardziej bestialskie blasty, tną gitarowymi riffami jak rozpaloną do białości krajzegą i krzyczą wokalami donośniej aniżeli sąsiadka z dołu na swego małżonka z powodu stłuczenia ślubnego kryształu. Nie oznacza to jednak poluzowania wodzy prowadzących bas, czy bezrefleksyjnej jazdy bez trzymanki w stylu „byle szybciej, byle głośniej”. O nie. Tu nadal mamy pełną kontrolę nad całością. Spora w tym zasługa świetnego różnicowania i definiowania najniższych składowych zarówno pod względem ich energetyczności, jak i konsystencji, więc nawet w najbardziej karkołomnych momentach spiętrzenia dźwięków nie ma najmniejszego problemu z wychwyceniem szarpnięcia basu, uderzenia w tomy’ego, czy podwójnej stopy (świetna okazja do odkurzenia „Archangel” Soulfly). Warto jednak mieć na uwadze, że dysponujące czterema basowcami GS-ki na takim wkładzie materiałowym potrzebować będą odpowiedniej elektrowni i z byle integry ich nie „pogonimy”. Całe szczęście redakcyjny Apex radził sobie z nimi jak chciał i prowadził ów danse macabre trzymając potężne Niemki w stalowym uścisku. A one same z siebie również nie próbowały się w tegoż kieratu wyswabadzać, więc ani o ponadnormatywnej ekspresji góry, co biorąc pod uwagę krzyki i wrzaski tam obecne nie byłoby wskazane, ani próbie sztucznego dosaturowywania średnicy mowy nie było. Wszystko zostało podane tak jak należy a więc przecząc obiegowej opinii jakoby w wysokiej klasy systemie takich nagrań reprodukować nie sposób.

Prawdę powiedziawszy przechodząc do podsumowania po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy ewidentnie brakuje mi słów. Po prostu Canton Reference GS Edition nie tylko zdewastowały i zrównały z ziemią mój mozolnie budowany porządek audiofilskiego świata, lecz przede wszystkim zbezcześciły i ośmieszyły dotychczas świetnie sprawdzający się prywatny ranking referencji. Czy to źle? Absolutnie nie. Jestem wręcz tym faktem zachwycony, ponieważ to, co wydawało się przed GS-kami niemożliwe, możliwym się stało. Okazało się bowiem, iż ekstremalny High-End wcale nie jest dostępny wyłącznie za „miliony”, gdyż o ile tylko dysponuje się odpowiednim metrażem, można posiąść go poniżej ćwierci owej „bańki”. Mogę też wybitnie subiektywnie stwierdzić, iż Reference GS Edition są może nie najlepszymi, lecz na pewno jednymi z najlepszych (spokojnie łapią się na podium) kolumn jakie dane mi było słyszeć. Nie zdziwiłbym się zatem, jeśli również dla Państwa, o ile tylko nie grają Wam „metki” i na tak mało kojarzonego z high endowym Olimpem producenta przymkniecie oko, kontakt z topowymi Cantonami okazał się końcem drogi ku audiofilskiej nirwanie.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Horn Distribution
Producent: Canton
Cena: 223 998 PLN

Dane techniczne
– Konstrukcja: 3-drożna, wentylowana (bass reflex typu Downfire)
– Zastosowane przetworniki:
– wysokotonowy: 1 x 25 mm tlenek ceramiki aluminiowej DLC (diamentowy)
– średniotonowy: 1 x 174 mm wolframowo – ceramiczny (Wave surround)
– niskotonowy: 4 x 219 mm czarny wolframowo – ceramiczny
– moc: 500 W (nominalna); 950 W (muzyczna)
– Pasmo przenoszenia: 18 – 40 000 Hz
– Częstotliwość podziału: 160 / 3100 Hz
– Efektywność (2,83 V / 1 m): 89 db
– Impedancja: 4 – 8 Ω
– regulacja poziomu: tak
– Wymiary (S x W x G): 460 x 1630 x 720 mm
– Waga: 155 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Reference GS Edition

Canton Reference GS Edition
artykuł opublikowany / article published in Polish

Po prostu największe i najlepsze kolumny w 50-letniej historii marki – Canton Reference GS Edition właśnie do nas wjechały …

cdn. …